Moc słowa - bp Grzegorz Ryś - ebook

Moc słowa ebook

bp Grzegorz Ryś

4,7

Opis

Słowo, które ma moc zmienić Twoje życie.

Ta książka może towarzyszyć Ci każdego dnia. Sięgnij po nią, gdy zauważysz, że tempo spraw i obowiązków zasłania Ci to, co naprawdę ważne.

Biskup Grzegorz Ryś, jak mało kto, potrafi połączyć fragmenty Pisma z doświadczeniem naszego codziennego życia. Pokazuje, że Biblia bardzo precyzyjnie oświetla rzeczywistość, w której się poruszamy. Teksty zawarte w tej książce pozwolą Ci dostrzec z pozoru niewielkie Słowo, które ma moc zmienić Twoje życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 345

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




1/152ZNAMIĘ MIŁOSIERDZIA

„Gdzie jest twój brat?” (Rdz 4, 9) – to pytanie Boga skierowane do Kaina. Jest to też jeden z trzech wersetów biblijnych zadanych nam do medytacji przez papieża Franciszka w jego Orędziu na Wielki Post1.

„Gdzie jest twój brat?” – pyta Bóg. Nie wie, „gdzie jest”? Nie wie o tym, co się przed chwilą stało? Oczywiście, że wie. Krew Abla „głośno krzyczy do Niego z ziemi”.

Więc? Czemu pyta? Skoro wie…

Pyta, gdyż chce nawiązać dialog. Właśnie On chce. Od Niego wychodzi inicjatywa. Nie chce zostawić Kaina samego. Nie godzi się na takie zakończenie tej historii: morderstwo, a potem zerwanie wszelkich więzów z Bogiem.

Pyta tak samo, jak wcześniej pytał Adama – po jego grzechu: „Adamie, gdzie jesteś?”. Wtedy też wiedział, „gdzie jest”. I pytał, gdyż nie godził się na taką sytuację, by człowiek uciekał i chował się przed Nim w krzakach.

Zawsze jest właśnie tak: to On szuka dialogu, rozpoczyna rozmowę, nie godzi się na „ciche dni”. Zadaje pytanie i bardzo jest ciekaw odpowiedzi! Nie udaje, że słucha. Słucha naprawdę, jest dla Niego ważne, co człowiek odpowie – jak sam opisze swoją sytuację.

Rozmowa jest poważna. Bóg nie daje się zbyć byle czym: „Nie wiem, czy jestem stróżem brata mego…?”. O, nie! „Cóżeś uczynił?! Krew twojego brata głośno woła do mnie z ziemi”.

Dobrze jest w tym miejscu sięgnąć do tekstu hebrajskiego. Odkryjemy wtedy, że słowo „krew” użyte jest tu w liczbie mnogiej (!). Tak jakby Bóg chciał uświadomić Kainowi prawdziwy rozmiar jego zbrodni: zabił nie tylko Abla, zabił też wszystkich jego potencjalnych potomków – cały wielki łańcuch ludzi, którzy mogli się począć w jego rodzie. Zbrodnia Kaina ma ogromne konsekwencje – daleko większe niż mogłoby się wydawać w pierwszej chwili*.

A jednak! Czym kończy się ta rozmowa? Autor natchniony mówi: „Dał Pan Kainowi znamię, aby go nie zabił, ktokolwiek go spotka”. Wielu komentatorów próbowało dociekać, co to było za znamię. Jak wyglądało? I skąd się brała jego siła, że było w stanie ochronić Kaina przed każdym potencjalnym mordercą?

Być może najpiękniejsze objaśnienie daje sławny Raszi (przeł. XI/XII w.). Mówi on, iż Pan wypisał Kainowi na czole pierwszą literę swojego Imienia – malutką „jotę” (najmniejszą literę alfabetu). To znaczy: wypisał mu na czole swoje Imię! (Żydzi nie zapisywali tego Imienia w całości, ale właśnie w postaci skrótu). Wypisalibyście Imię Boga na czole mordercy? (Pamiętajmy, że w mentalności biblijnej imię zasadniczo jest tożsame z osobą). Czy postępowanie Boga wobec Kaina jest oczywiste?

Potrafimy rozeznać obecność Boga, godność obrazu Boga w bratobójcy? Historia Kaina i Abla – czyż nie jest jednym z najpierwszych i najbardziej „skandalicznych” objawień Boga miłosiernego?

2/152KRZYK KRWI

„Bóg zapytał Kaina: »Gdzie jest brat twój, Abel?«. On odpowiedział: »Nie wiem. Czyż jestem stróżem brata mego?«. Rzekł Bóg: »Cóżeś uczynił? Krew brata twego głośno woła ku mnie z ziemi!«” (Rdz 4, 9–10).

Dzieje Kaina i Abla nie są ściśle rzecz biorąc historią. Są raczej wydarzeniem, o którym najlepiej można powiedzieć, że „dzieje się” nigdy i zawsze, nigdzie i wszędzie. Zabójstwa Abla nie da się datować, ale powtarza się ono ciągle i na każdym miejscu – w każdym ludzkim pokoleniu. I za każdym razem jest tak, że krew Abla przemawia z wielką mocą i krzyczy o pomstę.

Skąd bierze się taka moc krwi Abla? Po pierwsze stąd, że zabijany jest człowiek sprawiedliwy i niewinny, niczego niepodejrzewający oraz bezbronny. Zostaje zabity z premedytacją, z wyrachowaniem, na zimno i według przemyślanego planu (Rdz 4, 8). Starszy i silniejszy zabija młodszego i wymagającego opieki, wykorzystując jego słabość. Imię „Abel” znaczy bowiem tyle, co „proch”, „nicość”, „marność”, „przemijające tchnienie”, „podmuch”. Zabija go bez powodu, z zazdrości, gdyż nie może pogodzić się z tym, że Bóg go wybrał. Tak, krew Abla głośno domaga się sprawiedliwości…

A jednak Bóg nie wysłuchuje tej krwi. Nie staje się mścicielem Abla. Przeciwnie, staje się mścicielem Kaina! Od pierwszego Kainowego grzechu w każdym pokoleniu powtarza: „Ktokolwiek by zabił Kaina, siedmiokrotną pomstę poniesie!”.

W Izraelu funkcjonowało prawo zemsty (Lb 35, 21). Mówiło ono, że jeśli zostanie popełnione morderstwo, najbliższy krewny ofiary, tak zwany „mściciel krwi” (hebr. go’el), w imieniu całego klanu winien dokonać pomsty i zabić mordercę. W niektórych księgach Starego Testamentu (por. Ps 19, 14; Iz 41, 14; Jr 50, 34) Pan Bóg nazywany jest „Mścicielem” (Go’el) Narodu Wybranego, a więc jego opiekunem, obrońcą, Tym, który pomści każdą wyrządzoną mu krzywdę.

I Bóg objawia się nam właśnie jako taki mściciel Kaina! Bratobójcę ogłasza swym krewnym, obdarzając go „znamieniem”, jakby rodowym klejnotem, gwarantującym mu bezpieczeństwo. Niezwykłe to objawienie Bożego miłosierdzia – niezwykłe tym bardziej, że znajdujemy je niemal na pierwszych kartach Starego Testamentu, w godzinie przeraźliwego ludzkiego grzechu!

Wolno (i trzeba) zapytać, DLACZEGO Bóg, chociaż zapewne z najwyższą uwagą słucha, to jednak nie wysłuchuje krwi Abla? Otóż dlatego, że jest Krew, która przemawia jeszcze głośniej niż krew Abla. Jest to Krew Jezusa – mówi o tym autor Listu do Hebrajczyków (por. Hbr 12, 24). Podczas gdy krew Abla woła o pomstę, Krew Jezusa woła o wybaczenie.

3/152BABEL I PIĘĆDZIESIĄTNICA

Zesłanie Ducha Świętego przypomina nam – jako antywydarzenie – historię miasta i wieży Babel. To ostatnie wydarzenie w Księdze Rodzaju (zob. Rdz 11) z serii tych, dla których nie poszukujemy dokładnych ram czasu i miejsca, dzieją się one bowiem wszędzie i zawsze – w każdym ludzkim pokoleniu i w każdym miejscu.

Jest w tym opowiadaniu zdanie, które warto precyzyjnie przetłumaczyć, by nie utracić jednego z istotnych jego wymiarów. Chodzi o werset 4, który Biblia Tysiąclecia (wyd. III) tłumaczy: „Rzekli: »Chodźcie, zbudujemy sobie miasto i wieżę, której wierzchołek będzie sięgał nieba, i w ten sposób uczynimy sobie znak, abyśmy się nie rozproszyli po całej ziemi«”. Tekst oryginalny jest mocniejszy – nie mówi o uczynieniu „znaku”, tylko o „uczynieniu (uczczeniu!)  i m i e n i a”.  Z wielkim wyczuciem intencji autora przetłumaczył go św. Hieronim: et celebremus nomen nostrum – „uczcimy, uświetnimy, uświęcimy, będziemy celebrować swoje imię”!

Ludźmi podejmującymi budowę wieży sięgającej nieba nie kieruje więc pragnienie zachowania jedności („zbudujmy sobie znak, byśmy się nie rozproszyli”), lecz ubrana w atrakcyjną ideologię pokusa  b a ł w o c h w a l s t w a.  Chcą uczcić samych siebie, uczynić swoje imię nieśmiertelnym, siebie samych celebrować.

W ten sposób budują Babel, to znaczy Babilon (odwołań do Babilonu jest tu mnóstwo: nazwa krainy, Szinear, to jedno z najdawniejszych imion Mezopotamii, używane jeszcze w proroctwach Izajasza i Daniela; wznoszona wieża konstrukcją przypomina babilońskie zigguraty itd.). Babilon w Piśmie Świętym jest syntezą zła, drugim imieniem „prześladowcy” – nie tylko w Starym, ale także w Nowym Testamencie: w Pierwszym Liście św. Piotra i w Apokalipsie św. Jana. Widać, ku czemu prowadzi ostatecznie bałwochwalstwo i celebrowanie samego siebie. Nie tylko do podziałów i rozproszenia ludzi, którzy początkowo zabrali się do wspólnego przecież dzieła…

Celebrowanie samych siebie wcześniej czy później obraca się przeciw nam samym, uderza w nas samych, staje się naszym prześladowcą, bierze nas w niewolę.

