37,99 zł
"Mistrz i Małgorzata" to nie tylko jedna z najważniejszych powieści XX wieku, ale jedno z najbardziej tajemniczych dzieł światowej literatury, pełne zagadek, symboli, niedopowiedzeń.
Mogłoby się wydawać, że o arcydziele Bułhakowa powiedziano już wszystko. Po 50 latach od ukazania się książki Grzegorz Przebinda wraz z żoną Leokadią i synem Igorem udowadniają swym nowym tłumaczeniem, że to nieprawda. Odkrywają kolejne warstwy fascynującej historii, rozwiewają wątpliwości i polemizują z poprzednimi przekładami. Oferują nowy klucz do odczytania tej wielkiej księgi, przybliżając ją współczesnemu czytelnikowi. To prawdopodobnie pierwszy przypadek, gdy przypisy czyta się z równą fascynacją co tekst samej powieści.
Michaił Bułhakow – człowiek o wielu twarzach: lekarz frontowy, aktor, dziennikarz, ale przede wszystkim genialny pisarz. Nad swoim największym dziełem – Mistrzem i Małgorzatą – pracował przez 12 lat. Chociaż druku nie doczekał, to w chwili wydania powieści z dnia na dzień zyskał nieśmiertelność.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 798
Data ważności licencji: 5/18/2027
Kimże więc jesteś? – Cząstką tej siły nieodrodną, co wiecznie pragnie zła i wiecznie stwarza dobro.
J.W. Goethe, Faust1
Pewnego razu wiosną, gdy rozżarzone słońce znikało za horyzontem, na Patriarszych Prudach w Moskwie*2 pojawili się dwaj obywatele. Pierwszy – około czterdziestki, ubrany w szary letni garnitur3 – był niewielkiego wzrostu, przysadzisty, ciemnowłosy, łysawy, swój elegancki kapelusz4 niósł w ręku, a jego gładko wygoloną twarz zdobiły nienaturalnej wielkości okulary w czarnej rogowej oprawie. Drugi – barczysty chłopak z potarganymi rudawymi włosami, w kraciastej cyklistówce5 zsuniętej do tyłu – miał na sobie koszulę w kratę, wymięte białe spodnie i czarne tenisówki.
Pierwszym był nie kto inny jak Michał Aleksandrowicz Berlioz, redaktor miesięcznika literackiego i przewodniczący zarządu jednego z najważniejszych moskiewskich stowarzyszeń pisarzy, w skrócie zwanego Massolitem6, a towarzyszył mu poeta Iwan Nikołajewicz Ponyriow, piszący pod pseudonimem Bezdomny7.
Gdy tylko pisarze znaleźli się w cieniu dopiero co zazielenionych lip, ruszyli od razu w stronę kolorowej budki z wywieszką: „Piwo i napoje chłodzące”.
Tu wypada zwrócić uwagę na pierwszą dziwną okoliczność związaną z tym strasznym majowym wieczorem8. Otóż nie tylko przy budce, ale w ogóle w całej alei równoległej do Małej Bronnej9 nie było żywego ducha. W porze, gdy wprost nie dało się oddychać, gdy słońce, rozprażywszy Moskwę, staczało się ciężko w suchych oparach gdzieś za Sadowoje Kolco10, nikt nie przyszedł pod lipy, nikt nie usiadł na ławce – aleja była pusta.
– Butelkę narzana11! – poprosił Berlioz.
– Narzana nie ma – odpowiedziała kobieta w budce i na wszelki wypadek obraziła się.
– A piwo jest? – ochrypłym głosem zapytał Bezdomny.
– Piwo przywiozą pod wieczór.
– A co w ogóle macie? – spytał Berlioz.
– Napój morelowy, ale ciepły.
– Niech będzie, byle szybko!
Napój morelowy buchnął żółtą pianą, w powietrzu zapachniało jak u fryzjera. Literaci wypili, obaj natychmiast dostali czkawki, zapłacili i usadowili się na ławce12, twarzą w kierunku stawu, a plecami do ulicy Bronnej.
I oto zaszła druga dziwna okoliczność, tym razem dotycząca samego Berlioza. Czkawka nagle mu przeszła, serce walnęło w piersi i na moment gdzieś się zapadło, po czym wróciło na miejsce, ale tkwiła w nim teraz tępa igła. Na dodatek z niewiadomych powodów ogarnął go tak przejmujący strach, że zapragnął czym prędzej uciec z Patriarszych Prudów, ile sił w nogach.
Rozejrzał się zatrwożony, nie pojmując, co go tak przeraziło. Zbladł, wytarł czoło chusteczką i pomyślał: „Co się ze mną dzieje? Czegoś takiego jeszcze nie było… serce płata mi figle… jestem przemęczony. Czas rzucić to wszystko w diabły i jechać wreszcie do Kisłowodzka13…”.
Wtedy gorące powietrze przed nim zgęstniało i utkała się z tego powietrza przezroczysta postać jakiegoś przedziwnego osobnika. Na maleńkiej głowie dżokejka, do tego kusa kraciasta marynarka, też jakby z powietrza… Typ nieprzeciętnie wysoki, ale coś wąski w ramionach, niezmiernie wychudzony, a do tego, proszę zauważyć, co za szydercza mina!
W życiu, jakie Berlioz wiódł do tej pory, nie było miejsca dla podobnych zjawisk. Zbladł jeszcze bardziej, wybałuszył oczy i pomyślał w osłupieniu: „Coś takiego istnieć nie ma prawa…”.
Ale niestety, to coś istniało w najlepsze – długi, przezroczysty typek unosił się tuż nad ziemią i kołysał przed nim w lewo i w prawo.
Berliozem owładnęło nagle tak silne przerażenie, że aż musiał zacisnąć powieki. A gdy je otworzył, okazało się, że już po wszystkim – widmo się rozpłynęło, kraciasty zniknął, a tępa igła wyskoczyła z serca.
– Tfu, do diabła! – zawołał redaktor. – Wiesz, Iwan, przed chwilą o mało co nie dostałem udaru z gorąca! Miałem nawet coś w rodzaju halucynacji…
Spróbował się uśmiechnąć, ale w jego oczach wciąż czaiły się resztki trwogi, ręce mu się trzęsły. Jednak jakoś doszedł do siebie, powachlował się chustką, dziarsko zaczął: „A zatem…”, i kontynuował tyradę przerwaną piciem napoju morelowego.
Mowa była, jak zostało później ustalone, o Jezusie Chrystusie. Chodzi o to, że redaktor zamówił u poety obszerny antyreligijny poemat do kolejnego numeru miesięcznika. I taki utwór Iwan Nikołajewicz stworzył, nawet w bardzo krótkim czasie, niestety, w najmniejszym stopniu nie usatysfakcjonował on redaktora. Główną postać, Jezusa, Bezdomny odmalował wprawdzie w nader ciemnych barwach, ale i tak, zdaniem Berlioza, cały poemat należało napisać na nowo. Wygłaszając teraz coś w rodzaju wykładu o Jezusie, redaktor próbował unaocznić poecie jego podstawowy błąd.
Trudno powiedzieć, co konkretnie sprowadziło Iwana na manowce – siła twórczej wyobraźni czy może całkowita nieznajomość zagadnienia, o którym pisał. Tak czy owak, Jezus wyszedł mu jak żywy, jak gdyby rzeczywiście kiedyś istniał, z tą różnicą, że w poemacie Iwana został obdarzony licznymi cechami negatywnymi.
Berlioz zaś chciał poecie udowodnić, że istota problemu nie polega na tym, jaki był Jezus, dobry czy zły, ale na tym, że Jezusa jako żywej osoby nigdy na świecie nie było, a wszystkie opowieści o nim to czcze wymysły, najzwyklejszy w świecie mit.
