Mój dżihad - Collins Aukai - ebook + książka

Mój dżihad ebook

Collins Aukai

3,5
27,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

[color=rgb(68, 68, 68)][font=Ubuntu]Przy raporcie ze swego życia, który książką „Mój dżihad” składa nam Aukai Collins, najbardziej emocjonujący scenariusz Jamesa Bonda jest nudną czytanką. Dramatyczne uwikłania bohatera walczącego w Afganistanie, Kosowie i Czeczenii wpychają go w świat CIA i FBI. Po drodze jest śmierć. Ale w tym, komu wolno ją zadawać, a komu nie, tkwi sedno filozofii autora. I dlatego przy pojęciu „dżihad” tak ważny jest ten niewielki dodatek „mój”. [/font][/color]

[color=rgb(68, 68, 68)][font=Ubuntu]Krystyna Kurczab-Redlich, autorka książek o Rosji i Czeczenii [/font][/color]

[color=rgb(68, 68, 68)][font=Ubuntu]Był wysportowanym, niebieskookim, irlandzko-amerykańskim religijnym neofitą, który stał się świętym wojownikiem w imię islamu – dopóki święta wojna nie zaczęła się zmieniać... Aukai Collins dorastał w trudnym świecie: porzucony, walczący o życie na ulicy. W trakcie pobytu w po- prawczaku przeszedł na islam, a następnie wkroczył na ścieżkę walki ramię w ramię z muzułmanami, którzy byli obiektem ludobójstwa w Czeczenii i innych krajach. Gdy ataki terrorystyczne na całym świecie przybrały na sile, Aukai został poproszony o udział w misji, która miała na celu uprowadzanie zakładników i zabijanie cywilów – coś, czego nigdy by nie zrobił. Pozbawiony złudzeń przez tych, którzy używali islamu dla swoich własnych celów lub do ataków na niewinnych, Aukai zaoferował swoje usługi FBI oraz CIA jako informator ds. walki z terroryzmem, co skutecznie zbliżyło go do jednego z przywódców ataków z 11 września 2001 r. Jego wielka siła i umiejętności – mogące pomóc w rozwiązaniu problemów dotyczących walki amerykańskich urzędników z czymś, czego nie rozumieli – zostały zignorowane przez niekompetentnych członków amerykańskich agencji wywiadowczych.[/font][/color]

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 481

Oceny
3,5 (6 ocen)
2
1
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



AukaiCollins

Mój dżihad

Sajfudinowi, mojej kochanej małej „bestii”, a także pamięci Muhammada Zaky’ego, Abu Zubaira, Luqmana, Usmana, dowódcy polowego Zaida, Abu Talhi, Abu Hafsa i wszystkich tych, którzy już dołączyli do ich szeregów.

Nie ma dnia, bym o Was nie myślał.

Raport wściekłego idealisty

Przy raporcie ze swego życia, który książką „Mój dżihad” składa nam Aukai Collins, najbardziej emocjonujący scenariusz Jamesa Bonda jest nudną czytanką. Przy czym scenariusz to fikcja, a raport Collinsa to prawda, niestety. Dramatyczne uwikłania bohatera walczącego w Afganistanie, Kosowie i Czeczenii, które wpychają go w świat CIA i FBI, są ponurą przypowieścią o walce Dobra ze Złem w dzisiejszym świecie, jeśli za absolutne Zło przyjąć terroryzm. Po drodze jednak są wojny i zadawana śmierć. Ale w tym, komu – według Collinsa – wolno ją zadawać, a komu nie, tkwi sedno filozofii autora. I dlatego przy pojęciu „dżihad” tak ważny jest ten niewielki dodatek „mój”. Przyczyna krętej, niemal nieprawdopodobnej drogi...

Krystyna Kurczab-Redlich

Autorka książek o Rosji i Czeczenii („Pandrioszka”, „Głową o mur Kremla” i „Głową o mur Kremla – Nowe fakty”)

Słowo wstępne do wydania polskiego

„Gen. Sowiński na szańcach Woli”, mal. Wojciech Kossak

Książka, którą zamierzasz przeczytać, została przetłumaczona na jakieś siedem języków, nie licząc języka polskiego. Ale to już było wcześniej, to już historia. Tym razem poświęciłem czas na napisanie tego skromnego wprowadzenia, ponieważ polubiłem Polaków. Nie odbierz tych słów jako taniego chwytu, który ma zmusić Cię do przeczytania książki. Nigdy wcześniej nie napisałem wstępu do tłumaczenia mojej autobiografii.