Stanowczo potrzebujemy Pięćdziesiątnicy –  w y d a r z e n i a  odwrotnego do tamtej metahistorii. Potrzebujemy Ducha Świętego, bez którego pomocy nie potrafimy powiedzieć: „Panem jest Jezus” (por. 1 Kor 12, 3). Nie potrafimy bowiem – bez Ducha Świętego – rozwalić ołtarza, na którym czcimy samych siebie.

4/152Z UR CHALDEJSKIEGO?

„Ja jestem Pan, który wywiodłem cię z Ur chaldejskiego, aby ci dać ten oto kraj na własność” – mówi Bóg do Abrama na chwilę przed zawarciem z nim przymierza (Rdz 15, 7).

Nie jest to zwykłe przypomnienie przeszłych wydarzeń. To ich objaśnienie! Abram nie wyszedł bowiem z Ur na rozkaz Pana. Zrobił to nie dla Boga, lecz dla swego ojca, Teracha. Pismo mówi o tym dokładnie: „Terach wziął swego syna, Abrama, Lota i Saraj, swą synową, (…) wywiódł ich z Ur chaldejskiego, aby dojść do Kanaanu” (por. Rdz 11, 31). Ściśle rzecz biorąc, to nie Abram wyszedł z Ur. Zrobił to jego ojciec, który wziął go ze sobą bez pytania o zdanie.

Doszli do Charanu, który leży w połowie drogi do Kanaanu. Tam Terachowi przeszła ochota na dalszą wędrówkę. Osiedlił się w Charanie, a Abram pozostał razem z nim. Terach umarł w Charanie i nigdy nie zobaczył ziemi, dla której wyszedł z Mezopotamii. W Charanie Bóg przemówił do Abrama: „Wyjdź z domu twego ojca do kraju, który ci ukażę” (Rdz 12, 1). Abram podjął z Panem rozmowę; usłyszał od Niego obietnicę przeznaczoną dla siebie i poszedł za nią. Podjął drogę zaniechaną przez Teracha.

Oto jak wygląda historia wiary człowieka, którego za swój wzór i za swojego ojca uważają tak żydzi, jak i chrześcijanie, i muzułmanie. To historia kogoś, kto pierwsze pół drogi ku Bogu przeszedł, po prostu idąc za ojcem. Do Charanu Pan był dla Abrama jedynie „Bogiem jego ojca”, a wiara (jeśli jakąś miał) była co najwyżej posłuszeństwem i „wiarą dziedziczoną”.

A przecież Bóg mówi do niego: „To Ja wywiodłem cię z Ur chaldejskiego. Zrobiłem to poprzez decyzje i wiarę twojego ojca, nie pytając się o twoją zgodę ani nie dając ci wolnego wyboru. Ale teraz jesteś już w połowie drogi…”.

Droga wiary Abrama jest drogą większości z nas. Przyniesieni do chrztu kilka dni po urodzeniu. Zabierani do kościoła, na Mszę świętą bez pytania o chęć. Posyłani na religię, do spowiedzi i komunii, w jakiejś mierze „przymuszeni” – nawet do bierzmowania. Posłuszni – najpierw chętnie, potem – nie bez buntu.

W końcu jednak przychodzi dzień, kiedy potrzebujemy zacząć rozmowę z Bogiem „twarzą w twarz”. Kiedy zaczynamy ku Niemu iść mocą własnej decyzji. Już nie dla rodziców, ale dla siebie samych. A jeszcze lepiej: dla Niego samego! Bo jest tego wart.

Wtedy też On sam objaśnia nam pierwszy kawałek naszej drogi wiary. Przyjmujemy go z wdzięcznością, a nie z podejrzliwością i krytykanctwem. Nazywamy go ŁASKĄ, a nie jedynie przyzwyczajeniem i tradycją. I jak ma się historia tego ojca i giganta wiary, jakim był Abraham, do łatwo powielanych postulatów, że lepiej zaczekać z wprowadzaniem dzieci w świat wiary do czasu, gdy same będą mogły „świadomie” wybierać?

5/152MIŁOSIERDZIE W SODOMIE

Księga Rodzaju opowiada historię wybawienia Lota z Sodomy. Wysłani przez Boga aniołowie dwukrotnie go ponaglają: „Wstań! Weź swoich bliskich, wyjdźcie z tego miejsca!” (por. Rdz 19, 14–15). Lot jednak wyraźnie się ociąga, zwleka, marudzi, tak że w końcu „złapali za jego rękę i za rękę jego żony, i za ręce obu jego córek (…); i wyciągnęli go” (w. 16). Tora objawia nam także, dlaczego tak się stało, a mianowicie: „z powodu miłosierdzia Boga nad nim” (tłum. za: Tora Pardes Lauder).

Biblia nie mówi natomiast, skąd wzięło się owo ociąganie się Lota. Co go trzymało w Sodomie? Dlaczego nie chciał jej porzucić na pierwsze Boże wezwanie? To dopowiada żydowska tradycja egzegetyczna: „Całą noc Lot wahał się i zastanawiał: »Co mam zabrać ze sobą? Mam złoto, srebro, perły, jak mógłbym zostawić całe swe bogactwo? Niech pomyślę, co zabrać«. Nastał świt, a on wciąż nie wiedział, co zostawi, a co weźmie ze sobą…”.

Trzeba go było siłą oderwać od przeliczania i kontemplacji majątku, jakiego dorobił się w Sodomie. Wzięli go pod pachy i wyciągnęli. W ostatniej chwili! Ostatecznie zrezygnował i poddał się Bogu, który ratował go od śmierci. Dał Mu się wyprowadzić. Ile jednak jego serca zostało w Sodomie? Pan musiał to widzieć, skoro powiedział do niego: „Ratuj swoje życie! Nie spoglądaj za siebie, nie zatrzymuj się nigdzie na równinie, uciekaj w góry…” (w. 17).

To jedno z pierwszych objawień Boga, który w swoim miłosierdziu nie czeka, aż człowiek będzie w pełni, w stu procentach gotowy, by porzucić to, co go zabija – swój grzech i niewolę. Gdyby Pan czekał na taką naszą radykalną wewnętrzną dyspozycję – czy by się w ogóle kiedykolwiek doczekał? On jednak wybiega naprzeciw synowi, który wraca do domu wcale jeszcze nie nawrócony, ale po prostu z głodu, i dopiero swoją miłością ośmiela go do wiary w możliwość odbudowania poprzednich, prawdziwie rodzinnych relacji (zob. Łk 15). Bóg jest radykalnie po stronie człowieka – nie prześlepi w nim żadnego, nawet najmniejszego odruchu dobra, byle tylko rozstrzygnąć na jego korzyść.

Kiedy Lot wyszedł z Sodomy, „Bóg spuścił na Sodomę i Gomorę deszcz siarki i ognia” (w. 24). Koniec miłosierdzia? Słuszna i sprawiedliwa kara? Tradycja żydowska jest tu bardzo dociekliwa i przenikliwa – pyta, czy ogień i siarka mogą spaść bezpośrednio z nieba? Czy od Boga może przyjść śmierć i zniszczenie?

Tora Pardes Lauder mówi, że nie. Twierdzi, że Pan spuścił na Sodomę i Gomorę deszcz (a więc znak błogosławieństwa i dobroci), a dopiero w zetknięciu się z niegodziwością obu tych miast ów deszcz stał się siarką i ogniem… To tak, jak podczas Ostatniej Wieczerzy: Jezus podał Judaszowi chleb. Kiedy jednak Judasz go spożył, „wszedł w niego szatan” (J 13, 27). Najwyraźniej człowiek w danej chwili zdeterminowany ku złu może każde dobro obrócić w przekleństwo. To nie Jezus wydał Judasza na pastwę szatana. Jego gest (podanie chleba) był czystym gestem miłości. Jej odrzucenie uczyniło Judasza otwartym na działanie szatana. Możemy się jedynie domyśleć miary cierpienia Jezusa w tejże chwili…

Od Księgi Rodzaju do Ewangelii Janowej – od pierwszej księgi Biblii po ostatnią – Bóg pokazuje nam nieprzerwanie to samo oblicze: Misericordiae Vultus.

JESTEM! I zapraszam!

„JA JESTEM” – usłyszał Mojżesz ze środka płonącego krzewu. Krzew płonął, lecz się nie spalał – tak że Mojżesz się dziwił. Zdziwienie to nie było wszak jedynie powierzchowną reakcją widza zaskoczonego „magiczną sztuczką”. Rodziło głębokie pytania. Spotkanie z Tajemnicą kazało mu zdjąć sandały i pokłonić się w adoracji. Wtedy zaczął słyszeć odpowiedzi, które najwyraźniej nie miały na celu zaspokojenia jedynie jego ciekawości; budziły zaangażowanie i poczucie odpowiedzialności, przekształcały się w życiową misję i powołanie: „JA JESTEM posłał mnie do Was”.

„JA JESTEM” – miał iść i ogłosić to imię Boga ludziom, którzy mieli wszelkie prawo myśleć, że „Boga nie ma”. Ludziom, którzy zostali w Egipcie zredukowani do roli niewolników, którzy widzieli swoje dzieci topione w Nilu, sami zaś zabijani byli nieludzką pracą. Sponiewierani bezczelnością zła, mieli prawo pytać: „Gdzie jest Bóg, skoro takie rzeczy się dzieją?!”; pozostawieni zaś długi czas bez odpowiedzi, mieli także prawo myśleć: „Boga nie ma!”.

Miał im powiedzieć – w Jego Imieniu – „JA JESTEM”! To musiało znaczyć tak naprawdę: „Ja jestem ZBAWICIELEM! Ja jestem mocny. Mocniejszy niż zło, którego doświadczacie”. Musiało znaczyć: „Nie bójcie się! Losy świata – i WASZE – są ciągle w moich rękach. Moje ramię nie jest za krótkie. Przekonacie się! Jestem w samym środku waszego życia – tu i teraz. Jestem z Wami”. „JESTEM” – to nie teologiczna „łamigłówka”. To deklaracja miłości! I obietnica wyzwolenia: Paschy, Przymierza i drogi do ziemi Ojców.

