Miss Birmy - Charmaine Craig  - ebook + książka

Miss Birmy ebook

Craig Charmaine

4,0

Opis

Przejmująca opowieść o kobiecie, której piękno wpłynęło na losy świata

Benny i Khin nie mówią w tym samym języku, ale oboje są tak samotni, że decydują się na małżeństwo. On nie zna swoich prawdziwych korzeni. Ona nie może się otrząsnąć z rodzinnej tragedii, której powodem było pochodzenie etniczne.

Gdy Birma pogrąża się w chaosie drugiej wojny światowej, rodzi się ich córka Luiza. Burzliwe dzieciństwo kształtuje charakter dziewczyny, która od młodości zachwyca urodą. Świadomość trudnej i bolesnej przeszłości rodziców nie opuszcza jej nawet na scenie, gdy jako nastolatka walczy o tytuł Miss Birmy. Stawka jest wysoka – konkurs piękności może zjednoczyć ogarnięty wojną kraj albo jeszcze bardziej go podzielić.

Czy jedna kobieta może dać nadzieję krajowi, który chwieje się w posadach?
Jaką cenę Luiza zapłaci za zwycięstwo?

Miss Birmy to oparta na prawdziwej historii wielopokoleniowa saga o miłości, rodzinie i poszukiwaniu tożsamości, osnuta na tle przejmującego obrazu wojny.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 426

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Prolog

Oto ona, piętnastoletnia Luiza: wstępuje na prowizoryczną scenę pośrodku stadionu Aung San w Rangunie. Jest rok 1956. „Daj im siebie”, myśli. I natychmiast jedna jej dłoń wędruje na biodro, głowa do góry, a świadomość lokuje się niżej, na gołych udach i zbyt umięśnionych łydkach, na które patrzy w tej chwili czterdzieści tysięcy widzów usadowionych na trybunach pogrążających się w mroku.

„Daj im to, czego chcą”, pouczała ją matka w drodze na stadion. A Luiza rozumie, że matka miała na myśli coś więcej niż złote sandałki na wysokich obcasach (pożyczone od koleżanki i przyciasne w palcach), coś więcej niż krzywizny ciała podkreślone białym jednoczęściowym kostiumem (skopiowanym ze zdjęcia Elizabeth Taylor). Jej matka miała na myśli wizję nadziei. Ale czym jest wyjście Luizy na tę kiczowatą scenę w ostatniej rundzie konkursu o tytuł Miss Birmy, jeśli nie wcielonym niebezpieczeństwem? Luiza jest prawie naga: jej lśniący kostium ledwie skrywa to, co powinno zostać intymne. Pozostaje prawie niewinna, ale jej wypchnięte w bok biodro zbliża się do granicy wulgarności.

Fala aplauzu wciąga ją głębiej w strefę światła. Luiza obraca się, prezentując jurorom i siedzącym za nimi widzom swoją pupę (szeroką dzięki żydowskiemu ojcu, który siedzi wraz z matką Luizy gdzieś blisko bandy). Przed sobą ma teraz Luiza pozostałe finalistki, całą dziewiątkę, zgrupowane w cieniu w głębi sceny. Ich niewzruszone uśmiechy promienieją oburzeniem. „Kandydatka specjalna” – tak nazwała ją niedawno rządowa gazeta. Napisano o niej: „wcielenie jedności i integracji”. Luiza czuła się z tym dziwnie, bo nigdy nie chciała zwracać na siebie uwagi – jako ­dziewczynkę rasy mieszanej żenowały ją wzmianki o urodzie i rasie.

„Nigdy nie wygrywamy w te gry, w które chcemy wygrać”, powiedział jej kiedyś ojciec. Obraca się raz jeszcze, przechodzi przez scenę, pokonując chmurę dymu z czyjegoś cygara, jej wzrok zatrzymuje się przez moment na rodzicach. Tata siedzi zgarbiony, odsunięty od mamy, z lekko skręconą łysiejącą głową; jego potulne spojrzenie chwyta wzrok Luizy. Chociaż przebywa w areszcie domowym, załatwił sobie specjalną przepustkę na przyjście tutaj. Niewykluczone, że jakimś sposobem wpłynął nawet na wynik konkursu piękności. Obok niego mama, jak zwykle naburmuszona, wyraźnie zdenerwowana i przesadnie pochłonięta przebiegiem imprezy. Wygląda, jakby się miała zaraz zerwać z miejsca, a oczy jej błyszczą dumą, pretensją i czymś na kształt udręki. „Ruszaj się!”, krzyczy niemo ze swojej grzędy, jakby nie chciała dać się przyłapać pełnym wyrzutu spojrzeniom Luizy.

I Luiza się rusza, a jakże, minąwszy rodziców, schodzi na proscenium, by stanąć przed panelem uśmiechniętych jurorów, wobec rzędów skierowanych na nią lornetek i strzelb w rękach pilnujących trybun żołnierzy. To niemal przyjemne, ten aplauz przechodzący w kakofonię pokasływań; to niemal urocze, te podmuchy zapachu czyichś perfum, gnijących odpadków i otaczającej stadion wilgoci; to wręcz wyzwalające, takie ofiarowanie siebie, swojej prawie nagości. Przecież w Birmie wszyscy są skompromitowani, prawda? Tak wiele przeszli.

Chwilę później, zanim korona spocznie na jej głowie, nachodzi ją myśl, że widzowie to ekstatyczna kongregacja wiernych – albo dzikie bestie w zagrodzie – i czuje odruch ucieczki.

Ale oto przerzucają jej szarfę przez ramię.

W dłonie wciskają bukiet czerwonych róż.

Błysk flesza.

– Miss Birmy! – krzyczy ktoś zdrugiego końca stadionu, jakby przez mrok tego, co się wydarzyło.

Część pierwszaNawróceni1926–1943

1 Pięściarz

Kiedy blisko dwadzieścia lat wcześniej ojciec Luizy ujrzał po raz pierwszy matkę Luizy na końcu mola w porcie morskim Akyab – a raczej kiedy ujrzał jej włosy, czarny lśniący snop, który sięgał poniżej rąbka jej sukni aż po ubłocone białe kostki stóp – przypomniał sobie słowa: „Bóg kocha każdego z nas jak jedynego ­człowieka na świecie”.

Taki miał zwyczaj, że z kataklizmów uczucia (nawet chuci) wycofywał się w konsolacje świętego Augustyna. Czy w nie wierzył? Kiedy czuł się tak wyjątkowo kochany? Kiedy od czasu, gdy był malutkim chłopaczkiem i mieszkał przy ulicy Tseekai Maung Tauley w żydowskiej dzielnicy Rangunu? Nawet wspomnienia tamtych czasów i tamtego miejsca nie były bez skazy: wspomnienie dziadka recytującego Torę w synagodze Musmea Jeszua, wspomnienie ojca za kasą w sklepie E. Solomon & Sons, wspomnienie szerokich brązowych kręgów pod oczami mamy, kiedy błagała go, swoje jedyne dziecko: „Uważaj, Benny”. Poumierali wszyscy na zwyczajne choroby przed 1926 rokiem, w którym on skończył siedem lat.

„Uważaj, Benny”. Lękliwa miłość mamy zapewniała mu bezpieczeństwo, miał tę pewność, dopóki nie zostało nic pomiędzy nim a śmiercią, dopóki nie wysłano go statkiem na Mango Lane w Kalkucie, do ciotek, córek zmarłego rabina tego miasta. Ich miłość nie umywała się do miłości mamy. Była potulna, mdła i stawiała słaby opór jego udręce. Zaczął więc używać pięści, zwłaszcza gdy chłopcy w nowej żydowskiej podstawówce wyśmiewali się z niego, że dziwnie mówi i wtrąca birmańskie słowa. Odpowiedzią ciotek na „problem pięści” i na krew innych chłopców, którą te pięści ściągnęły do ich domu („Żydowska krew! On ma żydowską krew na rękach!”), było odesłanie go dalej, tym razem do jedynej w pobliżu szkoły z internatem, mającej boks w programie zajęć. Do Szkoły Świętego Jakuba na Lower Circular Road. Ciotki były zadowolone, gdyż ich wyrzuty sumienia z powodu chrześcijańskiego profilu szkoły łagodziło przekonanie, że żadna poważna instytucja religijna nie ulokowałaby się przy ulicy, której nazwa – gdy wymówić ją szybko – brzmiała jak „Lower Secular”, Niższa Świecka. „No i nie będzie miał więcej żydowskiej krwi na rękach”, przypominały sobie nawzajem z satysfakcją.

Miały rację. Przez najbliższych pięć lat spędzonych na Lower Secular jego pięści nie tknęły żydowskiej krwi, dotknęły za to krwi bengalskiej, angielskiej, pendżabskiej, chińskiej, tamilskiej, greckiej, marwarskiej, portugalskiej i ormiańskiej, mnóstwa krwi ormiańskiej.

Biedny Kerob „Ormiański Tygrys” Abdulian, czy jak on się tam nazywał. W obszernej sali gimnastycznej śmierdzącej spoconymi nogami, stęchłą herbatą i nadgniłym drewnem siedemnastoletni Benny walczył z nim o koronę Międzyszkolnych Mistrzostw Bokserskich Prowincji Bengal i jeszcze nigdy twarz jednego młodego mężczyzny nie została tak bardzo zmieniona fizycznie w imię metafizycznych problemów drugiego. Zanim padł na deski w pierwszej rundzie, Ormianin zaliczył lewy sierpowy w podbródek – za nieustającą samotność Benny’ego po śmierci rodziców. I drugi lewy sierpowy w podbródek – za świat, który godzi się na takie zdarzenia, i jeszcze jeden – za słowo „sierota”, którego Benny nienawidził bardziej niż wszystkich obelg antysemickich, a którym koledzy z klasy nazywali go z okrutną, wyniosłą premedytacją. Prawy sierpowy w brzuch Ormianina był rewanżem za wszystkie matki i wszystkich ojców, wszystkie ciotki, wszystkich wujów, dziadków i opiekunów – kolonialnych obywateli „cywilizowanego” Imperium Brytyjskiego – którzy relegują podopiecznych do szkół z internatem w stylu Świętego Jakuba w Indiach. Ale żaden z tych ciosów nie powalił Tygrysa. Nie, tym, co rozłożyło Tygrysa na macie, a wszystkich widzów poderwało z miejsc, była eksplozja ciosów wywołana zdarzeniem, które Benny kątem oka dostrzegł na trybunach: wejściem młodej smagłej nowicjuszki od Świętego Jakuba, niejakiej siostry Angeli. Benny dotąd prawie z nią nie rozmawiał, ale siostra Angela przychodziła – aż do ­dzisiaj – punktualnie na każdą jego walkę.

Poczytywał sobie jej obecność na meczach za oznakę oddania, może jemu, a może szkole (a zatem, przez implikację, Bogu?), tego nie był pewien. Sędzia zaczął odliczać nad powalonym Ormianinem, a siostra Angela usadowiła się w swoim białym habicie obok grupy uczniaków, których żywiołowy doping dla Benny’ego dodatkowo eksponował jej niewzruszoną postawę i czujne spojrzenie czarnych oczu spoczywające na młodym pięściarzu. Ale po nagłym zakończeniu meczu, zanim Benny wyswobodził się z zalewającej ring fali kibiców, siostra Angela wymknęła się z sali gimnastycznej, niezauważona przez nikogo prócz Benny’ego.

Wieczorem tego dnia dumny dyrektor szkoły wydał bankiet na cześć Benny’ego. Udziec jagnięcy, pieczone ziemniaki, a na deser trifle pudding – zachodnie smakołyki, których Benny ledwo skosztował, gdyż cała jego uwaga koncentrowała się na czubku widelca siostry Angeli, którym ta raz po raz dźgała nietknięty posiłek, pochylona skromnie nad stołem w rogu, dzielonym z pozostałymi zakonnicami. Tylko raz pochwyciła i wytrzymała spojrzenie Benny’ego, odpowiadając na nie z taką mocą i wyrzutem, że Benny poczuł na twarzy wszystkie niedoskonałości, a zwłaszcza górną wargę – spuchniętą wskutek jedynego prawego sierpowego, którym go trafił Ormiański Tygrys. Czyżby była na niego zła?

