Misja lady Margot - Julia London - ebook

Misja lady Margot ebook

Julia London

4,0

Opis

Lady Margot wychodzi za mąż za przywódcę potężnego szkockiego klanu, Arrana MacKenziego. Jej ojciec, lord Norwood, ma nadzieję, że dzięki temu małżeństwu powiększy majątek i zdobędzie wysoką pozycję na północy kraju. Po ślubie okazuje się, że Margot nie była gotowa zamienić wielkomiejskich rozrywek Londynu na życie w surowej Szkocji. Wkrótce ucieka do rodzinnego domu i przysięga sobie nigdy więcej nie odwiedzać północy. Po kilku miesiącach nad Anglią i Szkocją zawisło widmo wojny. Lord Norwood namawia córkę, aby wróciła do męża. Margot ma odzyskać jego zaufanie i dowiedzieć się, po której stronie konfliktu stanie Arran…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 353

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (29 ocen)
11
10
4
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mgm25

Dobrze spędzony czas

Bardzo urokliwa historia
00

Popularność




Julia London

Misja lady Margot

Tłumaczenie:

PROLOG

Anglia, Norwood Park, 1706 rok

Zalotnicy – wszyscy bez wyjątku dobrze sytuowani i z koneksjami – lgnęli do nich niczym muchy do lepu. Nawet gdyby chciały, nie mogłyby się od nich uwolnić. Kiedy Lynetta zapytała Margot, co jej się w nich najbardziej podoba – oprócz fortuny i koligacji, rzecz jasna – panna Armstrong nie potrafiła znaleźć odpowiedzi. Zapewne dlatego, że podobało jej się w nich dosłownie wszystko.

Nie była wybredna. Lubiła przypatrywać się zarówno tym wysokim, jak i tym niskim, tym szczupłym i tym przysadzistym, tym w perukach i tym z włosami związanymi w kitkę na karku. Przyglądała im się ukradkiem, gdy konno lub w powozach przemierzali ogromne połacie Norwood Park. Bez względu na to, co robili i jak wyglądali, ich widok nieodmiennie cieszył jej ok o. Zwłaszcza kiedy spoglądali na nią z podziwem i zaśmiewali się w głos z jej żartów. Niektórzy chichotali nieustannie, niemal za każdym razem, kiedy otwierała usta, żeby coś powiedzieć. Najwyraźniej mieli ją za nad wyraz dowcipną.

Lubowała się w ich towarzystwie do tego stopnia, że zdołała nawet przekonać ojca, aby wydał bal z okazji szesnastych urodzin Lynetty.

– Urodziny panny Beauly, powiadasz? – westchnął ze znudzeniem, zerknąwszy na nią znad listu, który właśnie czytał. – Toż ta dzierlatka nie bywa jeszcze na salonach.

– Ale wkrótce zacznie. Już w nadchodzącym sezonie.

– A niby czemuż to właśnie ja miałbym ufundować jej debiut? – Lord Norwood uniósł pióro i podrapał się w głowę przez upudrowaną perukę. – Niech zadbają o to jej rodzice. Czy nie od tego ich ma?

– Ależ, papo, wiesz przecież, że Beaulyowie nie są nazbyt zasobni.

– Podobnie jak ty, moja panno. Dlatego, jak mniemam, przychodzisz po prośbie do mnie. Tylko ja w całym Norwood dysponuję wystarczającymi środkami, aby wyprawić owo nieszczęsne przyjęcie. Przyjęcie na cześć podfruwajki, której nie darzę szczególnymi względami. Że też przychodzą ci do głowy podobne fanaberie… Czemuż to, jeśli łaska, tak przy tym obstajesz?

Margot spuściła głowę, żeby ukryć rumieniec. Od dziecka rumieniła się z byle powodu. Jeśli wierzyć Lynettcie, była to jedna z jej nielicznych wad. Papa naturalnie natychmiast się połapał, że coś jest na rzeczy.

– Hm… pojmuję… – rzekł z namysłem i rozparłszy się na krześle, splótł dłonie na pokaźnym brzuchu. – Zatem wpadł ci w oko jakiś młodzieniec? Czy o to idzie?

Gdybyż tylko jeden, pomyślała nawijając na palec jasny lok. Nie umiałaby zliczyć młodzieńców, którzy wpadli jej w oko. Uznała jednak, że lepiej nie mówić tego na głos.

– Cóż… – mruknęła niewyraźnie. – Tak bym tego nie ujęła… Nie chodzi o nikogo w szczególności, ale…

Ojciec posłał jej drwiący uśmieszek.

– Nie ma potrzeby się krygować. Niech ci będzie. Wydaj ten bal, zabaw się i nie zawracaj mi więcej głowy.

Bale w Norwood Park nie miały sobie równych. Pod względem przepychu i zgromadzonych znakomitości mogły konkurować jedynie z przyjęciami w londyńskim Mayfair. Dlatego kilka tygodni później do rezydencji Armstrongów zjechało niemal całe sąsiedztwo.

Sufit zdobiło pięć ogromnych, pozłacanych kandelabrów, które migotały światłem świec z pszczelego wosku oraz mieniącymi się w ich blasku kryształkami. Pośrodku jadalni ustawiono wielki, trzypiętrowy tort przypominający kształtem rezydencję Norwood Park. Licznie przybyłe młode damy w wytwornych toaletach sunęły z wolna po sali balowej przy wtórze muzyki sześciu muzykantów sprowadzonych specjalnie na tę okazję z Londynu. Ich misternie ufryzowane włosy wznosiły się wysoko ponad głowami, jakby nie dotyczyły ich prawa ciążenia.

Towarzyszący im w tańcu młodzi mężczyźni, w większości przystojni i majętni arystokraci, przyciągali wzrok wykwintnymi strojami z brokatów i jedwabiów, w szczególności kunsztownie haftowanymi surdutami i wzorzystymi kamizelkami. Ich włosy skrywały się pod świeżo upudrowanymi perukami, a wypolerowane na błysk trzewiki odbijały płomienie świec niczym lustra.

Zajadali kawior i pili szampana, od czasu do czasu chowając się za największymi donicami, aby skraść jakiejś pannie całusa.

Margot włożyła uszytą na tę okazję suknię z zielonego jedwabiu, która zdaniem Lynetty znakomicie podkreślała jej zielone oczy i kasztanowe włosy. Jej szyję zdobił odziedziczony po matce naszyjnik z brylantów i pereł.