Trzeba tu zauważyć, że redaktor był człowiekiem oczytanym i z prawdziwym znawstwem odwoływał się w swej przemowie do starożytnych historyków, na przykład do słynnego Filona z Aleksandrii14 czy wielkiego erudyty Józefa Flawiusza15, którzy nigdy ani słowem nie wspomnieli o istnieniu Jezusa. Dowodząc swej gruntownej wiedzy, Michał Aleksandrowicz poinformował poetę również i o tym, że wiadome miejsce w piętnastej księdze, w rozdziale czterdziestym czwartym słynnych Roczników Tacyta16 – tam gdzie mowa o straceniu Jezusa – to nic innego, jak późniejsza, fałszująca obraz rzeczy wstawka.
Poeta, dla którego wszystko, co mówił redaktor, stanowiło zupełną nowość, z uwagą słuchał Michała Aleksandrowicza, wlepiwszy weń bystre zielone oczy, i tylko z rzadka czkał, przeklinając pod nosem napój morelowy.
– Nie ma takiej religii Wschodu – kontynuował Berlioz – w której niepokalana dziewica nie wydałaby na świat boga. Tak samo chrześcijanie nie wpadli na nic nowego i w identyczny sposób stworzyli sobie Jezusa, który w rzeczywistości nigdy nie istniał. I na to właśnie należy położyć nacisk.
Wysoki tenor Berlioza niósł się po opustoszałej alei. A im bardziej Michał Aleksandrowicz zagłębiał się w karkołomne meandry, w które brnąć wolno tylko człowiekowi gruntownie wykształconemu, tym więcej interesujących i pożytecznych rzeczy dowiadywał się Iwan. I o łaskawym egipskim bogu Ozyrysie, synu Nieba i Ziemi, o fenickim bogu Tamuzie, i o Marduku, a nawet o mniej znanym, surowym bogu Huitzilopochtli17, którego niegdyś otaczali szczególnym kultem Aztekowie w Meksyku.
I właśnie wtedy, gdy Michał Aleksandrowicz opowiadał poecie o tym, jak Aztekowie lepili z ciasta figurki Huitzilopochtli, w alei pojawił się pierwszy człowiek.
Rozmaite instytucje – swoją drogą, poniewczasie – przedstawiały różne wersje rysopisu tego człowieka. Zdumiewająca jest ich rozbieżność. I tak według pierwszej wersji był on niewielkiego wzrostu, miał złote zęby i utykał na prawą nogę. Według drugiej był niezwykle wysoki, miał platynowe koronki i utykał na nogę lewą. Trzecia informowała lakonicznie, że niczym szczególnym się nie wyróżniał.
Trzeba przyznać, że wszystkie te rysopisy są do niczego.
Przede wszystkim człowiek ów na żadną nogę nie utykał. Nie był ani niskiego, ani nazbyt wysokiego wzrostu – zwyczajnie wysoki. Jeśli chodzi o zęby, to z lewej strony miał platynowe koronki, a z prawej – złote. Nosił drogi szary garnitur18 i zagraniczne półbuty pod kolor. Szary beret włożył zawadiacko na bakier, a pod pachą trzymał laskę z czarną gałką w kształcie głowy pudla19. Na oko – czterdziestka z okładem. Usta jakieś krzywe. Gładko wygolony. Brunet. Prawe oko czarne, lewe – niespodziewanie zielone. Brwi czarne – jedna wyżej, druga niżej. Krótko mówiąc, cudzoziemiec.
Mijając ławkę, którą zajmowali redaktor i poeta, cudzoziemiec spojrzał na nich z ukosa, zatrzymał się i przysiadł nagle na ławce sąsiedniej, dwa kroki od pary znajomych.
„Niemiec…” – pomyślał Berlioz.
„Anglik… – pomyślał Bezdomny. – Że też mu nie gorąco w tych rękawiczkach”.
A cudzoziemiec obrzucił spojrzeniem wysokie domy otaczające staw z czterech stron – nie budziło wątpliwości, że ogląda to miejsce po raz pierwszy i robi to z wielką uwagą.
Zatrzymał wzrok na oknach górnych kondygnacji, w których oślepiająco odbijały się załamane promienie słońca, zachodzącego dla Michała Aleksandrowicza po raz ostatni. Potem przeniósł wzrok w dół, gdzie okna zaczynały już gasnąć u schyłku dnia, nie wiedzieć czemu uśmiechnął się protekcjonalnie, zmrużył oczy, ręce splótł na lasce i oparł na nich brodę.
– Owszem, Iwanie – mówił Berlioz – bardzo dobrze i z odpowiednią dozą satyry odmalowałeś, powiedzmy, narodziny Jezusa, syna bożego, ale dowcip polega na tym, że jeszcze przed Jezusem urodził się cały legion bożych synów, jak choćby fenicki Adonis, frygijski Attis, perski Mitra20. A tak naprawdę żaden z nich nigdy się nie rodził ani w ogóle nie istniał, tak samo i Jezus21, dlatego musisz traktować doniesienia o jego narodzeniu albo, dajmy na to, o pokłonie trzech mędrców tylko jako niedorzeczne pogłoski. Bo z tej twojej opowieści wynika, że on naprawdę przyszedł na świat!
Bezdomny właśnie usiłował pozbyć się nieznośnej czkawki, wstrzymał więc oddech, co zaowocowało jeszcze bardziej dokuczliwym i głośnym czknięciem. I w tej samej chwili Berlioz przerwał swą przemowę, ponieważ cudzoziemiec nagle wstał i podszedł do pisarzy.
Obaj popatrzyli nań ze zdziwieniem.
– Proszę wybaczyć – zaczął z cudzoziemskim akcentem nieznajomy, nie kalecząc jednak słów – że nie mając przyjemności znać panów osobiście, pozwalam sobie podejść… Wszelako przedmiot waszej uczonej dysputy jest tak interesujący…
I uprzejmie zdjął beret, przyjaciołom nie pozostało więc nic innego, jak podnieść się z lekka i ukłonić.
„Nie, raczej Francuz…” – pomyślał Berlioz.
„Czyżby Polak?”22 – pomyślał Bezdomny.
Trzeba koniecznie dodać, że o ile na poecie cudzoziemiec już od pierwszych słów wywarł jak najgorsze wrażenie, o tyle Berliozowi raczej się spodobał, a może nawet nie tyle spodobał, ile, jak by to powiedzieć, zaintrygował go…
– Pozwolą panowie, że się przysiądę? – zapytał uprzejmie cudzoziemiec.
Obaj koledzy rozsunęli się jak zaczarowani, a on usadowił się zręcznie między nimi i od razu włączył do rozmowy.
– O ile się nie przesłyszałem, był pan łaskaw oznajmić, że Jezus w ogóle nie istniał? – zapytał, kierując w stronę Berlioza swoje lewe zielone oko.
– Nie, nie przesłyszał się pan – grzecznie odpowiedział Berlioz. – To właśnie powiedziałem.
– O, jakie to ciekawe! – zawołał cudzoziemiec.
„Czegóż on, do diabła, chce?” – pomyślał Bezdomny i nachmurzył się.
– A pan zgodził się z rozmówcą? – indagował cudzoziemiec, obracając się w prawo, ku Bezdomnemu.
– Jak amen w pacierzu! – potwierdził poeta, pragnący wyrażać się kwieciście i dobitnie.
– Zdumiewające! – zawołał nieproszony rozmówca i nie wiedzieć czemu rozejrzał się po złodziejsku na boki, po czym ściszył swój niski głos i rzekł: – Panowie wybaczą moje natręctwo, ale jeśli dobrze zrozumiałem, to na dodatek i w Boga panowie nie wierzą? – Tu zrobił wystraszoną minę i dodał: – Przysięgam, nikomu nie powiem.