Jakby chcąc pozbawić go szansy uzyskania odpowiedzi na to pytanie, następnego rana zjawił się ojciec siostry Angeli i zabrał ją z klasztoru. Odjechała w ciemnoróżowym sari, które opinało jej biodra i podkreślało niemożliwie wprost czarne pasemka włosów wysuwające się z węzła na karku najwytworniejszej szyi, jaką Benny kiedykolwiek widział. Szyja królowej, powtarzał sobie przez kilka następnych tygodni, nadaremnie próbując utwierdzić swoją pozycję na ringu. Dziwna rzecz: jego zapał do walki ulotnił się wraz z siostrą Angelą.

Miesiąc później dostał od niej list:

Najdroższy Benny,

Czy pamiętasz, jak zastałam cię w bibliotece, kiedy mówiłeś sam do siebie? Pomyślałam, że dostałeś hysia od tego ciągłego obrywania po głowie. Ale nie: ty czytałeś świętego Augustyna i powtarzałeś sobie: „Bóg kocha każdego z nas jak jedynego człowieka na świecie”. Powtarzałeś to wprawdzie z dużą dozą drwiny, ale ja od pierwszej chwili poznałam, że jesteś istotą pełną słodyczy i niezmierzonej dobroci. I że rozmyślasz być może o tym, do czego i ja doszłam w swoich rozmyślaniach: że czasem trzeba się obyć bez ludzkiej miłości, aby nas mogła pełniej dotknąć miłość Boga. To prawda, że żadna ludzka miłość nie może być tak niezmącona jak Boża, nie sądzisz? Spróbuj, tak jak i ja próbuję, w każdej chwili smutku pomyśleć o Bożej miłości. Och, wiem, że będziesz myślał odwrotnie! Niech to jednak będzie test i przypomnienie, że prawdziwi buntownicy są nieprzewidywalni. Kiedy się dowiedziałam, że ojciec ma po mnie przyjechać, pomyślałam, że NIEODWAŻĘSIĘ pójść na twój mecz, ale potem zmieniłam zdanie. Czy musiałeś aż tak wyżywać się na tym chłopcu? Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo, bardzo, bardzo się cieszyłam, że go pobiłeś, tak bardzo, że jeszcze teraz płaczę na to wspomnienie. Och, Benny. Módl się za mnie. Twoja najdroższa siostra Angela jest teraz żoną.

Z wiarąPandita Kumari (W.P. Jaidevowa Kumari)

Do Rangunu popłynął jeszcze w tym samym roku, w czerwcu 1938. Przez górną część Zatoki Bengalskiej przechodził akurat cyklon, który porwał parowiec w gwałtowne objęcia. Statkiem miotało w górę i w dół, a Benny z każdą kolejną falą wychylał się pod wiatr przez burtę górnego pokładu i oczyszczał organizm ze złogów samotności narosłych przez lata w Indiach, lata zakończone złożoną wobec ciotek rebeliancką deklaracją przejścia na wiarę świętego Augustyna (którego Bóg, w co szczerze ufał, kocha go, jako rodzic, wyjątkowo), na co ciotki zadeklarowały w rewanżu, że chętnie wyprawią mu pogrzeb. Zanim cyklon przeszedł i ukazało się spokojne ujście rzeki Rangun, Benny poczuł się prawie wyleczony z przeszłości.

Na nabrzeżu oczekiwał go pracownik firmy B. Meyer & Com-pany, Ltd., lukratywnego przedsiębiorstwa handlu ryżem z siedzibą w Rangunie, kierowanego przez jednego z jego dalszych kuzynów. Wspomniany pracownik, młody Anglo-Birmańczyk o nazwisku Ducksworth, był najrozmowniejszym człowiekiem, jakiego Benny spotkał w swoim życiu.

‒ Nie uprzedzili mnie, że jest pan zawodnikiem wagi ciężkiej! – wykrzyknął Ducksworth, gdy Benny uparł się samodzielnie wstawić swój kufer do powozu ciągnionego przez dwa bawoły wodne (marzyło mu się, że wyjedzie po niego automobil, więc z niejaką zawiścią spojrzał na pojazd mechaniczny stojący bezczynnie na drodze). – Pan Meyer powinien był przydzielić pana do noszenia worków ryżu zamiast do popychania pióra! Chociaż nie jest to beznadziejnie nudne zajęcie: urzędniczenie, a i pensyjka nie jest beznadziejnie niska. Wystarczy na szacowne przeżycie, a przynajmniej na wikt i opierunek w hostelu Lanmadaw YMCA. Zresztą i tak będzie tam panu lepiej niż gdzie indziej. Wesołe towarzystwo, wielu z nich to brytyjscy oficerowie, półbiali. Pan szanowny jest… pół-Hindusem?

Nim Benny zdążył odpowiedzieć, złapała ich popołudniowa ulewa i Ducksworth zajął się pomaganiem woźnicy w stawianiu przerdzewiałej metalowej budy powozu. W każdym razie, pomyślał sobie Benny, lepiej omijać temat rasy. Nie obawiał się bigoterii – pan B. Meyer był świetlanym przykładem żydowskiego sukcesu – ale męczyło go noszenie etykietki, z którą już się nie utożsamiał. Swoją żydowskość postrzegał jako cechę utraconą wraz z dzieciństwem: owszem, kiedyś stanowiła część jego osoby, ale nie dostrzegał ani śladu jej obecności w tym, kim był teraz.

Ducksworth palił się do roztoczenia nad nim opieki – dokładnie tak, jak Benny już wkrótce palił się do ucieczki od wszystkiego, co ograniczało jego nowo odkrytą wolność w Rangunie. W ciągu kilku pierwszych tygodni stwierdził, że dopóki dobrze pracuje, dopóki przykłada się do popychania pióra, a ponadto okazuje stosowną uprzejmość współlokatorom w YMCA (gdzie był najmłodszy i powszechnie lubiany), dopóki wypłaca się Ducksworthowi paroma łaskawymi uśmiechami albo chwilą uważnej rozmowy, dopóty może wypuszczać się w miasto samotnie. Toteż co wieczór po kolacji wymykał się ulicą Lanmadaw na Strand, gdzie wśród wykwintnych gmachów rządowych i willi pobudowanych przez Brytyjczyków zwalniał kroku i upajał się wieczornym powietrzem. Był spragniony widoków, których nie było mu dane oglądać w zamknięciu u Świętego Jakuba, widoków, które stały mu się tak obce, że przyjmował je z żenującym zaciekawieniem świeżo przybyłego na Wschód Brytyjczyka: mężczyźni siedzą na skraju jezdni, palą cherooty, żują betel albo coś razem śpiewają; nachalni Hindusi usiłują sprzedawać przechodniom lody; muzułmańscy sklepikarze czytają na głos ze swojej świętej księgi; kramarze zachwalają przyprawy korzenne, konserwy i parasolki werniksowane wonnym olejkiem; robotnicy pobrzękują narzędziami w bramach domów; autobusy, riksze, wozy ciągnione przez woły, bosonodzy mnisi, Chińczycy na rozklekotanych rowerach i kobiety w ­wielobarwnych, ciasno okręconych sarongach, przenoszące na głowach ciasta sezamowe albo wodę, kobiety, które śmiało, z szerokim uśmiechem, spoglądają mu w oczy. Jakże odcięty od świata był na Lower Circular!

Z przykrością stwierdził, że ciotki przestały go rutynowo zapraszać na Mango Lane, i to na długo przed jego oświadczeniem o konwersji, a upojenie, jakie odczuwał w tym mieście, brało się po części z kiełkującego w nim poczucia przynależności. W istocie wiedział o Birmie niewiele więcej, niż się nauczył na lekcjach historii: że rejon ten został zasiedlony setki (a może tysiące?) lat temu przez zbieraninę plemion; że jedno z tych plemion, Bamarowie, zdominowało pozostałe; że problem, jakim była ta dominacja dla reszty plemion, rozwiązali Brytyjczycy, którzy zajęli Rangun przed blisko stu laty i rządzili tam nadal, obsadzając urzędy i siły zbrojne tubylcami. Już same nazwy plemion wprawiały w popłoch jego ignoranckie uszy: Szan, Mon, Czin, Rohindża, Kaczin, Karen (miał wrażenie, że trzy ostatnie wymawia się z akcentem na drugą sylabę: Ro-HIN-dża, Ka-CZIN, Ka-REN) i tak dalej. W znajomości birmańskiego wciąż nie wychodził poza kilka prostych fraz – jego językiem zawsze był angielski (chociaż rozumiał jako tako bengalski i hindustani miejscowych sklepikarzy). Mimo to, mijając ludzi wymieniających plotki w swoich nieprzeniknionych językach albo ulicznych wykonawców tutejszej porywającej muzyki, doznawał przemożnego poczucia zrozumienia. Może była to kwestia ich przyjaznego usposobienia, wrodzonego luzu, nieudawanej kurtuazji, umiłowania życia i łatwości, z jaką akceptowali jego prawo do przebywania pośród nich, chociaż musiał im się wydawać słoniowaty (i beznadziejnie tępy, kiedy pokazywał na migi, co chce kupić). Odnosił wrażenie, że bez względu na to, skąd ci ludzie pochodzą (z Mongolii? z Tybetu?) i przed iloma przybyli wiekami czy mileniami, od dawna akceptują obcą infiltrację swojej ojczyzny, byleby była pokojowa. A jednocześnie przeczuwał wyraźnie, że nigdy nie zapomnieli ziemnego pyłu bezdomności, który osiadł na ich stopach.

***

– Cholerni obywatele – burczał często Ducksworth na towarzystwo z Lanmadaw YMCA, które codziennie po kolacji zbierało się w ciasnym, zastawionym tekowymi meblami saloniku i napełniało kieliszki koniakiem (nabywanym, o czym Benny dowiedział się ze wzruszeniem, u E. Solomona & Syn, gdzie swego czasu pracował jego ojciec). Nieodmiennym zwyczajem zaraz siadali do brydża, a grając, pijąc i paląc aż po świt, prowadzili rozmowy – o dziewczętach, o polityce, o wielkości Imperium Brytyjskiego, o genialnym Pax Britannica, dzięki któremu kraj ten funkcjonował płynnie, z przepiękną regularnością szwajcarskiego zegarka.

– Całkiem inaczej niż Chiny – wtrącił się którejś nocy Ducksworth – odkąd Japonia zajęła Mandżurię. A swoją drogą, co waszym zdaniem kombinuje ten Hitler, wspierając Japończyków?

Benny uznał, że Ducksworth ma w sobie coś obleśnego. Zbyt gorliwie się śmiał, nazbyt chętnie tracił kontrolę pod unicestwiającym wpływem tytoniu i alkoholu. Taki nigdy nie skrwawi sobie pięści w żadnej sprawie, choćby nawet miał odwagę uwierzyć w więcej niż przyzwoitą pensję, przyzwoity posiłek i w miarę przyzwoitego brydża. Nie, warunkiem przetrwania tego człowieka był jego lekki stosunek do życia pozwalający mu siedzieć swobodnie w tym towarzystwie, chociaż w jego oczach na miano człowieka zasługiwał tylko biały albo Bamar – z tego samego powodu tolerowano jego skrajny imperializm, przeciw któremu zaczynało się buntować coraz więcej Birmańczyków.

Choćby przedwczoraj: Ducksworth zrobił sobie przerwę na herbatę i odsłonił przed Bennym całą płytkość swych przekonań. Byli w biurze sami, Ducksworth nieelegancko zarzucił nogi na krzesło i uniósł filiżankę do wydętych warg, a Benny miał akurat ochotę pogadać o studencie prawa z Uniwersytetu Ranguńskiego, Bamarze, niejakim Aung Sanie, który mocno gardłował przeciwko obecności Brytyjczyków.

– To twardy wróg imperializmu, nacjonalista – mówił z przejęciem Benny. – Podobno zakłada jakiś ruch, twierdzi, że Bamarowie są tutaj prawdziwymi panami i władcami, a Brytyjczyków niech szlag trafi i wszystkich innych razem z nimi.

Mówiąc o „wszystkich innych”, Benny miał na myśli takie przypadki jak B. Meyer i on sam, a także muzułmanów, Hindusów, Chińczyków i autochtonów mieszkających w Birmie od wieków, niejednokrotnie dłużej niż Bamarowie.

– Bo nikt inny nie ma prawa do tego kraju – odrzekł z pogardą jego nowy przyjaciel, czym przypomniał Benny’emu, że jako syn birmańskiej matki i angielskiego ojca ma jednoznacznie ­dominujący punkt widzenia.