Dlatego też została wypowiedziana ze środka krzewu, który płonie, ale się nie spala. Ze środka ZNAKU. Znak „mówił”: „Nie musicie się bać mojej obecności. Nie bójcie się tego, że JESTEM. Jestem Ogniem, który zapala, ale nie niszczy. Niczego w was nie zabiję, z niczego nie okradnę. Nie przychodzę, żeby zabierać. Jestem pełen szacunku dla każdego dobra, które w was jest; dla waszych decyzji, wyborów, wartości. Chcę was zapalić, ale nie inaczej, jak tylko szanując waszą wolność”.

„JA JESTEM” – mówi Jezus, krocząc pewnej nocy po wzburzonych falach Jeziora Galilejskiego w stronę apostołów zmagających się w łodzi z „przeciwnym wiatrem”. „JA JESTEM. Nie bójcie się. JESTEM z wami – w samym środku szalejącej burzy i zawieruchy, jaką przeżywacie. Nie jestem »zjawą«. Jestem rzeczywisty i mocny. Jako Pan i Zbawca”.

Deklarację potwierdza ZNAKIEM: nie ucisza żywiołu, ale pozwala Piotrowi chodzić po wzburzonej wodzie. Tak właśnie, gdyż zbawienie dokonuje się w OSOBIE! Szalejąca wokół burza – każda (!) – wcześniej czy później ucichnie. Ale człowiek – w każdych warunkach – jest wezwany i uzdolniony przez Boga, by być większym od nich. To ważne. Zwykle bowiem przerzucamy odpowiedzialność poza siebie: na warunki, okoliczności, konteksty; podkreślamy wtedy znaczenie rozwiązań „strukturalnych” (prawa, organizacji itp.). Ewangelizacja natomiast zawsze zwraca się do osoby – ma służyć spotkaniu Osoby (Chrystusa) z osobą (moją, Twoją, każdego). „JA JESTEM!” – deklaruje Bóg: „JESTEM i zbawiam!”; „jestem” – deklaruje człowiek, otwierając się na zbawienie i stając się Jego apostołem.

6/152BOŻA ODPŁATA

W adhortacji Verbum Domini Benedykt XVI zachęca, by przy interpretacji tekstów Pisma Świętego sięgać do bogactwa żydowskiej tradycji egzegetycznej. „Żydowskie rozumienie Biblii – stwierdza, powołując się na zgodną opinię synodu biskupów – może pomóc w rozumieniu i badaniu Pism przez chrześcijan” (nr 41).

W Księdze Powtórzonego Prawa (7, 9–10; w przekładzie Biblii Tysiąclecia) odnajdujemy takie zdania: „Bóg twój jest Bogiem, Bogiem wiernym, zachowującym przymierze i miłość do tysiącznego pokolenia względem tych, którzy Go miłują i strzegą Jego praw, lecz który odpłaca każdemu z nienawidzących Go, niszcząc go. Nie pozostawia bezkarnie tego, kto Go nienawidzi, odpłacając jemu samemu”.

W liturgii katolickiej tekst ten przeznaczony jest na uroczystość Serca Jezusowego. A przecież obraz Boga, jaki wyłania się z przytoczonych wersetów, nie przypomina  s e r c a,  przypomina za to wagę, na której z precyzyjną sprawiedliwością odważane są (i według jej werdyktu odpłacane) czyny: dobre są nagradzane, złe – unicestwiane wraz z ich dokonawcami.

Tradycja żydowska tłumaczy nieco inaczej:

Bóg jest Bogiem wiernym, który stale pamięta przymierze, łaskawym dla tych, którzy [przestrzegają Jego przykazań z] miłości, i [dla tych, którzy] przestrzegają Jego przykazań [z bojaźni] do tysiącznego pokolenia. Sprawi, że ci, którzy Go nienawidzą, utracą [Świat Przyszły, bo za każdy ich dobry uczynek] zapłaci im [w pełni] za ich życia. Nie opóźni [zapłaty] tym, którzy Go nienawidzą, zapłaci im za ich życia.

W zgodzie z takim rozumieniem sławny Raszi (pod koniec XI stulecia) wykładał ten fragment następująco (w odniesieniu do tych, którzy  n i e n a w i d z ą  Boga):

Bóg – chociaż odmówi im Życia Wiecznego – to jednak jakiekolwiek dobro dokonane przez nich na ziemi wynagrodzi im w pełni już za ich życia doczesnego. Bóg nie odpowiada nienawiścią na nienawiść. Widzi każde dobro – czynione także przez tych, którzy Go nienawidzą – i  n a g r a d z a   j e!  Nie może nagrodzić go życiem wiecznym [najwyraźniej jest bezradny wobec ludzkiej nienawiści do siebie], ale, tak jak może, wynagradza je już tu i teraz.

Bóg jest więc wzorem miłości do  n i e p r z y j a c i ó ł.  Takim Go właśnie pokazuje przytoczony fragment Księgi Powtórzonego Prawa, który – jak widać – przepięknie „pasuje” do uroczystości Serca Jezusowego. Odkrywamy to wszakże dzięki żydowskiej wykładni tekstu. I to ona właśnie pokazuje nam, że Jezusowe przykazanie miłości nieprzyjaciół (Mt 5, 43n.) ma swoje starotestamentalne korzenie. Co więcej, przekładają się one na bardzo konkretne pytania, na przykład, czy potrafimy w obiektywny sposób oceniać czyny naszych wrogów? Czy potrafimy uznać i docenić dobro dokonane przez tych, którzy nas  n i e n a w i d z ą?  Czy w ogóle jesteśmy w jakimkolwiek stopniu na nie otwarci?

7/152ŻYCIE I ŚMIERĆ

Autor Księgi Powtórzonego Prawa pisze:

„Patrz! Kładę dziś przed tobą życie i szczęście, śmierć i nieszczęście. Ja dziś nakazuję ci kochać twego Boga, Pana, i chodzić Jego drogami, pełniąc Jego nakazy (…). Kładę przed wami życie i śmierć, błogosławieństwo i przekleństwo. Wybierajcie więc życie, abyście żyli wy i wasze potomstwo” (Pwt 30, 15.19).

Słowo stawia nas wobec decyzji. Droga, którą szliśmy, właśnie się rozwidla: pójdziesz w jedną stronę – znajdziesz szczęście. Pójdziesz w przeciwną – znajdziesz zgubę. Jak w Psalmie 1: „Szczęśliwy mąż, który nie idzie za radą występnych, nie wchodzi na drogę grzeszników (…). Jest on jak drzewo zasadzone nad płynącą wodą, które wydaje owoc w swoim czasie (…). Nie tak występni, nie tak (…), bo Pan uznaje drogę sprawiedliwych, a droga występnych zaginie” (w. 1–4.6). Oto dwie drogi, dwa możliwe scenariusze życia. Katecheza bardzo czytelna i pociągająca – można ją znaleźć np. w pochodzącym jeszcze z I w. chrześcijańskim piśmie Didache.

Ważne jest jednak uświadomienie sobie momentu, w którym Mojżesz wypowiada te słowa. To nie jest moment wyjścia z Egiptu ani nie moment pierwszego (lub któregokolwiek z kolejnych) buntu Izraela na pustyni. To nie jest wybór między drogą do Ziemi Obiecanej (czyli życiem i błogosławieństwem) a powrotem do kraju niewoli (czyli śmiercią i przekleństwem). Naród Wybrany stoi na progu Kanaanu. Właśnie wyrusza, by go objąć w posiadanie. Wybór, przed którym stoją Izraelici, to wybór między życiem a śmiercią w Ziemi Obiecanej (a nie między życiem w Kanaanie a śmiercią w Egipcie).

To bardzo mocne słowo! Czy wejście do ziemi Boga może przynieść człowiekowi śmierć i nieszczęście? Czy ta ziemia – mlekiem i miodem płynąca – może zabić?

Oczywiście, że nie. I Mojżesz wcale tego nie głosi. Ta ziemia sama w sobie jest święta. Nikogo nie zabija. Mojżesz mówi natomiast, że człowiek – także w ziemi Boga – może okazać się bałwochwalcą (czcicielem innych bóstw), i to właśnie go zabije: „jeśli serce swe odwrócisz, nie usłuchasz, zbłądzisz i będziesz się kłaniał obcym bogom, służąc im, oświadczam wam dzisiaj, że na pewno zginiecie” (Pwt 30, 17–18).

Tak. Można być formalnie i fizycznie obywatelem ziemi Boga, można być ochrzczonym i zapisanym w metrykach, można być na co dzień „mieszkańcem Kościoła” i pozostawać bałwochwalcą – czcić bóstwa przyniesione z sobą ze „świata”: pieniądz, władzę, pozycję, seks, siebie samego, opinię itd.

Uderzające, że Tora Pardes Lauder, czyli pierwsze po Zagładzie żydowskie tłumaczenie Tory na język polski, nieco inaczej przekłada ostatnie zdanie naszego czytania. W Lekcjonarzu czytamy: „bo tu jest twoje życie i długie trwanie twego pobytu na ziemi”. Natomiast w przekładzie żydowskim: „bo On [Bóg] jest twoim życiem”…

Właśnie tak: to nie samo miejsce daje „gwarancję” życia i zbawienia – to komunia z Bogiem doświadczana na tym miejscu jest życiodajna. Bałwochwalstwo zaś zabija. Wyraźną ilustrację tej prawdy stanowi w Dziejach Apostolskich historia Ananiasza i Safiry (zob. Dz 5).

8/152Bezdomny

Przy wszystkich wahaniach nie mogę jednak tego nie napisać. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia dwa razy odprawiałem Eucharystię dla bezdomnych, którzy znaleźli schronienie u braci albertynów. I dwa razy jako pierwsze czytanie liturgia podarowała nam fragment z 7 rozdziału Drugiej Księgi Samuela: oto Dawid, po uzyskaniu szczęśliwej stabilizacji (wewnątrz i na zewnątrz swojego państwa), zdradza się przed prorokiem Natanem, iż zamierza postawić Bogu świątynię w Jerozolimie. Prorok w pierwszej chwili jest zachwycony, następnego dnia jednak – pouczony przez Boga – przychodzi powiedzieć królowi: nie!