– Owszem, nie wierzymy w Boga – odpowiedział Berlioz, patrząc z uśmieszkiem na przejętego turystę z zagranicy. – Ale u nas można o tym mówić całkowicie swobodnie.
Cudzoziemiec opadł na oparcie ławki i aż się zachłysnął z ciekawości.
– Panowie są ateistami!?
– Tak, jesteśmy ateistami – odpowiedział z uśmiechem Berlioz, a rozdrażniony Bezdomny pomyślał: „Ale się przyczepił ten zagraniczny osioł”.
– Ach, to cudownie! – wykrzyknął dziwny cudzoziemiec, kręcąc głową i przenosząc wzrok z jednego pisarza na drugiego.
– W naszym państwie ateizm nikogo nie dziwi – z dyplomatyczną uprzejmością wyjaśnił Berlioz. – Znakomita większość ludności naszego kraju już dawno świadomie odrzuciła bajki o Bogu.
W tym momencie cudzoziemiec wyciął następujący numer – zerwał się, uścisnął rękę zdumionemu redaktorowi i oznajmił:
– Pozwoli pan, że mu podziękuję z całego serca!
– Za co niby mu pan dziękuje? – dopytywał się Bezdomny, otwierając szeroko oczy.
– Za niezwykle ważną informację, która dla mnie jako podróżnika jest nadzwyczaj interesująca – objaśnił zagraniczny oryginał, unosząc znacząco palec.
Owa ważna informacja musiała istotnie wywrzeć na podróżniku silne wrażenie, bo z przestrachem obrzucił wzrokiem pobliskie domy, jakby się obawiał, że w każdym oknie czai się ateista.
„Nie, to nie Anglik” – pomyślał Berlioz, a Bezdomny pomyślał: „A gdzież ten spryciarz tak się wyszkolił w rosyjskim, to dopiero zagadka!” – i znowu się nachmurzył.
– Jednak pozwolą panowie, że zapytam – powiedział gość z zagranicy po chwili trwożliwej zadumy – co w tej sytuacji począć z dowodami na istnienie Boga, których, jak wiadomo, jest dokładnie pięć23?
– Niestety – odrzekł z żalem Berlioz. – Żaden z tych dowodów nie ma najmniejszej wartości i ludzkość już dawno schowała je do lamusa. Wszak zgodzi się pan, że w sferze rozumu nie może być miejsca dla żadnego dowodu na istnienie Boga.
– Brawo! – zawołał cudzoziemiec. – Brawo! Powtórzył pan słowo w słowo myśl sformułowaną przez żwawego staruszka Immanuela24. Ale, co zabawne, rozprawił się on bezlitośnie z wszystkimi pięcioma dowodami, potem jednak, jakby kpiąc z samego siebie, skonstruował własny, szósty!
– Dowód Kanta – z subtelnym uśmiechem zaoponował wykształcony redaktor – jest równie nieprzekonujący. Schiller słusznie twierdził, że podobne rozważania mogą zadowolić jedynie ludzi o mentalności niewolników, a Strauss dowód Kanta zwyczajnie wyśmiał25.
Berlioz mówił, a jednocześnie cały czas się zastanawiał: „A cóż to za jeden? I skąd tak dobrze zna rosyjski?”.
– Wpakować by tego Kanta na trzy lata na Sołówki26 za takie dowody! – palnął znienacka Iwan Nikołajewicz.
– Ależ Iwanie… – wyszeptał skonsternowany Berlioz.
Jednak pomysł zesłania Kanta na Sołówki nie tylko nie zszokował cudzoziemca, ale wręcz wprawił go w zachwyt.
– Racja, racja! – zakrzyknął z błyskiem w zielonym oku, skierowanym na Berlioza. – Tam jest jego miejsce! Przecież mówiłem mu wtedy przy śniadaniu: „Za pozwoleniem, pan, profesorze, wymyślił coś zupełnie bez ładu i składu! Może to i mądre, ale przeraźliwie mętne. Wystawia się pan na pośmiewisko”.
Berlioz wybałuszył oczy. „Przy śniadaniu… z Kantem? Co on plecie?” – pomyślał.
– Wszelako – zaczął obcokrajowiec, w ogóle niespeszony zdumieniem Berlioza, i zwracając się do poety, kontynuował – na Sołówki nie da się go zesłać z tej prostej przyczyny, że od ponad stu lat przebywa w regionach znacznie bardziej odległych niż Sołówki i wydobycie go stamtąd jest absolutnie niemożliwe, zapewniam panów!
– A szkoda! – odezwał się zadziornie poeta.
– Istotnie szkoda – potwierdził nieznajomy, błyskając okiem, i mówił dalej: – Jednak dręczy mnie następujący problem: jeśli Boga nie ma, to kto kieruje życiem ludzkim i w ogóle całym biegiem ziemskich wydarzeń?
– Człowiek tym wszystkim kieruje27. – Rozsierdzony Iwan wyrwał się z odpowiedzią na to, trzeba przyznać, nie całkiem jasne pytanie.
– Proszę wybaczyć – odezwał się łagodnie obcy – ale by móc czymś kierować, trzeba posiadać dokładny plan tego, co ma się wydarzyć, choćby w najbliższej przyszłości. Pozwolę więc sobie zapytać, jak człowiek miałby tym wszystkim kierować, skoro nie tylko nie jest w stanie niczego zaplanować na tak śmiesznie krótki okres jak, dajmy na to, tysiąc lat, ale nie potrafi nawet przewidzieć, co stanie się z nim jutro. W rzeczy samej – tu obcy zwrócił się do Berlioza – niech pan sobie wyobrazi, że zaczyna pan czymś kierować, rozporządzać sobą i innymi, i powiedzmy, już pan w tym nawet zasmakował, a tu nagle okazuje się, że ma pan, khe-khe – zakaszlał znacząco – sarkomę28 płuc… – I słodko się uśmiechnął, tak jakby myśl o sarkomie sprawiła mu przyjemność. – Tak, sarkoma… – powtórzył to dźwięczne słowo, zmrużywszy oczy jak kot. – I oto pańskie zarządzanie się kończy. Wówczas interesuje pana już tylko własny los, niczyj inny. Najbliżsi zaczynają pana okłamywać. Przeczuwając najgorsze, zaczyna pan biegać po najlepszych lekarzach, potem udaje się do znachora, czasem nawet do wróżki. Ale dobrze pan wie, że zarówno pierwsze, drugie, jak i trzecie nic a nic nie pomoże. I wszystko kończy się tragicznie: ten, kto jeszcze do niedawna uważał, że czymś kieruje, leży teraz nieruchomo w drewnianej skrzyni29, a ludzie wokół, widząc, że pożytku już z niego nie będzie, palą go w piecu30. A bywa i znacznie gorzej: człowiek dopiero co wybierał się do Kisłowodzka31, ot, błahostka – tu cudzoziemiec przymrużył oczy, kierując wzrok na Berlioza – ale nawet tego nie może zrealizować, bo nagle ni stąd, ni zowąd poślizgnie się i wpadnie pod tramwaj! Czy i wówczas powie pan, że to on sam tak sobą pokierował? Nie słuszniej byłoby przyznać, że kieruje nim ktoś zupełnie inny? – W tym momencie nieznajomy dziwnie zachichotał.
Berlioz z wielką uwagą słuchał tej nieprzyjemnej opowieści o sarkomie i tramwaju. Zaczęły go nachodzić jakieś trwożne myśli. „To nie cudzoziemiec… to nie cudzoziemiec… – krążyło mu po głowie. – Co za przedziwna postać… Kim on tak naprawdę jest?”
– Widzę, że chętnie by pan zapalił. – Obcy nieoczekiwanie zwrócił się do Bezdomnego. – Jakie pan najbardziej lubi?