Ducksworth zazwyczaj nie posuwał się jednak tak daleko, by trzymać z Bamarami; wolał poprzestać na kompromisowym rozwiązaniu Pax Britannica. Za każdym razem gdy w rozmowie Benny próbował z niego wydusić opinię na tematy polityczne, Ducksworth wymykał mu się w owiane tytoniowym dymem dywagacje na temat subtelnych uciech, jakie zapewnia brytyjska herbata (którą kupował u Hindusa), brytyjskie cięte kryształy (których nie posiadał) i brytyjskie maniery (jakie demonstrował nader rzadko). A Benny, ogólnie rzecz biorąc, przyznawał, że rządy brytyjskie krzewią ducha tolerancji, który wielu birmańskim obywatelom przynosi więcej pożytku niż szkody. Istniał, oczywiście, swoisty system kastowy, w myśl którego biały człowiek stoi na samej górze, a tuż pod nim jest Anglo-Bamar; z pewnością Brytyjczycy mają najgłębsze kieszenie, ale jednocześnie panuje wolność religii i równy podział pracy w brytyjskich urzędach i służbie wojskowej; summa summarum – ogólne prosperity. Z nielicznych lektur, jakie sobie przyswoił od czasu, gdy ponownie wylądował w Rangunie, Benny wywnioskował, że pokonani przez Brytyjczyków władcy birmańscy nie odnosili się równie łaskawie do podbitych ludów (nawet we własnym interesie, jak to czynili Brytyjczycy).

– Słuchaj no, Benny – zagadnął go Ducksworth owego wieczoru, kiedy nikt nie kwapił się odpowiedzieć na jego pytanie o Hitlera sprzyjającego Japończykom. – Złożyłeś już to podanie?

Właśnie zaczęli rozgrywać karty, Ducksworth rozdawał.

– Jakie podanie? – zainteresował się Joseph, który również ­pracował w firmie i mieszkał w Lanmadaw.

– Benny nie traktuje naszej pracy poważnie, Joseph, bo za „nudna”, za…

– Bo taka właśnie jest! – potwierdził hardo Benny, przysłaniając dłonią ziewnięcie.

– Jakie podanie? – powtórzył Joseph.

– Do Służb Celnych Jego Wysokości – odrzekł Ducksworth. – Brzmi wyraziście, przyznasz? Ty, Joseph, jesteś na takie rzeczy za leniwy, ale nie Benny. Czyż nie wyglądałby zabójczo w białym mundurze?

Czyżby Ducksworth kpił sobie z niego? Przecież sam go namawiał do ubiegania się o niższe stanowisko, wprost nie mógł się doczekać, kiedy nawróci Benny’ego na swoją ulubioną wiarę: imperializm.

– A jaki to ma sens? – odparł Benny. – Anglicy i tak niedługo stąd wyjdą.

Ducksworth przez chwilę tylko przyglądał mu się spod zmrużonych powiek przez obłok dymu. A potem rzekł:

– Twój problem polega na tym, że wierzysz w dobro i zło. Nie wiesz, że zło dopadnie cię, choćbyś nie wiem jak się starał?

***

Zdarzało się od czasu do czasu, że podczas swoich samotnych wędrówek Benny łowił wzrokiem jakiś policzek, szyję, delikatną dłoń albo kaskadę czarnych włosów, które mogły należeć do siostry Angeli. Pewnego wieczoru w listopadzie, gdy deszcz padał z przerwami, a on zapuścił się poza granice miasta, spostrzegł dziewczynę w sari koloru fuksji idącą szybko pustą ulicą; potykała się co parę kroków, jakby jej uwagę pochłaniały sprawy wyższe niż stawianie stóp jedna za drugą. Na stromym zboczu wiodącym w górę do pagody Szwedagon zorientował się, że bezwiednie idzie za nią, i szedł dalej, aż zyskał pewność, że dziewczyna wyczuwa jego obecność równie mocno jak on jej: byli teraz jak dwa kamertony niebezpiecznie wzmacniające nawzajem swoje wibracje. Grunt się wyrównał i dziewczyna pospieszyła betonową ścieżką w stronę pagody. Gdy wbiegała po zniszczonych schodach, obejrzała się na niego. Natychmiast uznał, że te wystraszone oczy nie mają nic wspólnego z siostrą Angelą. Czar prysł. Dziewczyna znikła w złotej bramie osadzonej pomiędzy dwoma olbrzymimi gryfami ­rzeźbionymi w przerażające figury potępieńców.

– Głupi jesteś? – Usłyszał. Kiedy obejrzał się na bramę, stał w niej Hindus obrócony twarzą do niego. Chudy, miał długie wątłe ręce, które nie były rękami pięściarza, a w jego bursztynowych oczach nie płonęła wściekłość. Wyglądał raczej na boleśnie zranionego, zdruzgotanego. Benny potwornie się zawstydził, było mu niezwykle przykro. – Głupi jesteś? – powtórzył chudzielec po angielsku, z silnym akcentem bengali.

– Tylko niemądry – odparł Benny.

– Gdzie pracuje twój ojciec?

– Proszę wybaczyć, sir…

– Żądam, żebyś mnie zaprowadził do swoich rodziców!

Hindus zszedł po schodach i przysunął się tak blisko, że Benny poczuł jego oddech pachnący tytoniem.

– Zgłupiałeś? – spytał raz jeszcze, ciszej. – Straszyć dziecko, które chce tylko zapalić świecę w intencji matki? Sam powinieneś uczcić zmarłych. Zastanowiłeś się, co o tobie pomyślą, jak spojrzą w dół i zobaczą twoje zachowanie? – Pytania zdawały się płynąć kaskadą ze skołatanego serca. – Nie wiesz, że kiedy przy mężczyźnie nie ma surowego strażnika, musi on być surowy sam dla siebie?

***

Benny nie unikał wizyt w synagodze Musmea Jeszua, na której cmentarzu leżeli jego rodzice. Kilka wieczorów później zapuścił się w dzielnicę żydowską, gdzie bazar działał jeszcze pełną parą. Omiótł wzrokiem oświetlone pochodniami stragany i spojrzał do góry, na drewniane balkony ruder, którym jego ojciec wróżył pożar. („Poczekaj, a przekonasz się, Benny. Nie uważają, wcale nie uważają z tymi pochodniami ci uliczni kramarze”).

Nieco dalej przy tej samej ulicy znalazł niebawem sklep E. Solomona, zamknięty na noc i jakby mniej dostojny, niż mu się wydawało dawno temu. Przez zakurzoną witrynę spojrzał na ledwo widoczne w półmroku rzędy likierów i whisky. Ile razy powstrzymał się przed dotykaniem towaru, ojciec nagradzał go butelką oranżady. Benny łykał słodki, musujący napój, zachwycając się gulgotaniem szklanej kulki w ciasnej szyjce butelki. Jego tatuś był głównym kasjerem w firmie E. Solomona, która zaopatrywała brytyjską marynarkę w napoje i lód ze swoich studzien rozmieszczonych wzdłuż brzegu rzeki. („Dzięki marynarce jesteśmy bezpieczni, Benny. Jak myślisz, co pozwala marynarzom przetrwać w tym strasznym upale? Nasz lód! Nasze napoje gazowane!”)

Na rogu Tseekai Maung Tauley zapatrzył się w okna ich dawnego mieszkania na drugim piętrze, skąd mama podglądała jego zabawy z innymi chłopcami. Nie była typem przesadnie czułej matki kwoki, jej miłość objawiała się w sposób bardziej zrównoważony: pogłaskaniem po policzku, muśnięciem ciepłych warg na czole. Udzielała mu za to rad pełnych miłości, uważności i pochwały. („Nie wolno myśleć tylko o sobie, Benny. Jedynie zwierzęta myślą tylko o sobie. Największy grzech to zaniedbanie swojej odpowiedzialności za tych, którym gorzej się wiedzie”). Zdawała się nosić swoją odporność na niskie ludzkie odruchy we wklęsłościach delikatnej, stale melancholijnej twarzy, w powolnych ruchach, w spojrzeniu kierowanym na syna – jakby już obserwowała go z oddalenia wieczności. Szczodrość i dobroczynność – to były jej faktorie. Ileż to razy szykowała kosz owoców dla tych, którym gorzej się wiedzie? Ile razy modliła się żarliwie za chorych, paląc świece, które snujący się po domu tatuś zaraz gasił z irytacją, bo był obojętny na takie sprawy? Mama uwielbiała śpiewać – cicho, jakby od niechcenia – a jej głos wymykał się przez okno na zaszczyconą nim ulicę. A potem… cisza.

Nogi poniosły Benny’ego w wąską uliczkę Dwudziestą Szóstą, gdzie znalazł ciemny zarys menory i słowa „Musmea Jeszua” wyryte na łuku portalu wielkiej białej synagogi. „Musmea Jeszua” – niesie zbawienie. Znaczenie tych słów wróciło do niego wraz z radą dziadka, aby w czarnej godzinie nie wahał się szukać ucieczki w tym przybytku. Nie umiał sobie przypomnieć, w którym miejscu na cmentarzu leżą jego bliscy, ale nogi znów same odkryły drogę, wiodąc go ścieżką przez zarośla pod drzewo, gdzie znalazł groby rodziców. Klękając, dotknął zimnej macewy z hebrajskim napisem, którego już nie umiał odczytać, a potem przytknął czoło do szorstkiego kamienia na grobie matki. I wydało mu się, że słyszy jej głos: „Jestem tu, koło ciebie, Benny”.

Świat zmarłych miał na wyciągnięcie ręki: wystarczyło, że ­poświęcił mu uwagę, a zmarli wychodzili na spotkanie.

Długo tak siedział z głową opartą na nagrobku; jego umysł wyciszył się, zatopił w uważności, uwrażliwił na wiatr, na ptaki, na życie tętniące w zaroślach. Musiało być parę minut po wschodzie słońca, kiedy jeden z dozorców synagogi zastał go śpiącego. Benny ocknął się i otworzył oczy na widok brzemiennych światłem chmur, zanim kamień ugodził go w policzek.

– Hindus! – wrzasnął na niego dozorca. – Włóczęga! Won! Nie ma tutaj miejsca dla ciebie!

2 Od morza

Khin już go gdzieś widziała, tego młodego oficera (Anglo-Hindusa?). Zauważyła jego ręce, silne i przyciśnięte do boków, i szybki, niespokojny chód, jakim przemierzał teren portu w tę i z powrotem, jakby próbował rozbroić zawarty w ciele ładunek wybuchowy. Któregoś popołudnia obserwowała go na barkasie, którym płynął do statku zakotwiczonego w zatoce: stał na dziobie, wychylony pod wiatr, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Aż tak pewny jest swojej równowagi? – pomyślała ze zdziwieniem. A może podświadomie miał nadzieję skusić los, tak jak ona to nieraz robiła w chwilach chandry, wychodząc na sam skraj tego mola, na którym stała teraz, we wrześniu 1939 roku, z chłopczykiem, swoim podopiecznym.

Przyjechała do Akyab przed czterema miesiącami, aby podjąć pracę niani u sędziego, Karena, który hołdował zasadzie zatrudniania u siebie wyłącznie ludzi własnej prześladowanej rasy, tak przynajmniej deklarował. Sześcioletni synek sędziego często wyciągał ją do portu, na molo, skąd mogli obserwować piękne hydroplany startujące i lądujące na niespokojnych wodach. Przepadała za hydroplanami nie mniej niż jej podopieczny, zachwycały ją swoją cicho parskającą gracją, ale jej zachwyt podszyty był rozpaczą. Ilekroć bowiem widziała, że samolot wykonuje gwałtowny zwrot, wyobrażała sobie, że zaraz spadnie jak zestrzelony z nieba ptak.

Chłopczyk wskazał palcem srebrzysty korpus samolotu wznoszącego się ku chmurze, a Khin zadrżała i gwałtownym ruchem ściągnęła go z przegniłych desek, za którymi zaczynało się morze.

– Czas wracać – powiedziała.

– Chcę popatrzeć, aż całkiem nie będzie go widać – powiedział z uporem.