Może myślisz: „Kogo to obchodzi?”, ale pozwól, że kilka kwestii Ci wyjaśnię. Byłem w jakichś trzydziestu trzech krajach, lecz nigdy nie miałem możliwości zatrzymać się w Polsce. Głównie kojarzyłem ją z tym, że w Ameryce żyją ludzie o polskich nazwiskach, no i oczywiście z niesławnymi „Polish jokes”.

Ale potem wydarzyły się dwie rzeczy.

Lubię patrzeć na stare ryciny, obrazy, fotografie, szczególnie te nawiązujące do bitew i wojen. Lubię także czytać o historii, która jest z nimi związana.

Na długo zanim zacząłem się interesować Twoim krajem, dwukrotnie natknąłem się na ciekawe informacje dotyczące jego dziejów. Najpierw, gdy byłem jeszcze młody, w moje ręce trafiła pewna książka, której tytułu niestety nie pamiętam. Wtedy nie miałem pojęcia o długiej historii Polski i jej zmaganiach z naszym wspólnym wrogiem. Przeczytałem o losach grupy oficerów Wojska Polskiego, którzy zostali okrążeni przez Sowietów. Niektórzy pragnęli stawiać opór, ale dysponowali w walce przeciw nowoczesnej machinie wojennej tylko tym, co dała im stara kawaleryjska szkoła. Niesamowite!

Opowieść, która na długo zapadła mi w pamięć, dotyczyła dwóch przyjaciół. Razem się wychowywali i właśnie otrzymali promocję oficerską. Zostali zaskoczeni przez Rosjan i zamknięci razem ze swymi towarzyszami w małej szopie w jakimś gospodarstwie niedaleko lasu katyńskiego. Tak, właśnie tam, gdzie mężczyźni udowodnili, że są mężczyznami. Nie muszę pisać, co czekało ich wszystkich, ponieważ dobrze znamy ich los. Wierzę, że książka opowiadała prawdziwą historię, opisaną przez jednego z tej dwójki wspomnianych przeze mnie przyjaciół. Może ktoś z was ją przeczytał, a z pewnością znacie opowieści podobne do niej. Ta, którą ja poznałem, bardzo mnie poruszyła i dawała mi siłę, gdy znajdowałem się w podobnych sytuacjach.

Kiedy inni oficerowie karmili się nadzieją, że Sowieci ich wypuszczą, dwójka przyjaciół wykopała dziurę pod drewnianą ścianą szopy i poczekała na właściwy moment. Udało im się wydostać i pokonali swoich oprawców. Później walczyli u boku innych żołnierzy, a gdy dalsza walka nie była możliwa, bohaterowie uciekli. Ich droga do wolności wiodła przez kolejne kraje. Jeden z nich zakochał się w dziewczynie, której rodzina także im pomagała w trudach tułaczki.

Wciąż pamiętam tę historię, a teraz, po tych wszystkich latach, znaczy dla mnie więcej niż kiedykolwiek.

Kilka lat temu poznałem kogoś, kogo teraz traktuję jako jednego z moich najlepszych przyjaciół na świecie. Nie mam rodzeństwa, ale gdybym posiadał brata, to chciałbym, żeby był właśnie taki jak mój przyjaciel z Polski.

Pewnego dnia w Internecie pokazano mi obraz. Płótno przedstawiało jakiegoś gościa z jedną nogą, stojącego obok armaty i walczącego z innymi, w pełni sprawnymi żołnierzami. Sądząc po uzbrojeniu, scena pochodziła z początku XIX wieku. Po przeszukaniu sieci natrafiłem na dość dziwną osobistość, która czaiła się w otchłani mojego komputera. Ta tajemnicza postać żyjąca w cyberprzestrzeni wytłumaczyła mi znaczenie obrazu, w którym się zakochałem. Wtedy właśnie odkryłem historię wspaniałego generała Józefa Sowińskiego.

Pomimo braku nogi generał Sowiński walczył z carskimi żołnierzami na szańcach Woli. Stawiał czoła tym samym żołnierzom, co ja, którzy mimo upływu wieków wciąż ubierają się żałośnie i gdyby obraz oddawał zapachy, na pewno poczułbym smród tak samo straszny, jaki jeszcze kilka lat temu drażnił moje nozdrza.