– A co, ma pan różne do wyboru? – ponuro zapytał poeta, któremu papierosy właśnie się skończyły.
– Jakie pan lubi? – powtórzył obcy.
– Naszą markę32 – odpowiedział ze złością Bezdomny.
Nieznajomy jednym ruchem wyciągnął z kieszeni papierośnicę i podsunął Iwanowi.
– Nasza marka, proszę33.
Redaktora i poetę wprawił w zdumienie nie tyle fakt, że w papierośnicy nieznajomego znajdowała się akurat Nasza marka, ile wygląd samej papierośnicy. Była ogromna, z czerwonego złota, na wieczku miała brylantowy trójkąt34, który podczas otwierania błysnął niebieskobiałym ogniem.
Obaj literaci skomentowali to w duchu po swojemu. Berlioz: „Jednak cudzoziemiec”, a Bezdomny: „Niech go diabli porwą!”…
Poeta i właściciel osobliwej papierośnicy zapalili, niepalący Berlioz odmówił.
„Trzeba zbić jego argumenty w następujący sposób – zdecydował. – Tak, człowiek jest śmiertelny, nikt temu nie zaprzeczy. Sęk jednak w tym…”
Nie zdążył jeszcze wypowiedzieć tych słów, gdy odezwał się cudzoziemiec.
– Tak, człowiek jest śmiertelny, ale to dopiero pół biedy. Najgorsze jest to, że bywa śmiertelny znienacka, w tym cały szkopuł! Człowiek nie może nawet mieć pewności, co będzie robił dzisiejszego wieczoru.
„Cóż za niedorzeczne stawianie sprawy” – pomyślał Berlioz i zaoponował:
– To już chyba przesada. Przebieg dzisiejszego wieczoru jest mi mniej więcej znany. To oczywiste, że jeśli tylko na Małej Bronnej nie spadnie mi na głowę cegła…
– Cegła – przerwał mu obcy w pół słowa – nigdy nikomu, ot tak, na głowę nie spada. A już szczególnie panu to nie grozi, zapewniam. Pan umrze inną śmiercią.
– A pan pewnie wie jaką? – ze zrozumiałą ironią zapytał Berlioz, wdając się w tę doprawdy niedorzeczną dyskusję. – To może mi pan powie?
– Z miłą chęcią – odparł nieznajomy. Zmierzył Berlioza wzrokiem, jakby miał zamiar szyć dla niego garnitur, i wymruczał przez zęby coś w rodzaju: „Raz, dwa… Merkury w drugim domu… księżyc zniknął35… sześć… nieszczęście… wieczór… siedem”, po czym gromko i radośnie zawołał: – Utną panu głowę!
Bezdomny dziko wytrzeszczył oczy na aroganckiego przybysza, a Berlioz zapytał, krzywo się uśmiechając:
– Ale kto? Wrogowie? Interwenci36?
– Nie – odpowiedział rozmówca. – Rosjanka, komsomołka37.
– Hm… – wymamrotał Berlioz poirytowany żarcikiem nieznajomego. – Pan wybaczy, ale to mało prawdopodobne.
– Ja również proszę o wybaczenie – odpowiedział cudzoziemiec – ale tak właśnie będzie. Chciałbym teraz zapytać, jeśli to nie tajemnica: co pan będzie robił dziś wieczorem?
– Żadna tajemnica. Zaraz podejdę do siebie, na Sadową38, a potem o dziesiątej wieczorem39 w Massolicie odbędzie się zebranie, któremu osobiście przewodniczę.
– Niestety, nic z tego – kategorycznie sprzeciwił się cudzoziemiec.
– A to niby dlaczego?
– A dlatego – cudzoziemiec zmrużył oczy i spojrzał w niebo, gdzie w przeczuciu wieczornego chłodu krążyło bezszelestnie stado czarnych ptaków – że Annuszka już kupiła olej słonecznikowy, i nie dość, że kupiła, to właśnie go rozlała. Zebrania zatem nie będzie.
W tym momencie, co w pełni zrozumiałe, pod lipami zapanowało milczenie.
– Proszę wybaczyć – odezwał się po chwili Berlioz, zerkając na wygadującego głupoty cudzoziemca – co ma do tego olej słonecznikowy… i co to za Annuszka?
– Ja wiem, co olej słonecznikowy ma do tego! – odezwał się nagle Bezdomny, gotów wypowiedzieć wojnę nieproszonemu rozmówcy. – Czy panu aby nie zdarzyło się przebywać kiedyś w szpitalu dla umysłowo chorych?
– Ależ Iwanie!… – zawołał cicho Michał Aleksandrowicz.
Ale cudzoziemiec wcale się nie obraził, tylko roześmiał się głośno.
– Zdarzyło się, zdarzyło, i to nie raz! – potwierdził wesoło, wpatrując się w poetę okiem, w którym jednak ani cienia uśmiechu nie było. – Gdzie to ja nie bywałem! Ubolewam tylko, że brakło czasu, by zapytać profesora, co to takiego schizofrenia. Niech więc pan, Iwanie Nikołajewiczu, już sam się o to dopyta!
– Skąd pan wie, jak się nazywam?
– Ależ Iwanie Nikołajewiczu, kto by pana nie znał?
Tu cudzoziemiec wydobył z kieszeni wczorajszy numer „Gazety Literackiej”40 i Bezdomny zobaczył na pierwszej stronie własną podobiznę, a pod nią swoje wiersze. Jednakże to, co jeszcze wczoraj było dla poety radosnym dowodem popularności i sławy, teraz wcale go nie ucieszyło.
– Proszę wybaczyć – powiedział, a twarz mu pociemniała. – Czy mógłby pan chwilkę zaczekać? Chciałbym zamienić z kolegą parę słów.
– Ach, z przyjemnością! – zawołał nieznajomy. – Tak miło pod tymi lipami, a ja właściwie nigdzie się nie spieszę.
– Słuchaj, Misza… – szepnął poeta, odciągnąwszy Berlioza na bok. – Z niego żaden zagraniczny turysta. To szpieg. Rosyjski emigrant, który się do nas prześlizgnął41. Wylegitymuj gościa, bo nam zwieje…
– Myślisz? – szepnął trwożliwie Berlioz i natychmiast przemknęło mu przez głowę: „Przecież on ma rację…”.
– Zaufaj mi – chrypiał mu do ucha poeta. – On tylko udaje durnia, liczy, że coś wyśpiewamy. Słyszałeś, jak zasuwa po rosyjsku – mówił dalej, cały czas łypiąc okiem na nieznajomego, by ten czasem nie dał nogi. – Szybko, łapmy go, bo ucieknie…
I Bezdomny zaczął ciągnąć Berlioza za rękę w stronę nieznajomego.
Ten już nie siedział, lecz stał obok ławki, trzymając w ręku książeczkę w ciemnoszarej oprawie, jakąś grubą kopertę z ozdobnego papieru i kartę wizytową.
– Panowie wybaczą, w ferworze dyskusji zapomniałem się przedstawić. Oto moja wizytówka, paszport i zaproszenie do Moskwy na konsultacje – powiedział dobitnie, wpatrując się badawczo w literatów.
Obaj byli wyraźnie zakłopotani. „Do diabła, wszystko słyszał…” – pomyślał Berlioz, dając zarazem uprzejmym gestem do zrozumienia, że nie ma potrzeby okazywania dokumentów. Gdy cudzoziemiec podsuwał papiery Berliozowi, poeta zdążył dostrzec na wizytówce wydrukowane łacińskim alfabetem słowo „profesor” oraz pierwszą literę nazwiska – „W”.
– Bardzo mi miło – wymruczał nieco skonfundowany redaktor, cudzoziemiec zaś schował dokumenty do kieszeni.