Nie mówiono mu, że Japonia toczy wojnę z Chinami, że Niemcy dokonali inwazji na Polskę ani że Francja i Wielka Brytania wypowiedziały Niemcom wojnę. Jego niewinność budziła w niej poczucie winy, jakby podsycając w nim miłość do samolotów, dopuszczała się zdrady. Wiedziała, że to niemądre, wyobrażać sobie katastrofę tych samolotów. „Wojna nigdy tu nie dotrze – zapewnił ją sędzia, wysłuchawszy jak co wieczór angielskiej audycji radiowej. – Japońcom zależy tylko na Malajach. A poza tym na nasze terytorium można się dostać wyłącznie drogą morską, a Brytyjczycy na morzu są niezatapialni”.

– Mam dla ciebie w domu niespodziankę – skłamała. Osłoniła oczy przed jaskrawym słońcem i spróbowała obdarzyć małego najszczerszym uśmiechem, na jaki było ją stać.

Chłopczyk przyglądał jej się bacznie przez dłuższą chwilę.

– Jaką niespodziankę? – zaciekawił się w końcu.

– Powiem ci na miejscu.

Żadnej niespodzianki oczywiście nie było, a kiedy potykając się, schodzili na ląd po kostropatych deskach (kiedy ona, potykając się, uchodziła przed nieproszoną wizją swojego ciała osuwającego się w rozedrgane fale), patrzyła cały czas pod nogi i głowiła się gorączkowo nad jakimś drobiazgiem, który malec mógłby od biedy uznać za niespodziankę. Chłopczyk już zaczynał wątpić w jej obietnicę. Może służąca kupiła przynajmniej parę kremówek od tego Hindusa, który zachodził do nich co środę.

Byli już w połowie drogi do brzegu, kiedy podniosła wzrok i ujrzała wpatrzonego w nią oficera, który stał po drugiej stronie drewnianej furtki zamykającej molo. W białej czapce włożonej na bakier opierał się o rozchwierutaną furtkę, jakby zagradzał im wyjście na ląd. Nawet z daleka zauważyła, że młodzieniec bez żenady taksuje wzrokiem jej biodra, jej włosy. Gdyby jakikolwiek mężczyzna gapił się na nią w ten sposób, wprost pożerając ją wzrokiem, po prostu by… no, po prostu by się roześmiała.

Oficer zawołał coś do niej znienacka, a ona z powodzi angielskich słów wyłowiła tylko „nie”, które wymówił z silnym naciskiem co najmniej dwa razy. Na pewno radził jej jak najszybciej zejść z mola (domyśliła się tego, bo przekrzywił mocniej głowę i gestykulował w stronę lądu). Jego głośna obcesowość pewnie by ją uraziła, gdyby nie to, że miał miły, śpiewny głos – baryton – w ­którym pobrzmiewała nuta dobroci.

Zatrzymała się ponad metr przed furtką, wzięła chłopczyka za ciepłą rękę i dzielnie przetrwała kolejny atak wichru i rozpylonej morskiej wody. Wzrok oficera skupił się teraz na jej oczach. Poczuła, że się czerwieni, oglądając z bliska jego twarz: ciężką szczękę, usta zbyt pełne jak na mężczyznę i odstające pod otokiem czapki uszy. Był po swojemu przystojny, ale nie dopatrzyła się niczego osobliwego w jego grubych rysach (to fakt, że miał w sobie coś ze słonia!). Niczym niezwykłym nie był też jego władczy stosunek do portu (wszyscy oficerowie mieli władczy stosunek do całej Birmy, tak jakby sami nie byli poddanymi Jego Wysokości Króla Anglii). Musiała jednak przyznać, że wygląda lepiej, niż to sobie wyobrażała z daleka. Zaskoczyła ją przede wszystkim (dostrzeżona zapewne bezwiednie) potulność jego spojrzenia, wyraźnie kontrastująca z imponującą posturą. Nawet w uśmiechu, z jakim spojrzał na jej usta, a ona go bezwiednie odwzajemniła, czaił się jakiś smutek.

– Mamy kłopot, nianiu? – zapytał chłopczyk.

– Możliwe – odparła cicho.

Oficer znów zaczął coś mówić, tłumaczył jej coś po angielsku, a nieopodal hydroplan rozgrzewał silnik.

– Patrz! – Malec wskazał palcem samolot skaczący już po falach.

Przez chwilę wszyscy troje stali w niemym zachwycie, obserwując, jak samolot wznosi się w lazurowe niebo i osiągnąwszy właściwą wysokość, spokojnie odlatuje na północny zachód, jakby gdzieś tam za horyzontem nie szalała wojna.

– Pięknie! – Głos oficera dotarł do niej przez świst wiatru.

Mężczyzna cofnął się od furtki. A gdy ich oczy znowu się spotkały, Khin tak się zawstydziła, że szarpnęła chłopczyka do przodu, gwałtownie otworzyła furtkę i pospiesznie minęła oficera, którego twarz spontanicznie przybrała zbolały wyraz.

***

Zainteresowanie oficera jej osobą było dla Khin zarazem miłe i deprymujące; deprymujące, ponieważ przypomniało jej, że ona sama rozmyślnie unika interesowania się swoim wnętrzem z obawy, że odkryje tam coś zdecydowanie niemiłego.

Z młodości pamiętała chwile błogiego spokoju, kiedy jej ojciec miał jeszcze ziemię i życie, a matka miała jeszcze uśmiech. Osoby postronne być może nie nazwałyby jej dzieciństwa beztroskim. Ani Khin, ani jej młodsza siostra nigdy nie chodziły do szkoły, bo od małego pracowały w sadzie. Za to miały dość czasu na łażenie po drzewach, bieganie i zabawę, na kąpiele w rzece, na cierpliwe siedzenie, gdy mama zaplatała im włosy, i na śpiewanie.

Śpiew był ich swobodą, ich sztuką, ich modlitwą, ich lekcją. Śpiewały kareńskiemu bogowi Y’wa, który, jak je nauczono, był również chrześcijańskim Stworzycielem. Nocą, wyciągnięte pod moskitierą, śpiewały duchom sadu. A zapadając w sen, słuchały mamy, która wyśpiewywała dzieje ich ludu:

Dawno temu przybyliśmy tutaj wzdłuż rzeki piasku. Pokonaliśmy przerażające bezdroże, po którym, niczym fale przed morzem, zwały piasku gnały przed wichrem. Wyszliśmy na ten zielony ląd ze źródłami wód i jeziorami na wysokościach. Trafiliśmy między Syjamczyków i Bamarów, którzy nas uczynili niewolnikami. Zabrali nam nasz alfabet i święte księgi, ale nasza starszyzna obiecała nam nadejście Mesjasza. Biali cudzoziemcy przywiozą świętą księgę, mówili. Dziękujcie po stokroć za przyjście białych ludzi. Dziękujcie, synowie puszczy i dzieci ubóstwa, albowiem przed ich przyjściem byliśmy biedni i podzieleni i rozproszeni na wszystkie strony.

Przed białym człowiekiem żyliśmy na strumieniach, to jednym, to drugim, a Bamarowie kazali nam ciągnąć łodzie i ścinać rattan. Kazali nam zbierać damarę i kardamon, szukać pszczelego wosku, wyplatać maty, zdzierać korę z drzew na liny, przeciągać kłody i oczyszczać ziemię pod ich miasta. Domagali się podarków – pochrzynu, bulwocebul kolokazji, imbiru, papryki, mięsa, kłów słoniowych i rogów nosorożca. Jeśli nie mieliśmy dla nich pieniędzy, kazali nam pożyczać, i tym sposobem znów czynili nas niewolnikami. Kazali nam strzec swoich fortów, pełnić funkcję przewodników i porywać Syjamczyków. Chłostali nas kijami, bili pięściami, katowali nas dzień po dniu, aż wielu padło trupem. Kazali nam nosić ryż żołnierzom, przez co nasze własne pola leżały odłogiem i wielu z nas głodowało. Porywali nas, więc chorowaliśmy z tęsknoty, a gdy błagaliśmy o łaskę, spotykała nas natychmiastowa śmierć. Uciekaliśmy nad strumyki, w górskie wąwozy, żeby nam nie zabrali łódek i kobiet. Ale zawsze nas znajdowali i brali, co chcieli, a nas zmuszali, abyśmy gromadzili się pod miastem, gdzie nasi ludzie masowo wymierali.

I w tym zamęcie modliliśmy się w ukryciu. „Dzieci i wnukowie – mawiali z dawien dawna nasi starcy – Y’wa jeszcze ocali nasz naród”. Modliliśmy się w strugach deszczu, kąsani przez moskity i pijawki. „Skoro Y’wa ma nas ocalić, to niech to uczyni szybko. Lecz biada nam. Gdzie jest Y’wa?” – pytaliśmy. „Dzieci i wnukowie – mówili starcy – jeżeli przyjdzie to do was lądem – płaczcie, a jeśli morzem – śmiejcie się. To się nie stanie za naszych dni, ale stanie się za waszych. Jeżeli przyjdzie od morza, odetchniecie z ulgą; lecz jeśli przyjdzie od lądu, nie znajdziecie ani skrawka ziemi do zamieszkania”.

– No i skąd przyszli ci biali cudzoziemcy, mamo? – pytała nieraz sennie Khin spod osłaniającej matę moskitiery.

„Od morza! Od morza!”, odpowiadała piosenka mamy, a jednak mama śpiewała ją jak lament.

***

Następnego dnia wieczorem była w kuchni u sędziego ze swym podopiecznym, którego karmiła przy stole zupą z ryżem, kiedy nagle, wyjrzawszy przez okno, zobaczyła czarny samochód zajeżdżający wolno pod dom. Z tylnego siedzenia wyłonił się z wahaniem tamten oficer. Widząc go, Khin porwała chłopca na kolana i ukryła twarz na jego miękkim karku.

– Co się stało, nianiu? – zapytał chłopczyk. – Jesteś smutna?

– Zabawimy się w chowanego? – wymamrotała bez namysłu.

Ktoś zapukał do drzwi i rozległo się znajome poskrzypywanie mahoniowego fotela, z którego sędzia wstawał, żeby otworzyć.

– Ktoś przyszedł! – wykrzyknął malec, zeskakując z kolan Khin i wybiegając z kuchni. Odkąd dwa lata wcześniej zmarła jego matka, odwiedziny stały się u nich rzadkością.

Khin z napiętą uwagą nasłuchiwała falującej intonacji przytłumionej rozmowy z sąsiedniego pokoju, urywanych pytań oraz oznajmień sędziego i pełnych mocy odpowiedzi oficera, dawanych, jak jej się wydało, z nerwowością i szacunkiem. Zaledwie parę angielskich słów: girl, port, sun (a może son?), usłużnie wpadło jej w ucho, a owa nieprzejrzystość rozmowy tylko umocniła ją w ­przekonaniu, że chwilowo nie grozi jej konfrontacja z losem.

– Khin! – zawołał na nią sędzia.

Zerwała się z miejsca i przeszła do salonu, gdzie zastała oficera usadowionego spokojnie w fotelu sędziego; czapkę trzymał w dłoniach, a jego ciemne włosy były przylizane w wybrylantynowane fale. Natychmiast poszukał wzrokiem jej spojrzenia i skłonił się grzecznie, jakby milcząco o coś ją upraszał, a ona gwałtownie odwróciła oczy, przenosząc je na sędziego, który przyglądał jej się badawczo z sofki w drugim końcu pokoju. Chłopczyk ­opierał się o jego kolano.

– Czy znasz tego młodego człowieka, Khin? – zapytał sędzia w ich języku. Nie było w tym pytaniu żadnej nieszczerości, żadnej przygany. Uprzejme szare oczy sędziego komunikowały jedynie, że chciałby się dowiedzieć.

– Widziałam go – przyznała.

Jeżeli sędzia usłyszał drżenie w jej głosie, to niczym tego nie okazał.

– I masz ochotę widzieć go ponownie? – zapytał. Przez jego usta przemknął dyskretny uśmieszek. – Bo on bardzo chce cię widzieć – dodał po chwili. – Może uznasz to za zabawne, ale już postanowił się z tobą ożenić, jeśli go zechcesz.

