Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co łączy problemy targające amerykańskim społeczeństwem, wzrost nastrojów depresyjnych i ogólnego, społecznego poczucia wyobcowania, zanik wolności w czasach COVID-19, kryzys męskości, osłabienie więzi rodzinnych, wojnę kulturową? Zanik oraz rozmydlanie podstawowych terminów, pojęć, wartości i prawideł. Autor – nagradzany dziennikarz telewizyjny i prasowy – zabiera nas w podróż po meandrach aksjologicznych łamańców, kontrowersyjnych stanowisk i medialnych narracji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 302
Rok wydania: 2023
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wydanie pierwsze
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania lub przekazywana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób elektroniczny, mechaniczny, fotokopiujący, nagrywający lub inny bez uprzedniej pisemnej zgody.
redakcja, korekta: Anna Śleszyńska, Marta Roels
skład, łamanie, projekt okładki: Michał Banaś
E-book: Kagira
Fundacja Warsaw Enterprise Institute
Al. Jerozolimskie 30/7
00-024 Warszawa
Wydanie elektroniczne
ISBN: 978-83-67272-10-0
Wprowadzenie
Mity i zaklęcia
1. Mit i zaklęcia czarnoksiężnika innego niż wszyscy
2. Mityczna kraina wolności i mocy
3. Mit rosyjskiej propagandy i zaklęcia terroru
4. Utracony mit wolności i zaklęcia bezpieczeństwa
5. Mit męskości i medialnego pluralizmu, modne zaklęcia
6. Mit kowala własnego losu i narcystyczne zaklęcie wiecznej ofiary losu
7. Mit wolnego słowa i zaklęcia poprawności politycznej
8. Mityczne dystopie i zaklęcia spisków
9. Husarski mit PiS i wyczerpane zaklęcia opozycji
10. Mityczna śmierć i zaklęcia nieśmiertelności
11. Koniec znaczenia i sensu
Przypisy końcowe
Ocalały z Holocaustu późniejszy twórca logoterapii, profesor Viktor Emil Frankl przestrzegał w swoim dziele Człowiek w poszukiwaniu sensu przed egzystencjalną pustką trapiącą ludzi XX wieku. Według sławnego psychiatry i humanisty należy zgodzić się z diagnozą Arthura Schopenhauera, który przekonywał, że problem ludzkości tkwi w jej rozciągnięciu pomiędzy rozpaczą a nudą, a więc między skrajnościami. Były więzień Auschwitz-Birkenau uważał, iż współczesnych trapi bardziej ta druga bolączka: „Problemy te będą z upływem czasu odgrywać coraz istotniejszą rolę, jako że postępująca automatyzacja życia doprowadzi prawdopodobnie do gwałtownego zwiększenia się liczby wolnych godzin będących do dyspozycji przeciętnego pracownika. Niestety, wielu z nich nie będzie wiedziało, co zrobić z tą świeżo uzyskaną swobodą”1.
Istotnie, Frankl wiedział, co mówi, a jego diagnozy z biegiem lat nabierają jeszcze większej aktualności. Dziś, w XXI wieku wewnętrzna nuda połączona z wygodą i wielkimi oczekiwaniami od życia popycha ludzi w coraz większe, wewnętrzne odrętwienie oraz odrealnienie. Zjawiska te są silne tam, gdzie obecny jest dobrobyt. Tam, gdzie bieda i nędza, nie ma czasu na mrzonki, a jest walka o przetrwanie. Ciekawe, że światowi decydenci zdają się nie dostrzegać problemu. Przeciwnie, coraz śmielej mówią o gwarantowanych dochodach podstawowych, skróceniu czasu pracy i liczby jej godzin. Tak jakby to praca była tu czynnikiem generującym rozpacz. Nie chodzi naturalnie o dążenie do uzyskania stanu biedy, czy zepchnięcia społeczeństw Zachodu na niższe pułapy piramidy Maslowa, ale próbę kompleksowego spojrzenia na problematykę i wątpliwą jakość proponowanych rozwiązań. Widząc medialne nagłówki ponaglające do obyczajowych, kulturowych i technokratycznych rozwiązań chciałoby się powiedzieć: „Więcej wolnego, by w spokoju kontemplować depresję, syndrom ofiary lub polerować wyjątkową, obowiązkowo dyskryminowaną i modną tożsamość”. Kompletnie pomija się aspekt spędzania wolnego czasu przez miliony ludzi – w głowach i ideach sił postępu wzniosły rozwój, chwile na eksplorowanie pasji i piękna, a w realiach działania destrukcyjne – wszelakie używki, marnotrawstwo czasu, zagubienie, uleganie dekadentyzmowi. Nie dostrzega się, że dla wielu praca stanowi czynnik pionizujący życie, całkowicie pomija się pozytywny etos pracy, kojarząc go z przemocą, niesprawiedliwością i wyzyskiem. To przejście ze stanu poszukiwania celowości i sensu do pragnienia wygody i braku zewnętrznych oczekiwań.
Dochodzą do tego powszedniejące każdego dnia polityczno-rytualne spory, coraz mniej mówiące o przyczynach kryzysów, a w najlepszym wypadku wskazujące jedynie na ich skutki. Starając się nieco zdystansować, by uchwycić rzeczywistość, można dostrzec jałowość i pojąć, że zanim reprezentanci zwaśnionych stron otworzą usta, już jest jasne, co powiedzą. Karty leżą na stole. To, co uderza silniej niż kiedykolwiek, to uświadomienie sobie, że większości ludzi nie interesuje prawda, lecz przekonanie. Siła oddziaływania własnego przekonania na innych. Owszem, debata od niepamiętnych czasów lubiła polaryzację i emocje, wydaje się jednak, że zawierała w sobie więcej dialogowania. Dziś jest go chyba mniej niż kiedykolwiek. Przy odrobinie uwagi z łatwością można dostrzec, że czytelnikom, a także karmiących ich intelektualną strawą popularnym komentatorom, w zupełności wystarcza usadowienie się na zastanych pozycjach, w politycznych, mentalnych i medialnych okopach. Chodzi zatem nie o prawdę, lecz utrzymywanie stanu mobilizacji i przeświadczenia o sile, a także słuszności własnego środowiska, tożsamościowego matecznika. Na co dzień zarówno z lewa, jak i z prawa wystarcza bazująca na lęku, emocjach i niechęci aura zwarcia bojowych szyków. Nie jest to jednak zbyt sprzyjająca atmosfera do poszukiwań sensu.
Od dłuższego czasu trapi mnie kwestia prawdy w publicznym, medialnym dyskursie. W ujęciu klasycznym tak określilibyśmy „cechę sądu przysługującą mu wówczas, gdy w rzeczywistości jest właśnie tak, jak ów sąd głosi”2. Zastanowiłem się nad tym i pierwsze słowa, które przyszły mi na myśl brzmiały: „Dążenie do jak najpełniejszej analizy rzeczywistości takiej, jaką ona jest”. To oczywiście tylko ideał, który można spełnić w niepełnym zakresie, gdyż każdy z nas wyposażony jest w bardzo rozbudowany i wieloaspektowy filtr patrzenia na wszystko wokół, a to jak patrzymy, wynika dalej z wielu przesłanek i czynników. Lacan, twórca odłamu psychoanalizy kładącej szczególny nacisk na sens, słowa i język, miał stwierdzić: „To, co zostało powiedziane, zostaje zapomniane, w tym co oznacza to, co zostało powiedziane”3. Znaczy to mniej więcej tyle, że już w procesie werbalizowania własnych myśli, definicji, czy przekonań, dokonujemy procesu pewnego zniekształcenia znaczenia, które pierwotnie usiłujemy przekazać. To jeszcze bardziej komplikuje rozmowę o rzeczywistości. Niemniej język stanowi oś namysłu, komunikacji i definiowania rzeczy.