Poprawne stosunki zostały przywrócone i cała trójka z powrotem usiadła na ławce.
– A zatem został pan do nas zaproszony jako konsultant, profesorze? – zapytał Berlioz.
– Jako konsultant.
– Jest pan Niemcem? – dopytywał się Bezdomny.
– Ja…? – zaczął profesor i znienacka popadł w zadumę. – Tak, chyba jestem Niemcem – powiedział.
– Pierwszorzędnie pan mówi po rosyjsku – zauważył Bezdomny.
– O, ja to w ogóle jestem poliglotą, znam całe mnóstwo języków – odparł profesor.
– A jaka jest pańska specjalność? – dociekał Michał Aleksandrowicz.
– Jestem specjalistą w zakresie czarnej magii.
„Masz ci los!…” – przeszyła głowę Berlioza nagła myśl.
– I zaproszono pana do nas jako specjalistę w tej właśnie dziedzinie? – zapytał, jąkając się lekko.
– Tak, w tej dziedzinie – potwierdził profesor i uściślił: – W tutejszej bibliotece państwowej42 odnaleziono oryginalne rękopisy Gerberta z Aurillac43, mistrza czarnej magii z dziesiątego wieku. Poproszono mnie, bym je rozszyfrował. Jestem w tej materii jedynym specjalistą na świecie.
– A, już wiem! Pan jest historykiem? – z wyraźną ulgą i zarazem z szacunkiem spytał Berlioz.
– Tak, jestem historykiem – potwierdził uczony i ni w pięć, ni w dziewięć dorzucił: – Dziś wieczorem na Patriarszych Prudach wydarzy się niezwykle interesująca historia!
Tu znowu redaktora z poetą ogarnęło zdumienie, a profesor kiwnął na nich palcem i gdy obaj się ku niemu nachylili, szepnął:
– Pamiętajcie, że Jezus istniał naprawdę.
– Widzi pan, profesorze – odezwał się Berlioz z wymuszonym uśmiechem – szanujemy pańską rozległą wiedzę, lecz mamy w tej kwestii zgoła odmienny pogląd.
– Poglądy nie mają tu nic do rzeczy – odpowiedział dziwaczny profesor. – On po prostu istniał i tyle.
– Ale potrzebny jest jakiś dowód… – zaczął Berlioz.
– Żadnych dowodów nie potrzeba – odparł profesor i kontynuował już ciszej, przy czym jego cudzoziemski akcent nie wiedzieć czemu zniknął: – To wszystko jest bardzo proste: w białym płaszczu ze szkarłatnym jak krew podbiciem, wczesnym rankiem czternastego dnia wiosennego miesiąca nisan44…
W białym płaszczu ze szkarłatnym jak krew podbiciem, wczesnym rankiem czternastego dnia wiosennego miesiąca nisan, pod krytą kolumnadą łączącą dwa skrzydła pałacu Heroda Wielkiego46 pojawił się, sunąc krokiem kawalerzysty, prokurator Judei Poncjusz Piłat47.
Nade wszystko w świecie prokurator nienawidził zapachu olejku różanego, a nadchodzący dzień zapowiadał się bardzo źle, bo zapach ten zaczął go prześladować już od samego świtu. Zdawało mu się, że różany aromat roztaczają nawet cyprysy i palmy w ogrodzie i że ta przeklęta woń miesza się z zapachem skórzanego rynsztunku i żołnierskiego potu.
Z bocznych skrzydeł na tyłach pałacu, gdzie rozlokowała się przybyła z prokuratorem do Jeruszalaim48 pierwsza kohorta XII Legionu Błyskawic49, poprzez górny ogród tarasowy zalatywało dymem aż pod kolumnadę i tę gorzkawą smugę, świadczącą o tym, że kucharze w centuriach50 zaczęli gotować obiad, również przenikał lepki różany aromat.
„O bogowie, bogowie, za co mnie karzecie? Tak, to niewątpliwie znów ta nieprzezwyciężona, okropna choroba, hemikrania, kiedy boli pół głowy51… Nie ma na to lekarstwa, nie ma żadnego ratunku… Spróbuję trzymać głowę nieruchomo…”
Na mozaikowej posadzce przy fontannie stał już przygotowany fotel, prokurator zasiadł na nim i nie patrząc na nikogo, wyciągnął rękę. Sekretarz podał mu z uniżeniem kawałek pergaminu. Nie mogąc powstrzymać grymasu bólu, prokurator pobieżnie przebiegł pismo wzrokiem, oddał pergamin sekretarzowi i z wysiłkiem zapytał:
– Podsądny z Galilei? Czy sprawa była już u tetrarchy52?
– Tak, prokuratorze – odpowiedział sekretarz.
– I cóż on na to?
– Uchylił się od ostatecznej decyzji, a wyrok śmierci wydany przez Sanhedryn53 skierował do twojego, prokuratorze, zatwierdzenia – objaśnił sekretarz.
Piłatowi nerwowo drgnął policzek, gdy cicho polecił:
– Przyprowadzić oskarżonego.
W tym momencie z ogrodu na tarasie prosto na balkon pod kolumnami dwaj legioniści wprowadzili człowieka lat około dwudziestu siedmiu54 i postawili go przed fotelem prokuratora. Człowiek ten odziany był w stary, podarty błękitny chiton55. Głowę miał nakrytą białą chustką obwiązaną rzemykiem, ręce skrępowano mu z tyłu. Pod jego lewym okiem widniał wielki siniak, a w kąciku ust zakrzepła krew. Wprowadzony spoglądał na prokuratora z bojaźliwą ciekawością.
Ten chwilę milczał, po czym cicho zapytał po aramejsku56:
– A więc to ty nakłaniałeś lud do zburzenia świątyni w Jeruszalaim57?
Mówiąc to, prokurator siedział jak skamieniały, jego wargi ledwie się poruszały. Zastygł nieruchomo, ponieważ bał się poruszyć głową, którą rozsadzał piekielny ból.
Człowiek ze związanymi rękami wysunął się lekko do przodu i zaczął mówić:
– Dobry człowieku, uwierz mi…
Ale prokurator, nadal tkwiąc w bezruchu i ani odrobinę nie podnosząc głosu, przerwał mu:
– Mnie nazwałeś dobrym człowiekiem? Mylisz się. W Jeruszalaim wszyscy dookoła szepczą, że ze mnie okrutny potwór, i jest to niewątpliwie prawda. – I dodał równie beznamiętnie: – Wezwać centuriona58 Szczurojada.
Gdy dowódca pierwszej centurii Marek, zwany Szczurojadem59, zjawił się przed prokuratorem, wszystkim wydało się, że na balkonie pociemniało. Przerastał o głowę najwyższego z żołnierzy legionu i był tak szeroki w barach, że całkiem przesłonił słońce, które stało jeszcze niewysoko.
Prokurator zwrócił się do centuriona po łacinie:
– Przestępca nazwał mnie „dobrym człowiekiem”. Wyprowadzić go stąd na chwilę i pouczyć, jak należy się do mnie zwracać. Tylko bez okaleczania.
Wszyscy oprócz skamieniałego prokuratora powiedli wzrokiem za Markiem Szczurojadem, który skinął na aresztowanego, wskazując, by ten szedł za nim. Zresztą Szczurojad zawsze przykuwał wzrok, gdziekolwiek się pojawiał, choćby z racji samego wzrostu, a jeśli ktoś widział go po raz pierwszy, to również i dlatego, że oblicze centuriona było potwornie oszpecone ciosem germańskiej maczugi, która kiedyś roztrzaskała mu nos.
Zastukały ciężkie buty Marka na mozaikowej posadzce, skrępowany więzień bezszelestnie podążył za nim, pod kolumnadą zapadła cisza, z tarasu ogrodowego u stóp balkonu dolatywało tylko gruchanie gołębi i śpiewny szum wody w fontannie, powtarzającej wciąż ten sam wymyślny motyw.