Zrodziła się zatem magiczna więź pomiędzy mną a bohaterskim polskim generałem, który pomimo utraty nogi i trudności wynikających z noszenia protezy wciąż bronił tego, w co wierzył, stając naprzeciw rosyjskich hord.

Od tamtego momentu, gdy włączałem komputer, po drugiej stronie łącza aktywował się wspomniany przeze mnie tajemniczy „ktoś”. Ma on krótko przystrzyżone włosy, tak jak ja, i jest bardzo do mnie podobny.

Przez długi czas ta wirtualna postać tłumaczyła mi wszystko na temat Polski. Uczyła mnie, że nie potrzeba pięciu Polaków, by wymienić żarówkę, ponieważ podczas milionów krótkich projekcji składających się na jej osobisty przekaz, które docierały do mnie gdzieś pomiędzy rzeczywistością i otchłanią Internetu, widziałem, jak zapala moją żarówkę. Miała do pomocy jeszcze kilku tajemniczych przyjaciół, którzy dołączali do niej i ze mną rozmawiali. To dzięki nim dowiedziałem się o jednostkach broniących prawa i bezpieczeństwa obywateli Polski, takich jak polskie oddziały antyterrorystyczne oraz jednostka specjalna GROM, której nazwę wymawiam prawie jak „Gollum”, imię poszukiwacza skarbu we „Władcy Pierścieni”. Z pomocą tych uzbrojonych przyjaciół ów komputerowy towarzysz wymienił w mojej głowie żarówkę, nie przestawiając przy tym domu.

Tak naprawdę nigdy nie istniała żadna zjawa w wirtualnym świecie. Moim internetowym rozmówcą był człowiek z krwi i kości, przyjaciel z Polski, który jest jednocześnie tłumaczem tej książki. Nasza przyjaźń trwa już kilka lat, a jej owoce są wymierne.

Bez niego oraz polskiego wydawcy Sławomira Brudnego, a także magazynu „Komandos”, od którego wszystko się zaczęło, „Mój dżihad” w Polsce prawdopodobnie nigdy by się nie ukazał.

Zacząłem pisać tę książkę w okolicach roku 2000. Właśnie wróciłem z Trzeciej Bitwy o Grozny, spowitej zapachem trupa Czeczenii. Wiele zmieniło się od czasu mojej pierwszej podróży do tego miejsca. Grozny był miastem śmierci. Nawet w naszych własnych szeregach pojawiło się wiele podejrzeń i nieufności. Gdy moja grupa, Batalion Nur-Allah, wychodziła ze schronu na patrol bojowy, operacje specjalne lub w celu zdobycia pożywienia, przeszywały mnie mroczne lęki. Czeczeni to niezwykli ludzie. Są takimi współczesnymi wojownikami Sparty – nawet pod bezpośrednim ostrzałem wygłupiali się i żartowali. Ale w grudniu 1999 roku czuło się, że w powietrzu wisi zdrada. Mieliśmy rozkazy, by nigdy nie wychodzić samemu.

W tamtym czasie posiadaliśmy dwie pozycje. Główną bazą operacyjną był sowiecki kompleks schronów nuklearnych, ulokowany trzy piętra pod ziemią, z wieloma odpornymi na eksplozję wrotami, systemem oczyszczania powietrza oraz generatorami prądu. Żadna z tych rzeczy nie działała tak jak trzeba, więc ochrona zależała tylko od solidności samej budowli. Nad schronami znajdował się jednak duży siedmiopiętrowy budynek, który spełniał funkcję fabryki, przez co łatwo nas było namierzyć. Rosjanie bombardowali okolicę bardzo często, ale nigdy nie trafili w tę fabrykę. Rzeczywistość istotnie jest dziwniejsza od fikcji.