Wywodzę się z nurtu liberalnego. To, że z różnych względów (opowiem o nich później) wymiksowałem się z narracji liberalno-lewicowej w sprawie obostrzeń i rygorów pandemicznych i dominującego od 2019 roku dyskursu, dało mi okazję do spojrzenia szerzej na pewne zagadnienia i z nieco innej perspektywy. Z racji tego, że na prawicy kwestia wartości jest constans, niewiele nowego tam się proponuje, bardziej (choć nie tylko) skoncentruję się na analizie liberalno-lewicowej, w której przestrzeni dzieje się więcej. Co ciekawe, konserwatyzm tkwiąc w stuporze, nie potrafi zaproponować nic nowego, broni ogranego i szczelnego systemu wartości, a lewica, choć proponuje dekonstrukcję i negację wielu tradycyjnych pojęć, nie potrafi stworzyć niczego trwałego w wymiarze pozytywnym.
Zjawiska takie jak postępująca cyfryzacja, zaostrzająca się walka ideologiczna, brak wspólnych płaszczyzn debaty, infantylizm podlany pandemicznym lękiem, czy histeryczne opisy problemów społecznych, napędzają tworzenie hermetycznych baniek tożsamościowych. To z kolei spłyca dialog, wyjaławia namysł, zachęca polityków do nurkowania coraz niżej w odmęty populizmu, czemu sekundują najwierniejsi medialni akuszerzy. Ci ostatni w imię zapewnienia swojemu obozowi mocy i przewagi są w stanie posunąć się do granic absurdu, firmując najgorsze hipokryzje, przymykać oczy na ewidentne niespójności i bezlitośnie wytykać przeciwnikom znacznie mniejsze ujmy. Tworzy się coraz większy wyłom pomiędzy głównymi narracjami, zawęża się pole konsensusu. Rozmowa i porozumienie stają się nieopłacalne, wszystkiemu towarzyszy zanik poczucia sensu i płynących z niego znaczeń.
Być może łatwiej jest stopić się w obozowej narracji, zaś przeciwstawienie się własnemu środowisku sprawia, że pozostajemy sami. Jesteśmy wtedy rzeczywiście bardziej samotni, lecz ta samotność może być bliższa prawdy. I dać możliwość zbliżenia się do „przeanalizowania rzeczywistości taką, jaka ona jest”. Książka, którą Państwo trzymacie, jest właśnie swoistą próbą wyjścia poza schematyczne, plemienne postrzeganie współczesnych zagadnień i podjęciem wysiłku skoncentrowanego na zbliżenie się do realności. Brak skostniałego dogmatyzmu i wysiłku ukierunkowanego na szufladkowanie świetnie oddają piękne słowa wyrażone przed laty przez Stefana Themersona: „Zrobiłem w życiu sześć czy siedem filmów awangardowych, ale nie jestem reżyserem ani operatorem. Wydałem jakieś dwadzieścia książek dla dzieci, ale nie jestem prawdziwym, dorosłym autorem książek dla dzieci. Pisałem o sztuce, ale nie jestem historykiem sztuki. Skomponowałem operę, ale nie jestem muzykiem. Napisałem szereg powieści, ale powieści te, niezupełnie normalne, nie wiem czy jestem powieściopisarzem. Gramatycznie wydaje mi się, że w ogóle nie jestem rzeczownikiem. Jestem czasownikiem. Przez miliardy lat nie byłem, potem zacząłem się dziać, teraz się dzieję i wkrótce przestanę się dziać. To są cechy czasownika”4. Sądzę, że słowa uznanego polskiego filozofa, pisarza i artysty genialnie oddają funkcję i rolę dziennikarstwa zatapiającego się w przeróżne fenomeny, przy jednoczesnym zaakcentowaniu potrzeby pokory, świadomości własnych ograniczeń, omylności i wreszcie skończoności. Odpowiadają też częściowo na pytanie, dlaczego dziennikarz pozwala sobie na podjęcie próby przeanalizowania tak wielopłaszczyznowego problemu.
Główne pytanie, które stawiam w książce, ma charakter dwojaki; po pierwsze – co sprawia, że w znudzonych, czasem zrozpaczonych społeczeństwach zanika poczucie sensu i rozsądnego kierunku? Po drugie – czy istnieje punkt odniesienia, do którego można spróbować się odwołać, by poszukać drogi wiodącej na poprawny kurs? Aby rozpocząć podróż, która wiedzie po meandrach gorących sporów politycznych, krętych ścieżkach przeciwstawnych sobie wartości i pojęć oraz kluczowych dla naszej cywilizacji zagadnień, trzeba przyjąć jakiś rodzaj terminologicznego kompasu, który nadawałby rozważaniom spójny i konsekwentny kierunek poszukiwań. Moją busolą w tej drodze będą mity i zaklęcia. To w tych pierwszych upatruję nadzieję na odkrycie na nowo norm, znaczeń i rozróżnień.
Koło Czasu obraca się, a Wieki nadchodzą i mijają, pozostawiając wspomnienia, które stają się legendą. Legenda staje się mitem, a nawet mit jest już dawno zapomniany, kiedy znowu nadchodzi Wiek, który go zrodził. W jednym z Wieków, zwanym przez niektórych Trzecim Wiekiem, Wiekiem, który dopiero nadejdzie, Wiekiem dawno już minionym, w Górach Mgły podniósł się wiatr. Wiatr nie był prawdziwym początkiem. Nie istnieją ani początki, ani zakończenia w obrotach Koła Czasu. Niemniej był to jakiś początek.
Robert Jordan
Powyższy cytat pochodzi z cyklu książek fantasy, które w liczbie dwunastu tomów wyszły spod pióra amerykańskiego pisarza, Roberta Jordana. Epickie, niedocenione w Polsce dzieło zmarłego twórcy dokończył Brandon Sanderson. Cykl doczekał się niedawno serialowej ekranizacji, a każda część sagi zaczyna się tym wstępem. Nie piszę tego, ponieważ jestem fanem Koła1 (a jestem) ze względu na spójny, rozbudowany i ciekawy świat bogaty w intrygi polityczne, mix duchowych tradycji i porządków społecznych (zaiste), ale z powodu osadzenia wszystkiego na wspomnianej legendzie, która z czasem przeradza się w mit. Można też powiedzieć o triadzie: wspomnienie–legenda–mit. To punkt wyjścia do naszych rozważań.