Jako że sala balowa była zbyt mała, aby pomieścić wszystkich gości, panna Armstrong tańczyła niewiele. Mimo to spoglądała tęsknie w stronę pana Williama Fitzgeralda, w nadziei, że ten zaprosi ją wkrótce do tańca.

W lśniącym od brokatu srebrnym surducie i nieskazitelnej peruce prezentował się olśniewająco. Margot podziwiała go z daleka od co najmniej dwóch tygodni. Przez cały ten czas wielekroć czuła na sobie jego spojrzenia, sądziła więc, że on także się nią interesuje. Niestety spotkał ją srogi zawód. William zdążył już zatańczyć z każdą niezamężną panną. Z każdą, ale nie z nią.

– Nie bierz sobie tego do serca – pocieszała ją Lynetta. – Albo chce zachować najlepszy taniec dla ciebie, albo pragnie oszczędzić ci wstydu. Niewykluczone, że wie, jak marna z ciebie tancerka.

Panna Armstrong obrzuciła przyjaciółkę piorunującym spojrzeniem.

– Jesteś jak zwykle niezawodna, Lynn. Wiedziałam, że nie omieszkasz mi tego wytknąć. – Według Lynetty kompletny brak poczucia rytmu był jej drugą poważną wadą, obok zdradzieckich rumieńców, rzecz jasna.

– Nie odmówisz mi chyba dobrych chęci? – wzruszyła ramionami panna Beauly. – Próbowałam jedynie znaleźć wytłumaczenie dziwnego zachowania pana Fitzgeralda. Zazwyczaj okazywał ci zdecydowanie więcej atencji.

– Doprawdy, moja droga, nie musisz się aż tak wysilać. Najwyraźniej przestał się mną zajmować. Czy to ważne z jakiego powodu?

– Ależ naturalnie, że ważne. Lepiej, żeby powodem były twoje dwie lewe nogi niż coś znacznie gorszego.

– Coś znacznie gorszego? – W tonie Margot dało się słyszeć urazę. – Niby co takiego?

Lynn posłała jej rozbrajający uśmiech.

– Cóż, byłoby znacznie gorzej, gdybyś nie potrafiła zabawić zalotnika zajmującą rozmową.

Panna Armstrong otworzyła usta, ale nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, obie spostrzegły na sali wielkie poruszenie.

– Coś się święci – oznajmiła niepotrzebnie Beaulyówna.

– Tylko co? Nic nie widać w tym tłumie.

Przyjaciółki stanęły na palcach i rozejrzały się dookoła, wyciągając szyje.

– Zdaje się, że zjawił się ktoś nowy – odezwał się stojący nieopodal dżentelmen. – Z tego co słyszę, jakiś nieoczekiwany gość…

Dziewczęta jak na komendę wciągnęły głośno powietrze i spojrzały po sobie szeroko otwartymi oczami. To mogła być tylko jedna osoba – cieszący się ogromnym wzięciem Montclare, którego wezwały do Londynu jakieś pilne sprawy. Lord Montclare był niewątpliwie najlepszą partią w okolicy. Miał wszystko, czego mogłaby sobie życzyć u kandydata na męża panna z dobrego domu: urodę, dochód w postaci dziesięciu tysięcy funtów rocznie, a w perspektywie tytuł wicehrabiego Waverly. Na dodatek był uprzejmy, uważny i nigdy się nie wywyższał. Ponoć upatrzył sobie jakąś dziedziczkę z Londynu, ale Margot i Lynetta nie dawały wiary plotkom. Wolały zachować nadzieję.

Spojrzawszy na siebie porozumiewawczo, wypadły z sali balowej i puściły się pędem w stronę balkonu, który znajdował się bezpośrednio nad foyer. Stamtąd mogły bez przeszkód przyjrzeć się nowo przybyłemu gościowi.

Ku ich wielkiemu rozczarowaniu, nie był to Montclare.

– A niech to… – mruknęła Lynn. – To jednak nie on…

Ani nawet żaden z licznych znajomych ojca, którzy przyjeżdżali doń z Londynu w interesach… Margot przyjrzała się grupce i zmarszczyła brwi. Powierzchownością w niczym nie przypominali innych mężczyzn. Prawdę mówiąc, wyglądali dość dziwacznie i… onieśmielająco.

– Boże Przenajświętszy… – westchnęła obok niej Beaulyówna. – A cóż to za… odmieńcy?

Było ich pięciu. Wszyscy wyróżniali się wzrostem, muskulaturą i wyjątkowo niechlujnym odzieniem. Co gorsza, nie nosili peruk. Jeden z nich nie zadał sobie nawet trudu, żeby związać włosy, które skręcały mu się wokół głowy w burzę czarnych loków. Ich długie, uwalane błotem płaszcze miały z tyłu rozcięcia, ani chybi przysposobienie do siedzenia w siodle, a kamizelki i bryczesy zamiast z jedwabiu uszyte były ze zwykłej wełny.

– Co to za jedni? – zapytała szeptem Lynetta. – Cyganie?

– Jak nic rozbójnicy – odparła z kamienną miną panna Armstrong.

Lynn zachichotała i zakryła dłonią usta. Nie dość szybko. Przywódca przybyszy usłyszał jej śmiech i zadarłszy głowę, spojrzał wprost na Margot, która z wrażenia wstrzymała oddech. Jego oczy były niesamowicie niebieskie i niepokojąco przenikliwe, jakby potrafiły zajrzeć jej w głąb duszy. Wiedziała, że powinna odwrócić wzrok, ale nie zdołała się do tego zmusić.

Po chwili czar prysł. Ktoś się odezwał i mężczyźni ponownie ruszyli naprzód. Nim zniknęli wewnątrz domu, ciemnowłosy nieznajomy znów na nią popatrzył, a ona poczuła na plecach dreszcz.

Wkrótce potem wróciła do sali i szybko o nim zapomniała. Nie mogła pojąć, dlaczego nikt do tej pory nie zaprosił jej do tańca. Czyżby rzeczywiście miała dwie lewe nogi?

Wydawało jej się, że upłynęła cała wieczność, nim usłyszała dzwonek wzywający gości na poczęstunek. Umoczyła usta w szampanie, który podał jej lokaj, i stanęła obok przyjaciółki w oczekiwaniu na swoją porcję tortu.

– Rety! – szepnęła konspiracyjnie Lynn, pociągając ją za ramię.