Prokurator zapragnął wstać, podstawić skroń pod strumień wody i tak zastygnąć. Ale wiedział, że nic mu to nie pomoże.
Wyprowadziwszy aresztowanego spod kolumnady do ogrodu, Szczurojad wyjął bicz z ręki legionisty stojącego pod posągiem z brązu, nie za mocno się zamachnął i smagnął aresztowanego przez plecy. Choć zrobił to lekkim ruchem, jakby od niechcenia, skrępowany więzień w jednej chwili runął bez tchu na ziemię, jakby mu ktoś nogi podciął, krew odpłynęła mu z twarzy, a oczy zasnuły się mgłą.
Marek lewą ręką uniósł leżącego jak pusty worek, postawił go na nogi i powiedział przez nos łamanym aramejskim:
– Prokuratora rzymskiego tytułować hegemonem60! Innych słów nie mówić. Stać spokojnie. Zrozumiałeś czy uderzyć?
Aresztowany zachwiał się, ale zapanował nad sobą, jego twarz ponownie nabrała koloru, złapał oddech i odpowiedział ochryple:
– Zrozumiałem cię. Nie bij mnie.
Po chwili znowu znalazł się przed prokuratorem.
Dał się słyszeć przytłumiony, obolały głos:
– Imię?
– Moje? – odezwał się skwapliwie więzień, całym sobą dając do zrozumienia, że jest gotów odpowiadać rzeczowo i nie wywoływać więcej gniewu.
Prokurator cicho rzekł:
– Swoje znam. Nie udawaj głupszego, niż jesteś. Twoje.
– Jeszua61 – odpowiedział pospiesznie aresztant.
– Jak cię zwą?
– Ha-Nocri62.
– Skąd pochodzisz?
– Z miasta Gamala63. – Więzień wskazał głową, że gdzieś tam daleko, z jego prawej strony, na północy, leży miasto Gamala.
– Jakiej jesteś krwi?
– Właściwie to nie wiem – ożywił się aresztowany. – Nie pamiętam swoich rodziców. Powiadają, że ojciec był Syryjczykiem64…
– Gdzie mieszkasz na stałe?
– Nie mam jednego domu – nieśmiało odrzekł więzień. – Wędruję z miasta do miasta.
– Można to wyrazić jednym słowem: włóczęga – powiedział prokurator i zapytał: – Rodzinę masz?
– Żadnej. Jestem sam na świecie.
– Umiesz czytać i pisać?
– Umiem.
– Znasz jakiś inny język poza aramejskim?
– Znam grecki65.
Opuchnięta powieka uniosła się, zasnute mgłą cierpienia oko uporczywie wpatrywało się w aresztanta. Drugie pozostało zamknięte.
Piłat odezwał się po grecku:
– Więc to ty zamierzałeś zburzyć gmach świątyni i podburzałeś do tego lud?
Aresztant znowu się ożywił, jego spojrzenie nie wyrażało teraz strachu, zaczął mówić po grecku:
– Dob… – na myśl, że prawie się przejęzyczył, w jego oczach mignęło przerażenie. – Nigdy w życiu, hegemonie, nie zamierzałem burzyć przybytku świątynnego i nikogo nie podżegałem do podobnie bezsensownego czynu.
Na twarzy sekretarza zgarbionego nad niskim stołem i spisującego zeznania odmalowało się zdziwienie. Podniósł głowę, lecz natychmiast przeniósł wzrok z powrotem na pergamin.
– Tłumy ludzi ściągają do tego miasta na święto66, są wśród nich magowie, astrolodzy, jasnowidze i zabójcy – beznamiętnie wyliczał prokurator – a zdarzają się i oszuści. Na przykład ty. Mam tu wyraźnie zapisane: podżegał do zburzenia świątyni. Tak donoszą ludzie.
– Ci dobrzy ludzie – odezwał się więzień i dorzuciwszy pospiesznie „hegemonie”, kontynuował – są nieuczeni i pomieszali wszystko, co mówiłem67. Boję się, że to nieporozumienie będzie jeszcze trwać przez wieki. A wszystko dlatego, że tamten nieprawdziwie zapisuje moje słowa.
Zaległo milczenie. Teraz już spojrzenie obydwu chorych oczu ciężko spoczęło na więźniu.
– Powtarzam po raz ostatni: przestań udawać wariata, łotrze – powiedział Piłat ze stoickim spokojem. – Niewiele z twoich słów zapisano, ale nawet tyle wystarczy, by cię powiesić.
– O nie, hegemonie – aresztowany ze wszystkich sił próbował przekonać Piłata – włóczy się za mną taki jeden z kozim pergaminem i stale coś pisze. Ale jak kiedyś zajrzałem do tego pergaminu, to ogarnęła mnie trwoga. Nie powiedziałem ani jednego słowa z tego, co tam zostało zapisane. Błagałem go: spal, na Boga, ten pergamin! Ale on wyrwał mi go z ręki i uciekł.
– Kto taki? – zapytał lekceważąco Piłat, dotykając lekko skroni.
– Mateusz Lewi – skwapliwie wyjaśnił aresztant. – Był poborcą podatkowym, gdy po raz pierwszy spotkałem go na drodze do Betfage68 i zacząłem z nim rozmawiać przy gaju figowym. Na początku potraktował mnie nieprzyjaźnie, a nawet ubliżał mi, to znaczy wydawało mu się, że mi ubliża, nazywając mnie psem. – Tu aresztowany się uśmiechnął. – Osobiście nic nie mam przeciwko psom, więc co tu się obrażać…
Sekretarz przestał protokołować i zdziwiony, spojrzał ukradkiem, lecz nie na aresztowanego, tylko na prokuratora.
– … jednakże, wsłuchawszy się w moje słowa, zaczął łagodnieć – mówił dalej Jeszua – by w końcu rzucić pieniądze na drogę i oświadczyć, że pójdzie wraz ze mną wędrować.
Prokurator wykrzywił pół twarzy w uśmiechu, obnażając żółte zęby, i obróciwszy się ku sekretarzowi, przemówił:
– O, miasto Jeruszalaim! Czegóż to w nim nie usłyszysz! Poborca podatkowy, czy da kto temu wiarę, wyrzucił pieniądze na drogę!
Nie wiedząc, jak zareagować, sekretarz próbował naśladować uśmiech Piłata.
– Tak, i powiedział, że od tej pory gardzi pieniędzmi – objaśniał Jeszua dziwny postępek Mateusza Lewiego, a potem dodał: – I tak stał się moim towarzyszem.
Ciągle jeszcze szczerząc zęby, prokurator spojrzał na aresztowanego, potem na słońce nieuchronnie wznoszące się coraz wyżej nad posągami jeźdźców wokół hipodromu69 położonego gdzieś daleko w dole, po prawej stronie. W przypływie nagłej udręki pomyślał, że najprościej byłoby pozbyć się z balkonu tego dziwacznego przestępcy, wymawiając tylko dwa słowa: „Powiesić go!”. Odprawić konwój, zejść spod kolumnady do pałacu, polecić, by zaciemniono pokój, zwalić się na łoże, zażądać zimnej wody, udręczonym głosem przywołać psa Bangę70 i pożalić mu się na hemikranię. Nagle przez chorą głowę prokuratora przemknęła kusząca myśl o truciźnie71.
Patrzył zmętniałymi oczami na aresztowanego i jakiś czas milczał, z trudem przypominając sobie, czemu w tym porannym niemiłosiernym skwarze Jeruszalaim stoi przed nim aresztant ze śladami pobicia na twarzy i jakie to nikomu niepotrzebne pytania trzeba mu będzie jeszcze zadać.