Być może Jordan piszący o micie, który zostaje zapomniany z nadejściem nowego wieku, inspirował się pionierem antropologii kulturowej i niemieckim językoznawcą, Fransem Boasem, który twierdził, że „światy mitologiczne, zaledwie ukształtowane, skazane są na unicestwienie, aby na ich szczątkach mogły narodzić się nowe”2. Można mieć do mitów także inne uwagi. Religioznawca, profesor Andrzej Szyjewski przekonuje, że „nie ma szans na rozumowe i filozoficzne opracowanie mitu”3. Na to zagadnienie zwracali uwagę już starożytni filozofowie, Parmenides, który ukuł termin doksa oznaczający złudne mniemania i iluzje, które to pojęcie rozwinął Platon, przeciwstawiając mu świat idei oparty na episteme – rozumie. Ci, którzy chcą wydłużyć ostrze krytyki skierowane w stronę mitu jako zjawiska o pewnych walorach dla danych społeczności, mogą sięgnąć również do Władysława Szostaka wskazującego na jego bliskość ze stereotypami pobudzającymi „fałszywą świadomość”4. Niemniej jednak istnienie mitu ma swoją doniosłość – cementującą istnienie szeregu zjawisk i bytów, choćby państwa. Tego typu fenomeny potrzebują do zaistnienia swego rodzaju metafizycznej struktury niepodlegającej podważeniu, gwarantując tym samym powszechną akceptację. Użyźnianie gleby dla zakopania w niej bezdyskusyjnego skarbu – początku, syntetyzują słowa rumuńskiego historyka religii i filozofa kultury, Mircea Eliade: „Mit opowiada historię świętą, opisuje wydarzenie, które miało miejsce w okresie wyjściowym, legendarnym czasie początków”5. W tym duchu opisywała ów proces historyczka sztuki Anda Rottenberg, przekonując, że „Wszystkie mity założycielskie mają swoją strukturę: jest zakaz, przekroczenie zakazu, zbrodnia i kara. (...) To jest oczywisty zaczyn kultury. Potem to się zmienia w obyczaj. Zachodzą procesy symbolizacji, sublimacji”6. Aby kultura zaistniała, muszą zakwitnąć w niej normy, pojawić się mechanizmy regulacji relacji społecznych, wreszcie wspólnoty określają tabu, za którego przekroczenie grożą konsekwencje. Na oczywistość związku mitu z sensem wskazywał Bruno Schulz: „Istotą rzeczywistości jest sens. Co nie ma sensu, nie jest dla nas rzeczywiste. (…) Nie ma nawet okruszyny wśród naszych idei, która by nie pochodziła z mitologii – nie była przeobrażoną, okaleczoną, przeistoczoną mitologią”7.
Można naturalnie odrzeć mit z metafizyki, jeśli to komuś przeszkadza i powiedzieć, że jest to otoczka zbudowana na kłamstwie. Trudno z tym dyskutować. Zdajemy sobie sprawę, że przekazywane z pokolenia na pokolenie opowieści o cudownych znakach, boskich umocowaniach, czy świętych artefaktach konstytuujących wspomniane byty, są w dużej mierze naciągane. Nie zmniejsza to jednak ich relewantnej roli jako budulca, demiurga pewnych stabilnych struktur per se. Zwracał na to zjawisko uwagę sławny francuski antropolog Claude Levi-Strauss piszący, że „Istotna wartość, którą przypisuje się mitowi, wynika stąd, że te wydarzenia, traktowane jako dziejące się w pewnym okresie, tworzą również trwałą strukturę. Odnosi się ona równocześnie do przeszłości, teraźniejszości i przyszłości”8. Strauss twierdzi także, że ideologia polityczna może zastępować dziś pradawne mity, spełniać ich rolę. Jeśli przyjąć, że oba przekazują pewne wartości ponadczasowe i są po przetłumaczeniu rozumiane pod każdą szerokością geograficzną (zrozumiałość, prostota języka i nieuwikłanie się w poetyckie dwuznaczności są wyróżnikami mitu), to w przypadku następczyni mitu, nie mają one często zbyt wiele dobrego do zaoferowania. Im także będziemy się przyglądać, szczególnie że uwagę kierujemy na obecny wiek.
Przybliżyliśmy nieco definicję i rolę kulturową mitu. Teraz czas na zaklęcie. Powszechnie wiadomo, iż jest to termin zaczerpnięty z języka magii, która stanowi zespół praktyk ogniskujących się na wierzeniach w istnienie sił nadprzyrodzonych, z którymi można wejść w kontakt, obłaskawiać je i opanować. Dzieje się to z pomocą określonych technik, na które składają się gesty, słowa, intonacje i wykonywanie określonych ruchów. Podobnie jak w przypadku mitu, zaklęcie ma swoje miejsce i osadzenie w kulturze. Wyróżnić możemy między innymi czary odnalezione w pradawnych grymuarach, czyli księgach magicznych, które spisywano w okresie pomiędzy średniowieczem a XVIII wiekiem. Do najpopularniejszych należą między innymi Większy Klucz Salomona – autorstwo księgi przypisuje się królowi Salomonowi (odkryto średniowieczne kopie), czy Księga Świętej Magii Abramelina Maga, egipskiego czarnoksiężnika, który miał przekazywać wiedzę niemieckiemu Żydowi, Abrahamowi żyjącemu w XIV wieku. Swój wkład w kulturę i magiczne ryty miały także tzw. Zaklęcia Merseburskie, pochodzące z IX lub X wieku i spisane w języku staro-wysoko-niemieckim, w dialekcie frankońskim. Stanowią tym samym jedyne pisemne świadectwo niemieckiej kultury pogańskiej.
Nie bez powodu wspominam o zaklęciach, gdyż część dzisiejszych zjawisk społecznych opartych na myśleniu życzeniowym budzi skojarzenia z praktykami okultystycznymi i rytuałami, których skuteczność i związek z faktami pozostają w sferze domniemań. Współczesne obyczajowe zaklęcia mają zaklinać rzeczywistość, tak jak czary miały przed wiekami obłaskawiać złe duchy. W języku magii mówi się też o inkantacji – niezrozumiałych słowach wypowiadanych przez maga, które możemy dziś porównać do coraz mniej zrozumiałego, hermetycznego języka współczesnej lewicy; wypowiadane przez apologetów sił postępu, miejscami przypominają drwiny z logiki. Dawniej magia to także, w jednym z jej modeli, afirmacja mająca wpływać na podświadomość – to możemy z kolei analogicznie zestawić ze współczesną afirmacją szeregu zjawisk społecznych spod szeroko pojętego, tęczowego znaku (choć ostatnio częściej ta emblematowa kolorystyka ulega zmianie, a siły zmiany społecznej koncentrują się na afirmacji transaktywizmu, przy którym tęcza i działania aktywistów LGBT jawią się wręcz jako konserwatywne i stonowane). Oczekuje się, by mówić o tych progresywnych ideach, nowościach, czy rewelacjach nierzadko wchodzących w kolizję z nauką właśnie w tonie afirmatywnej aprobaty. Wszelkie głosy polemiczne nie są mile widziane, by nie powiedzieć, przyjmowane z wrogością. Dochodzi więc do analogii z mitem; tam występuje triada wspomnienie–legenda–mit, tu inkantacja–afirmacja–zaklęcie. Czarna magia? Postaram się rzucić na te zjawiska więcej światła.