– Co znowu?

– Idzie tu!

– Kto?

– Fitzgerald!

– Fitzgerald?! A niech to! – Margot otarła pospiesznie usta z szampana i wygładziła suknię. – Patrzy na mnie?

Nim Beaulyówna zdążyła odpowiedzieć, pan Fitzgerald pojawił się u ich boku.

– Panno Armstrong – przywitał się z wytwornym ukłonem. – Panno Beauly, moje powinszowania z okazji urodzin.

– Dziękuję – odparła Lynetta. – Daruje pan… ale zamierzałam właśnie… – zawiesiła głos – pójść po tort. – Z tymi słowy odeszła na bok, zostawiwszy przyjaciółkę sam na sam z Williamem.

– Dobrze się pan bawi na naszym balu, panie Fitzgerald? – zapytała z mocno bijącym sercem Margot.

– Znakomicie. Zasłużyła pani na najwyższe pochwały.

Uśmiechnęła się szeroko zadowolona z komplementu.

– Och, to nie tylko moja zasługa. Wiele osób pomagało mi w przygotowaniach, w szczególności Lynetta.

– Naturalnie. – William przesunął się i stanął tuż obok niej. Niemal czuła na łokciu jego ramię. – Będę zaszczycony, jeśli zechce pani podarować mi kolejny taniec.

– Z przyjemnością – odparła ochoczo, choć przez chwilę miała obawy, że podepcze mu palce.

– Panno Armstrong.

– Tak?

Fitzgerald skinął w stronę drzwi.

– Zdaje się, że chce z panią mówić kamerdyner.

– Co takiego, Quint? – zapytała, z trudem odrywając wzrok od rozmówcy.

– Ojciec panienki życzy sobie widzieć panią w bawialni.

Do stu tysięcy diabłów! – zaklęła w myślach, po czym uśmiechnęła się z przymusem do służącego.

– Akurat teraz? – Miała nadzieję, że w jej głosie nie słychać poirytowania.

– Przypilnuję pani szampana – zaofiarował się pan Fitzgerald. – Jestem pewien, że to zajmie tylko chwilę.

Oby, pomyślała z niezadowoleniem. Inne panny krążyły wokół niego niczym sępy. Gotowe porwać go na dobre, jeśli oddali się na zbyt długo.

– Czy to nie może zaczekać? – spróbowała jeszcze raz, zerkając błagalnie na Quinta.

– Obawiam się, że nie. – Kamerdyner jak zwykle pozostał niewzruszony. – Jaśnie pan prosi, aby przyszła pani bez zwłoki.

William uśmiechnął się życzliwie i wyjął jej z ręki kieliszek.

– Proszę iść. Zatańczymy, kiedy pani wróci.

– Dziękuję. Bardzo pan miły. – Odwróciła się na pięcie i uniósłszy spódnice, pomaszerowała w stronę wyjścia.

Kiedy dotarła do bawialni, już od progu powitał ją nieprzyjemny odór koni. Ku swemu zdumieniu odkryła, że ojciec czeka na nią w towarzystwie umorusanych mężczyzn, których widziała kilka minut wcześniej w holu. Jej brat, Bryce, stał przy kominku i przyglądał się gościom z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Czterej z nich byli tak zajęci pochłanianiem jedzenia, że zupełnie nie zwracali uwagi na otoczenie. Mlaskali, siorbali i pochrząkiwali jakby od co najmniej miesiąca nie mieli nic w ustach.

– Oto i moja córka – odezwał się pan Armstrong, wyciągając ku niej dłoń.

Margot podeszła do niego niechętnie i dygnęła na powitanie.

Niebieskooki nieznajomy z bliska wyglądał jeszcze bardziej niechlujnie niż z daleka. Jego odzienie nosiło wyraźne ślady kilkudniowej podróży, a dolną część twarzy zasłaniała mu długa, ciemna broda. Zapewne zgubił po drodze brzytwę. Co gorsza, zdaje się tam, skąd pochodził, nie nauczono go dobrych manier. Zmierzył ją taksującym spojrzeniem od stóp do głów, na moment zatrzymując wzrok na jej dekolcie. Bezwstydnik!

Posłała mu miażdżące spojrzenie, ale on zamiast poczuć się zbesztany, wyraźnie się rozochocił i nadal zuchwale wlepiał w nią oczy.

Kiedy wstał, okazało się, że przewyższa ją więcej niż o głowę.

– Margot – odezwał się ponownie ojciec. – Pozwól, że ci przedstawię, Arran MacKenzie, panie MacKenzie, moja jedynaczka.

Panna Armstrong ukłoniła się i podała mu rękę.

– Rada jestem pana poznać.

– Cała przyjemność po mojej stronie… – Mówił z silnym, śpiewnym akcentem, o dziwo, bardzo przyjemnym dla ucha.

Jego dłoń była ogromna i szorstka. W porównaniu ze smukłą, wypielęgnowaną dłonią Williama Fitzgeralda, przypominała niedźwiedzią łapę.

Uśmiechnęła się uprzejmie i pospiesznie uwolniła palce. Potem spojrzała wyczekująco na ojca. Najwyraźniej niespieszno mu było ją odesłać. Jak długo każe mi tu tkwić? – zastanawiała się niepocieszona. W sali balowej czekał na nią William. Nie brakowało też rywalek, które krążyły wokół niego jak hieny i mogły w każdej chwili zabrać jej go na zawsze.

– Pan MacKenzie ma odziedziczyć tytuł barona Balhaire – oznajmił raptem ojciec.

A mnie cóż do tego? – pomyślała zdumiona i zniecierpliwiona. Jak przystało posłusznej córce, zrobiła jednak to, co nakazywał obyczaj.

– Zapewne cieszy pana ów prospekt – rzekła uprzejmie.

MacKenzie przechylił głowę i znów utkwił w niej wzrok.

– Niezmiernie, panno Armstrong. Nawet pani nie przypuszcza jak bardzo.

Margot zadrżała na całym ciele. Czemu ten ordynus tak bezwstydnie jej się przygląda? I dlaczego ojciec mu na to pozwala? Widzi przecież, co się święci.

– Dziękuję, Margot – zabrał głos lord Norwood. – Możesz wracać do swoich gości.

Co to wszystko ma znaczyć? Poczuła się jak owca prowadzona na targ do wyceny. Ojciec zbyt często traktował ją jak błyskotkę, którą warto się pochwalić światu. Była czymś więcej niż tylko ładną buzią.