Khin odwróciła się z powrotem do oficera, którego uszy – bez osłony czapki – zdawały się sterczeć jeszcze dalej od głowy, a ocienione długimi rzęsami oczy mrugały żałośnie, co w sumie rzeczywiście wydało jej się zabawne. Poczuła się jak po szklance ryżowego piwa: nagły zawrót głowy, radosne oszołomienie… Z jej ust zaczął się wydobywać ledwo słyszalny świergotliwy śmiech przybierający na sile, gdy oficer popatrzył na nią z szerokim potulnym uśmiechem (czyżby pomyślał, że ona i sędzia zażartowali sobie jego kosztem?). Zasłoniła usta palcami, nakazując sobie przestać chichotać, bo miała wrażenie, że jeśli nie przestanie, to się rozpłacze, lecz ni stąd, ni zowąd chłopczyk też zaczął się śmiać, a po chwili i sędzia krztusił się wesołością, na koniec zaś dołączył do nich także oficer, zanosząc się śmiechem dźwięcznym, ­dobrotliwym i niewinnym.

– A zatem myśl ta jest ci miła – rzekł do niej sędzia, kiedy już się wyśmiali.

Wstrzymała oddech, przywołując się do porządku.

– Nie – odrzekła cicho.

– Nie?

– To znaczy tak.

– Tak?

Oficer patrzył to na jedno, to na drugie, najwyraźniej nie mniej speszony jej odpowiedziami niż ona sama. Wreszcie, po długiej chwili milczenia, zaskoczył ją żarliwą litanią na wpół wyśpiewanych wyrazów oddania i skruchy. Ponownie wpatrywał się w nią z uwielbieniem, choć w jego oczach czaiło się także niezrozumiałe dla niej cierpienie.

Sędzia dyplomatycznie uniósł rękę i przerwał słowotok oficera paroma własnymi angielskimi słowami. Następnie zwrócił się do dziewczyny.

– To, co przed chwilą usłyszałaś, Khin, znaczyło, że on jest w Akyab tylko na ten miesiąc, po którym przeniosą go z powrotem do Rangunu. Mówi, że tak ujęła go twoja uroda, iż szedł za tobą i Blessingiem od portu, za co doprasza się twego wybaczenia.

– Czy jest białym Hindusem? – spytała, zaskakując tym samą siebie.

Sędzia, sądząc po minie, był niezadowolony z tego pytania, ale odwrócił się do oficera i zaczął go indagować. Oficer początkowo odpowiadał szeptem, lecz naciskany przez sędziego, perorował coraz śmielej, z rosnącą – jak jej się zdawało – emfazą i namiętnością.

– On nie ma pojęcia o naszym ludzie, Khin – przetłumaczył jej w końcu sędzia. – Nie odróżnia nawet Bamara od Karena, chociaż tutaj się urodził. Jest Żydem. Powiedziałem mu, że jesteś chrześcijanką i że twoja matka życzyłaby sobie zapewne, abyś wzięła ślub w kościele baptystów, tak jak, nie wątpię, i ty sama. Ta perspektywa, o dziwo, wcale go nie zniechęca. Przeciwnie, twierdzi, że to go jeszcze do ciebie zbliża, a zresztą sam, było nie było, jest w połowie chrześcijaninem. – Przez chwilę zdawało się, że sędzia utknął we własnych myślach, a jednak podjął wątek.

– Mam wrażenie, że wielu z nas, chrześcijańskich Karenów, jest połowicznie czcicielami duchów albo półbuddystami, gdy przychodzi co do czego.

„Ale nie ja!”, miała ochotę wtrącić. Owszem, czcicielką duchów i buddystką była jak najbardziej, w sekrecie jednak wyrzekła się chrześcijaństwa już lata temu po tym, co stało się z jej ojcem. Nie, sędzia pomylił się w jej ocenie, ale dosyć tego, nie zamierzała już nikogo więcej zwodzić. Do czego to podobne, że pozwala na rozmowę o małżeństwie z mężczyzną, przed którym odruchowo chciała się schować, mężczyzną, którego języka nawet nie rozumie!

Chłopczyk zszedł z kolan ojca i zaczął się ostrożnie przybliżać do oficera, który (dostrzegła to dopiero teraz) wyciągał w jego stronę jakiś srebrny przedmiot: organki. Oficer spojrzał przelotnie w jej oczy, a ona w odpowiedzi błysnęła najkrótszym, najnaturalniejszym uśmiechem. On zaś uniósł błyszczący przedmiot do ust i zagrał melodyjkę tak absurdalną, tak dziecinnie zabawną i głośną, że znowu wszyscy zaczęli się śmiać, przy czym jej śmiech był tym razem zaprawiony raczej smutkiem niż lękiem.

– Mogę zagrać? – zapytał chłopczyk, wyciągając rączkę.

Oficer otarł organki o rękaw i ofiarował je małemu w prezencie.

– Zostaw nas teraz, Blessing – powiedział sędzia.

Chłopczyk oddalił się w podskokach z nowym skarbem. Pod jego nieobecność pytanie oficera – to, po co przyszedł, jego pociąg do dziewczyny – stało się wprost nieznośnie ostentacyjne. Khin starała się uwolnić oczy od jego spojrzenia, ale ono domagało się jej wciąż na nowo. „Moje życie jest już twoim”, zdawało się mówić. Kiedy zdarzyło jej się doświadczyć takiej prostoty ­nierozwodnionego uczucia, pragnienia?

– Nie powinnaś czuć się pod presją, Khin – odezwał się sędzia. – To dopiero pierwsza wizyta. Mogę mu powiedzieć, że potrzebujesz czasu na odpowiedź. Może poślemy po twoją matkę?

– Gdzie on się nauczył na nich grać? – spytała. Zapewne miała na myśli organki, ale i tym razem zaskoczyło ją własne pytanie.

Sędzia, już lekko zmęczony, przekazał jej pytanie oficerowi, który odpowiadając, przymknął oczy, jakby wypatrywał nikłego światełka w mrokach przeszłości.

– Mówi, że nie pamięta – oznajmił sędzia z większym już wigorem. – Ale wydaje mu się, że matka go nauczyła. Mówi, że matka nie była szczególnie utalentowaną śpiewaczką ani muzykantką, za to wykorzystywała swoje zdolności do maksimum, co i on usiłuje robić, odkąd został sam. Mówi, że głos matki był jedynym, który miał dla niego głębsze znaczenie.

Przez chwilę nie mogła wykrztusić słowa, ledwo zdołała oddychać i myśleć jasno o tym, co powinna zrobić.

– Posłuchaj mnie, Khin – rzekł z naciskiem sędzia. – Naoglądałem się w swojej profesji strasznych rzeczy. Uważam się za dobrego sędziego ludzkich charakterów. Patrzę w oczy temu mężczyźnie i widzę w nich szczerość. Jesteś mu winna szczere wyznanie swoich uczuć, nawet jeśli to znaczy, że szczerze powiesz mu, żeby cię zostawił w spokoju.

Być szczerą wymagało znajomości siebie, posiadania jakiegoś ja, które domaga się poznania, odczuwania instynktownej chęci życia, a nie śmierci.

– Czy zatem mam mu powiedzieć, że napiszę do twojej matki? – drążył sędzia. – Czy też mam go poprosić, żeby sobie poszedł?

Obejrzała się na oficera, na jego dumne młode rysy emanujące tęsknotą. Nagle wydało jej się, że widzi go na wskroś, do szpiku kości. Że język jest bez znaczenia. Że ten człowiek nie ma nikogo innego na świecie.

Kimże była, by się upierać, że dla niej świat jest jakiś inny?

3 Coś o Karenach

Małżeństwo było początkowo wytchnieniem, jakiego żadne z nich się nie spodziewało, tak przynajmniej zdawało się Benny’emu.

Naturalnie odbyła się krępująca ceremonia ślubu poprowadzona w całości po kareńsku w baptystycznej kaplicy z bambusową podłogą w samym centrum wsi, w której mieszkała jej matka, niedaleko Rangunu. Khin była jak zwykle piękna w długiej białej tradycyjnej szacie, z włosami upiętymi w ciasny koczek, który podkreślał ujmującą okrągłość jej twarzy, mlecznobiałą cerę i błyszczące czarne oczy. Za uszami miała zatknięte żółte kwiaty. A jednak sprawiała wrażenie osoby, która jest ponad tu i teraz, oddalonej, jakby chwilami dryfującej coraz dalej od miejsca, gdzie stała u jego boku z przodu kaplicy, a potem nagle powracała do chwili obecnej i posyłała mu spojrzenie pełne ciepła i otuchy.

To prawda, że jej matka i siostra ani razu się do niego nie uśmiechnęły. Kaznodzieja był zniewieściałym typem w okularach, a jego żarliwe kazanie przestrzegało, zdaje się, przed demonami i potępieniem (Benny dwa razy usłyszał słowo „szatan”). Matka Khin i jej siostra słuchały tych pouczeń z tak grobową powagą, że Benny, chcąc poprawić im nastrój, zaczął bezwiednie odgrywać pantomimę wyrażającą panikę niezrozumienia. Khin była chyba zbyt roztargniona, żeby to zauważyć, ale reszta kongregacji powitała jego gestykulację spontanicznym śmiechem. Wyłączając, oczywiście, matkę i siostrę, wyraźnie zaniepokojone, chociaż niekoniecznie przydatnością Benny’ego na męża Khin. Krytyczne spojrzenia, którymi ukradkiem omiatały postać samej Khin, przekonały go, że to raczej jego narzeczona jest obiektem ich surowego osądu.

– Teraz należysz do niej – oznajmiła mu przyszła teściowa za pośrednictwem wyszczerzonego radośnie kaznodziei pełniącego funkcję jego tłumacza podczas uczty pod gołym niebem ­rozpoczętej zaraz po ceremonii.

– Byłoby po mnie, gdybym nie należał! – potwierdził Benny z animuszem, usiłując nie widzieć jej zimnego spojrzenia i zaciętych ust. Nawet gdy zostało to przetłumaczone, te usta ani drgnęły. Pocieszył się w duchu, że może nie zrozumiała.

Podobnie jak na samej ceremonii, tak i na uczcie obecny był tłum rozćwierkanych wieśniaczek i mężczyzn o kamiennym spojrzeniu, którzy wyrażali się o Bennym z drwiną i podziwem, licznie komentując jego gabaryty. (Czyżby naśmiewali się nie tylko z jego wzrostu i muskulatury, ale także z penisa, który w spodniach był bardziej wyeksponowany, niż byłby w sarongu noszonym przez tutejszych mężczyzn?) W ich wesołości było coś wulgarnego, z czym jeszcze nigdy się nie spotkał, a co go zarazem pociągało i peszyło. A nad całym weselem unosiło się widmo nieobecnego ojca Khin, o którym często gęsto napomykano, lecz zawsze z zakłopotanym dystansem, co tylko nasilało dręczące Benny’ego poczucie, że jest tu obcy i nie ma zielonego pojęcia o przeszłości i kulturze swojej nowo poślubionej żony.

– Bardzo przykra sprawa, ale takie jest życie – wymamrotał jeden z mężczyzn w odniesieniu do ojca Khin i jego domniemanego końca.

– Pił, tak to bywa z pijakami – dorzucił inny.

– Nie miał biedak szans – włączył się dobrotliwie kaznodzieja, zajadając palcami porcję curry. – Dakoici wyrośli jak spod ziemi!

Dakoici, o czym Benny już wiedział, stanowili od dawna miejscowy problem Brytyjczyków. Ci birmańscy bandyci buszowali po wsiach uzbrojeni w ostre miecze oraz wiarę w tatuaże i magię. Słynęli z tego, że są bezlitośni i pozbawieni sumienia.

– Całe szczęście, że nie zgłosił się pan na oficera policji – powiedział mu kiedyś Ducksworth. – Znałem takiego jednego, jak byłem mały, był przyjacielem mojego ojca. Dakoici non stop się na nim wyżywali. Pamiętam, podsłuchałem kiedyś jego relację o tym, co banda dakoitów zrobiła z niemowlęciem: utłukli je na papkę w moździerzu ryżowym, i to na oczach matki.