Gdy wspominałem o swoistej busoli w postaci mitu i zaklęcia dla tych rozważań, postanowiłem spojrzeć na szereg zjawisk i wydarzeń społecznych – tych ukonstytuowanych w XXI wieku i tych w wiekach minionych, ale wciąż dla współczesnych ważnych, właśnie przez pryzmat tych dwóch terminów – uprzednio odpowiednio interpretowanych i zdefiniowanych na określone potrzeby. Przeanalizujemy je, próbując odróżnić jedno od drugiego. Nietrudno zauważyć, że mit jest znacznie pojemniejszy od zaklęcia i sam w sobie może zaklęcia zawierać. Dość, by przypomnieć bohatera wojny trojańskiej, obecnego w mitologii greckiej herosa i wodza Myrmidonów, Achillesa, którego matka, Tetyda kąpała w Styksie, by uodpornić ciało nowo narodzonego syna na ciosy. Odczyniała zatem nimfa nad spłodzonym z Peleusem, późniejszym bohaterem Troi, rytuały magiczne. Mieści więc mit także zaklęcie, zaklina je czasem w sobie i wykorzystuje, gdy zachodzi taka potrzeba. Mit w tej książce będzie mieć walor spoiwa strukturyzującego znaczenia i pozwalającego nadawać, oraz odnajdywać sens. Zaklęcie z kolei będzie bardziej ubogie w środki wyrazu, spełni rolę zaklinacza rzeczywistości, niekiedy głuchego wołania na puszczy, innym razem magicznego narzędzia afirmacji. Mit będzie konstruował pojęcia, zaklęcie nierzadko znajdywać się będzie w repertuarze czarnej magii, która zajmie się dekonstrukcją pojęciową. Sprawdzimy, co jest mitem, a co zaklęciem. Ale kolejny rozdział zaczniemy od łącznika tych dwóch znaczeń: czarującego maga, budowniczego, który ukuł własny mit.
Wszyscy odprawiamy rytuały, wszyscy jesteśmy magami.
Jack Parsons
W 1952 roku, w dniu 80. urodzin filozof, logik i historyk, Bertrand Russel udzielił w swoim domu w hrabstwie Surrey wywiadu, którego osią była, jak sam ujął, rozmowa o niezmiennej nadziei wobec świata i zmieniającym się wierzeniom oraz poglądom1. Wybitny uczony wspominał swojego dziadka, dwukrotnego premiera Anglii, który odwiedził samego Napoleona na Elbie, oraz babkę, która poza posiłkiem nie miała wstępu do salonu (wychowywali go dziadkowie, rodzice zmarli, gdy był niemowlęciem). „Gdy byłem młody świat, w którym żyliśmy, był solidnym światem. Rzeczy, które zniknęły, jawiły się ludziom jako mające trwać wiecznie” – mówił.
Świat szybko się zmienia, ale nie jest łatwo wychwycić, dogłębnie przeanalizować teraźniejszość i przepowiedzieć przyszłość. Wspomniał o tym ekonomista i laureat nagrody Nobla, Friedrich August von Hayek w swoim dziele Nadużycie rozumu: „Ogólną atmosferę intelektualną danego okresu zawsze wyznaczają te poglądy, co do których przeciwstawne szkoły się zgadzają. Te poglądy stają się niewypowiedzianymi przesłankami wszelkiego myślenia, wspólną i niepodważalną podstawą, na której toczy się każda dyskusja. (…) Kiedy nie podzielamy już tych ukrytych przesłanek, z czasów dawno minionych, wówczas stosunkowo łatwo możemy je rozpoznać. Inaczej jednak rzecz wygląda z ideami, które leżą u podstaw myśli z okresów nam bliższych. Tutaj nie jesteśmy jeszcze najczęściej świadomi tych wspólnych właściwości przeciwstawnych systemów myślenia, tych idei, które właśnie dlatego wkradły się prawie niezauważalnie i panują bez poddania się poważnym próbom sprawdzenia. (…) Kiedy do tego dochodzi, historia idei staje się przedmiotem o wybitnie praktycznej doniosłości”2.
Trudno nie zgodzić się z tezą, że rozpoznanie wcześniej niż inni teraźniejszej, ideowej narracji społeczno-politycznej, wymaga z jednej strony gruntownej wiedzy i orientacji w tych przestrzeniach, a z drugiej – przenikliwości i śmiałości w stawianiu odważnych hipotez. Jeszcze trudniejszą rzeczą jest przewidzieć to, co czeka nas w kolejnej epoce. Niejeden wielki umysł potwornie przestrzelił w swoich predykcjach. Jack Parsons, kontynuator i spadkobierca myśli Aleistera Crowleya w eseju Podstawy Magiji. Jej teoria i praktyka wskazał na kilka aspektów, szans i zagrożeń cywilizacyjnych charakterystycznych dla XXI wieku: „rozluźnienie klasycznych ról społecznych, upadek patriarchatu, afirmacja mniejszości seksualnych, wzrost tendencji kosmopolitycznych, niewieścienie młodych, dynamiczny rozwój technologiczny, troska o środowisko naturalne”3.
Jack Parsons przyszedł na świat 2 października 1914 roku jako John Marvel Whiteside Parsons. Czasy jego dzieciństwa nie były łatwe – recesja, świat zmagający się ze skutkami I wojny światowej, wielki kryzys. Rodzina przyszłego naukowca nie opływała w majątki, dlatego też Parsons był zmuszony bardzo szybko podjąć pracę. Traf chciał, że pierwsze zatrudnienie znalazł w fabryce materiałów wybuchowych. Pirotechnika od tego czasu będzie towarzyszyć mu aż do końca jego dni. Młody Parsons w dzieciństwie pasjonuje się kosmosem, snuje fantazje, pochłania literaturę science-fiction. W wolnym czasie popuszcza wodze fantazji, wyobrażając sobie wizyty kosmitów, a w przydomowym ogródku buduje modele rakiet. Praca w fabryce materiałów wybuchowych służyła mu nie tylko jako forma zarobku, z magazynu podkradał bowiem proch i dynamit, które odpalał w przestworza.
Whiteside Parsons chcąc rozwijać swoje pasje i umiejętności, zgłasza się w roku 1936 razem z przyjacielem, Edem Furmanem do instytutu technologii Caltech w Kalifornii. Tematyka rakietowa dopiero raczkowała, a młodym adeptom nauki nie pomagał brak formalnego wykształcenia. Do Parsonsa uśmiecha się szczęście, gdy jego talenty i przebłyski geniuszu odkrywa ówczesny pionier nowoczesnej aerodynamiki oraz twórca pierwszego na świecie samolotu ponaddźwiękowego Bell X-1, Theodore von Kármán. Kármán, którego przodkiem był urodzony w Poznaniu żydowski mistyk, alchemik, astrolog i matematyk, Jehuda Löw ben Becalel4, zatrudnia młodego i pełnego pasji samouka. Parsons z zapałem przystępuje do badań nad wykorzystywaniem paliwa stałego w rakietnictwie.