Bóg nie chce, by Dawid stawiał Mu dom z kamienia i drewna, woli „mieszkać” – jak do tej pory – w namiocie. Jak nomada. Jak Izrael z czasów Wyjścia – wędrujący po pustyni. Pielgrzym wśród pielgrzymów. Bez stałego domu.

Rzadko zwraca się uwagę na ten fragment mesjańskiego proroctwa Natana. Uwagę komentatorów z reguły przykuwają dalsze jego słowa: o Potomku Dawida („Ja będę mu ojcem, a on będzie Mi synem”), dzięki któremu dom i królestwo Dawida będą „trwać na wieki” (zob. 2 Sm 7, 15–16).

Tymczasem również ten pierwszy fragment Natanowej odpowiedzi w niezwykły sposób wypełnia się w Jezusie. Mówi o tym zdanie, być może najczęściej przez nas wyśpiewywane w okresie Bożego Narodzenia: „Słowo stało się ciałem i zamieszkało między nami” (J 1, 14). W oryginalnym tekście greckim pada tam słowo eskenosen – to znaczy (dosł.) „rozbiło namiot”!

Wiemy, że to nie jest wcale przenośnia literacka. Jezus urodził się „nie u siebie”. Chociaż między swoimi – w rodowej miejscowości Józefa – ale w grocie, zabrakło bowiem miejsca dla Niego w którymkolwiek z domów. Bezdomny u zarania życia, już jako dorosły człowiek, w swej publicznej działalności, wybrał (!) życie bezdomnego. Mówi o tym wyraźnie do ucznia, który deklaruje swoją wolę pójścia za Nim: „Lisy mają nory, a ptaki powietrzne gniazda; Syn Człowieczy nie ma miejsca, gdzie by głowę mógł skłonić…”.

Bezdomny. Ciągle w drodze. Ciągle nie „u siebie”. To uderzające, że do dziś „Miastem Jezusa” nie jest nazywany Nazaret (skąd pochodził), ale raczej Kafarnaum (gdzie kątem zatrzymywał się u św. Piotra).

To jest mocne doświadczenie: odkrywać tę prawdę o Jezusie w gronie bezdomnych. Jeszcze raz można wtedy przeżyć całą prawdę o Jego przyjściu, o jego sensie i znaczeniu dla człowieka. Jezus nie jest czarodziejem. Nie przychodzi do naszego życia po to, by machnięciem różdżki i dwoma słowami zaklęcia usunąć z niego wszystkie problemy. Nie usuwa ich, ale w nie wchodzi. Jakiekolwiek by nie były. Staje się Bezdomnym z bezdomnymi, Ubogim z ubogimi, Opłakującym śmierć bliskich z płaczącymi z tego samego powodu, Zdradzonym ze zdradzonymi, Oplutym z oplutymi, Zabitym z zabijanymi…

Jest blisko, jest razem z nami, jest Emmanuelem w samym środku naszych problemów. Jego bliskość, miłość i zrozumienie przeprowadza nas przez nie. Jego obecność wszystko zmienia. Od samego Jego poczęcia i narodzenia jest paschalna!

9/152To, co małe

Warto od czasu do czasu przypomnieć sobie historię Naamana, którego z równowagi wyprowadziło proste polecenie proroka Elizeusza, by obmył się siedem razy w Jordanie, jeśli chce być oczyszczony z trądu. Pewnie na całe życie pozostałby trędowaty, gdyby nie mądrość towarzyszących mu niewolników, którzy „przybliżyli się i przemówili do niego tymi słowami: »Gdyby prorok kazał ci spełnić coś trudnego, czy byś nie wykonał? O ileż więc bardziej, jeśli ci powiedział: Obmyj się, a będziesz czysty?«” (2 Krl 5, 13).

Są to niezwykle celne słowa, trafiające być może w najsłabszy punkt Naamana, a zapewne także i tych z nas, którym o wiele łatwiej przychodzi zmobilizować się do wielkich i trudnych rzeczy niż do wieczornej kąpieli. Do naszej wyobraźni przemawiają postawy heroiczne. Rzadko natomiast wzbudza w nas euforię możliwość spełnienia małego dobra, czegoś nieefektownego, jak się wydaje łatwego, może zbyt oczywistego i niewymagającego wysiłku. I zostajemy ze swoim trądem, przebierając w lekarstwach i odrzucając wszystkie te, których wartość wydaje nam się mizerna, a cena zbyt niska.

Elizeusz wyleczył syryjskiego wodza z trądu. Jego słudzy dokonali może nawet większego cudu: wyleczyli Naamana z pychy. Bo lekceważenie wartości skromnych, drobnych czynów – to jest właśnie pycha.

W siedmiokrotnym zanurzeniu się Naamana w Jordanie Ojcowie Kościoła widzieli symbol siedmiu sakramentów. Odkrywamy tu coś bardzo istotnego. Sakramenty są jak zanurzenie się w rzece – bardzo skromne, proste, nieefektowne i pokorne w formie. Odrobina wody, kawałek chleba, trochę wina, wyciągnięcie ręki, parę słów, nieco oleju… Czasami wręcz (czy nie właśnie dlatego?) wątpimy w ich skuteczność. Czy to może coś zmienić? Ta sama spowiedź, z tych samych grzechów, po raz setny? Albo Eucharystia: czy w spożywaniu kawałka chleba kryje się siła zdolna rozwiązać np. problemy małżeńskie?

Bóg kocha prostotę, świadomy wybór tego, co nie jest błyszczące i nie przykuwa uwagi. Używając słów św. Jana od Krzyża, można powiedzieć, że Bóg „wybiera zawsze to, co mniejsze, a nie to, co większe”. I, co najważniejsze, w tych prostych czynach Boga, jakimi są sakramenty, On „daje nam się cały”. Bóg nie tylko nie gardzi „ubogimi, skromnymi czynami”, ale także angażuje w nich zawsze całego siebie. To jest dopiero pełna lekcja dla nas, którzy mamy skłonność do przebierania w czynach „małych” i „wielkich”, i do lekceważenia tych pierwszych, ale także do „zbywania ich”, spełniania ich bez uwagi i niedbale. Tymczasem, jak mawiała Matka Teresa z Kalkuty, „nie ma czynów »małych« i »wielkich«, jest tylko »mała« lub »wielka« miłość”.

10/152WSPOMNIENIE Z PASTERKI

Boża logika zawarta w liturgii mszy Narodzenia Pańskiego celebrowanej o północy (zwanej pasterką) nie przemija z tym czy innym okresem liturgicznym. Każdego roku czytamy wtedy między innymi fragment proroctwa Izajasza:

Rozradowali się przed Tobą, jak się radują we żniwa. (…) Bo złamałeś jego ciężkie jarzmo i drążek na jego ramieniu, pręt jego ciemięzcy jak w dniu porażki Madianitów. Albowiem Dziecię się nam narodziło, Syn został nam dany, na Jego barkach spoczęła władza (Iz 9, 2–3.5).

A oto komentarz Antoniego z Padwy do tego tekstu:

Współbrzmi z tym fragment z Księgi Rodzaju (22, 6): „Abraham wziął drwa do spalenia ofiary i włożył je na Izaaka, swego syna”. Skąd też [czytamy] w Ewangelii Jana (19, 17): „I sam dźwigając krzyż, wyszedł na to miejsce, które zwie się Kalwaria”. O, pokoro naszego Odkupiciela! O, cierpliwości naszego Zbawiciela! Sam za wszystkich dźwiga drzewo, na którym zostanie powieszony, ukrzyżowany i zabity… Na Jego barkach spoczęła władza. Stąd też i dalej [mamy] u Izajasza (22, 22): „Położę klucz domu Dawida na Jego barkach”. Kluczem jest krzyż Chrystusa, którym otwiera nam bramę nieba. I zważ, że krzyż nazwany jest zarówno kluczem, jak i władzą; kluczem, gdyż wybranym otwiera niebo; władzą, ponieważ swoją mocą odpędza demony do piekieł (Sermo in Nativitate Domini).

Wielki! Wielki Antoni z Padwy, zadziwiający (nie po raz pierwszy) swoją przenikliwością i znajomością Pisma! Poruszający się po nim ze swobodą domownika. Fantastycznie dopełnia myśl Izajasza, zapowiadającą zbawienie jako dzień analogiczny do zwycięstwa nad Madianitami.

Otóż, nad Madianitami zwycięstwo odniósł Gedeon. By je jednak odnieść, musiał świadomie wybrać nie siłę, lecz słabość. Pan Bóg – i to dwukrotnie – kazał mu zredukować swoją armię: wpierw z 32 tysięcy wojska do 12 tysięcy, a następnie z 12 tysięcy do… 300 ludzi. Jak to jest, że z 300 żołnierzami można wygrać bitwę, której nie da się wygrać, mając ze sobą 32 tysiące wojska?!

Jak to jest, że Chrystus do ostatniej w życiu walki wolał stanąć sam – w całej swej słabości – niż z pomocą armii 72 tysięcy (dosłownie 12 legionów) aniołów, o jaką miał prawo prosić Ojca (por. Mt 26, 53)? Czy nie ma racji Antoni, gdy wyczuwa, że to jedynie w krzyżu dana jest Chrystusowi wszelka władza? I że żadna inna nie spoczywa na Jego barkach?

11/152PROROCTWO

„Głos wołającego na pustyni: »Przygotujcie drogę Panu. Dla Niego prostujcie ścieżki«” (Iz 40, 3).

Ten fragment proroctwa Izajasza zwykliśmy odnosić do Jana Chrzciciela. Czynimy to zresztą w ślad za przekazem biblijnym: wszyscy Ewangeliści opisują Jezusowego poprzednika za pomocą tego wersetu; w wersji św. Jana sam Chrzciciel – zapytany o to, kim jest – odnosi go do siebie (por. Mk 1, 3; Mt 3, 3; Łk 3, 4; J 1, 23).