– Ale dlaczego? – spytał naiwnie Benny, mając na myśli pytanie, co mogli na tym zyskać, na co Ducksworth tylko się roześmiał, dając mu do zrozumienia, że jest ślepy na czające się w mroku niebezpieczeństwo, które kiedyś boleśnie go oślepi. Benny rzeczywiście błądził jeszcze w mrokach niewiedzy, jeśli chodzi o dakoitów, których brutalność zdawała się wywodzić z tych samych źródeł co birmański nacjonalizm ogarniający w zawrotnym tempie cały kraj pod sztandarami antykolonializmu. W tygodniach poprzedzających ślub, kiedy Benny powrócił do Rangunu, aby wyszykować dla nich nowe mieszkanie na ulicy Sparks, na każdym kroku docierała do niego wiadomość, że były student prawa Aung San – ten sam, który wybił się na czoło protestujących porywającym hasłem „Birma dla Birmańczyków!” – współzałożył nową partię polityczną sprzeciwiającą się popieraniu Wielkiej Brytanii w wojnie z Niemcami, nawołuje do natychmiastowego wyzwolenia Birmy spod jarzma imperializmu i, na ile Benny zdołał się zorientować, podkreśla supremację etnicznych Bamarów, a zatem podpisuje się pod ideą rasy panów lansowaną przez nazistów (którzy, jak usłyszał niedawno w audycji radiowej, zadekretowali – o zgrozo! – że Żydzi powyżej dwunastego roku życia muszą nosić na ramieniu opaskę z gwiazdą Dawida). Benny dopiero zaczynał pojmować, że być Birmańczykiem – czyli człowiekiem urodzonym w Birmie – ale nie Bamarem, znaczyło być osobnikiem ­zdecydowanie niepożądanym.

Właśnie to słowo – „niepożądany” – przypomniało mu się pod koniec weselnej uroczystości, kiedy stanął obok Khin przed kaplicą, ona już w czerwono-czarnym sarongu mężatki, z ustami karminowymi od soku z betelu. Nie znał jeszcze smaku tych ust. Karenowie, jak się z wolna dowiadywał, nie okazują uczuć, przynajmniej uczuć tego rodzaju, w miejscach publicznych. Niemało atrakcyjnych dziewcząt brało Khin za rękę albo ściskało jej miękkie przedramię na znak solidarności i czułości, nawet mężczyźni przechadzali się objęci po błotnistym skwerze przed kaplicą. Ale Benny? Khin nawet go jeszcze nie dotknęła. A teraz, upozowany wraz z nią przed kaplicą, usłyszał, że muszą rytualnie wypłacić się wieśniakom, którzy stali szeregiem, blokując zarzuconą płaskimi głazami ścieżkę wiodącą do jego buicka i, w perspektywie, do ich nowego domu, do strefy prywatnej stworzonej w jednym tylko celu: by mogli zaspokoić swoją potrzebę bliskości.

– To element naszej kultury – wyjaśnił krewki kaznodzieja, wskazując sznur wieśniaków. – Musicie im oddać swoje rupie.

Benny pochwycił umykające spojrzenie Khin, a następnie ujął jej dłoń i wcisnął w nią garść monet, które przyjęła ze spokojem zdradzającym ciężar wysiłku, a jej błoga uległość objawiła mu się nagle jako drastyczne spętanie wolnej woli.

Khin roześmiała się jednak beztrosko i jęła ciskać monety zataczające błyszczące łuki w stronę rozochoconych wieśniaków. A Benny skarcił się w duchu za to, że nie jest weselszy, za to, że czuje się tak bardzo niechciany, niepożądany, nawet w chwili gdy błazeńskim ruchem wywraca kieszenie, demonstrując swoje ubóstwo, ku powszechnemu rozbawieniu wieśniaków (dlaczego znów zgrywał debila?). „Bóg kocha każdego z nas jak jedynego na świecie”, przypomniał sobie, ale zaraz wyrzucił to zdanie z pamięci, bo zrobiło mu się głupio, że próbuje się w nim schronić przed samotnością, kiedy obok niego stoi uśmiechnięta panna młoda.

Tak, wesele i jego pokłosie przyniosły mu ciąg bolesnych ­rozczarowań. Ale potem.

Potem.

***

Wszystkie sprawy mieszkaniowe załatwiał sam, sam wybrał mahoniowe i tekowe meble, włącznie z przeszklonym kredensem i toaletką, na której położył artystycznego kształtu wonny grzebień z drzewa sandałowego. Właśnie ten grzebień stał się dla niego punktem zaczepienia w tę pierwszą wspólną noc, gdy już wprowadził żonę przez mały salonik do sypialni i postawił na podłodze jej bagaże. Jej oczy natychmiast obiegły półmroczny pokój – nie w panice, nie w poszukiwaniu drogi ucieczki, tylko dla ustalenia rozmiarów tego, co oferuje jej życie. Jej wzrok zatrzymał się na ­dłużej na grzebieniu, po który wreszcie podeszła do toaletki.

– To dla ciebie – powiedział, a ona chyba zrozumiała. Przesunęła palce po ząbkowanej krawędzi grzebienia, Benny zaś obserwował jej reakcję. Nareszcie miał przed sobą pełny i ściśle ekskluzywny widok kobiety pochłoniętej intymnym aktem percepcji. Nareszcie wolno mu było na nią patrzeć. Ostatni raz dostąpił takiej bliskości w obecności mamy i taty, którzy świadomie występowali przed nim jako żywe przykłady sztuki bycia człowiekiem.

Nie uśmiechnęła się, ale podarunek wyraźnie ją wzruszył i pozbyła się napięcia. Zmiana była subtelna, zainicjowana w okolicy barków. Nie był to wymuszony relaks, lecz, jak przypuszczał, odprężenie wynikłe spontanicznie z tego, że wreszcie nie patrzą na nią wszyscy, tylko on jeden.

Nie usiadła, jedynie odwróciła się twarzą do lustra, odłożyła grzebień i spojrzała na odbicie Benny’ego poza swoim. Benny obserwował ją w żółtym świetle lampy, obserwował ją obserwującą jego obserwującego ją; oglądał swoje zdumione oczy chłonące nową, a zarazem odwieczną przyjemność zaspokajania pragnienia drugiej osoby, by być obserwowaną. Po raz pierwszy widział, jak wyglądają razem, różni fizycznie, jak tylko mogą różnić się od siebie dwie ludzkie istoty: on co najmniej o stopę od niej wyższy i dwa razy szerszy, o rysach stanowiących odwrotność jej rysów (nigdy wcześniej nie zauważył, jak pociągła i wyostrzona jest jego twarz – doskonałe przeciwieństwo jej płaskiej buzi o kanciastej szczęce). Ta odmienność podniecała go i peszyła; poczuł, jak krew napływa mu do pewnych części ciała, a odpływa z innych, i chciał podejść do niej i patrzeć z bliska, jak rozbiera się specjalnie dla niego.

Na moment spuściła wzrok i delikatnie pociągnęła za związany w talii sarong, który natychmiast opadł na ziemię razem z ukrytą pod spodem koronkową halką. Benny ujrzał (bo nie miała bielizny!) białe krzywizny jej dolnych pleców i pełnych bioder, a także odbitą w lustrze gęstą kępkę czarnych włosów łonowych. Szybkim ruchem uniosła ramiona i zrzuciła z siebie czarną haftowaną tunikę, odsłaniając wałeczek tłuszczu wokół talii i zaskakująco ciężkie piersi, zakończone drobnymi ciemnymi sutkami. Dopiero wtedy znów spojrzała mu w oczy, nieomal beznamiętnie, jak gdyby komunikowała, że weszła oto na znajomy grunt, na którym spodziewa się mieć przewagę. I miała? O mój Boże! To nie było nerwowo rozchichotane dziewczę, które poznał w Akyab w domu sędziego! To był… dar niezrównany, który na pewno miał mu zaraz zostać odebrany, bo ona otrzeźwieje i na powrót ukryje się pod sarongiem.

Nieśmiały uśmiech trzepotliwie rozjaśnił jej twarz, a przez wpatrzone w niego oczy przemykały na przemian, jak ulotne cienie, litość i tkliwość. Nagle wydała mu się bezbronna, zalękniona, jakby zaraz miała się rozpłakać, jakby wszystko to było dla niej całkiem nowe, a to, co przed chwilą, było z jej strony tylko nieporadnym rozpoczęciem.

Zbliżył się jednym pewnym krokiem, padł na kolana, obrócił ją ku sobie i wtulił twarz w jej wilgotny, ciepły zapach, spoglądając do góry przez pełne piersi w jej wystraszone, wyczekujące oczy.

– Jesteś szczęśliwa? – zapytał.

Nie umiała mu odpowiedzieć, ale przytrzymała go wzrokiem. „Wystarczy, że jesteśmy”, zakomunikowała mu bez słów.

***

A jednak ich nowo narodzona intymność nie była doskonała. Khin, jak się okazało, mówiła niemal płynnie po birmańsku, językiem Bamarów (całkowicie różniącym się od kareńskiego, chociaż należącym do tej samej rodziny tonalnej). Benny szybko odkrył, że jeśli włoży trochę wysiłku w odświeżenie swojej znajomości birmańskiego, którego nie używał, odkąd skończyło się jego ranguńskie dzieciństwo, przypominają mu się całe działy gramatyki. Ale nie był to dla niego język rodzimy, podobnie jak dla Khin, toteż jego próby zbliżenia się do niej tą drogą wypadały żałośnie nawet w najniewinniejszych rozmowach.

– Lubisz? – spytała (jak mu się zdawało) pewnego wieczoru przy stole, gdy zaczął energicznie wycierać oczy i nos, zajadając ze smakiem ostrą, pachnącą wędzonką zupę, którą Khin nazywała ta ga poh, melanż ryżu, mięsa, zieleniny i pędów bambusa.

– Pycha! – odrzekł. Pycha. Jak birmańskie dziecko. Znienawidził w tej chwili swoje łakome, uśmiechnięte ja. Khin, jakby za mało jej było pochwały, pchnęła w jego stronę miseczkę sfermentowanej pasty rybnej (nazywała ją nya u htee, lecz częściej używała nazwy podobnego birmańskiego dania nga pi). Zamiast nałożyć sobie woniejącej pasty, Benny wziął żonę za rękę, gdyż poczuł się osamotniony i bał się, że sprawił jej przykrość. „Przebrniemy przez to”, zakomunikował jej spojrzeniem.

Ale czy na pewno?

– Dostałem… w górę! – wydukał kilka dni później, próbując jej oznajmić, że dostał awans na starszego oficera służby celnej.

– Bardzo dobrze! Bardzo… szczęście! – odpowiedziała.

A po kilku następnych tygodniach, kiedy wrócił zmęczony z nabrzeża, Khin podeszła do niego radosna i onieśmielona.

– My… dziecko – oznajmiła.

Miała rozpuszczone włosy, upudrowała twarz, podkreśliła kredką brwi i włożyła małe szafirowe kolczyki, które jej ofiarował w prezencie ślubnym.

– My… dziecko.

Po birmańsku. Poczuł się tak, jakby go informowała, że ciąża i dziecko mają jakiś feler.

– Bardzo dobrze. Bardzo szczęście – spapugował ją bezwiednie. Chciał jej powiedzieć wszystko, a tymczasem w kółko tylko powtarzał: – Bardzo dobrze. Bardzo szczęście.

Tulił ją przy tym, stojąc jeszcze w progu, a ona zaśmiewała się bezgłośnie.

Ich kulawe rozmowy pozostawiały w ustach posmak rozczarowania. Jego rozczarowanie nie dotyczyło właściwie Khin. Nadal zdumiewał się jej tajemniczym pięknem, a jego podziw dla niej jako pani domu wzrastał z każdym tygodniem. Za wypłatę, którą oddawał jej w całości, kupiła kilka ładnych mebli, uzupełniając wystrój mieszkania, zapełniła obie ich szafy, a nawet podnajęła służącą sąsiadki jako pomoc do sprzątania. Gotowała i szyła wyśmienicie, do tego była zdolną pielęgniarką (gdy kiedyś wrócił z nabrzeży w podłej formie, bo najadł się nieświeżej ryby, Khin przesiedziała przy nim całą noc; obmywała mu usta, opłukiwała nocnik z wymiocin, a kiedy zawstydzony chciał ją odprawić, nie posłuchała go). Jednym słowem, miała więcej talentów i godności, niż Benny mógł się spodziewać. A jednak, patrząc w jej łagodne oczy, czuł się częstokroć wykluczony z miejsca, do którego nigdy nie będzie miał dostępu, ponieważ ona była z rodu Karenów, a on nie.