Nie sposób pominąć wkładu Jacka Parsonsa w rozwój nauki w zakresie badań, których się podjął. Po wybuchu II wojny światowej amerykański rząd interesował się ulepszeniem silników samolotowych. Chodziło o zapewnienie im dodatkowego przyspieszenia płynącego z napędów rakietowych. Nad tym głowił się Parsons. W toku szalonych prób i eksperymentów, niekiedy stanowiących realne ryzyko, naukowiec w końcu dopiął swego – w 1942 roku ulepszył używane dotychczas paliwo, a wyniki jego prac dały podwaliny pod późniejsze postawienie przez człowieka stopy na Księżycu. Wieści o geniuszu młodego wynalazcy rozeszły się lotem błyskawicy, choć adekwatniejsze byłoby stwierdzenie „rakietnicy”. Whiteside Parsons otrzymuje wsparcie rządowe, a dzięki finansowaniu badań współtworzy działające przy NASA Laboratorium Napędu Odrzutowego (Jet Propulsion Laboratory).
Sława naukowca, a później także okultysty obiega Los Angeles. Jego zespół badawczy zyskuje przydomek „szwadronów śmierci” ze względu na częste wybuchy w laboratorium i niesamowite szczęście ratujące naukowcom życie. Kilkadziesiąt dni po zmieniającym karierę Parsonsa odkryciu, z jego usług korzysta sąd. Naukowiec stworzył replikę bomby, której detonacja zszokowała biegłych i zebranych sędziów. W sprawie chodziło o korupcję wysokich oficerów policji Los Angeles i zamachy bombowe na prywatnych detektywów. Eksplozja musiała przekonać wymiar sprawiedliwości, bowiem policjantów skazano na 10 lat więzienia.
Kariera naukowa Parsonsa zaczęła się załamywać w drugiej połowie lat 40. Jedną z przyczyn były coraz mocniej angażujące go sprawy duchowe, seanse okultystyczne, spirytyzm i magiczne rytuały. W toku śledztwa, w 1947 roku FBI przedstawiło materiały dowodzące, iż tak ekscentryczny człowiek nie jest odpowiednim współpracownikiem dla amerykańskiego rządu. Parsons traci pracę i kontakt z poważną nauką na dwa lata. Po tym czasie zgłasza się do niego rząd Izraela z propozycją uczestnictwa w projekcie badawczym dotyczącym paliwa rakietowego. Wizjoner propozycję przyjął, co poskutkowało oskarżeniami ze strony rodaków o zdradę tajemnic państwowych. Parsons kolejne dwa lata walczy o wycofanie oskarżeń. Kłopoty Parsonsa potęgowała buntowniczość, nonkonformizm, anarchizm, które mocno kontrastowały z kostycznym amerykańskim społeczeństwem tamtej epoki5.
David Graeber w swoim przenikliwym dziele będącym inspirującą krytyką biurokracji przekonywał, że dla Parsonsa paliwo rakietowe było manifestacją „głębszych, magicznych praw rządzących światem”. Co ciekawe NASA doceniając wkład jego badań i to, że idee naukowca rzucały wyzwanie konwencjonalnemu myśleniu na wielu polach, nazwała jego nazwiskiem jeden z kraterów znajdujących się po ciemnej stronie Księżyca. Jest to o tyle symboliczne, że Parsons w toku kariery naukowej nie mniej czasu poświęcał ciemnej stronie badań nad rzeczywistością, rewersowi nauki – magii.
Początek zainteresowań szeroko pojętą magią u Parsonsa sięga roku 1936. Wtedy to jeden ze znajomych zaprosił naukowca do udziału w Mszy Gnostyckiej będącej głównym rytuałem Zakonu Świątyni Wschodu – Ordo Templi Orientis. Na czele owego zakonu stał nie kto inny, jak osławiony brytyjski mag i mistyk, Aleister Crowley. Wśród członków O.T.O. znajdowali się artyści, pisarze, wolnomularze, naukowcy, prawnicy. Środowisko, a przede wszystkim magiczna otoczka wywarły na Parsonsie wielkie wrażenie. Szybko zaprzyjaźnił się on z Crowleyem, z którym dzielił wiele poglądów, między innymi niechęć do hipokryzji i religii monoteistycznych. Zakon nawoływał do kontemplacji i wewnętrznej przemiany, w toku której można było posiąść magiczne moce. Whiteside Parsons z pomocą Crowleya szybko staje na czele loży Zakonu Świątyni Wschodu o nazwie Agape („miłość”).
Oprócz praktyk magicznych Parsons praktykował wyzwolony seks. Jego dom stał się mekką dla przeróżnych magików, czarowników i artystów, którzy oprócz poszukiwań absolutu niekiedy oddawali się też orgiom. Pierwsza żona wynalazcy, Helen sypiała między innymi z przywódcą amerykańskiego oddziału O.T.O., okultystą, Wilfredem T. Smithem. Jack z kolei uwiódł siostrę żony, Betty, co przyczyniło się do rozwodu. U Parsonsa celebrowano msze gnostyckie, przebierano się w rytualne stroje, uprawiano magię rytualną, posiłkując się księgami Crowleya. Jeden z takich seansów skończył się interwencją policji, a skandal wyciekł do prasy, co nadwątliło karierę naukową gospodarza domu.
Do domu Parsonsa zawitał między innymi przyszły założyciel kościoła scjentologicznego, L. Ron Hubbard. Mężczyźni zaprzyjaźnili się. Obaj przeprowadzali rytuały mające przywołać Babalon – jedną z głównych bogiń znanych z teologii Crowleya. Wydarzenia miały przybrać imponujący obrót – w pomieszczeniu podobno doszło do wyładowań elektrycznych. Hubbard jednak najbardziej zainteresował się kochanką Parsonsa, która pojawiła się podczas seansu.
Niedługo po tych wydarzeniach Hubbart namawia Jacka do zainwestowania w fundusze na zakup jachtów w Miami. Naukowiec i okultysta przystaje na tę propozycję i przekazuje późniejszemu scjentologowi niemal wszystkie oszczędności. Hubbard zaś… wziął pieniądze, zabrał partnerkę Parsonsa i uciekł na wschodnie wybrzeże jednym z wcześniej zakupionych statków. Wcześniej sam Crowley ostrzegał Parsonsa przed Hubbardem. Zrozpaczony i oszukany Jack miał wykonać rytuał przywołania boga wojny Bartzabela. W wyniku rytuału w jacht uciekinierów uderzył szkwał, który zniszczył maszty i zmusił ich do powrotu do portu. To jednak nie uratowało związku naukowca, Betty miesiąc później poślubiła przyszłego założyciela Kościoła Scjentologicznego. Samotny Parsons pozostał z problemami finansowymi, nadwątloną psychiką i brakiem pracy.
Obok spuścizny naukowej i okultystycznej, Parsons pozostawił po sobie ciekawe przemyślenia dotyczące szeroko pojętej wolności. Zebrał je i zapisał w książce Obosieczny miecz wolności. Na kartach książki porusza takie kwestie jak: liberalizm, wolność słowa, wolność gospodarcza, anarchia, feminizm. W oczy rzucają się akcenty położone na swobodę działania jednostki i sprzeciw artykułowany wobec takich działań, jak przymusowy pobór do wojska: „Skoro każdy człowiek jest niezależną jednostką, żadna grupa czy państwo, nie mają prawa posiąść jego czasu nawet na najkrótszą chwilę. (…) Sprawa ma się podobnie w kwestii poboru do wojska. To najbardziej skandaliczne pogwałcenie ludzkich swobód” – pisał6. Bez wątpienia niekiedy mocno indywidualistyczne i ostre tezy korespondują z piórem libertarian, sam Parsons również identyfikował się jako libertarianin, a w Jezusie dopatrywał się liberała, który burzył zastany porządek, obalał dogmaty, podążał za głosem własnego serca i sumienia. Dlatego miał być zbyt niebezpieczny, aby żyć.