Spojrzała ostatni raz w niebieskie oczy Szkota.

– Miło mi było pana poznać – skłamała, nie kryjąc niechęci. Miała nadzieję, że wyczyta z jej twarzy odrazę. Jego towarzysze z całą pewnością wyczuli, że nie jest im życzliwa. Oderwali się od talerzy i przyglądali jej się, jakby nigdy wcześniej nie widzieli wytwornej kobiety. Zważywszy na ich powierzchowność i maniery, było to całkiem prawdopodobne. Żadna dystyngowana dama nie chciałaby mieć z nimi nic wspólnego.

– Mnie również, panno Armstrong – rzekł tymczasem ich wódz, posyłając jej szeroki uśmiech.

Nie wiedzieć czemu, nagle zrobiło jej się gorąco. To pewnie ten jego śpiewny akcent. Odwróciwszy się na pięcie, wybiegła na korytarz. Oby jak najdalej od tych nieokrzesanych morusów.

Panu Fitzgeraldowi najwidoczniej znudziło się czekanie. Kiedy wróciła na przyjęcie, tańczył już z kimś innym.

Nazajutrz ojciec oznajmił jej, że zamierza wydać ją za mąż za Arrana MacKenziego. Na nic zdały się histerie i błagania. Jej los został przesądzony.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Pogórza północnej Szkocji, 1710 rok

Noc była tak pogodna, że nawet z oddalonego od plaży dziedzińca słychać było szum morza. Okna średniowiecznego zamku Balhaire stały otworem, a w westybulu wciąż paliły się pochodnie.

Wnętrze odnowiono i wyposażono we wszelkie możliwe wygody. Takiej rezydencji nie powstydziłby się sam król. Baronowi Arranowi MacKenziemu dom ten w zupełności wystarczał do szczęścia.

Przywódca klanu i jego ludzie odpoczywali po wieczerzy przy beczce piwa w towarzystwie kilku dziewcząt, które umilały im czas.

Tymczasem na baszcie wartownicy grali w kości.

Seamus Bivens wygrał u swego druha, Donalda Thane’a co najmniej dwa sgillingi[1]. Nie żeby to była fortuna – lord MacKenzie sprawiedliwe opłacał lojalnych ludzi – ale roztropny Szkot nigdy nie gardzi zarobionym, a tym bardziej darowanym groszem. Następna kolejka i przegrana Donalda zakończyła się bójką. Dowódca warty Sweeney MacKenzie zamierzał przymknąć na nią oko, ale usłyszawszy z dołu jakiś hałas, przypadł do podkomendnych i rozdzielił ich bez ceregieli.

– Mordy w kubeł, utrapieńcy! Zapomnieliście, po coście tu przyszli? A może na słuch wam padło od tych kości?

Wartownicy natychmiast wyciągnęli szyje i nadstawili uszu. W oddali wyraźnie słychać było nadjeżdżający powóz.

– Ki czort? – wymamrotał Seamus, wnet zapomniawszy o sprzeczce z Donaldem. Chwycił lunetę i wyjrzał za mury.

– No i? – ponaglił Thane, spoglądając mu przez ramię. – Kogo diabli niosą? Pewno któregoś z Gordonów?

Bivens potrząsnął głową.

– Eee… nie, to nie Gordon.

– Skoro nie Gordon, to jak nic Munro – stwierdził z przekonaniem Sweeney. – Ponoć Munrowie czynią zakusy na nasze ziemie.

– Nie, Munro też nie.

Na dziedzińcu stanął powóz eskortowany przez czterech konnych.

– Kto, do diaska, nachodzi porządnych ludzi po północy? – oburzył się Donald. – Też mi pora na wizyty! Skaranie boskie… – Zamierzał dorzucić coś jeszcze, ale Seamus raptem wypuścił ze świstem powietrze, odskoczył od blanki, jak oparzony, po czym wychylił się raz jeszcze. Jakby chciał się upewnić, czy dobrze widzi.

– Nie! Nie może być! Oczom własnym nie wierzę…

– Co, do pioruna? – dopytywali się towarzysze. – To chyba nie Buchanan? – Najgorszy wróg MacKenziech raczej nie składał kurtuazyjnych wizyt w środku nocy.

– Gorzej.

– Gorzej? Duchaś tam zobaczył, czy jak?

– W rzeczy samej… Tak jakby.

– Mówże zaraz, kto zacz, bo nie ręczę za siebie! – zapieklił się Sweeney.

– No… lady MacKenzie… – wydusił szeptem Bivens.

– Lady MacKen… Że jak?!

– No, mówię przecie…

– Jezusie Nazareński, niech skonam…! – Dowódca warty chwycił pistolet, po czym puścił się biegiem na dół, żeby ostrzec kuzyna o powrocie żony. Nie było to łatwe zadanie. Wieża była wysoka, a schody strome. Kiedy dotarł na dziedziniec, pani MacKenzie stawiała właśnie stopę na schodkach powozu. Sweeney zaklął pod nosem i pognał ku drzwiom.

Arran odetchnął głęboko, rozkoszując się chwilą. Nie ma to, jak wieczór z kuflem dobrze uwarzonego piwa i ponętną dziewką na kolanach. Gdyby jeszcze pamiętał, jak miała na imię… Aileen? Irene?

– Arran! Arran! – rozległo się nagle natarczywe wołanie.

MacKenzie wychynął zza pleców blondynki i rozejrzał się nieprzytomnie dookoła. Sweeney biegł ku niemu, sapiąc i słaniając się na nogach. Wyglądał tak, jakby miał za chwilę wyzionąć ducha. – MacKenzie! – wrzeszczał wniebogłosy, przeciskając się przez tłum. – P-p-prędko! G-g-gdzie się p-p-podział MacKenzie?! – Władał mieczem jak mało kto i był wytrawnym dowódcą, ale kiedy coś go wyprowadzało z równowagi, a zdarzało się to nader rzadko, jąkał się, jak w czasach, gdy obaj byli dziećmi. Dziwne… – pomyślał z niejakim niepokojem Arran.

– Sweeney! – krzyknął, zepchnąwszy z kolan dziewczynę, która dotrzymywała mu towarzystwa. – Tu jestem! Co tak dyszysz, bracie? Stało się co, czy jak?

– I o-o-owszem, s-stało się – wysapał bez tchu dowódca straży. – W-wróciła…

– Że co?