Warto się jednak choćby na moment na tej oczywistości „złapać”. Izajaszowe proroctwo jest bowiem częścią większej całości, a mianowicie tak zwanej „Księgi Pociechy Izraela” (Iz 40–55). Jej autorem jest Deutero-Izajasz, działający wśród Żydów przesiedlonych (po zdobyciu Jerozolimy w roku 597) do Babilonu. Swoim współbraciom, którzy spędzili w niewoli już ponad pół wieku, zapowiada wyzwolenie i „Nowe Wyjście” – powrót na Syjon i odbudowę świątyni. Obiecuje im, że Pan sam – jak dobry Pasterz – stanie na ich czele i poprowadzi ich łagodnie do domu.

Nie ma cienia wątpliwości, iż proroctwo Izajasza się spełniło! W trzecim pokoleniu wygnańców. W roku 538 król perski Cyrus, po podboju Babilonu, zwrócił Żydom wolność i pozwolił im wrócić do własnej ziemi. Rok później, w Jerozolimie, położyli już fundamenty pod nową świątynię.

A jednak…

Wszystkie cztery Ewangelie chcą powiedzieć, że właściwym spełnieniem Izajaszowego proroctwa jest dopiero moment nadejścia Chrystusa; i że Bożym głosem proklamującym nadejście wolności nie był głos Cyrusa, lecz jest nim dopiero głos Jana Chrzciciela. Najwyraźniej są w ludzkim doświadczeniu niewola i dramat większe niż uprowadzenie w kajdanach na wygnanie do obcej krainy. Mówiąc bez owijania w bawełnę, tą niewolą i dramatem jest grzech. Dlatego też Jan proponuje każdemu z przychodzących doń pobratymców (i każdemu z nas), by się zanurzył w Jordanie, „wyznając przy tym swoje grzechy” (por. Mk 1, 5). Wszyscy wiemy, jak to jest trudne – wypowiedzieć swój grzech! Wolimy się z nim schować – zatrzymać go w tajemnicy, nie zdając sobie sprawy z tego, iż tak długo, jak długo nie potrafimy i nie chcemy o nim mówić – to on w gruncie rzeczy trzyma nas w niewoli i panuje nad nami. Walka o to, by nazwać swój grzech, jest – w swojej istocie – początkiem walki o wolność. To nie ja sam walczę. Walczy we mnie – ze mną i przeciw mnie – Duch Święty, który „przekonuje mnie o grzechu” (por. J 16, 8).

Jan nie miałby jednak odwagi prowokować ludzi do wyznania grzechu, gdyby nie miał pewności, że w tłumie nad Jordanem stoi już Ten, który ma moc zgładzić ludzki grzech. Także i Kościół nie miałby odwagi mówić o grzechu, gdyby nie miał pewności zbawienia dokonanego w Jezusie Chrystusie.

I ja też nie miałbym takiej odwagi.

12/152DWIE PERSPEKTYWY

Niby to drobiazg – ale czy na pewno?

Chodzi o jeden werset, a ściślej rzecz biorąc – o jedno słowo w czwartej Pieśni Sługi Jahwe. W tłumaczeniu Biblii Tysiąclecia (i w naszych lekcjonarzach) werset ten brzmi: „On wyrósł przed nami jak młode drzewo i jakby korzeń z wyschniętej ziemi…” (Iz 53, 2). Tymczasem w Wulgacie (oraz wcześniejszej Septuagincie) tekst wyraźnie mówi: „On wyrósł przed nim [to znaczy przed Panem, nie przed nami!] jak młode drzewo i jakby korzeń z uschniętej ziemi”. I tak też tłumaczy go w XVI w. ks. Jakub Wujek: „A wystąpi jako latorośl przed nim, a jako korzeń z ziemie pragnącej…”.

I słusznie! Izajasz bowiem w całej tej pieśni wyraźnie podkreśla, jak dalece my rozmijamy się z Bogiem w postrzeganiu owego tajemniczego Sługi (którego Tradycja chrześcijańska bez wahania identyfikuje z Jezusem Chrystusem) – widzimy Go całkowicie inaczej niż widzi Go Pan (tekst grecki można też tłumaczyć: „On wyrósł przed Jego oczami…”).

To Bóg widzi w osobie i dziele swojego sługi młode drzewo (możliwe są też tłumaczenia: „latorośl”, „dziecko”) i korzeń, a więc zasadę i źródło nowego życia – życia odradzającego się z kompletnej martwoty. To w oczach Boga Jego widok wywołuje radość i nadzieję – taką, jaką zwykle budzi w nas nowo narodzone dziecko. My jednak nie dostrzegamy w Nim żadnego wdzięku, nam On się nie podoba i mamy Go za nic. Co więcej, jesteś-my przekonani, że „nie podoba” On się także Bogu – że to przez Boga właśnie jest On ostatecznie skazany, chłostany i zdeptany (Iz 53, 4). Wydaje nam się, że Jego los jest dowodem na to, że został przez Boga odrzucony, a nie wybrany.

Tymczasem „nie tak widzi Bóg, jak widzi człowiek”. Tam, gdzie my widzimy tylko śmierć, Bóg widzi obumieranie ziarna – z perspektywą plonu stukrotnego. Tam, gdzie my widzimy pustkę i małość, Bóg widzi pragnienie i wielką przestrzeń dla swojego działania. To, co nazywamy „biedą”, On ma moc przekształcić w „ubóstwo”. „Ostatnie” miejsce On nazywa „pierwszym”.

I odwrotnie! Tam, gdzie my poszukujemy życia, spełnienia i satysfakcji, Bóg nierzadko widzi dążenie do samobójstwa i alienacji. Tam, gdzie my postrzegamy swoją wielkość i znaczenie, On widzi pychę i zamknięcie na łaskę. Prawda, że nie zawsze i nie w każdym przypadku. Niemniej biblijny refren (powracający od Izajasza, przez Jezusa Chrystusa, po św. Pawła): „Macie oczy, a nie widzicie”, nie jest słowem-nie-dla-nas. Tak dobre samopoczucie dowodziłoby jedynie tego, jak dalece stosuje się on właśnie do nas. Wzrok jest w Piśmie Świętym znakiem wiary, znakiem niewiary jest ślepota. Najgorszym jej przypadkiem – ta połączona z arogancką pretensją: „Widzimy!” (por. J 9, 41).

13/152MIECZ

„Twoją duszę miecz przeniknie” – to proroctwo Symeona skierowane do Maryi. Jego słowo niemal natychmiast wywołuje w naszych umysłach obrazy, które współkształtowały naszą religijną wrażliwość, jak choćby przejmujące przedstawienie Smętnej Dobrodziejki od krakowskich franciszkanów czy z podkrakowskich Staniątek: Maryja z siną twarzą, z milczącymi łzami na policzkach, z siedmioma mieczami utkwionymi w sercu – obraz, który z kolei przywołuje całą pasyjno-maryjną pobożność, skoncentrowaną na bolesnych doświadczeniach, jakich nie szczędziło Jej życie: od narodzin Syna w stajni po Jego haniebną śmierć na krzyżu.

Wiemy wszakże, że ani Symeon, ani Łukasz (który zapisał jego słowa) nie mogli mieć tego obrazu przed oczyma. Żyli kilkanaście wieków wcześniej, zanim się ukształtowała owa tradycja… Miecz wymierzony w serce Maryi wywoływał w nich zupełnie inne konotacje, czerpane – rzecz jasna – ze Starego Testamentu. Które? Trudno odpowiedzieć z całą pewnością… Być może jednak myśleli (i Symeon, i Łukasz) o tekście proroka Ezechiela (zob. Ez 21, 8–19):

Powiedz ziemi izraelskiej: Tak mówi Pan: Oto Ja jestem przeciw tobie i dobędę miecza mego z pochwy, i wytnę spośród ciebie sprawiedliwego i grzesznika. (…) Miecz mój wyjdzie z pochwy na wszelkie ciało od południa aż do północy. (…) Mów: Miecz, miecz! Wyostrzono go i wyczyszczono. Na krwawy bój wyostrzono, by lśnił jak błyskawica, wyczyszczono (…) zawisł on nad moim ludem (…) wielki miecz, który wokół was krąży.

Miecz, o którym mówi Ezechiel, nie jest przenośnią ani przypowieścią. Jest realny do bólu. Konkretny. Okrutny. Jest narzędziem w rękach Babilończyków, którzy lada moment zdobędą Jerozolimę. Tych, których nie zabiją, uprowadzą do niewoli. To kara dla ludu wyprowadzonego ongiś z niewoli egipskiej, który nie potrafił pozostać wierny w wolności we własnym państwie. Miecz – kara za powszechny grzech! Nie tylko ówczesnego Izraela. Kara za grzech każdego i każdej z nas! „Zapłatą za grzech jest śmierć” (Rz 6, 23).

Rozumiemy, że Bóg ma „prawo” wymierzyć ów miecz w stronę każdego i każdej z nas. Ale nie w stronę Jezusa – świętego po trzykroć, i nie w stronę Maryi – na mocy zasług Jezusowych niepokalanej, zachowanej od grzechu i najświętszej. A jednak! W sprawiedliwości Boga – tożsamej z miłosierdziem (!) – Jego miecz dosięga Jezusa. W następnej zaś kolejności – i przy zachowaniu wszystkich proporcji – współpracującą z Nim w dziele odkupienia Jego Matkę. On i Ona nadstawiają swoje Serca na miecz wymierzony we mnie. I w Ciebie.

To jest prawdziwa Ewangelia. Dana nam. Ale i zadana!

Zadana nam jest taka postawa: solidarności z człowiekiem grzesznym. Nie w jego grzechu, ale w jego konsekwencjach. W zadośćuczynieniu. We wspólnej pokucie. Ekspiacji. Zadane nam jest takie „bycie przy”, które jasno deklaruje: „Nie zostawię Cię samego z twoim problemem. Ciężarem. Grzechem. Poniesiemy go razem”. To trudne. O wiele łatwiej – będąc przekonanym o własnej niewinności – powiedzieć: „Nie moja rzecz!”.