Ciekawe światło na twórczość pisarską pioniera badań nad paliwem rakietowym rzucał pisarz i filozof, Robert Anton Wilson porównujący go do najlepszych, XX-wiecznych umysłów z Jamesem Joyce’em na czele. „Według mnie jego książka jest jednym z najwybitniejszych dzieł filozofii libertariańskiej, a on jednym z najwybitniejszych pisarzy libertariańskich. Gdybym miał miliony dolarów, skopiowałbym ją i wysłał do każdego domu w USA, by każdy miał możliwość ją przeczytać. Sam identyfikuję się jako libertarianin, ale z większością libertarian dzieli mnie bardzo wiele spraw. Jack Parsons jest jedynym libertarianinem, z którym zgadzam się niemal we wszystkim” – mówił7. Trudno autorowi Obosiecznego miecza wolności odmówić także inklinacji filozoficznych8.
Whiteside Parsons wykazuje się w tej pracy wiedzą z wielu pól: historii, psychologii, mitologii, nauk społecznych. Mówiąc o naszych czasach, używa terminu „nowy eon”, a do jego wyjaśnienia służy mu formuła zapożyczona ze starożytnego Egiptu: IAO. Literom odpowiadają odpowiednio: Izyda-matka, Ozyrys-ojciec, a także Horus-niszczyciel i dziecko. Przeszliśmy więc od czasów matriarchatu do prawa ojca, które kruszeje pod naporem dziecka9. Horus przedstawiany jest w mitologii między innymi jako dziecko ssące kciuk i siedzące u boku matki na kwiecie lotosu. Częściej kojarzony jest z sokołem wzbijającym się w niebo, co dobrze koresponduje z czasami ulotnych, zwiewnych tożsamości i dziecięcych marzeń o nieskończonych możliwościach i wiecznej zabawie.
Obecnie stosunkowo popularne staje się odczytywanie pradawnych mitów, poszukiwanie w nich drogowskazu i sensu. Tak z tradycją judeochrześcijańską czyni dziś między innymi konserwatywny myśliciel Jordan Peterson. Wiele dekad przed nim Parsons poczynił szereg analiz i mitologicznych interpretacji, nie tylko z geograficznego obszaru Nilu i Eufratu: „Epoka Izydy kończy się około pięciu tysięcy lat przed naszą erą, kiedy to jej miejsce zajmuje patriarchat tworzący podwaliny współczesnej cywilizacji. Ciekawe, że współczesna historia religii przedstawia aspekty upadku kobiety-bogini. Widoczne jest to w hebrajskich (Szechina) i arabskich systemach religijnych. W Księdze Wyjścia ów motyw kobiety-bogini powiązano z upadkiem i wyrzeczeniem się takich idei, jak czystość, instynkt i naturalność, a wszystko na rzecz rozwoju własnej świadomości i intelektu”10. Autor Obosiecznego miecza wolności i podręcznika czarostwa przywołuje tu cytat Elohim: „Gdybyś nie zjadła owocu z drzewa życia, stałabyś się jedną z nas”. Pojawiają się u niego odniesienia do biblijnych początków ludzkiego gatunku. Nie szczędzi przy tym Parsons razów mężczyznom, korzystając z psychologicznych (czy wręcz psychoanalitycznych) interpretacji11.
Jack Parsons umiera przedwcześnie. Gdy pomyślnie dla niego kończy się dwuletnia batalia o oczyszczenie z zarzutów szpiegostwa na rzecz Izraela, w prasie pojawiają się artykuły przedstawiające naukowca jako sekciarza i zboczeńca. Whiteside ma dość swojego kraju i ataków ze strony ziomków, dlatego wraz z żoną planuje wyjazd do Meksyku. Podróż ma poza odpoczynkiem dać nowe siły i paliwo do dalszej pracy naukowej. Kobieta pakuje bagaże do samochodu, on tymczasem kończy zlecenie dla hollywoodzkiego studia filmowego. Oczywiście chodziło o przygotowanie wybuchowych efektów specjalnych. Jack pracował w swoim garażu. Po drodze do niego napotkał jeszcze sąsiada, który dowcipnie zagadnął naukowca, prosząc, by ten nie wysadzał domu w powietrze. Parsons uspokajał, że na nic podobnego się nie zanosi. A jednak.
17 czerwca 1958 roku o godzinie 17:08 Pasadeną wstrząsnął wybuch. W eksplozji ginie Jack Parsons. Późniejsze śledztwo wykaże, że miał upuścić fiolkę z piorunem rtęci. Anton Wilson był przekonany, że nie był to tragiczny w skutkach wypadek, lecz spisek służb dybiących na życie naukowca, który za dużo wiedział. Jeszcze inna teoria głosi, że wybuch to sprawka skorumpowanych policjantów, zamieszanych w zamachy bombowe, do których skazania przyczyniła się ekspertyza Parsonsa. Wyszli na wolność kilka dni przed wybuchem. Nie brakuje też zwolenników tezy o samobójstwie. W jednym z listów do Crowleya Whiteside Parsons pisał: „Babalon przebywa już w jakimś ciele na tym świecie. Zamanifestuje się, gdy wybije odpowiednia godzina. Ukończę dzieło mojego życia i pochłonie mnie oddech ognia”. Gdy na miejsce wybuchu dociera pierwszy policjant, zastaje rannego i półprzytomnego naukowca. Później zeznał, że ten miał wyszeptać mu do ucha słowa: „Jeszcze nie skończyłem”. Matka okultysty i naukowca popełniła samobójstwo na wieść o śmierci syna.
Całościowe wspomnienie o życiu, karierze i śmierci Parsonsa ma sens, gdyż te ścieżki dobrze uwypuklają i akcentują płynne przenikanie się sfery legendy, czarów i nauki w niecodziennej odsłonie. Oto człowiek, który nie bał się stygmatyzacji, drwin i ostracyzmu ze względu na swoje pasje i przekonania, których podbudową był intelekt, talent i zmysł odkrywcy. Frywolne fantazje, magiczne konceptualizacje plus wielki rozum. Naukowiec, a zarazem ostatni, XX-wieczny mag, nieoczywisty polihistor. Poza nauką, libertarianizmem i magią pośmiertnie wywarł on wpływ także na kulturę. Na podstawie jego historii powstały między innymi trzy biografie, komiks i serial telewizyjny12. Do dziś nie milkną spekulacje na temat śmierci wizjonera. Jedno jest pewne – odszedł ostatni mag łączący naukę z czarostwem.