Nasza druga pozycja była tam, gdzie naprawdę toczyła się wojna. Jeśli spojrzysz na mapę Groznego, zobaczysz „palec” wystający z północno-zachodniego sektora miasta. Jest to dzielnica przemysłowa, a ponieważ Rosjanie chcieli się przebić do miasta, ta droga oraz kilka innych zostały mocno dotknięte walkami. Byliśmy najnormalniej w świecie jednostką spisaną na straty. Kilka kilometrów od naszego bezpiecznego cementowego schronu kryliśmy się w systemie okopów i ręcznie wykopanych bunkrów w tym, co zostało po zbombardowanym sadzie, rozciągającym się równolegle do drogi wiodącej do Groznego. Jednostka była podzielona na dwie części. Jedna część ludzi przebywała na trzydniowej zmianie w okopach, w listopadowym zmrożonym czeczeńskim błocie, a druga w głównym bunkrze. Gdyby linia obrony została zaatakowana, odpoczywający w schronie mieli oczywiście obowiązek natychmiast wesprzeć pozostałych. Celem było zyskanie czasu, zanim jednostki należące do innych grup przybędą z odsieczą. Naprzeciw nas stała połowa rosyjskiej dywizji pancernej, ulokowana po przekątnej w małej niecce, jakieś osiemset metrów od naszych linii.

W tym czasie w Groznym przebywało około czterdzieści tysięcy cywilów pozbawionych możliwości ucieczki. Rosyjskie wojsko, jakieś siedem dywizji, szczelnie otoczyło miasto. Liczba czeczeńskich bojowników broniących Groznego nie wynosiła więcej niż trzy tysiące. Ale większość grup składających się na te trzy tysiące liczyła od kilkudziesięciu do kilkuset ludzi. Nasza własna miała dwudziestu trzech bojowników, czasem mniej, czasem więcej. Nigdy nie dowiedziałem się, czy to było wszystko, co zostało z batalionu, czy też dowódca lubił takie dumne nazewnictwo. W każdym razie żadna odpowiedź na to pytanie nie poprawiłaby mojego samopoczucia.

Mając tak nieliczne oddziały, bardzo ciężko było nam walczyć z Rosjanami w Groznym, co także wpływało na atmosferę w mieście. Gdy mijaliśmy zbombardowane budynki, w których przebywały inne grupy, nie słyszeliśmy wesołych i przyjacielskich pozdrowień jak na poprzedniej wojnie. Inni bojownicy patrzyli na nas z podejrzliwością w oczach. Wtedy też zobaczyłem pierwszego człowieka powieszonego na słupie obok drogi. Zasłużył na swój los. Mężczyzna odwiedzał różne grupy bojowników, jadł cukierki, a w papierkach, które rzucał na ziemię, znajdowały się mikrotransmitery. Kilka minut później obszar, po którym spacerował ten człowiek, był równany z ziemią przez Su-24. Do jego ciała przyczepiono kartkę z odręcznie napisanym słowem, które określało, kim w istocie był: „Zdrajca”.

Uczucie lęku nie pojawia się wyłącznie w miejscach, w których toczy się prawdziwa wojna.

Jeśli potrzeba jest matką wynalazku, to uczucia są matką pisarstwa. Mieszkam w kraju, który jest uważany za światowego lidera. Tak się twierdzi. Lidera w każdej dziedzinie. Ten symbol demokracji okupuje wiele innych krajów na świecie. Przywódcy wolności zabierają wolność innym, a tu, w granicach państwa, nam samym. W kraju, który mówi o demokracji, panowie o mentalności nastolatków siedzą w pokoju i sterują machinami siejącymi śmierć po drugiej stronie świata, niszcząc prawdziwych ludzi, którzy nie pasują do ich koncepcji. Potem ci chłopcy przybijają sobie piątki, gdy ich ofiary giną w wyniku bombardowania albo precyzyjnego uderzenia rakiety.

Zachowują się tak, jakby grali w gry komputerowe, ponieważ nigdy nie widzieli śmierci z bliska. Nie czuli smaku krwi ani nie oglądali rzezi, którą sami wywołali. Obce są im oderwane kończyny, rany, które zabiły ich „cele”, żałoba, z którą rodziny zmarłych muszą żyć.

Dawniej podczas wojen żołnierze patrzyli swoim wrogom prosto w oczy i mierzyli się z uczuciem towarzyszącym odebraniu ludzkiego życia. Teraz jest inaczej.