Zastanawiał się, jakie może taić przed nim sekrety. Co na przykład spotkało jej ojca z rąk birmańskich dakoitów, jaki to miało wpływ na samą Khin i dlaczego matka i siostra patrzyły na nią z takim potępieniem. Albo jak dalece była doświadczona seksualnie, zanim została jego żoną? Jej nocna rozwiązłość tak kontrastująca ze skromnym (wymuszonym?) spokojem za dnia zarazem syciła i zatruwała spokój jego umysłu. Kiedy był z dala od niej, w porcie, nachodziły go dzikie fantazje, w których naga Khin zabawiała się z jakimś dawnym kareńskim kochankiem. A jednocześnie coraz wyraźniej dostrzegał różnice pomiędzy swoimi birmańskimi i kareńskimi podwładnymi: ci pierwsi z byle powodu wpadali w szał, a ci drudzy dusili urazę w sobie nawet wobec ewidentnych ­demonstracji wyższości ze strony tych pierwszych.

Decydując się spontanicznie na małżeństwo z Khin, Benny nie zastanawiał się właściwie nad kwestią rasową, martwiło go wyłącznie to, że żenująco mało wie, czym Karenowie różnią się od wszystkich innych ludów birmańskich. Może był to jego swoisty przywilej jako „białego” – chociaż z oliwkową cerą – obywatela Indii Brytyjskich. Gdyby miał być ze sobą całkiem szczery, przyznałby, że przede wszystkim nie ufa pojęciu rasy. Klanowość jego ciotek trąciła fałszywym samozadowoleniem, a nawet wyższością, tak jak pretensje Duckswortha do angielskiej krwi nasuwały podejrzenie utajonej nienawiści do siebie. Teraz jednak Benny czuł się osaczony pytaniami dotyczącymi rasy. Czy to kareńska cecha, że Khin ma taką skłonność do milczenia, które dla niego bywa nieznośne? Czy nauczono ją, żeby nigdy nie stawiać na swoim, unikać kontaktu wzrokowego, krzyżować ramiona na piersiach podczas rozmowy, kulić się, kiedy mija zbiorowisko na ulicy? Wcale nie był pewien, czy jej zwyczaj odmawiania, ilekroć proponował, że jej kupi jakiś drobiazg (kawę, coś słodkiego ze straganu), nie jest w istocie kareńską formą skromnej akceptacji. Nie miał też pewności, czy speszone spojrzenia, które mu posyłała, gdy zadawał jej bezpośrednie pytanie (na przykład, czy dodała do curry ciut mniej chili), nie są w zamierzeniu wyrazem wyrzutu. Bardzo wyraźnie zmuszała się do powstrzymania od komentarza, kiedy jemu zdarzyło się naruszyć jej poczucie stosowności (bo tupał za głośno albo z trzaskiem zamknął drzwi). Parę razy doszło nawet do tego, że stracił do niej cierpliwość (na ogół dlatego, że miał już dość czytania w jej myślach), a wówczas mało brakowało, aby spakowała się i odeszła od niego.

– Daj im spokój, proszę – powstrzymała Benny’ego, gdy któregoś popołudnia wybrali się na spacer po Strandzie i banda chuliganów zaczęła obscenicznie szydzić z jej stroju (ponieważ z powodu upału Khin włożyła tradycyjną tunikę zamiast dopasowanej, zapinanej na guziki bluzy birmańskiej, w jakiej najchętniej chodziła, odkąd przeniosła się do miasta).

Benny zlekceważył jej prośbę, dogonił łobuzów, złapał jednego za rękaw i po angielsku, żeby smarkacza upokorzyć, zadał mu jedno tylko pytanie:

– Czy ty wiesz, co robisz?

Oczywiście nikt poza Bennym nie oburzył się tym, co spotkało jego żonę.

A gdy w 1940 roku Khin była w coraz bardziej widocznej ciąży, dręczące Benny’ego poczucie niewiedzy o żonie i jej ziomkach rozrosło się do rozmiarów problemu birmańskiego – na równi z nakazem aresztowania Aung Sana za spiskowanie mające na celu obalenie rządu, z zabiegami birmańskich elit i mas pod wodzą rzeczonego de facto prowodyra o wykorzystanie ościennych wojen do celów narodowych w postaci demonstracji, zamieszek i strajków. Co więcej, kłopoty Benny’ego i Khin uległy wyolbrzymieniu na tle nowych wielkich problemów światowych: zajęcia chińskiego Nanningu przez Japończyków, ataku Sowietów na Finlandię i zatopienia brytyjskiego niszczyciela przez niemiecką łódź podwodną. Wprawdzie Khin na ogół zdawała się czuć pewnie w małżeństwie i w swojej mniejszościowej społeczności, a Brytyjczycy nadal, jakby nigdy nic, uczęszczali do swoich ranguńskich klubów w jedwabnych fularach i wieczorowych sukniach, twierdząc, że ich władza nad Singapurem – „najważniejszym punktem strategicznym na mapie Imperium Brytyjskiego” – jest niezagrożona, bo arsenał Japońców to tylko flota sampanów i samoloty z papieru ryżowego, ale Benny czuł się zagrożony, i to z tylu powodów, że nawet nie potrafił ich zliczyć. I nie przyznając się do tego nawet przed sobą, zaczynał sposobić się do walki.

Tak wiele było rzeczy niefortunnych i nieprzyjemnych, i pożałowania godnych w związku z naszą aneksją Górnej Birmy, że wszelkie przyjemne aspekty powinny być w pełni eksponowane. A jednym z najprzyjemniejszych jest nadzwyczajna lojalność, jaką okazuje Koronie Brytyjskiej mała nacja Karenów. Jest to nacja niemal nieznana w naszym kraju, a nawet w Indiach często spotyka się ona z niezrozumieniem i fałszywą oceną, a przecież cechują ją tak wyraziste idiosynkrazje i tak osobliwa sugestywność, że uznaliśmy, iż w interesie czytelników będzie zapoznać się z kilkoma faktami…

Tak pisał Charles Dickens jr w grudniu 1888 roku w eseju, którego lektury Benny omal nie przegapił. Pierwszą wzmiankę o tym tekście usłyszał kilka miesięcy przed poznaniem Khin: inspektor, jego zwierzchnik na ranguńskim nabrzeżu, Brytyjczyk, od niedawna przeniesiony do Birmy, napomknął przy herbacie, że o Karenach (czy też, jak ich nazywał, „ludzikach”) dowiedział się od syna wielkiego pisarza.

– Napisał cudną rozprawkę o Karenach – powiedział Benny’emu. – Niestety, nie pamiętam tytułu… Ukazało się to chyba w serii Przez Okrągły Rok.

Benny przekopał się przez ponad pięćdziesiąt nadpleśniałych tomów tej serii, której pozycje stały, w większości nietknięte, na półkach biblioteki klubu oficerów, aż dopiero otwarłszy tom XLIII na spisie treści, pod mrożącym krew w żyłach tytułem Żydzi. Rzeź. W Yorku znalazł to, czego szukał: Karenowie. Coś o.

Bywają chwile, kiedy czas jawi się czystą kpiną. Dickens nagle znalazł się w zatęchłym pomieszczeniu obok Benny’ego i szarpiąc go za mankiet, prowadził do obitego wytartą skórą fotela, w którym duchy przodków Benny’ego studiowały z namaszczeniem swoje gazety. Dickens pchnął go na ten fotel i dźgając palcem, zachęcał do kartkowania tomu, wykrzykując przy tym z wyrzutem mówcy, którego nikt nie słucha.

– Zobacz, co widział mój syn! Minęło pół stulecia, a wy nadal żyjecie w ignorancji! Boże, człowieku, zrób coś!

Artykuł traktował temat szerzej, niż to sugerował skromny tytuł; obejmował wszystko, od terminu „Karen” (bardzo pojemnego, jeśli wierzyć Dickensowi jr., gdyż odnosił się do kilku plemion, które łączył wspólny język i cechy etniczne) po geografię (Karenowie w czasach Dickensa zajmowali obszar od wzgórz graniczących z Syjamem po Tenasserim na południu i deltę Irawadi na zachodzie) i pochodzenie (korzystając z publikacji kilkorga swoich współczesnych, Dickens jr wysunął teorię, że Karenowie żyli pierwotnie na pograniczu Tybetu, potem zaś przez pustynię Gobi dostali się do Chin i powędrowali na południe, chociaż „dlaczego migrowali – dywagował – i kiedy po raz pierwszy dotarli do Birmy, pozostaje tajemnicą”). Tym, co z miejsca zafascynowało Benny’ego, była jednak zawarta w artykule rozprawka o wierze Karenów, której syn wielkiego pisarza przypisał „specyficznie żydowskie zabarwienie” (!) z uwagi na „opisy Stworzenia, Upadku, Klątwy i rozproszenia ludzi… uderzające przez swoje ­podobieństwo do Ksiąg Mojżeszowych”.

Tu jednak dochodzimy do najosobliwszej ze wszystkich tradycji, pielęgnowanej w formie absolutnie identycznej przez każde z kareńskich plemion i pozwalającej nam zrozumieć sukces, jaki wśród nich odnieśli amerykańscy misjonarze, jak też ich oddanie sojuszowi brytyjskiemu. Po Upadku, powiadają, Bóg dał swoje Słowo (Biblię) najpierw Karenom jako najstarszej gałęzi rasy ludzkiej; oni jednak je zaniedbali, więc Bóg, rozgniewany, odebrał im [Słowo] i dał je ich młodszemu bratu, białemu człowiekowi, nakazując mu obiecać, że zwróci je Karenom i nauczy ich prawdziwej religii, kiedy dostatecznie odkupią swoje grzechy pod długotrwałym uciskiem innych ras.

W marcowy ranek kilka tygodni później inspektor nabrzeża przedstawił Benny’ego nowemu koledze, także oficerowi, o nazwisku Saw Lay. Benny wiedział już wówczas, że „Saw” znaczy po kareńsku „Pan”.

– Facet był do niedawna narodową gwiazdą futbolu – zachwalał inspektor. Benny uznał, że inspektor całkiem słusznie zatrudnił Karena na miejsce przeniesionego niedawno Hindusa, ale zaciekawiło go, że Karen potrafił wznieść się do poziomu krajowego mistrzostwa w sporcie. Może tak daleko posunięte naruszenie porządku rzeczy było pozytywnym wynikiem brytyjskiej dominacji nad Birmańczykami.

Saw Lay był typem poważnym, wzrostu Benny’ego, chociaż szczuplejszym, chudszym i mniej skłonnym do patrzenia ludziom w oczy. Mówił nienagannie po angielsku i haniebnie lekceważył własną sławę. „To tylko futbol”, powtarzał z upodobaniem. Gdyby nie zwinność, z jaką wskakiwał do łodzi, Benny zwątpiłby w jego futbolowy talent, widząc, jak skromnie Saw Lay drepcze co dzień po nabrzeżu. A jednak nie był bierny, ani trochę. Każde jego nieczęste spojrzenie, każde wyważone słowo płonęło inteligencją i intensywnością – i wściekłością. Równomierną wściekłością, myślał Benny, dokładnym przeciwieństwem jego własnej wybuchowości.

Nowy oficer zajął mieszkanie naprzeciwko Queen’s Parku, do którego przylegała pagoda Sule i podparty kolumnadą magistrat przy placu Fytchego. Po pracy często spacerowali po ogrodach, szukając cienistego schronienia przed upałem pod mnogą rozmaitością kwitnących drzew. Benny zadawał pytania i po każdym wycofywał się w milczenie, oddając głos Saw Layowi.

– Musisz zrozumieć – tłumaczył mu Saw Lay na wieczornym spacerze w kwietniu. – Lojalistyczna więź, jaka nas łączy z Brytyjczykami, opiera się na naszym wzajemnym bezpieczeństwie. Przejęcie tego kraju nie przyszło im łatwo. Dokonywało się przez dłuższy czas, z kilkoma wojnami po drodze. My powitaliśmy ich z radością, bo przez wieki prześladowali nas Bamarowie, byliśmy ich niewolnikami, nasze wsie były wiecznie atakowane, nasi ludzie nieustannie wyzyskiwani, zabierali nam wszystko, od odzieży po życie. Jesteśmy z natury bojaźliwi i mamy po temu powód. Nasza skłonność do nieśmiałości, do skromności, do unikania konfrontacji, do ostrożności – wszystko to wynik naszej długiej historii onieśmielania. A Brytyjczycy, no cóż, wykorzystali tę naszą historię. Zwłaszcza że zamieszkiwaliśmy terytoria strategiczne. Było im na rękę traktować nas miło, jak to sami mówią. No cóż, nam też było to na rękę. Nie wstydzimy się nazywać „Matką” misjonarzy, którzy wielu z nas przynieśli wiarę, tak jak nie wstydzimy się nazywać „Ojcem” rządu Jego Królewskiej Mości. Czemu mielibyśmy się wstydzić? Rząd brytyjski uratował nas jak dobry ojciec, wybawił nas z długiej niewoli i podległości.