14/152PRAWDZIWA HISTORIA

Pismo Święte opowiada historię Szadraka, Meszaka i Abed-Nega (właściwie: Ananiasza, Miszaela i Azariasza) – trzech młodzieńców uprowadzonych z Ziemi Świętej do Babilonii, których król Nabuchodonozor kazał spalić żywcem, gdyż odmówili oddania czci ulanemu na jego rozkaz złotemu bałwanowi. Biblia mówi, że w samym środku rozpalonego pieca zostali rozwiązani przez „Kogoś Czwartego”, który nie tylko ochronił ich przed ogniem, ale uzdolnił do wychwalania Boga.

Historia sięga VI w. przed Chr. – to wtedy Żydzi zostali uprowadzeni do Babilonu. Spisano ją wszakże (w Księdze Daniela) w II w. przed Chr., a więc po czterystu latach jej ustnego przekazu. Dlaczego ją spisano? Zapewne dlatego, że Żydzi znaleźli się wtedy pod panowaniem syryjskiego władcy Antiocha IV Epifanesa, który poddał ich wręcz totalitarnej hellenizacji – zakazał przestrzegania Prawa Mojżeszowego (z obrzezaniem włącznie!), a w świątyni jerozolimskiej postawił na ołtarzu posąg Zeusa. Każdy przejaw wierności Bogu karany był straszliwie, także śmiercią przez spalenie; spalonych zostało między innymi tysiąc osób – wśród nich kobiety i dzieci – gdyż nie podjęli walki w szabat…

Nietrudno zrozumieć, że w kontekście takich wyzwań historia, w której Bóg okazał się zdolny przeprowadzić człowieka przez ogień/śmierć do życia i uzdolnić go do wierności aż do męczeństwa, stała się prawdziwie krzepiącym punktem odniesienia. Właśnie dlatego, że była historią, a nie mitologią, nie rodzajem dydaktycznego, cudownego exemplum. Historią! Z datą i miejscem. Bo Bóg objawienia biblijnego jest Bogiem historii – staje się jednym z uczestników ludzkich dziejów. Tak jak uzdolnił Ananiasza, Azariasza i Miszaela do wejścia w ogień, tak też okazał się siłą męczenników czasów Machabejskich: Eleazara, matki z siedmioma synami i przywołanego już wyżej tysiąca.

Cytatów i odwołań do Księgi Daniela pełna jest z kolei Apokalipsa św. Jana Apostoła – pisana w czasie prześladowań pierwszych chrześcijan w okresie panowania Domicjana, który kazał się tytułować „Panem i Bogiem”. To wtedy papież Klemens został skazany na śmierć przez utopienie z kotwicą uwiązaną do szyi, a apostoł Jan zesłany na Patmos. Po tym prześladowaniu przyszły następne. W 259 r., za cesarza Waleriana, został skazany na śmierć biskup Tarragony (w Hiszpanii) Fruktuoz. Wraz z dwoma diakonami został żywcem wrzucony do ognia. Naoczny świadek zapisał:

I stali się podobni do Ananiasza, Azariasza i Miszaela, tak że i w nich można było dostrzec obraz Trójcy Świętej… Gdy spłonęły im sznury, którymi mieli skrępowane ręce, wtedy Fruktuoz, pamiętając o modlitwie Pańskiej, zgodnie ze swym codziennym zwyczajem, ufny w zmartwychwstanie, z radością padł na kolana i przyjmując pozycję znaku zwycięstwa [krzyża], modlił się do Niego.

To ogromnie ważne wiedzieć, że nadzieja paschalna jest wydarzeniem historycznym. Nie porządkuje jedynie „zaświatów”. Jest dynamicznym doświadczeniem wieku VI przed Chr., i drugiego, i pierwszego po Chr., i trzeciego. I dwudziestego pierwszego.

15/152ZNAK JONASZA

Można by postawić pytanie, czy człowiekowi XXI w. historia proroka Jonasza może jeszcze cokolwiek powiedzieć? Czy w ogóle wypada współczesnego człowieka konfrontować z opowiadaniem o kimś, kto połknięty przez wielką rybę, nie został przez nią strawiony, lecz po trzech dniach intensywnej modlitwy powrócił do świata żywych, a następnie przepowiadał w Niniwie słowo Boga tak skutecznie, że nie tylko zamieszkujący ją ludzie, ale także ich zwierzęta podjęły post i oblokły się w wory pokutne?

Wystarczy wszakże postawić jedno pytanie, by uświadomić sobie, jak dalece Księga Jonasza odległa jest od naiwności oraz jak dramatycznie i aktualnie brzmią stawiane przez nią wyzwania. Pytanie to dotyczy Niniwy – czym było dla Żydów owo miasto, do którego Bóg posłał proroka, by głosił mu nawrócenie i uratował je od zagłady?

Otóż Niniwa była stolicą Asyrii – znienawidzonego imperium, które w 722 r. przed Chr. położyło kres Królestwu Izraela, biorąc w niewolę i przesiedlając do Mezopotamii blisko 30 tysięcy Żydów. Na ich miejsce sprowadzono do Ziemi Świętej siedem pogańskich plemion – podkreślając tym samym nieodwracalność wygnania. Niniwa była więc dla Żydów wcieleniem zła, syntezą upokorzeń i historycznych klęsk, synonimem prześladowcy i wroga. Była ostatnim na świecie miejscem, które jakikolwiek Żyd miałby ochotę przestrzegać i ratować przed zagładą. Stąd i Jonasz – wezwany, by pójść do Niniwy – wsiadł na statek, by uciec przed Bogiem do Tarszisz (to znaczy dokładnie w odwrotnym kierunku, możliwie daleko na Zachód, a symbolicznie na koniec świata. „Wszędzie, tylko nie do Niniwy!”).

Gdy powstawała Księga Jonasza (zapewne w IV w. p.n.e.), sama Niniwa (zburzona w 612 r.), jak i zgotowana przez nią Izraelitom niewola, były już tylko wspomnieniem, zawarte więc w księdze pytania nabierały charakteru ogólnego, typologicznego: Jaki jest właściwy stosunek do naszych przeciwników? Czego w relacji z nimi żąda od nas Bóg? Czy istnieje nadzieja zbawienia dla naszych wrogów? Jonasz został wezwany przez Boga ni mniej ni więcej jak tylko do miłości względem nieprzyjaciół (i to miłości czynnej!) – do ocalenia ich od zagłady, a wcześniej: do wiary w tkwiący w nich potencjał dobra, ich otwartość na prawdę. Czy to dziwne, że zmagał się z tym wezwaniem? Że się przeciw niemu buntował? Że chciał przed nim uciec? Czy tylko on?

Czy w ogóle można podjąć takie polecenie Boga inaczej, niż tylko za cenę jakiejś śmierci – obumarcia siebie samego (Jonasz we wnętrznościach wieloryba)? Czy jednak wejście w ową „śmierć” jest rzeczywiście zabójcze? Czy raczej ucieczka przed nią odbiera nam szansę zasmakowania wymiarów życia dla człowieka ponoć niedostępnych? A czy jest inna droga do tej rzeczywistości, niż intensywna modlitwa oraz pełna zawierzenia i posłuszeństwa medytacja nad słowem Boga? I czy – cofając się przed taką perspektywą – człowiek wierzący (nawet prorok) może stać się dla innych  z n a k i e m?

16/152KSIĘGA RODOWODU CHRYSTUSA

W Ewangelii według św. Mateusza (Mt 1, 1–17) czytamy: „Rodowód Jezusa Chrystusa, syna Dawida, syna Abrahama…”. I znów polskie tłumaczenie nie idzie za zapisem oryginalnym – opuszcza pierwsze słowo – prawda, że tylko jedno (więc jakby „okruch” czy wręcz „okruszek”), ale jednak otwierające ważne możliwości interpretacyjne. W oryginale tekst brzmi:  „K s i ę g a  rodowodu Jezusa Chrystusa” – grec. Biblos geneseos, a w tłumaczeniu (dokładnym!) św. Hieronima: Liber generationis.

Rodowód Jezusa jest  k s i ę g ą  – napisaną, rzecz jasna, przez Boga. Każde zaś z występujących w nim imion jest  s ł o w e m  Boga. Dawid – pasterz, który stał się wojownikiem, pogromca Goliata (za co spotkała go zazdrość i prześladowanie ze strony Saula), tańczący dla Boga (nawet za cenę niezrozumienia i wyśmiania) święty autor najwspanialszego w dziejach zbioru modlitw (psalmy!), ale i ciężki grzesznik (cudzołożnik, kłamca, morderca i pyszałek), niegodny budowania świątyni (przelał za wiele krwi), absolutnie pewny bycia prowadzonym przez Boga („Pan jest moim Pasterzem, niczego mi nie braknie, prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć…”) człowiek, który płakał kolejno nad śmiercią nowo narodzonego dziecka, potem przyjaciela, a na końcu umiłowanego syna (Absaloma), który podniósł przeciw niemu bunt – taki Dawid jest  s ł o w e m  Boga. Jest postacią historyczną. Możemy łatwo datować jego życie: obrany królem Judy w 1012 r. przed Chr., król całego Izraela od 1005 r. przed Chr., umarł w roku 970 przed Chr. Jego biografia jest jednak nie tylko fragmentem dziejów świata, jest słowem Bożym – objawia nam, kim jest Bóg! Sam w sobie i w relacji do ludzi!

Słowem Boga jest także Rachab – nierządnica z Jerycha, praprababka Dawida. Nowy Testament (Hbr 11, 30n.; Jk 2, 24n.) wspomina ją jako wzór gościnności (to ta, która ukryła w swoim domu wysłanników Jozuego; zob. Joz 2, 1–21). Niemal następnym słowem Boga jest życie Moabitki Rut – cudzoziemki, która doszła do wiary w jedynego Boga poprzez pełne miłości pielęgnowanie więzów rodzinnych. Słowami Boga są też: Jozafat – czwarty król Judy (870–848 r. przed Chr.), wierny i posłuszny Bogu, będący w ostrym kontraście do rządzącego w Izraelu Achaba, a także syn Jozafata, Joram, który objął władzę, wymordowawszy swoich pięciu braci, bałwochwalca i wiarołomca: „Odszedł tak, iż nikt go nie żałował. Pogrzebano go w Mieście Dawidowym, ale nie w grobach królewskich” (2 Krn 21, 20).