Mówimy o wolności, ale niezliczona grupa ludzi nie jest wolna we własnym państwie. Nie mogą wypowiadać swoich poglądów ani praktykować religii. Co by powiedzieli pierwsi pielgrzymi, którzy przybyli do tego kraju wolnego od tyranii, gdyby zobaczyli, co zostało z ich snów? Uciekli od represji i przybyli na nowy ląd. Teraz, gdy zachowasz się inaczej, niż się od ciebie oczekuje, zostaniesz zatrzymany i potraktowany w sposób bardzo nieadekwatny do sytuacji, nawet jak na prymitywne standardy obchodzenia się z podejrzanym. Zamknięcie w drewnianej klatce wygląda na niewinną zabawę w porównaniu do znalezienia się w betonowej celi pozbawionej komunikacji ze światem zewnętrznym. Wszystko dla pozornego bezpieczeństwa...

Aukai Collins. Fot. ze zbiorów Autora

Jeden z klasyków ideologii naszej prawdziwej wolności[1] powiedział kiedyś: ci, którzy są w stanie oddać istotę Wolności za tymczasowe Bezpieczeństwo, nie zasługują ani na Wolność, ani na Bezpieczeństwo.

Miałem i nadal mam wrażenie, że propagandzie prowojennej tak naprawdę przyświeca hasło: „Im gorzej, tym lepiej”. Wiele osób, które straciły życie z rąk terrorystów w egzekucjach (włączając w to także obywatela Polski), mogło nadal żyć. Mówię to, bazując na własnych doświadczeniach, ponieważ mojemu rządowi w żaden sposób nie zależało na interwencji, której mogłem się podjąć przed dekapitacją dziennikarza Daniela Pearla. Dokonał jej mój współtowarzysz z Afganistanu, który wybrał drogę terroryzmu, a nie dżihadu jak ja.

Wasz kraj leży w specyficznym miejscu. Musicie mierzyć się z zagrożeniami geopolitycznymi, ale Polska funkcjonuje także jako kraj tranzytowy dla rozmaitych grup podziemia międzynarodowego. Moja wiedza wykracza daleko poza tę publikację, a pomoc, jakiej mógłbym w tym zakresie udzielić, i praca dla Polski byłyby dla mnie zaszczytem.

Zawarte w tej książce informacje to nie tylko historie walk, poświęcenia oraz cierpienia, ale przede wszystkim doświadczenie i spostrzeżenia z samego centrum zjawisk, z którymi współczesny świat próbuje walczyć. Niech będzie to głos w dyskusji na temat skuteczności działań zmierzających do eliminacji zagrożeń terrorystycznych – może powinny być mniej spektakularne niż akcje polegające na zrzucaniu bomb wartości milionów dolarów na gliniane chaty, ale z pewnością muszą przynosić pożądane efekty.

Od wydania „Mojego dżihadu” w Stanach Zjednoczonych minęło już ponad dziesięć lat, dlatego też mogłem sobie pozwolić na kilka uzupełnień i komentarzy, które znajdziesz w tekście. Często dopiero upływ czasu pozwala zobaczyć pewne kwestie w odpowiednim świetle.

– Aukai Collins, 2013

[1] Benjamin Franklin – przyp. tłum.

Wstęp

Oto historia mojego przejścia na islam, wkroczenia w świat mudżahedinów oraz walki na ścieżce dżihadu w dalekich krajach. To także opowieść o tym, jak zostałem tajnym agentem w jednostkach przeciwdziałających terroryzmowi podległych rządowi Stanów Zjednoczonych. Odniosłem wiele sukcesów i doświadczyłem licznych niepowodzeń, a wielu rzeczy żałuję. Takie było moje życie, a to, co znajdziesz w tej książce, jest zapisem osobistych doświadczeń, jakie zebrałem w środowisku mudżahedinów, i sposobu walki rządu USA z terroryzmem.

Islamski fundamentalizm, dżihad oraz mudżahedini nie są niczym nowym. Nie jest nim także terroryzm, porwania i morderstwa. Jednakże od 11 września 2001 roku zaistniały w powszechnym odbiorze jako pojęcia o zupełnie innym znaczeniu. Co najgorsze, zostały przedstawione jako powiązane ze sobą, a wojna z terroryzmem – oraz ci, którzy z nim walczą – uzyskała paradygmat zerojedynkowy, czarno-biały. Bycie islamskim fundamentalistą nie znaczy, że wspierasz terroryzm lub angażujesz się w działania terrorystyczne. Walka w dżihadzie dla mudżahedina nie wiąże się z porywaniem ludzi lub mordowaniem cywilów. Dziś wielu Amerykanów boi się islamskich fundamentalistów, dżihadu oraz mudżahedinów jako zagrożenia bezpieczeństwa narodowego, a bierze się to z braku dokładnej wiedzy na temat islamu, jego wojowników i genezy dżihadu.