– No, w-wróciła, t-twoja…

MacKenzie podniósł się i chwycił krewniaka za ramiona.

– Spokojnie, chłopie. Odsapnij i zacznij od nowa. Mówisz, że kto wrócił?

– Tt-twoja p-p-pani.

– Moja… Kto?

– Twoja p-p-pani. L-lady M-MacKenzie.

Ostatnie słowa Sweeneya zawisły w powietrzu w kompletnej ciszy, jaka raptem zapanowała w westybulu. Arran na moment zamarł. Gdy odrobinę oprzytomniał, wymienił spojrzenie z Jockiem, lecz ten sprawiał wrażenie równie osłupiałego jak on sam.

– Oj, chłopie – zwrócił się ponownie do Sweeneya. – Coś ci się chyba pomyliło. To nie może być ona…

– Nie pomyliło mu się – usłyszał nagle i ponownie zdębiał. Ten głos i wyrazisty angielski akcent rozpoznałby wszędzie. Popatrzył w stronę drzwi, ale w słabo oświetlonej sieni niewiele dało się zobaczyć. Zresztą nie potrzebował potwierdzenia. Wystarczył mu zbiorowy okrzyk zebranych w izbie towarzyszy. W istocie, Sweeney się nie mylił. Ta zdradliwa piekielnica rzeczywiście tu była. Żona marnotrawna wróciła na włości. Po trzech latach ni stąd, ni zowąd przypomniała sobie, że ma męża? Dobre sobie.

Jego ludzie zapewne będą podzieleni. Część przyjmie jej powrót jako błogosławieństwo, część jako zwiastun katastrofy. On sam nie miał złudzeń. Był przekonany, że zjawiła się w Balhaire z jednego z trzech powodów: jej ojciec przeniósł się do lepszego świata i nie miała, gdzie się podziać, przepuściła wszystkie pieniądze MacKenziech albo chciała się rozwieść.

To pierwsze było raczej niemożliwe. Gdyby stary Norwood umarł, już by o tym wiedział. Opłacał w Anglii człowieka, który miał baczenie na jego niewierną połowicę. Tłum rozstąpił się jak na zawołanie, żeby zrobić dla niej przejście. Przez chwilę sunęła ku niemu posuwistym krokiem w eskorcie dwóch wymuskanych rodaków w perukach.

Byłoby to iście spektakularne wejście, gdyby nie natknęła się po drodze na jednego z psów, który drzemał w najlepsze na środku izby. Na widok uśpionej bestii zatrzymała się na chwilę, po czym przeszła dookoła i ruszyła dalej.

Arran pomyślał wówczas, że najbardziej prawdopodobny jest trzeci powód. Chciała się rozwieść albo unieważnić ich małżeństwo; jedno z dwojga. Tak czy owak, pragnęła na zawsze się od niego uwolnić. Tylko po co przemierzyła w tym celu taki szmat drogi? Nigdy nie potrafił odgadnąć, co myśli. Nadal nie mógł uwierzyć, że stoi przed nim we własnej osobie, z miną niewiniątka i niepewnym uśmiechem. Jej ludzie trzymali przy niej wartę z rękoma na rękojeściach mieczy.

Zeskoczywszy z podestu, podszedł do niej zdecydowanym krokiem.

– Przypłynęłaś statkiem? – zapytał z pozornym spokojem. – Czy może przyfrunęłaś na miotle?

W pełnej napięcia ciszy rozległ się nagle słabo tłumiony chichot któregoś z biesiadników.

– Najpierw wsiadłam na statek – odparła, ignorując zaczepkę. – A potem jechałam powozem. – Przechyliła głowę na bok i zmierzyła go uważnym spojrzeniem. – Znakomicie się prezentujesz, mężu. Miałam nadzieję, że zastanę cię w dobrym zdrowiu.

Zbył jej uwagę milczeniem. Co niby miałby jej powiedzieć po trzech latach rozłąki? Nie odezwał się także dlatego, że gdyby otworzył usta, ani chybi dałby upust długo tłamszonym emocjom, którymi nie miał ochoty dzielić się ze światem.

Tymczasem Margot rozejrzała się dookoła, zatrzymując wzrok na płonących pochodniach, żeliwnych kandelabrach i psach, które kręciły się samopas po izbie. Norwood Park znacznie różniło się od siedziby rodu MacKenziech. Nawykła do przepychu londyńskich salonów i nigdy nie przepadała za tym miejscem. Zamiast surowego westybulu wolałaby wystawną salę balową, ale dla Arrana liczyła się nade wszystko wygoda, stąd dwa długie stoły, dwa ogromne paleniska i kilka dywanów, które tłumiły odgłos kroków na kamiennych posadzkach.

– Staroświecko i uroczo, jak zwykle – skwitowała z uśmiechem. – Dokładnie tak, jak zapamiętałam. Nic się nie zmieniło.

– Ależ wiele się zmieniło – oznajmił z przekąsem. – Nie spodziewałem się ciebie.

– Domyślam się. – Na jej twarzy pojawił się ledwie zauważalny grymas. – Daruj, że cię nie uprzedziłam.

Oczekiwał czegoś więcej. Wyjaśnienia albo chociaż przeprosin, może nawet prośby o przebaczenie. Na próżno. Najwyraźniej nie zamierzała się z niczego tłumaczyć. Popatrzyła w bok na podest, który miał za plecami.

Obrócił się nieznacznie, podążając za jej spojrzeniem. Podium, przy którym przywódca klanu zwyczajowo spożywał posiłki i odbywał narady z doradcami, było jedyną pozostałością starego wystroju. Lubił je, bo miał stamtąd idealny widok na całe pomieszczenie.

– Istotnie, teraz widzę, że coś się zmieniło – stwierdziła z entuzjazmem. – Bardzo gustowne. Podobają mi się.

Upłynęła dłuższa chwila, nim uzmysłowił sobie, że ma na myśli rzeźbiony stół, tapicerowane krzesła i srebrne świeczniki, które przywiózł z ostatniej podróży. Dostał je w zamian za konie, których potrzebował pewien zdesperowany nieszczęśnik uciekający przed wymiarem sprawiedliwości.

– Pochodzą z Francji, prawda? Wyglądają iście francusko.