– Mateusz Lewi? – ochrypłym głosem zapytał chory, przymykając oczy.
– Tak, Mateusz Lewi – doszedł do niego wysoki, trudny do zniesienia głos.
– Co w takim razie opowiadałeś tłumowi na bazarze o świątyni?
Zdawało się Piłatowi, że głos odpowiadającego przeszywa mu skroń, sprawiając niewymowny ból, a głos ten mówił:
– Opowiadałem, hegemonie, że runie świątynia starej wiary, a powstanie nowa świątynia prawdy. Mówiłem tak, żeby łatwiej zrozumieli72.
– A po co, włóczęgo, mąciłeś w głowach ludziom na bazarze, opowiadając o jakiejś prawdzie, o której pojęcia nie masz? Czym w ogóle jest prawda73?
W tym momencie prokurator pomyślał: „O bogowie, bogowie! Pytam go o rzeczy niemające najmniejszego znaczenia dla wyroku. Głowa odmawia mi posłuszeństwa…”. Uroiło mu się znowu, że widzi kielich z ciemnym płynem. „Trucizny, trucizny…”
I ponownie usłyszał głos:
– Prawdą jest przede wszystkim to, że boli cię głowa, i to tak bardzo, że bojaźliwie rozmyślasz o śmierci. Nie tylko nie masz sił rozmawiać ze mną, ale trudno ci nawet na mnie patrzeć. W ten sposób, wbrew swej woli, staję się twym oprawcą, co mnie bardzo przygnębia. Nie potrafisz na niczym skupić myśli, marzysz tylko, aby przyszedł wreszcie twój pies, jedyne zapewne stworzenie, do którego jesteś przywiązany. Ale męki twoje zaraz się skończą, głowa się uspokoi.
Sekretarz wlepił oczy w aresztowanego, przerywając pisanie w pół słowa.
Piłat podniósł udręczony wzrok na aresztanta i zobaczył, że słońce stoi już dość wysoko ponad hipodromem, że pojedynczy promień przedarł się pod kolumnadę, podpełzając do rozdeptanych sandałów Jeszui, i że ten odwraca od słońca głowę.
Wtedy prokurator uniósł się z fotela, ścisnął głowę dłońmi, a na jego wygolonej żółtawej twarzy odmalował się lęk. Natychmiast jednak przezwyciężył go siłą woli i z powrotem opadł na fotel.
Aresztant tymczasem kontynuował swoją mowę, lecz sekretarz niczego więcej już nie zapisywał, starał się tylko, wyciągnąwszy szyję jak gęś, nie uronić ani słowa.
– No i już po wszystkim74 – powiedział aresztowany, spoglądając przyjaźnie na Piłata. – Bardzo się cieszę. Radziłbym ci, hegemonie, abyś opuścił na jakiś czas pałac i udał się na przechadzkę gdzieś po okolicy, choćby po ogrodach Góry Eleońskiej75. Wprawdzie będzie burza…. – tu aresztant obrócił się i popatrzył na słońce spod przymkniętych powiek – … ale dopiero później, pod wieczór. Spacer bardzo dobrze by ci zrobił, a ja z chęcią ci potowarzyszę. Chodzi mi po głowie kilka zupełnie nowych myśli, które, jak sądzę, mogłyby i ciebie zainteresować. A ja chętnie podzielę się nimi, tym bardziej że wydajesz się człowiekiem bardzo rozumnym.
Sekretarz śmiertelnie pobladł i upuścił na posadzkę pergaminowy zwój.
– Niestety – kontynuował bez żadnych przeszkód pojmany – jesteś nazbyt zamknięty w sobie i ostatecznie utraciłeś wiarę w ludzi. Zgodzisz się chyba, że człowiek nie może przelewać wszystkich swych uczuć na psa. Jałowe jest twe życie, hegemonie. – Tu mówiący pozwolił sobie na uśmiech.
Sekretarz popadł w głęboką rozterkę – nie wiedział, czy wierzyć własnym uszom. Jednak musiał uwierzyć. Usiłował przewidzieć, w jaki to nieobliczalny sposób objawi swój gniew porywczy prokurator wobec tak niesłychanej zuchwałości aresztowanego. Ale nic wymyśleć nie zdołał, mimo że znał dobrze prokuratora.
A wtedy Piłat chrypliwym głosem wyrzucił z siebie po łacinie:
– Rozwiązać mu ręce!
Jeden z legionistów konwoju stuknął o posadzkę lancą i przekazał ją sąsiadowi, po czym podszedł do aresztowanego i oswobodził go z więzów.
Sekretarz podniósł pergamin, lecz postanowił na razie niczego nie zapisywać i niczemu się nie dziwić.
– Przyznaj się – powiedział cicho po grecku Piłat – jesteś wielkim lekarzem?
– Nie, prokuratorze, nie jestem lekarzem – odrzekł aresztant, z wyrazem ulgi rozcierając sobie przegub dłoni, napuchnięty i aż fioletowy od ucisku sznurów.
Prokurator spode łba świdrował aresztanta oczami, w jego niedawno jeszcze mętnym spojrzeniu pojawiły się dobrze znane wszystkim iskry.
– Nie pytałem cię o to wcześniej – powiedział Piłat – ale może znasz jeszcze i łacinę?
– Owszem, znam – odpowiedział aresztant.
Rumieniec wystąpił na pożółkłe policzki prokuratora, gdy zapytał aresztanta cicho po łacinie:
– Skąd wiedziałeś, że chciałem zawołać psa?
– To proste – odrzekł więzień po łacinie. – Wodziłeś dłonią w powietrzu – tu aresztant powtórzył gest Piłata – tak jakbyś głaskał… a ustami…
– No tak – powiedział prokurator.
Umilkli.
Po chwili Piłat zadał pytanie po grecku:
– A zatem jesteś lekarzem?
– Nie, nie – odpowiedział prędko aresztant – wierz mi, nie jestem lekarzem.
– No, dobrze. Chcesz to trzymać w tajemnicy, trzymaj sobie. Ze sprawą nie ma to bezpośredniego związku. Czyli twierdzisz, że nie nawoływałeś do zburzenia… ani do podpalenia… ani do zniszczenia świątyni w żaden inny sposób?
– Hegemonie, powtarzam, nikogo nie nawoływałem do podobnych czynów. Czy wyglądam na obłąkanego?
– O, nie, nie wyglądasz na obłąkanego – powiedział cicho prokurator z jakimś straszliwym uśmiechem. – Przysięgnij, że tak nie było.
– Na co mam przysiąc? – zapytał z wielkim ożywieniem człowiek wyswobodzony z więzów.
– Choćby na własne życie – odpowiedział prokurator. – Najwyższy czas, byś na nie przysiągł, bo wiedz, że wisi na włosku.
– Czy myślisz, hegemonie, żeś to ty je na nim zawiesił? Jeżeli tak, to bardzo się mylisz.
Piłat drgnął i wycedził przez zęby:
– Mogę ten włosek przeciąć.
– Tutaj również się mylisz – zaoponował aresztant z jasnym uśmiechem, zasłaniając ręką twarz przed słońcem. – Zgodzisz się chyba, że włosek może przeciąć jedynie ten, kto życie na nim zawiesił76?
– Owszem – powiedział z uśmiechem Piłat. – Teraz to już nie mam wątpliwości, że owi gapie i próżniacy w Jeruszalaim naprawdę włóczyli się za tobą. Nie wiem, kto ci ten język ostrzył, ale muszę przyznać, że sprawnie nim obracasz. A przy okazji powiedz, czy to prawda, że wjeżdżałeś do Jeruszalaim przez Bramę Suzyjską77 wierzchem na ośle, witany przez tłumnie zgromadzony motłoch, pozdrawiający cię głośno, niczym proroka. – Tu Piłat wskazał na zwój pergaminu.