Ostatnim słowem Boga jest Jezus Chrystus – syn Dawida, Rachab, Rut, Jozafata i Jorama. Stając się ich synem, przyjmując ich jako swych przodków, stał się ich Zbawcą. To, co jest przyjęte – jest zbawione.

17/152JÓZEF JAK ADAM

Czy to jedynie skojarzenie? Czy to wyłącznie intuicja? Być może. Trudno mi jednak od niej się uwolnić. I nie podzielić się nią. Liturgia w uroczystość św. Józefa przypomina nam dzień jego zwiastowania. Zwykliśmy mówić wyłącznie o zwiastowaniu Maryi (opisanym u Łk 1, 26–38), a przecież Józef też miał swoje zwiastowanie (Mt 1, 18–25). Zwiastowanie Józefowi odbywa się we śnie: „Oto anioł Pański ukazał mu się we śnie i rzekł: »Józefie, synu Dawida, nie bój się wziąć do siebie Maryi, twej Małżonki; albowiem z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło. Porodzi Syna, któremu nadasz imię Jezus”« (Mt 1, 20-21).

Pierwsze skojarzenie wywołuje z biblijnej pamięci Księgę Rodzaju i rozmowę, jaką Bóg prowadzi z Abrahamem: „Żona twoja, Sara, urodzi ci syna, któremu dasz imię Izaak” (Rdz 17, 19). Obietnica udzielona przez Anioła Józefowi brzmi niemal tak samo, identycznie zaś sformułowane jest dołączone do niej zadanie: „nadasz mu imię”. Józef pokazany jest więc jako nowy Abraham i jest to znaczące domknięcie poprzedzającego naszą perykopę rodowodu Pana Jezusa, wyprowadzonego właśnie od Abrahama (Mt 1, 1–17). Wtedy też jasne staje się i to, że ostatecznie to Jezus (a nie Izaak) jest owym potomkiem, którego Bóg obiecał Abrahamowi.

Możliwe jest i inne skojarzenie, które sięga jeszcze dalej w biblijną historię zbawienia. W zwiastowaniu Józefa chodzi przecież o to, by „przyjął do siebie swoją Małżonkę”. Czy to przypadek, że „drogą” do owego „przyjęcia” jest sen?

Czy nie jest to czytelny odsyłacz do pierwszych stron Pisma? Do stworzenia człowieka i pierwszego małżeństwa? Pamiętamy, że kiedy Adam był sam, Pan pogrążył go w głębokim śnie (Rdz 2, 21), po którym przyprowadził do niego kobietę. Adam przyjął ją ze słowami: „Ta dopiero jest kością z moich kości i ciałem z mego ciała!”. Dlatego to, jak stwierdza Pismo, podnosząc doświadczenie Adama do poziomu zasady, „mężczyzna opuszcza ojca swego i matkę, i łączy się ze swoją żoną tak ściśle, że stają się jednym ciałem” (Rdz 2, 23–24).

Adam i Józef – obydwaj – aby przyjąć do siebie swoje żony, muszą „przejść” przez sen. Nie dlatego, żeby kochali spać… Ale dlatego, że sen jest w Biblii stanem bliskim śmierci. Człowiek, który kładzie się spać, nie ma pewności, czy się obudzi. A skoro powstaje rano ze snu, widzi w tym wielki i nieustanny powód do wdzięczności Bogu za otrzymane życie. W Józefie – na progu jego małżeństwa – wiele musi „umrzeć” (zapewne niemal wszystko inaczej sobie wyobrażał). Bez tego nie przyjmie do siebie Maryi – z Jej Tajemnicą, poczętą w Niej z decyzji, której przecież z nim nie konsultowała. Ostatecznie, wezwany jest (tak jak Adam), by przyjąć żonę podarowaną mu przez Boga i będącą z Nim w niewyobrażalnie intymnej i indywidualnej relacji. Skoro Ją przyjmie, powstanie rodzina, w której będzie wzrastał Pierworodny odrodzonej ludzkości.

Widać więc, że Ewangelia jest ponowną Księgą Rodzaju, że Wcielenie jest nowym stworzeniem (re-creatio), że Bóg jest niezmordowany, by czynić wszystko nowe.

18/152CZYTAĆ PRZYPISY!

We fragmencie pochodzącym z Ewangelii według św. Mateusza (Mt 2, 13–23), odczytywanym w Święto Młodzianków – świętych dzieci pomordowanych w Betlejem i okolicy na rozkaz Heroda – ewangelista nie tylko opisuje to wydarzenie, ale je także objaśnia (rozjaśnia!), przywołując proroctwo Jeremiasza: „Wtedy spełniły się słowa proroka Jeremiasza: »Krzyk usłyszano w Rama, płacz i jęk wielki. Rachel opłakuje swe dzieci, i nie chce utulić się w żalu, bo ich już nie ma«” (por. Jr 31, 15).

To bardzo ważny odsyłacz! Jeremiaszowa Rachel płacze i nie daje się pocieszyć, bo myśli, że bezpowrotnie straciła swoje dzieci uprowadzone do niewoli babilońskiej. Tymczasem (o tym mówi cały 31 rozdział Jeremiasza) Bóg sprawia, że ich wygnanie właśnie się skończyło. Sprowadza ich z powrotem do domu, pamięta bowiem, że jest Ojcem dla Efraima. Mówi więc do Racheli: „Powstrzymaj głos twój od lamentu, a oczy twoje od łez, bo jest nagroda za twe trudy – wyrocznia Pana – powrócą oni z kraju nieprzyjaciela. Jest nadzieja dla twego potomstwa – wyrocznia Pana – wrócą synowie do swoich granic” (Jr 31, 16–17). Dzieci, co do których Rachel straciła nadzieję, Bóg widzi już jako „dziewczęta weselące się w tańcu” i jako młodzieńców cieszących się na ulicach Jerozolimy razem ze starcami (zob. w. 13). Rachel nie daje się jednak pocieszyć, „nie chce utulić się w żalu” – i to w chwili, gdy Bóg właśnie ją pociesza. Jest tak przerażona swoim nieszczęściem, że nie widzi, iż Bóg właśnie znalazł na nie odpowiedź!

Jakże niesamowity jest św. Mateusz i jakże przenikliwy ma wzrok, skoro potrafi zauważyć, że przepowiednia Jeremiasza wypełnia się tak naprawdę dopiero w Jezusie Chrystusie. To w Nim Bóg udziela nam odpowiedzi na każde zło, nawet najbardziej dojmujące i (jak się nam wydaje) nieodwracalne. W samym środku panoszącej się śmierci widać blask życia podarowanego nam na nowo w Jezusie: w Jego wcieleniu i odkupieniu. To nie Bóg „zabiera dzieci” oszalałym z cierpienia betlejemskim matkom – to Herod je zabija. Bóg jednak ma moc zwrócić je ich rodzicom. Na zawsze. W życiu wiecznym. Gdzie śmierć nie ma już żadnej władzy. Gdzie nie sięga też władza Heroda. Sięga za to władza Jezusa Chrystusa – umarłego i zmartwychwstałego. Przecież nie dla siebie. Dla nas.

Zobaczcie, ilu męczenników wspomina Kościół bezpośrednio w oktawie Bożego Narodzenia: Szczepan, Młodziankowie, Tomasz Becket…

19/152ŚWIATŁO KOSMOSU

Uderzył mnie kiedyś – wreszcie! – Jezusowy logion z Kazania na górze – często przez nas powtarzany, recytowany z pamięci, wyśpiewywany: „Wy jesteście solą dla ziemi… Wy jesteście światłem świata” (Mt 5, 13–14). W greckim tekście Mateusza czytamy: Phos tou kósmou. „Świat”, dla którego światłem mają być uczniowie Jezusa, to kosmos (kósmos).

Byłem zdumiony: czy kosmos – usłyszałem w sobie pytanie – potrzebuje w ogóle takiego światła? Czy nie wystarczą mu wszystkie tak precyzyjne i tak mozolnie przez człowieka odkrywane prawa fizyki? Po co astronomowi w zrozumieniu kosmosu znajomość ośmiu błogosławieństw, dla których ów Jezusowy logion stanowi pointę?

A może jednak Jezus chce przed nami odsłonić bardzo istotną i nie teoretyczną prawdę? Prawdę o odpowiedzialności człowieka za cały wszechświat. Za kosmos. Prawdę o tym, że nasze moralne wybory i decyzje mają następstwa nie tylko w ludzkim świecie. Mają wartość nie tylko jako możliwy punkt odniesienia dla tych, którzy w sposób wolny i świadomy kształtują swoje życie zgodnie z odkrytymi (zaproponowanymi im) ideałami moralnymi.

Błogosławieństwa chwalą ubóstwo, cichość (łagodność), pragnienie sprawiedliwości i zdolność (jeśli trzeba) cierpienia dla niej, miłosierdzie, czystość serca (a więc także intencji – prostolinijność, wolność od zakłamania), umiłowanie i działanie na rzecz pokoju.

Czy mają one jakikolwiek sens dla kosmosu?

To może postawmy to pytanie jakby z drugiej strony: czy człowiek postępujący wbrew logice błogosławieństw nie stanie się wcześniej czy później zagrożeniem dla całego wszechświata? Czy chciwość i arogancja, gwałcenie wszelkich praw i brak przebaczenia, dwulicowość i wojna – nie niosą ze sobą konsekwencji wykraczających daleko poza nasze najbliższe otoczenie? Czy nie spychają świata (kosmosu) w jakieś przerażające ciemności (brak światła)?

Człowiek – zwłaszcza w ostatnim czasie – zrobił bardzo wiele, aby poznać prawa, które rządzą wszechświatem. Chciałby je zapewne zresztą nie tylko poznać, ale i na nie wpływać. Czy będzie to czynił (czy już czyni) odpowiedzialnie?

20/152PUNKT WIDZENIA PRZECIWNIKA

„Pogódź się ze swoim przeciwnikiem szybko, dopóki jesteś z nim w drodze, by cię przeciwnik nie podał sędziemu, a sędzia dozorcy, i aby nie wtrącono cię do więzienia. Zaprawdę, powiadam ci, nie wyjdziesz stamtąd, aż zwrócisz ostatni grosz” – oto fragment najważniejszego kazania Jezusowego, zwanego Kazaniem na górze (Mt 5, 25–26), i rada dla człowieka postawionego w stan oskarżenia, zagrożonego sądem.