Czy pochodzą z Francji?! Nie dowierzał własnym uszom. Czy ta kobieta całkiem postradała zmysły? Lord i lady MacKenzie stanęli ponownie twarzą w twarz i obyło się bez walki na noże. Należałoby z tej okazji uderzyć w dzwony, a ona pyta, skąd się wzięły jego nowe meble? Jakie to ma, do diaska, znaczenie? Po co tu przyjechała? Po trzech latach, w dodatku bez uprzedzenia? Raptem przypomniała sobie, że ma męża? I ma czelność paplać o byle czym? Jej buta przekraczała wszelkie granice, bulwersował się w duchu.

Panował nad sobą z najwyższym trudem. Serce omal nie wyskoczyło mu z piersi.

– Nie sądziłem, że cię jeszcze kiedykolwiek zobaczę, pani. Czemu zawdzięczam ten zaszczyt?

Posłała mu szeroki uśmiech.

– Co cię sprowadza do Balhaire? – ponaglił z ponurą miną.

– Właśnie! – zawołał któryś z zebranych. – Też chcielibyśmy wiedzieć.

– Och, wybaczcie. – Dygnęła z wdziękiem. – Jestem taka przejęta, że z tego wszystkiego zapomniałam o manierach. Wróciłam do domu. Na dobre. – Znów się uśmiechnęła i wyciągnęła ku niemu dłoń.

– Do domu? – parsknął z drwiną. – Raczysz żartować, pani.

– Owszem, do domu. Jesteś moim mężem. Mój dom jest tam, gdzie ty. – Zamachała palcami, żeby mu przypomnieć, że wciąż nie podał jej ręki.

Nie musiała. Doskonale widział tę rękę i urokliwy uśmiech, na którego widok boleśnie ścisnęło mu się serce. Na jej policzkach pojawiły się dołeczki, a zielone oczy świeciły w świetle pochodni jak szmaragdy. Spod nakrycia głowy wyzierały ciemnokasztanowe loki.

– Nie przywitasz się ze mną?

Zawahał się. Wciąż miał na sobie ubłocone od jazdy ubranie i niedbale związane włosy. Nie golił się od kilku dni i zapewne nie pachniał najlepiej. Mimo to ujął jej dłoń. Miała takie ładne i delikatne dłonie… Ścisnął ją mocniej i przyciągnął bliżej siebie.

Stała teraz na wyciągnięcie ręki. Musiała zadrzeć głowę, żeby spojrzeć mu w twarz.

Wpatrywał się w nią przez chwilę, próbując przejrzeć jej zamiary.

– To ma być powitanie? – spytała, uniósłszy brew. – Zrób to, jak należy. Powitaj mnie w domu, mężu. – Nim zdążył zareagować, kompletnie wytrąciła go z równowagi. Stanęła na palcach, objęła go za szyję i pocałowała w usta.

A niech to! Pocałowała go. I nie był to bynajmniej niewinny pocałunek, jaki zapamiętał z przeszłości. Tylko takimi obdarowywała go wówczas młoda, nieśmiała żona. Teraz całowała go dojrzała, świadoma swego ciała kobieta. Kiedy skończyła, uśmiechnęła się i zajrzała mu w oczy.

Udało jej się. Osiągnęła dokładnie to, co chciała. Niemal cała jego złość wyparowała, a raczej zmieniła się w zgoła inne uczucia. Obrzucił ją rozognionym spojrzeniem. Prawie w ogóle się nie zmieniła. Może sprawiała wrażenie odrobinę bardziej krzepkiej… Tak czy owak, nie była już tym samym zapłakanym dziewczątkiem, które uciekło od niego do papy.

Ściągnął jej z głowy kaptur i sięgnął do aksamitnego loka, który wymknął się spod misternego upięcia. Potem rozpiął jej płaszcz i obejrzał idealnie skrojoną suknię i dekolt uwięziony w ciasnym gorsecie. Z niejakim zdumieniem odkrył, że jej szyję zdobi naszyjnik ze szmaragdów, który podarował jej niegdyś w prezencie ślubnym. Była zachwycająca. Wyglądała niezwykle ponętnie i kusząco, jak przedni posiłek w oczach wygłodniałego wędrowca. Myliła się jednak, jeśli sądziła, że będzie dziś biesiadował przy jej stole.

– Widzę, że nie żałowałaś sobie moich pieniędzy – rzekł, spoglądając na drogą jedwabną spódnicę. – Przypuszczam, że nader często robiłaś z nich użytek. Zdrowie także ci dopisuje.

– I owszem, nie mogę narzekać – odparła uprzejmie. – Ty także wyglądasz… – zawiesiła głos i przyjrzała się jego nieświeżemu strojowi – …dokładnie tak samo jak zwykle – dodała z krzywym uśmiechem.

Jej zapach przyprawiał go o zawrót głowy. Wróciły nieproszone wspomnienia. Oczyma wyobraźni zobaczył znów jej nagie ciało, włosy rozrzucone na poduszce i krągłe piersi. Niemal poczuł, jak oplata go nogami.

Bezbłędnie odczytała jego myśli. Dostrzegł to w jej oczach, zanim odwróciła się ku swoim towarzyszom.

– Pozwól, że ci przedstawię, panowie Pepper i Worthing. Zadbali o to, bym dotarła bezpiecznie do celu.

Tłum nie zareagował entuzjastycznie. Zewsząd podniosły się nieprzyjazne szepty. Pomimo niedawnego sojuszu pomiędzy Anglią i Szkocją, klan MacKenziech nie darzył Anglików szczególną sympatią. Zwłaszcza odkąd jego małżeństwo okazało się kompletną katastrofą.

Arran ledwie spojrzał na angielskich trefnisiów.

– Gdybym wiedział, że pragniesz wrócić do Balhaire, pani, wysłałbym po ciebie moich najlepszych ludzi. Swoją drogą, ciekawe, dlaczego nie dałaś mi znać o swoich zamiarach.

– Zawsze byłeś wielkoduszny – odrzekła wymijająco. – Zechcesz ugościć nas wieczerzą? Jesteśmy zdrożeni i głodni.

MacKenziemu szumiał w głowie alkohol i wciąż nie mógł otrząsnąć się ze zdumienia. Nie był jednak na tyle otumaniony, by pozwolić sobą pomiatać. Co to, to nie. Jego szanowna małżonka wpada do domu w środku nocy i udając, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, prosi o posiłek? Niedoczekanie. Należą mu się chyba jakieś wyjaśnienia. I bodaj sczezł, wydobędzie je z niej choćby przymusem, ale na pewno nie przy ludziach.