Czy jest zatem postać czarnoksiężnika Parsonsa symboliczną figurą, którą należy przyporządkować do świata mitu, którym obrósł dzięki poczynaniom i eksploracji wielu dziedzin oraz nieśmiertelności, którą zyskał dzięki sympatykom i odciśnięciu piętna na nauce, konceptach społeczno-politycznych i okultyzmie, czy jednak zakwalifikować trzeba ekscentrycznego naukowca do świata zaklęć, którymi władał? Bohater tych rozważań jest wyjątkowy, gdyż jak nikt połączył oddalone od siebie światy, doprowadzając do niecodziennych synergii. John Whiteside Parsons integruje w sobie oba spojrzenia; obdarza nas bogactwem symbolik, niecodziennymi, często wybitnie oryginalnymi interpretacjami przekazów i legend. Jego myślenie oraz pisarstwo nacechowane są mitologizacjami. Z jednej strony, w twórczości publicystycznej oraz czarostwie przywołuje i powołuje się na wiele praktyk magicznych, mówi o znaczeniu heksagramów, ukrytych symboli, pradawnych znakach, rytach, przywołaniach, pogłębionych inwokacjach etc., ale wciąż są one dla niego tylko użytecznymi „przedmiotami”, a nie podmiotami, środkami, i nie celem samym w sobie. W Manifeście czarostwa okultysta naukowiec i pisarz zaczyna od diagnozy problemów trapiących nasz świat: rozpad relacji rodzinnych, upadek moralności, frustracje ludzi, potrzeba akceptacji, samoekspresji i wolności. Mówi o zmierzchu cywilizacji zachodniej trawionej przez skorumpowanych polityków, egotycznych kapłanów, pretensjonalnych liderów. Nie proponuje w zamian świata anarchii, niszczenia zastanego porządku, brutalnej rewolucji palącej fundamenty tego świata ogniem i mieczem, do którego wykuwania zachęcał. Nadzieję na zmianę upatruje w… nowej religii. Ta siłą rzeczy musi zostać osadzona na nowym micie, etosie i jakimś sakralizowanym początku. „Życie jest rytuałem. To dramatyczna ceremonia, mająca swą tajemnicę, magię, romans, wątek i osnowę. To misterium początku, misterium wielkich wydarzeń odbywających się gdzieś w trakcie, i misterium końca” – mówi do nas Parsons13. Tymi słowami, wraz z obietnicą budowy przynoszącej odnowę religii, ustawia się w porządku konstruującym, strukturalizującym, nadającym znaczenie i sens, a nie trwale burzącym i dekonstruującym. Jego obosieczny miecz wykuwany na kuźni życia ma pobudzać procesy twórcze, nie niszczycielskie. Stoi zatem po stronie budującego mitu, a nie efektownych, lecz posiadających mało głębi zaklęć.
Ludzie z całego świata tęskniący za wolnością znajdowali drogę ku naszym brzegom.
Ronald Regan
Czarnoksiężnik Parsons daje nam również okazję do spojrzenia na jego ojczyznę. W potocznym myśleniu o Ameryce szybko pojawiają się klisze i wyobrażenia powołujące do życia dwie idee – USA jako mityczna kraina wolności i Ameryka – państwo pełne mocy. Niewątpliwie znajdziemy w przeszłości – kulturze, odniesieniach historycznych i naukowych, wiele przykładów potwierdzających te spostrzeżenia. Z perspektywy wspomnianego maga-naukowca, jego ojczyzna uruchamiała moc prześladowań wywoływanych brakiem zrozumienia dla ekspresji wolności – seksualnej, twórczej, naukowej. Czy były to purytańskie „zaklęcia” intelektualnego i moralnego zaduchu lat 50., uleganie złym urokom bezdusznej machiny biurokratycznej, czy prezentacja legendarnego, mitycznego sprawstwa najsilniejszego, globalnego policjanta? Ile jest w Ameryce mitu, a ile życzeniowych zaklęć?
„Wydaje się, że katastrofy XX wieku wpędziły większość świata w ideologiczny odpowiednik depresji klinicznej” – mówił sławny amerykański psychoanalityk, Christopher Bollas. Faktycznie, świadomość, że raz za razem musimy zbiorowo przechodzić przez te same lekcje, tyle że w zmienionej choreografii i z innymi aktorami, może wpędzać w przygnębienie. Aby zrozumieć złożoność współczesnego świata, w tym kwestii amerykańskiej, trzeba sięgać głębiej: w analizy kontekstu socjologicznego, politologicznego i psychologicznego. Zbyt często próbujemy wyjaśniać te złożoności, posiłkując się wciąż tym samym, wąskim arsenałem pojęć. Poszerzając perspektywę, szczególnie koncentrując się na wątkach amerykańskich, możemy zaobserwować przenikanie się różnych odczuć: od wspomnianego przygnębienia i zakłopotania, przez rodzaj sentymentu (szczególnie dla wielu Polaków jest to „kraina”, która przez lata roztaczała wokół siebie nimb wolności, jawiła się jako bezpieczna przystań możliwości osiągnięcia sukcesu, wybicia się ponad przeciętność, czy po prostu rozpoczęcia nowego życia w demokratycznym państwie swobód osobistych i gospodarczych), po satysfakcję z odkrywania dla siebie nowych, mentalnych lądów1. Amerykańskie państwo przesycone jest symboliką i mitem; hartu ducha, dzikiego zachodu, sprawstwa, odpowiedzialności, wielorakich morałów dających podwaliny pod budulec wielkiego, potężnego i dynamicznego narodu. Ale nie zawsze tak było.
14 sierpnia 1945 roku Alfred Eisenstaedt, niemiecki emigrant urodzony w Tczewie zrobił zdjęcie, które odmieniło jego życie i stało się jednym z symboli końca II wojny światowej. Młody fotograf uwiecznił na nowojorskim Times Square scenę pocałunku. Powracający do ojczyzny marynarz chwyta w ferworze szczęśliwego szaleństwa pielęgniarkę w ramiona i obcałowuje. Ameryka wracała z wojny i miała zacząć normalne życie. O tym, że powrót do normalności był znacznie trudniejszy i nie tak bajkowy jak ów pocałunek, przekonuje w książce Znaczenie i melancholia. Życie w epoce oszołomienia Christopher Bollas: „Dla Europejczyków i Amerykanów stulecie przed wielką wojną było okresem niespotykanej wcześniej samoidealizacji, romantycznej wizji ciągłych zwycięstw, bogactwa i postępu. Zniszczenia, jakie przyniosła wojna, sprawiły, że te wielkie nadzieje legły w gruzach, pozostawiając ludzi w stanie żałoby, która z czasem przekształciła się w melancholię”2.
Holenderski historyk i dziennikarz, Geert Mak wybrał się w podróż po USA, by spróbować uchwycić klimat amerykańskiego momentu dziejowego. Swoje spostrzeżenia zawarł w książce Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki, gdzie opisywał kolejną transformację, jaką miało przejść społeczeństwo globalnego hegemona3. Mak pisze o cichej rewolucji społecznej, która przyniosła radykalne zmiany w priorytetach. Część Amerykanów dostrzegała zanik takich wartości jak solidarność, oszczędność i skromność. Do tego doszło rozluźnienie więzi społecznych. W książce opisano zamieranie tradycji tzw. porch culture, czyli kultury werandowej. Rodzinne i przyjacielskie spotkania – pogaduszki przy domowych werandach zaczęły zanikać już w latach 50.”4.