Arabskie słowo dżihad oznacza zmaganie się z przeciwnościami. Na Zachodzie zostało błędnie utożsamione ze „świętą wojną”, ponieważ pojawia się w Świętym Koranie w kontekście wojny. Obecnie słowo to jest używane powszechnie, pewnie częściej niż kiedykolwiek wcześniej, a dżihad nie jest interpretowany jako coś nieszkodliwego. Muzułmanie nie mogą zwalczać lub zabijać kogokolwiek czy czegokolwiek i nazywać to dżihadem. Czyn lub działanie staje się dżihadem, gdy spełnia podstawowe i określone w Koranie kryteria. Upraszczając, kiedy atakowana jest muzułmańska ziemia, a muzułmanie zabijani, pojawia się potrzeba dżihadu. W tym przypadku obowiązkiem każdego zdolnego do walki muzułmanina staje się przyjście z pomocą ofiarom. Ale nawet w takiej sytuacji dżihad rządzi się wieloma regułami. Nie można zabijać osób, które nie podejmują walki. Uprawy i drzewa nie mogą być niszczone, a trzoda zabijana. Nie wolno nawet atakować domów modlitwy innych wyznań, a muzułmanie nie mogą zmuszać nikogo do przejścia na islam.

Przyjrzyjmy się na przykład Bośni. Serbowie zamordowali tam dziesiątki tysięcy muzułmanów. W jednym tylko dniu w Srebrenicy kilka tysięcy ludzi wyznających islam zostało wyrżniętych pod okiem sił ONZ. Podczas wojny w Afganistanie ponad milion muzułmanów straciło życie w walce ze Związkiem Sowieckim. W malutkiej republice Czeczenii, w wojnie, która cały czas trwa, gdy piszę te słowa[2], rosyjska armia wymordowała co najmniej dwieście tysięcy muzułmanów. Mówimy o setkach tysięcy ludzkich istnień.

Kim zatem są mudżahedini? To muzułmanie, którzy odpowiadają na wezwanie dżihadu i walczą w obronie ludzi z Bośni, Czeczenii, Afganistanu i każdego innego miejsca, które tego potrzebuje. Obecnie na świecie żyje ponad półtora miliarda muzułmanów, więc można przyjąć, że jest się w stanie zmobilizować milion, czy choćby pięćset tysięcy ludzi, którzy przyjmą dżihad. Nikt tak naprawdę nie potrafi podać dokładnej liczby, ale mudżahedini są przekonani, że jest nas aktualnie nie więcej niż dziesięć tysięcy rozsianych po różnych zakątkach świata. Największa grupa znajduje się w Czeczenii, gdzie walczy z rosyjską armią, ale nawet tam liczba wojowników dżihadu nie przekracza pięciu tysięcy. Piętnaście lat temu Zachód uważał mudżahedinów za bohaterów, szlachetnych „bojowników wolności”, którzy odważyli się podnieść rękę na Związek Sowiecki, choć jego wojska przewyższały ich liczebnie i zbrojnie. W dużej mierze takimi ludźmi byli bohaterowie Czeczenii, broniący malutkiej republiki przed tą samą armią, która próbowała zniszczyć Afganistan. Więc jeśli stawka jest tak wysoka, a historia ich walki tak długa, czy ma jakikolwiek sens oskarżanie ich według jednowymiarowej sztampy i przekonywanie, że nienawidzą wolności?

Wydarzenia z 11 września oraz wszystko, co się z nimi wiąże, są godne pożałowania i zrobiłbym, co w mojej mocy, by im zapobiec. Nie tylko dlatego, że zginęło tak wielu ludzi, ale głównie z powodu cofnięcia ruchu dżihadu o co najmniej dwie dekady. Niezależnie od tego, czy mudżahedini mieli cokolwiek wspólnego z 11 września lub innym aktem terrorystycznym, czy nie, zostali osądzeni przez opinię publiczną jednoznacznie. To będzie miało poważne konsekwencje dla muzułmanów w targanych przez wojny krajach i sprawi, że jeszcze trudniejszym zadaniem stanie się ratowanie życia tysięcy niewinnych ofiar – efektu działania finansowanego przez państwo terroryzmu, jak pokazuje przykład Czeczenii. Życie jest życiem i śmierć tysięcy ludzi obciąża nas wszystkich, niezależnie od tego, czy dotyczy to dzielnicy Nowego Jorku, czy jest rezultatem pacyfikacji czeczeńskich wiosek.