– Muzyka! – wrzasnął na całe gardło i odczekawszy, aż ktoś zacznie grać na piszczałce, chwycił Margot za nadgarstek. – Przyjeżdżasz tu bez zapowiedzi i masz czelność domagać się jedzenia? Po tym jak ode mnie uciekłaś? Masz tupet, kobieto, tego nie można ci odmówić.

Popatrzyła na niego spod przymrużonych powiek, zupełnie tak samo, jak w dniu, w którym ujrzał ją po raz pierwszy. – Nie nakarmisz żony i ludzi, którzy dopilnowali, aby wróciła bez szwanku do twego domu?

– A zatem wróciłaś do domu – zadrwił bezlitośnie. – Jak powiadasz, na dobre. Wybacz, ale trudno dać temu wiarę.

– Ponoć Szkoci słyną z gościnności. Niegdyś nieustannie mi to powtarzałeś.

– Nie waż się mnie pouczać. Zwłaszcza na temat szkockich obyczajów. Chcesz jeść, odpowiedz najpierw na pytanie. Po co przyjechałaś?

Uśmiechnęła się nieoczekiwanie.

– Och, Arranie. To przecież oczywiste. Jestem tu, bo się za tobą stęskniłam. Bo wreszcie wrócił mi rozum. Chcę, żebyśmy spróbowali zacząć wspólne życie od nowa. Niby z jakiego innego powodu miałabym przemierzyć taki szmat drogi?

Popatrzył na nią sceptycznie i pokręcił głową.

– Z jakiego innego powodu? – powtórzył szyderczo. – Nie wiem, ty mi powiedz. Nie, czekaj, niech zgadnę. Mam pewne podejrzenia. Ojciec przegnał cię z domu? Postradałaś zmysły? A może zwyczajnie coś knujesz? Hm? Chcesz poderżnąć mi we śnie gardło? Możliwości jest wiele.

– Poderżnąć ci gardło? – powtórzyła zgorszona. – Zamordować cię? Skądże znowu. Zbyt wiele krwi, jak na mój gust. Zmieniłam zdanie, to wszystko. Nie pojmuję, dlaczego sądzisz, że to niemożliwe. Nie jesteś przecież aż taki odpychający. Przeciwnie, bywasz nawet… uroczy… Na swój sposób.

Krew zawrzała mu w żyłach. Ta jędza drwi sobie z niego w najlepsze.

– Jeśli mam być całkiem szczera, wróciłabym już dawno, gdybyś choć raz, choć jeden jedyny raz, dał mi znać, że tego chcesz, że pragniesz mnie z powrotem.

Roześmiał się z niedowierzaniem, mimo że wcale nie było mu do śmiechu.

– Całkiem ci rozum odjęło, kobieto? Przez trzy lata nie dawałaś znaku życia. Trzy lata! Nie odezwałaś się do mnie ani słowem.

– Ty też do mnie nie pisałeś.

Tego już było za wiele. Miarka się przebrała. Oburzenie walczyło w nim o lepsze ze ślepą furią. Miał ochotę mocno nią potrząsnąć. Nie wiedział, jaką prowadzi grę, ale nie zamierzał być w niej bezwolnym pionkiem ani tym bardziej pozwolić jej wygrać. Objął ją bezceremonialnie i przycisnął sobie do piersi.

– A zatem nie powiesz mi prawdy? – zapytał, głaszcząc ją po policzku.

– Wciąż mi nie wierzysz? – odpowiedziała słodko.

Jej oczy kłamały. Wystarczyło w nie spojrzeć, żeby dostrzec fałsz.

– Nie, nie wierzę w ani jedno twoje słowo – stwierdził dobitnie.

Uśmiechnęła się i zadarła podbródek. Nagle pojął, że już się go nie boi. Kiedyś czuła przed nim niejaki respekt. Teraz najwyraźniej nic z niego nie zostało.

– Nie wiedzieć czemu, jesteś przesadnie nieufny. Zawsze byłam z tobą szczera, prawda? Przypomnij sobie. Niby dlaczego miałabym raptem zacząć łgać? Jestem twoją żoną, MacKenzie. Nigdy nie przestałam nią być. Nawet jeśli mnie przy tobie nie było. Skoro nie chcesz mi uwierzyć, cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak cię przekonać.

Popatrzył na jej piękną twarz, zgrabny nosek, wielkie zielone oczy i ciemne brwi. Trudno było oprzeć się jej urodzie.

– Zdołałaś mnie zaskoczyć, nie przeczę – przyznał szczerze, zatrzymując wzrok na ponętnym dekolcie. – Przypuszczam, że właśnie to chciałaś osiągnąć. Ale wiedz, droga „żono”, że nie jestem głupcem. Nie omamisz mnie swoimi sztuczkami. Kiedy cię ostatni raz widziałem, uciekałaś ode mnie na drugi koniec świata. – Nieprzypadkowym gestem położył jej rękę na lewej piersi. – Miałbym uwierzyć, że raptem znalazłaś dla mnie miejsce w swoim nieczułym sercu? Daruj, ale zostało mi odrobinę oleju w głowie.

Nadal się uśmiechała, jakby jego słowa nie zrobiły na niej najmniejszego wrażenia. Zdradził ją jednak rumieniec na policzkach.

– Dowiodę, że jesteś w błędzie. Zrobię to z rozkoszą, ale najpierw mnie nakarm. Przede mną niełatwe zadanie. Muszę nabrać sił.

– Nie poznaję cię. Co się stało z niewinnym kwiatuszkiem, który porzucił mnie trzy lata temu…?

– Rozwinął pączki i zamienił się w dojrzały kwiat. – Poklepała go po torsie. – Bądź tak dobry i daj Pepperowi i Worthingowi coś do jedzenia.

– Fergus! – krzyknął, nie odrywając wzroku od jej twarzy. – Posiłek dla gości. Żywo! – Ująwszy żonę za łokieć, pociągnął ją za sobą w stronę podestu. Nie wspomniała o tym, że ściska ją za mocno, a jego niekoniecznie czysta ręka kala jej cenną suknię. Kiedyś by to zrobiła. Teraz milczała, jakby nie spodziewała się lepszego traktowania.

Arran doskonale słyszał szepty i czuł na sobie zaciekawione spojrzenia pozostałych członków klanu. Ludzie wyciągali szyje, żeby przyjrzeć się lepiej długo niewidzianej lady MacKenzie i jej sługusom.