Święty Łukasz opisuje to tak: „Gdy idziesz do urzędu ze swym przeciwnikiem, staraj się w drodze dojść z nim do zgody, by cię nie pociągnął do sędziego, a sędzia przekazałby cię dozorcy, dozorca zaś wtrąciłby cię do więzienia. Powiadam ci, nie wyjdziesz stamtąd, póki nie oddasz ostatniego pieniążka” (Łk 12, 58–59). „Pogódź się szybko!”, „Staraj się dojść z nim do zgody” – w tekście oryginalnym (greckim) przekazu św. Mateusza pada tu słowo eunoeo, które może oznaczać: „pomyśl życzliwie” o swoim przeciwniku, a nawet „zaprzyjaźnij się” z nim. Przyznam jednak, że największy rezonans wywołał we mnie łaciński przekład tego zdania dokonany przez św. Hieronima. W Wulgacie czytamy: esto consentiens adversario tuo, to znaczy „okaż się współ-czujący ze swoim przeciwnikiem”. Co bowiem znaczy „współ-czuć” ze swoim przeciwnikiem? Poczuć z nim jedno? Wzbudzić w sobie jego odczucia? Przecież wiadomo, co czuje do mnie mój przeciwnik: niechęć, wzburzenie, osąd, oskarżenie, przekonanie o mojej winie…

No właśnie. Jedno-poczuć ze swoim przeciwnikiem, to znaczy zobaczyć problem w sobie, dostrzec przyczynę naszej niezgody i sporu w sobie (nie w nim!), odnaleźć winę w sobie – w swoich decyzjach i swoim postępowaniu, w swoich postawach – i poczuć do nich niechęć (tak jak on!). Osądzić się samemu, ale (!) przyjmując za punkt wyjścia emocje „drugiej strony”. Wtedy – być może – nie będziesz już potrzebował innego sędziego. (A nawet Sędziego! Jezus mówi tu przecież raczej o Bożym sądzie ostatecznym niż o dochodzeniu prokuratury). Nie będzie też potrzeby przymuszać cię przy pomocy dozorcy i więzienia do zadośćuczynienia. Nakażesz je sam sobie! Z hojnością i wspaniałomyślnie, bez legalistycznej ściśliwości redukującej je do narzuconego minimum.

Czy uczyni was to przyjaciółmi? Trudno powiedzieć. Jeśli tak, to zapewne nie od razu i nie automatycznie. Z całą pewnością jednak odnajdziesz przyjaciela w Bogu, który w Jezusie Chrystusie – jak kozioł ofiarny – bierze na siebie winy nas wszystkich.

21/152CIASNA BRAMA

Wchodźcie przez ciasną bramę. Bo szeroka jest brama i przestronna ta droga, która prowadzi do zguby, a wielu jest takich, którzy przez nią wchodzą. Jakże ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do życia, a mało jest takich, którzy ją znajdują (Mt 7, 13–14).

Ciasna brama… Jakie budzi w nas skojarzenia? Krzyż? Asceza? Wyrzeczenie? Doświadczenie? Cierpienie? Ubóstwo? Prześladowanie? Radykalne wymagania moralne? Per aspera ad astra? Każdy podkłada pod ten obraz swoje własne myśli. I swoje własne emocje: co jest dla mnie osobiście trudne, czego się boję, przed czym chętnie uciekam… Cokolwiek by to było, wyjdzie raczej obezwładniająco i „moralizująco-heroicznie”. Ale czy to może w ogóle brzmieć jak Ewangelia? Dobra Nowina? O ciasnej bramie?

A może jednak? Może warto choć na moment wziąć w nawias wszystkie, takie czy inne, intuicje i poszukać objaśnienia w samym tekście biblijnym – najlepiej w wypowiedziach samego Jezusa.

Wtedy musimy natrafić na tekst, który całe zagadnienie postawi naraz w innym świetle. Zapisany jest w Ewangelii według św. Jana (J 10, 7–10). Jezus mówi:

Ja jestem bramą owiec. Wszyscy, którzy przyszli przede Mną, są złodziejami i rozbójnikami, a nie posłuchały ich owce. Ja jestem bramą. Jeżeli ktoś wejdzie przeze Mnie, będzie zbawiony. Wejdzie i wyjdzie, i znajdzie paszę. Złodziej przychodzi tylko po to, aby kraść, zabijać i niszczyć. Ja przyszedłem po to, aby [owce] miały życie, i miały je w obfitości.

W obu naszych tekstach jest mowa o bramie, i to o bramie wiodącej do życia. Najwyraźniej chodzi o tę samą bramę – jest nią sam Jezus. Czy Jezus może być „ciasną bramą”?

Ciasna dla wielu może się już okazać sama teza, że tylko przez Jezusa – tylko w relacji z Nim – można wejść do „życia”. Jak to? Czy to nie brzmi nazbyt konfesyjnie? I ekskluzywnie? Wykluczająco w odniesieniu do tych, którzy wolą być „porządnymi ludźmi”, ale bez jakiegokolwiek związku z Kościołem? Albo do tych, którzy chętnie szukają „duchowości”, ale bez związku z Osobowym Bogiem? Zadawane z innej strony, ale w sumie to samo pytanie, może brzmieć następująco: A co z „bramami” do życia, których skuteczność przedstawiano nam nieraz jako „gwarantowaną”, na przykład siedem pierwszych piątków albo taka czy inna „nowenna” czy „łańcuszek”?

Tylko Jezus. Jedyny pośrednik. Bez relacji z Nim każda z tych praktyk staje się „rzeczą”, zbiorem słów i czynności pojmowanych magicznie.

Wróćmy jednak do pytania: Czy Jezus może być, albo w jakim sensie jest, „ciasną bramą”? A może to wynika z samej natury miłości? Czy miłość nie domaga się wyłączności („Ty, i tylko Ty”)? Czy nie pragnie radykalnej decyzji (w naszym przypadku odpowiedzi) na to, że zostałem wybrany i ukochany sine modo – na całego? Wchodzić ciasną bramą oznacza więc otworzyć się najpierw na doświadczenie bycia ukochanym – aż po śmierć. I skupić się na adekwatnej odpowiedzi.

22/152ZMARNOWANA SZANSA

„Nie każdy, który Mi mówi: »Panie, Panie!«, wejdzie do królestwa niebieskiego, lecz ten, kto spełnia wolę mojego Ojca, który jest w niebie” – oto słowa Jezusa, zapisane w Ewangelii św. Mateusza (Mt 7, 21).

Łatwo jest przeczytać te słowa (a jeszcze łatwiej je innym przepowiadać!) w kluczu prostego moralizatorstwa: „Nie bądź gołosłowny!”; „Nie zaprzeczaj swoimi czynami swojej (wątpliwej!) pobożności!”; „Musisz postępować zgodnie z deklarowaną przez siebie wiarą!”; „Modli się pod figurą, a diabła ma za skórą!”.

Z takiej – dość pewnie zgodnej – maniery może nas wybić już pierwszy odsyłacz w ramach tak zwanej lektury kontekstowej, choćby ten zaczerpnięty z Pierwszego Listu św. Pawła do Koryntian: „Nikt nie może powiedzieć bez pomocy Ducha Świętego: »Panem jest Jezus«” (1 Kor 12, 3).

To znaczy, że mówiąc do Jezusa w czasie modlitwy: „Panie, Panie!”, dajemy się tak naprawdę prowadzić Duchowi Świętemu, doświadczamy Jego wielkiej, wewnętrznej łaski. Obdarowania. Mocy!

To przyznanie się do Jezusa jako naszego Pana (Kyrios!) nie bierze się z nas. Ani sama wiara w to, że Jezus jest Panem. Ani odwaga potrzebna do jej wypowiedzenia – złożenia świadectwa o tej prawdzie. Jedno i drugie nie bierze się z nas, lecz jest darem Ducha.

Postępując wbrew temu wyznaniu, zaprzeczamy więc tak naprawdę nie sobie samym, lecz prowadzącemu nas Duchowi. Nie tylko sprzeniewierzamy się własnej konsekwencji i spójności, lecz przede wszystkim marnujemy i obezwładniamy Łaskę.

Ten sam Duch, który sprawia, że możemy się modlić, powołuje nas też do czynów. Modlitwa jest ich uwerturą – warunkiem, motywem, planem i siłą. Doświadczyli tego boleśnie apostołowie w Ogrójcu. Jezus wezwał ich w tamtą godzinę do modlitwy: czuwajcie razem ze Mną. Gdy po godzinie znalazł ich śpiących, przestrzegał ich: „Czuwajcie i módlcie się,  a b y ś c i e   n i e   u l e g l i   p o k u s i e”.  Nie czuwali. Nie modlili się. I… ulegli. Ulegli pokusie. Uciekli i porzucili Jezusa, zaprzeczając swoim wcześniejszym deklaracjom.

Wierność samemu sobie to niewątpliwie ważna w życiu postawa. Wiara jest jednak czymś jeszcze większym – jest wiernością działającemu w nas Bogu. Jest podjęciem łaski i poddaniem się jej prowadzeniu. Nie chodzi tylko o to, że głupio mi jest spojrzeć w lustro. Chodzi o to, że trudno mi spojrzeć na  K r z y ż!

23/152ODSĄDZENI OD CZCI I WIARY

Uczeń nie przewyższa nauczyciela ani sługa swego pana. Wystarczy, jeśli uczeń będzie jak jego nauczyciel, a sługa – jak pan jego. Jeśli pana domu przezwali Belzebubem, o ileż bardziej jego domowników tak nazwą. Więc się ich nie bójcie! (Mt 10, 24–26).

Nie ukrywam, że miałem z tymi zdaniami kłopot. O kim Jezus mówi? I przed czym przestrzega? Pomógł mi ważny odsyłacz, przywołujący z poprzedniego rozdziału zdanie na temat Jezusa, które zostało wypowiedziane przez Jego przeciwników: „Wyrzuca złe duchy mocą ich przywódcy” (Mt 9, 34), w wersji Łukaszowej: „Przez Belzebuba, władcę złych duchów, wyrzuca złe duchy” (por. Łk 11, 15).