Jako amerykański obywatel oraz muzułmanin uważam, że nasz rząd nie rozwiąże problemu zagrożeń terrorystycznych, dopóki nie zrozumie, że grupy chrześcijańskie, żydowskie i te o charakterze niereligijnym także stwarzają zagrożenie. Zdobyłem doświadczenie bojowe na pierwszej linii dżihadu w wielu krajach, poznałem działania kontrwywiadu w mojej ojczyźnie i byłem agentem CIA oraz FBI. Jednakże wieloletnia ignorancja rządu USA w stosunku do islamu, muzułmanów i ich historii spowodowała powstanie kultury paranoi i ksenofobii.

Te rasistowskie filozofie doprowadziły do wykreowania obrazu opartego na strachu, podobnego do realiów lat 50. w stosunku do komunizmu[3]. Doświadczenia z pracy dla CIA i FBI przekonały mnie, że mają one nie tylko złe rozpoznanie, u którego podstaw leży „szamańska” mentalność, ale także błędną politykę działania, odciągającą je od sedna problemu transnarodowych zagrożeń terrorystycznych skierowanych także przeciw amerykańskim muzułmanom. Jak się przekonasz w trakcie lektury tej książki, próbowałem przedstawić FBI i CIA skuteczne sposoby infiltracji komórek terrorystycznych w USA oraz poza granicami naszego kraju, ale te zbiurokratyzowane organizacje w żadnym miejscu na świecie nie posiadają ani zdolności, ani motywacji do rzeczywistej konfrontacji z islamskimi terrorystami, jak również do przejęcia nad nimi kontroli.

Nie chcą, byś wiedział, że tak naprawdę nie ma żadnej realnej walki z terroryzmem. Nie chcą, byś wiedział, że niektórzy z porywaczy samolotów z 11 września byli dobrze znani FBI już w 1999 roku. Teraz, co jest ważniejsze niż kiedykolwiek, ludzie powinni znać fakty, ponieważ ich błędna interpretacja i strach doprowadzą nas do zagłady.

– Aukai Collins,

maj 2002

[2] Druga wojna w Czeczenii rozpoczęła się na tle bardzo dynamicznych i kontrowersyjnych wydarzeń. Zdaniem Szamila Basajewa „prewencyjny” najazd na Dagestan, zamachy w Moskwie a następnie w Wołgodońsku (według Aleksandra Litwinienki, zbiegłego funkcjonariusza FSB – Federalnej Służby Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej [Federalnaja Służba Bezopasnosti], za zamachami w całości stały rosyjskie służby) były oficjalnymi powodami drugiej rosyjskiej interwencji na Kaukazie. W czasie pisania tej książki, tj. w roku 2002, wojna w Czeczenii została oficjalnie uznana za zakończoną. Nadal trwały dość intensywne operacje partyzantów wymierzone w wojska rosyjskie oraz administrację na terenie Czeczenii i państw ościennych. Rosjanie skutecznie zdławili ruch narodowowyzwoleńczy Czeczenów, perfekcyjnie eliminując wszystkich chcących drogą dyplomacji negocjować z Rosją (Dudajew, Maschadow, Sadułajew – dwóch pierwszych z wymienionych to generał i pułkownik Armii Czerwonej). Wyeliminowanie frakcji „dyplomatów” otworzyło drogę internacjonalistycznym siłom, których celem obecnie nie jest wolna Czeczenia, ale ustanowienie Emiratu Kaukazu (proklamowanego już w 2007 roku przez prezydenta Czeczeńskiej Republiki Iczkerii Doku Umarowa), co ze względu na duże poparcie na tym obszarze nie jest wykluczone – przyp. tłum.

[3] Było to z punktu widzenia czasu właściwe rozpoznanie zagrożenia, ale niewłaściwe wykorzystanie środków, by mu zapobiec – czego skutki widoczne są w Stanach dzisiaj – przyp. tłum.

Część pierwsza

.