Aresztant popatrzył na prokuratora z niedowierzaniem.
– Nawet osła żadnego nie mam78, hegemonie. Do Jeruszalaim wszedłem istotnie przez Bramę Suzyjską, ale na własnych nogach, w towarzystwie jednego tylko Mateusza Lewiego, i nikt mnie głośno nie witał, ponieważ nikt mnie wówczas w Jeruszalaim nie znał.
– A czy ty nie znasz aby – kontynuował Piłat, nie spuszczając oczu z aresztanta – Dismasa, Gestasa79 albo niejakiego Bar Rabbana80?
– Nie znam tych dobrych ludzi – odpowiedział aresztant.
– Naprawdę?
– Naprawdę.
– A powiesz mi wreszcie, czemu stale używasz słów „dobrzy ludzie”? Czyżbyś wszystkich tak nazywał?
– Tak, wszystkich – odrzekł aresztant. – Złych ludzi na świecie nie ma81.
– Nie do wiary! – Uśmiechnął się na to Piłat. – Może za mało znam życie… Nie musisz dalej pisać – zwrócił się do sekretarza, choć ten i tak niczego już nie zapisywał, i mówił dalej do aresztanta: – Czy przeczytałeś o tym w którejś z greckich ksiąg?
– Nie, do wszystkiego doszedłem własnym umysłem82.
– I tego nauczasz?
– Tak.
– A centurion Marek, na przykład, którego przezwano Szczurojadem, też jest dobry?
– Tak – odpowiedział aresztant – choć jest on, co prawda, człowiekiem nieszczęśliwym. Odkąd oszpecili go dobrzy ludzie, stał się nieczuły i okrutny. Ciekawe, kto go tak okaleczył…
– Chętnie ci opowiem – rzekł Piłat – bom to widział na własne oczy. Dobrzy ludzie rzucili się na niego jak sfora psów na niedźwiedzia. Germanie wgryźli mu się w gardło, ręce, nogi. Manipuł83 piechoty wpadł w zasadzkę, i gdyby z flanki nie uderzyła dowodzona przeze mnie turma84 kawalerii, to nie miałbyś teraz, filozofie, okazji do rozmowy ze Szczurojadem. A działo się to wszystko podczas bitwy pod Idistaviso85, w Dolinie Dziewic.
– Jeśli dałoby się z nim porozmawiać – zamarzył sobie nagle aresztant – to jestem pewien, że zmieniłby się zupełnie.
– Sądzę, że legat86 – powiedział Piłat – nie byłby zachwycony, gdyby ci raptem przyszło do głowy wdać się w pogawędkę z którymś z jego oficerów lub żołnierzy. To zresztą, na szczęście, i tak się nie wydarzy. Zadbam o to osobiście.
W tym momencie pod kolumnadę jak strzała wpadła jaskółka, zatoczyła krąg pod złotym sufitem, obniżyła lot, nieomal zawadzając ostrym skrzydłem o twarz miedzianego posągu we wnęce, i skryła się za kapitelem kolumny. Być może umyśliła sobie uwić tam gniazdo.
W czasie jej lotu w rozjaśnionej i lekkiej teraz głowie prokuratora zrodziła się sentencja wyroku: „Hegemon rozpatrzył sprawę wędrownego filozofa Jeszui, zwanego także Ha-Nocri, i nie doszukał się w niej znamion przestępstwa. W szczególności zaś nie dostrzegł związku między działaniami Jeszui a zamieszkami, które niedawno miały miejsce w Jeruszalaim. Filozofujący włóczęga okazał się chory na umyśle. Prokurator nie zatwierdza zatem wyroku śmierci wydanego przez Mały Sanhedryn87. Ponieważ jednak szalone, utopijne kazania Ha-Nocri mogłyby stać się przyczyną rozruchów w Jeruszalaim, prokurator wydala Jeszuę z miasta i nakazuje zamknąć go w Cezarei Stratonowej88 nad Morzem Śródziemnym, w miejscu gdzie znajduje się rezydencja prokuratora”89.
Pozostało tylko podyktować to sekretarzowi.
Skrzydła jaskółki zatrzepotały tuż nad głową hegemona, ptak śmignął w stronę fontanny i odfrunął na wolność. Prokurator podniósł wzrok na aresztanta i dostrzegł wokół niego gorejący obłok pyłu90.
– To wszystko w jego sprawie? – zapytał sekretarza.
– Niestety, nie – odparł nieoczekiwanie sekretarz i podał Piłatowi drugi kawałek pergaminu.
– A cóż tam jeszcze? – zapytał Piłat i spochmurniał.
Przeczytał, co mu podano, i całkiem zmienił się na twarzy. Może to ciemna krew napłynęła mu do twarzy i szyi, a może z jakiegoś innego powodu skóra na jego obliczu zmieniła barwę z żółtej na brunatną, a oczy zapadły się gdzieś w głąb.
To zapewne ta sama krew, pulsująca w głowie i rozsadzająca skronie, winna była temu, że prokuratorowi stało się coś ze wzrokiem. Przywidziało mu się oto, że głowa aresztanta gdzieś odpłynęła, a na jej miejscu pojawiła się inna. I na tej drugiej, łysiejącej głowie spoczywała złota zębata korona. Na czole widać było okrągły, wżerający się w skórę wrzód pokryty jakąś mazią… Bezzębne usta zapadały się, dolna warga obwisła w grymasie91… I zdało się Piłatowi, że zniknęły różowe kolumny balkonu i dachy Jeruszalaim w dali, poniżej ogrodu, i że wszystko wokół tonie w zielonej gęstwinie kaprejskich sadów. Coś przedziwnego stało się też z jego słuchem – z oddali dochodziły doń dźwięki niezbyt głośnych, lecz złowieszczych trąb, a wyrazisty, nosowy głos rozciągał wyniośle słowa: „Ustawa o obrazie majestatu…”.
Piłatowi przemknęły przez głowę porwane, niepoukładane, dziwaczne myśli: „Zginął!”…, a potem: „Obaj zginęliśmy!”. I jeszcze jakaś absurdalna myśl o nieśmiertelności, która, nie wiadomo czemu, wzbudziła w nim niewymowną tęsknotę.
Piłat wytężył umysł, odpędził zjawy i powróciwszy wzrokiem na balkon, znów ujrzał przed sobą oczy więźnia.
– Słuchaj no, Ha-Nocri – zaczął prokurator, obrzucając Jeszuę dziwnym spojrzeniem. Oblicze prokuratora było surowe, lecz oczy miał wypełnione trwogą. – Czy kiedykolwiek wypowiadałeś się na temat wielkiego Cezara? Odpowiadaj, mówiłeś coś o nim? Czy też… nie… mówiłeś? – Słowo „nie” Piłat rozciągnął nieco bardziej, niż wypadało to czynić w sądzie. Spojrzeniem przekazywał Jeszui jakąś myśl, wyraźnie coś więźniowi sugerował.
– Nie ma nic łatwiejszego i milszego od mówienia prawdy – oświadczył aresztant.
– Nie obchodzi mnie – zaczął Piłat gniewnym, przytłumionym głosem – czy jest ci miłe mówienie prawdy, i tak będziesz musiał ją wyznać. Waż jednak każde słowo, bo inaczej spotka cię niechybna, okrutna śmierć.
Nikt nie wie, co powodowało prokuratorem Judei, ale pozwolił sobie podnieść rękę, jakby zasłaniał się przed promieniami słońca, i pod osłoną ręki, jak zza tarczy, przesłał aresztantowi znaczące spojrzenie.
– A zatem odpowiadaj – kontynuował Piłat – czy znasz niejakiego Judę z Kiriathu i co mu mówiłeś o Cezarze, jeżeli istotnie coś mówiłeś.