Przystanęli, żeby usiąść na ławce w cieniu drzewa, i Saw Lay zamilkł na chwilę, jakby się zapadł w czeluść swego przepastnego umysłu. Westchnął, spoglądając na misterną białą fasadę magistratu.

– Czy to dlatego tylu jest Karenów w armii i policji? – ośmielił się zapytać Benny. Ku swemu zdziwieniu dowiedział się w ostatnich tygodniach, że z czterech batalionów Strzelców Birmańskich – regionalnego pułku armii brytyjskiej – dwa tworzą sami Karenowie.

Melancholijny cień przemknął przez oczy Saw Laya, który zadarł głowę, by spojrzeć ponad magistratem na białe chmury zawieszone nieruchomo nad miastem.

– Gdybyśmy nie walczyli u ich boku – powiedział – Brytyjczycy nigdy nie wygraliby wojny z Bamarami i nie przejęliby po kawałku całego kraju. – Popatrzył na Benny’ego i była to jedna z tych rzadkich chwil, gdy ich spojrzenia się spotkały. – Bamarowie opierali się, buntowali, czasami w niski, wstrętny sposób, korzystając z bandytów i uzbrojonych rabusiów. A Brytyjczycy nie wahali się wysyłać nas jako policji i wojska do tłumienia tych rebelii. Czy gdybyś był Bamarem, nie znienawidziłbyś za to Karenów tak samo jak Brytyjczyków?

Benny nie od razu znalazł odpowiedź, a milczenie, w które znów zapadł Saw Lay, dodatkowo pogrążyło go w ciszy – miał poczucie, że nawet pojedyncze słowo mogłoby zakłócić kalibracje myśli zachodzące w umyśle jego nowego przyjaciela.

– Problem… – ciągnął Saw Lay z ostrożnością czujnego dyplomaty – … problem polega na tym, że w kwestiach administracyjnych Brytyjczycy sprzyjają raczej Birmańczykom bez wątpienia dlatego, że to Birmańczycy od stuleci rządzą tym krajem. Można by się spodziewać, że znając skłonność Birmańczyków do dominacji, nasz Ojciec ograniczyłby raczej ich wpływy, w sensie politycznym. Lecz pod tym względem nasz Ojciec zawsze zachowywał się bardzo dziwnie. My, chociaż zawsze służyliśmy lojalnie w sensie militarnym, musimy znosić to, że rządzą nami birmańscy podwładni. Mamy birmańskiego premiera, birmański rząd, legislaturę zdominowaną przez birmańskie partie nacjonalistyczne… Oni teraz strajkują, buntują się, a nasz Ojciec przyznaje im za to coraz większą samorządność. Rozumiesz więc, dlaczego my, Karenowie, jesteśmy nieufni, zalęknieni. Czy nasz Ojciec zapomniał o naszych potrzebach, o naszych aktach lojalności? Przecież powinien uszanować nasze prawo do jakiejś miary samostanowienia, do oddzielnego terytorium administracyjnego lub państwa, które będziemy mogli nazwać swoim własnym, i do jakiejś gwarancji posiadania reprezentacji na poziomie narodowym.

Saw Lay patrzył teraz wprost na Benny’ego, a jego inteligentna, zroszona potem twarz stężała nagle z przerażenia własną otwartością.

– Jeżeli nasz Ojciec nas porzuci, Benny, to wszystko, wszystko się posypie. Nie widzisz tego?

4 Na własne życzenie

Jego ręce błądziły po całym jej ciele, ilekroć się kochali, tak jakby nie mógł do końca uwierzyć, że to wszystko – jej ciało, ta bliskość – jest prawdziwe. A Khin czasami czuła się nierealna. Czasami, nawet w takiej sytuacji, czuła, że gdzieś odpływa… Spodnie Benny’ego trzeba zwęzić w pasie, przypominało jej się znienacka. Na pewno jedzenie, którym go karmi, nie jest dość pożywne. Albo: dlaczego nakrzyczał na nią po obiedzie, a potem się tego wyparł? Czyżby miał tak niewrażliwy słuch, że nie odróżniał tonu frustracji od tonu miłości? Bywało jednak, że to poczucie odpływania nagle mijało, bo dostrzegała ręce Benny’ego, tak pięknie mocne, i uświadamiała sobie, jakie ma szczęście, że te ręce ją trzymają. Wracała wtedy we własne ciało, w chwilę obecną, w fortunną realność, którą dzieliła z tym człowiekiem tak jak ona strasznie samotnym przed ich związkiem.

Zaraz jednak uderzała ją z nieznośną siłą przypadkowość tego szczęśliwego losu. Jak przypadkowo znaleźli się razem w tym łóżku! Jak przypadkowo zaistniało ich dziecko rozpychające się w tej chwili w jej łonie! Gdyby nie to, że i ją, i Benny’ego wysłano do Akyab, gdyby nie to, że jej sąsiad ze wsi był kuzynem sędziego, gdyby nie to, że matce tak zależało na oderwaniu jej od jedynego kareńskiego chłopaka, na którym jako tako jej zależało, gdyby nie to, że matka przyłapała ją z tym chłopakiem nad rzeką, gdzie tylko rozmawiali i jedli na spółkę batonik ryżowy… Nawet gdy Benny wyraźnie starał się przywrócić jej cielesną obecność w małżeńskim łożu, umysł Khin czepiał się uporczywie łańcucha przypadków, z których nigdy się nie otrząsnęła: gdyby jej tata się nie rozpił, gdyby nie stracił sadu, gdyby się nie przeprowadzili do wynajętej chaty, gdyby do tej chaty nie włamali się bandyci, gdyby jej siostra nie została zgwałcona, gdyby mamie nie zmiażdżono rąk, gdyby tacie nie rozcięto podbrzusza, z którego jelita wylały się na podłogę… Czy gdyby tata nie był wtedy pijany, dałby radę przepędzić bandytów? A czy mama nadal by nią pogardzała, gdyby ona zdołała uratować tatę, zamiast mu wpychać jelita z powrotem na miejsce i podtrzymywać go, kiedy się dławił? Albo gdyby została ­zgwałcona tak jak siostra? Albo zamordowana tak jak tata?

– Nietknięta – powiedziała o niej mama. – Jedyna, która wyszła z tego nietknięta.

Benny miał słuszność, że upewniał się co do jej realności, kiedy się kochali. A Khin obserwowała go jakby z daleka, gdy całkiem jak ich nienarodzone dziecko z uporem się do niej dobijał, i bezwiednie czepiała się jego ciała w panicznym pożądaniu, w którym to chciała się zatracić, to znów ocalić tę przypadkową namiętność przed niewyobrażalnym zagrożeniem czającym się za drzwiami.

***

Była w siódmym miesiącu ciąży, kiedy Benny przyprowadził do domu Saw Laya, żeby go jej przedstawić. Przez całą tę wieczorną wizytę Khin słuchała w zadziwieniu tłumaczonej przez Saw Laya opowieści Benny’ego o jego przeszłości – o śmierci rodziców, o latach spędzonych w Kalkucie, o niedoszłym nawróceniu, o bólu wygnania z cmentarza przy ranguńskiej synagodze, gdzie przyszedł opłakiwać swoich zmarłych.

– A wyobraźcie sobie, że byłbym doceniany, kochany… – mówił przy stole z animuszem podlanym alkoholem. – Gdybym obrał inną drogę, drogę powrotu syna marnotrawnego… Mogłem poślubić ładną Żydóweczkę. Mogłem nie przyjąć dorywczej posady w Akyab. Mogłem nigdy nie ujrzeć mojej dziewczyny, tej ­dziewczyny z cudnymi włosami.

Jak lekko mówił o ich przypadkowej miłości, jakby nie widział powodu jej usprawiedliwiać, a tymczasem Saw Lay przez cały wieczór popatrywał na nich ukradkiem: być może nie aprobował tego związku, który doprowadził Khin do porzucenia rodzinnej wsi i ziomków.

– Tęsknisz za judaizmem? – zapytała Khin Benny’ego za pośrednictwem Saw Laya. Stojąc przy stole w blasku świecy, nalewała kawy do filiżanki gościa i czuła, że Saw Lay cofa się przed jej wielkim brzuchem (bo z obrzydzeniem pomyślał o ich akcie prokreacyjnym? A może zwyczajnie przestraszył się, że Khin obleje go kawą?).

– Obawiam się, że obce mi jest poczucie wspólnoty – powiedział Benny i jego usta wykrzywił bolesny grymas. – Ale to pewnie cecha wielu ludzi, którzy mieli szczęśliwe dzieciństwo. I pewnie to nas łączy, moja kochana.

Sięgnął przez stół po wolną rękę Khin, jakby chciał dodać jej odwagi, lecz słabość jej palców zdradziła jego osamotnienie.

Dwa tygodnie później Khin przyniosła Benny’emu lunch na nabrzeże w porze, kiedy powinien być zajęty pracą. Zastała go w biurze w towarzystwie Saw Laya, któremu lekkim tonem oznajmiła po kareńsku, że będzie czekała przy budce z kawą na Strandzie, bo chce pomówić z nim w cztery oczy. Saw Lay popatrzył na nią zrazu z niekłamanym lękiem, ale po czterdziestu minutach stawił się, zdenerwowany, w wyznaczonym miejscu i zamówił mocną kawę ze skondensowanym mlekiem.

Gdy wyjaśniła, czego od niego chce, zamrugał z niedowierzaniem, po czym wybuchnął śmiechem – czy był to wyraz ulgi, czy skutek bezczelności jej prośby, nie umiała odgadnąć.

– Chcę okazać szacunek mężowi – powiedziała cicho.

– Ale czemu nie bezpośrednio? – zdziwił się. Rozbawienie już go opuściło. – Benny jest moim przyjacielem. Rozumiem, że chce mu pani oddać przysługę, kontaktując go z pobratymcem, ale obawiam się, że on to uzna za poważne pogwałcenie łączącej nas zasady wzajemnego zaufania!

Mimo to spełnił jej prośbę i umówił ich dwoje na spotkanie z rabinem synagogi ranguńskiej. O dacie i godzinie poinformował ją w sekrecie, po czym sam stawił się o wyznaczonej porze na Dwudziestej Szóstej ulicy.

W gmachu z barwnymi kolumnami, w gabinecie zawalonym papierami i książkami usiedli oddzieleni biurkiem od zgarbionego rabina, z którego miny Khin wyczytała przede wszystkim sceptycyzm. Saw Lay z premedytacją nie patrzył na nią, nawet gdy już z doskonałą prostotą i elegancją zaczął tłumaczyć na angielski treść sprawy, którą Khin nieśmiało przedstawiała uczonemu mężowi: czuła mianowicie, że jej małżonek odniósłby wielką korzyść z ponownego włączenia w swój lud, albowiem obojgu im doskwiera obecnie brak wspólnoty, zwłaszcza że Benny jest sierotą, a w Rangunie nie mają nikogo.

– Chyba nie masz na myśli wnuka Josepha Eliasa Kodera? – obruszył się rabin. Zrazu, gdy Khin wymieniła pełne imię i nazwisko Benny’ego, w oczach rabina odmalowała się chmurna konsternacja, ale teraz jego krzaczaste brwi uniosły się, a twarz mocno pobladła.

– Tak… on… jego – wykrztusiła Khin taką angielszczyzną, że rabin musiał się porządnie wysilić, żeby ją zrozumieć. Rozpoznała nazwisko dziadka, które Benny wielokrotnie powtarzał, wyliczając krewnych podczas wizyty Saw Laya u nich w domu, powtarzał tak, jakby zarzucał wędkę na morze przeszłości, usiłując złowić kawałki samego siebie, które fala już dawno porwała.

Nagle rabin zaczął gorączkowo grzebać w stosach papierów na biurku, a jednocześnie wygłaszał przemowę.

– Mówi – tłumaczył Saw Lay – że żył w przeświadczeniu… wszyscy żyli w przeświadczeniu… że Benny jest dla nich stracony… Mówi, że ma list gdzieś tutaj… od cioci Benny’ego. List dla Benny’ego.

Nie znalazłszy tego, czego szukał, rabin zaczął otwierać jedną po drugiej szuflady biurka.