Bohater książki holenderskiego dziennikarza, zmarły w 1968 roku pisarz John Steinbeck, był wnikliwym obserwatorem amerykańskiego społeczeństwa. Dostrzegając ogrom zmian, w 1960 roku wyruszył wysłużonym samochodem w wielodniową podróż po Stanach, w której towarzyszem był mu jedynie ukochany pies Charley. Chciał na nowo poznać gwałtownie przeobrażającą się Amerykę. W książce Ameryka i Amerykanie pisał: „To, co się z nami stało, wydarzyło się szybko i bezszelestnie: nadeszło ze wszystkich stron i było tym bardziej niebezpieczne, że udawało, iż jest czymś dobrym. Czas wolny, przedtem przywilej bogów, przyszedł do nas, zanim wiedzieliśmy, co z nim począć, a całe dobro, które zaskakuje nas bez przygotowania, to jedna wielka katastrofa. Mamy wszystko, ale nie mieliśmy czasu, żeby znaleźć sposób na przemyślenie tych nowych spraw. Zmagamy się z życiem obecnym, ale też ze zwyczajami nabytymi w wyniku wielu doświadczeń w dalekiej przeszłości”5.
USA na przestrzeni kolejnych dekad cieszyły się podziwem sprzymierzeńców, wygrzewały w glorii chwały, czerpiąc ze statusu globalnego policjanta, ale przeżywały też następujące po sobie wstrząsy, męczyły się, otwierając kolejne pola konfliktów: Wietnam, Ameryka Południowa, Bliski Wschód. Wszystko to odciskało swoje piętno. Bollas charakteryzował ten amerykański dysonans poznawczy poprzez zobrazowanie dwóch fantazyjnych wizji odciskających się w świadomości rodaków Marilyn Monroe i Marilyna Mansona: Ameryki idealnej i Ameryki paranoidalnej6. To rozszczepienie zostaje nazwane przez Philipa Stokoe’a w książce Nieświadomość w życiu społecznym i politycznym „fundamentalistycznym stanem umysłu”. Według autora dominują w nim następujące prawidła: rządzi nimi ideał, jego podstawowa zasada to przyjemność, dominuje język oskarżeń, stan mentalny to poczucie wszechmocy, lęk przybiera postać prześladowczą i dotyczy przetrwania7.
Zniszczenie dwóch wież World Trade Center było kolejnym ciosem dla USA, a społeczeństwo dorobiło się kolejnej, zbiorowej rany. 11 września uruchomił w globalnym hegemonie chęć odwetu, na pewien czas znów rozpalił ogień moralnego wzmożenia. Za mieszkańcami Stanów Zjednoczonych wciąż ciągnęła się trauma Wietnamu. Ta była niczym ropiejąca rana, której dorobił się mityczny uczestnik Wojny Trojańskiej, Filoktet. Ten znakomity łucznik, spadkobierca łuku i strzał po swoim przyjacielu, wielkim Heraklesie był wedle przepowiedni wieszcza Helenosa nieodzownym członkiem wyprawy, bez którego Troja nie zostanie zdobyta. Na miejsce jednak nie dociera, zostaje ukąszony przez węża, co jest karą bogów za zdradzenie miejsca pochówku Herkulesa. Kompani zostawiają go na dekadę na wyspie Lemnos. Dopiero po upływie dziesięciu lat Odyseusz sprowadza go pod Troję. Dzięki temu, uprzednio wyleczony przez synów Asklepiosa łucznik śmiertelnie rani strzałą pogromcę Achillesa, Parysa, a Troja pada łupem Greków. Pogrążony w narcystycznym pielęgnowaniu ran8 dekadencki, lekkomyślny i wahający się Filoktet może kojarzyć się symbolicznie z izolacjonistyczną Ameryką okresu II wojny światowej, kiedy to „Wielki Brat” również z opóźnieniem włącza się w wojnę i przechyla jej szalę na korzyść aliantów9.
Polaryzacja w USA osiągnęła apogeum podczas prezydentury Donalda Trumpa, który w społeczeństwie zyskał sobie fanatycznych zwolenników, a także zagorzałych i nieprzejednanych wrogów. Sam, grając na wrodzonej charyzmie i rzutkiej osobowości, potrafił nie bez przyjemności tym grać; prowokować liberalne elity, odpowiadając kuksańcem na prasowe docinki oraz mobilizować swoich sojuszników. Utrwalało to jednak społeczne pęknięcie, zamiast leczyć rany, a punktem kulminacyjnym stało się wtargnięcie zwolenników byłego prezydenta na Kapitol 6 stycznia 2021 roku.
Sceny, podczas których tysiące zwolenników republikańskiego prezydenta przypuściło szturm na Wzgórze Kapitolińskie, oglądały miliony osób. Rozpaliło to do czerwoności tamtejszą opinię publiczną, pięć osób straciło życie, a komentatorzy i polityczni znawcy zadawali sobie pytanie o to, co stało się z Ameryką? Pamiętny dzień pełen był symboli i nawiązań do minionych epok. Niektórym atak na Kapitol kojarzył się z podpaleniem Biblioteki Aleksandryjskiej, uosabiającej wiedzę i namysł, lub z postacią cesarza Nerona i obrazów Rzymu stającego w płomieniach. Człowiek Bizon, stojący w centralnej sali Senatu, inny jegomość wynoszący mównicę, jeszcze inny paradujący z flagą Konfederacji – to przykłady triumfu działania nad myśleniem, a obraz ubranych w skóry mężczyzn przywołuje na myśl symbolikę zwierzęcej furii. Internauci zresztą szybko wychwycili, że niektóre postaci z amerykańskiego Kapitolu przybierały tam podobne pozy, co Wandalowie pod wodzą Genzeryka łupiący Rzym w 455 roku. Historia powtórzyła się w Brazylii, która również miała swojego szamana i protestujący tłum, który nie mógł pogodzić się z przegraną dotychczasowej głowy państwa, Jaira Bolsonaro10. Ludzie ulegają emocjom nie tylko w filmach fabularnych. Sam miałem wypieki na twarzy, kiedy oglądałem te obrazy i, o zgrozo, wcale nie chciałem ich „odzobaczyć”. Już wtedy wydawało się, że jesteśmy świadkami wydarzenia, którego w kraju będącym symbolem demokracji nikt w przeszłości nie widział11.
Można powiedzieć, że utrata wiary w dotychczasowe ideały kultury zachodniej jest swoistym, rozciągniętym w czasie aktem żałobnym. „Jedna z dróg wyjścia z tego dylematu prowadzi do przekształcenia bezradności i depresji w gniew. Gniew przeżywany w izolacji jest nieskuteczny, ale jeśli można go skierować przeciwko jakiemuś wrogowi, wtedy jednostki i społeczności mogą podźwignąć się ze stanu niemocy, odzyskać poczucie siły i godności oraz odnaleźć cel”12. Donald Trump kilka lat temu stał się skutecznym depozytariuszem amerykańskich lęków. Skanalizował i wykorzystał wielkie niezadowolenie, drzemiącą zbiorową złość czekającą na adekwatny czas do erupcji frustracji. Jest to związane z nierozerwalnym konfliktem wewnętrznym ludzi wypchniętych poza społeczny nawias. Ich poczucie wykluczenia i bezradności ma więc swoje ujście w brutalnym akcie destrukcji13. To problem natury psychologicznej, którego nie można nie uwzględnić w tym ekonomicznym, politycznym, środowiskowym i socjologicznym tyglu. W przeciwnym razie ma to grozić uaktywnieniem się mieszanki wybuchowej.