– Nie musiałaś zabierać ze sobą uzbrojonej po zęby obstawy – warknął, posadziwszy ją przy stole. – Wystraszyliście Sweeneya niemal na śmierć.

– Wybacz, ojciec nalegał. Obawiał się, że napotkam rabusiów. Drogi są niebezpieczne. – Spojrzała na niego z ukosa.

Zawsze uważał, że jest wyjątkowo piękna, ale z jakiegoś powodu po długiej rozłące wydawała mu się jeszcze piękniejsza niż zwykle. Tyle że teraz nie żywił do niej szczególnie ciepłych uczuć. Owszem, pragnął jej ciała, ale oprócz tego wzbudzała w nim wyłącznie niechęć i wzgardę. Kiedyś, dawno temu wystarczyło, że się uśmiechnęła, a przymykał oko na jej liczne wybryki. Na szczęście jej uroda nie ogłupiała go już tak jak dawniej. Widać się na nią uodpornił. Powinien odesłać ją do jej pokojów i trzymać pod kluczem o chlebie i wodzie. Za to, że go opuściła… Jeszcze nie było za późno. Wciąż mógł to zrobić.

– Twoi ludzie mogą usiąść na dole – odezwał się, wskazując pobliski stół.

Skinęła w stronę swoich angielskich trefnisiów, po czym zdjęła rękawiczki.

Miał ochotę jej powiedzieć, żeby nie zachowywała się jak królowa. Nie była panią na tym zamku. Nie po tym, co mu zrobiła. Zamiast tego zacisnął zęby i usiadł obok niej. Postanowił zachować milczenie. Przynajmniej na razie.

– Widzę, że miałeś towarzystwo – przerwała ciszę, zerkając w stronę dziewki, która siedziała mu wcześniej na kolanach.

– Cóż w tym dziwnego? To moi ludzie. Towarzyszą mi co wieczór.

– Zarówno mężczyźni, jak i kobiety?

Objął ją za nadgarstek i lekko go ścisnął.

– A czego się spodziewałaś? Że będę wiódł żywot mnicha? Że z tęsknoty po tobie przyjmę śluby kapłańskie, a gdy wybije dzwon na nieszpory, będę dzień w dzień leżał krzyżem przed ołtarzem wzniesionym ku twej czci?

Zabrała rękę i zwróciła ku niemu wzrok.

– Nie wątpię, że znalazłeś sobie inny obiekt uwielbienia, z którym co dzień kładłeś się do łóżka.

– A ty zapewne żyłaś w czystości jak cnotliwa księżniczka?

– Cóż – odparła beztrosko – nie do końca cnotliwa, ale któż z nas jest bez grzechu? – Popatrzyła mu prosto w oczy. Na jej ustach błąkał się wymowny uśmiech, a na policzkach pojawił się lekki rumieniec.

Co to za nowe gierki? – pomyślał zniesmaczony. Flirtuje z nim? To zupełnie do niej niepodobne i z daleka pachnie podstępem. Kim jest ta kobieta? Nie poznawał jej. Niewinna dziewczyna, która go porzuciła, nie posiadałaby się z oburzenia, gdyby ktoś zasugerował, że nieodpowiednio się prowadzi. Nowa Margot rzucała na prawo i lewo znaczące spojrzenia, próbowała nim manipulować i definitywnie igrała z jego uczuciami. Sam jej uśmiech sprawiał, że prawdopodobnie każdemu pełnokrwistemu mężczyźnie miękły kolana.

Kiedy odwrócił się, żeby przywołać służącego z winem, zauważył, że co najmniej połowa zebranych nadal wlepia oczy w jego żonę.

– Starczy tego dobrego – burknął poirytowany. – Nie macie nic lepszego do roboty? – Skinął w stronę muzykanta. – Zagraj coś żwawego, Geordie.

Geordie natychmiast chwycił skrzypce.

– Skoro już zrobiłaś spektakularne wejście – odezwał się ponownie do Margot – oczekuję wyjaśnień. Chcę wiedzieć, po co przyjechałaś. Ktoś umarł? Papa Norwood roztrwonił cały majątek? A może uciekasz przed jej królewską mością?

Roześmiała się, jakby usłyszała coś zabawnego.

– Moja rodzina, Bogu dzięki, ma się dobrze. Podobnie jak fortuna ojca. A co do jej królewskiej mości, jestem przekonana, że nawet nie wie o moim istnieniu.

Rozparł się wygodniej na krześle i posłał jej sceptyczne spojrzenie.

– Nie wierzysz mi? Zapomniałam, jaki jesteś podejrzliwy. Wyznam, że zawsze to w tobie lubiłam.

Zignorował komplement, jak przypuszczał nieszczery.

– Usiłujesz mi wmówić, że nie mam powodu do podejrzeń? Jeśli ci umknęło, przypominam, że zjawiłaś się tu nagle po trzech latach. W dodatku nie raczyłaś uprzedzić mnie o swoim powrocie.

– Twierdzisz, że był lepszy sposób? – odparła bez namysłu. – Jeśli tak, zechciej mnie w tym względzie oświecić. Gdybym dała ci znać o swoich zamiarach, nie pozwoliłbyś mi przyjechać. Jestem tego więcej niż pewna, więc nie zaprzeczaj. Pomyślałam, że jeśli mnie zobaczysz… – Urwała i wzruszyła ramionami.

– To co? – zapytał, nie kryjąc drwiny. – Co się niby miało stać, kiedy cię zobaczę?

– To uzmysłowisz sobie, że ty też się za mną stęskniłeś. – Uśmiechnęła się z nadzieją w oczach.

Znowu ten uśmiech, który przyprawia go o żywsze bicie serca. Kiedy tak na niego patrzyła, wracały wspomnienia. Głównie te z małżeńskiej sypialni. Jeśli miał być ze sobą szczery, trudno mu było znieść jej widok. Był zbyt bolesny.

– Nie pojmuję, skąd ci to przyszło do głowy – oznajmił chłodno. – Wiedz, że za tobą nie tęskniłem. Nie tęskni się za kimś, kogo się szczerze nie cierpi, a ty wzbudzasz we mnie wyłącznie odrazę.

Zaczerwieniła się i spuściła wzrok.

– A swoją drogą, leannan[2], ciekaw jestem, kiedyż to raptem za mną zatęskniłaś. Czyżbym posyłał ci za mało pieniędzy?

– Przeciwnie, byłeś wręcz nazbyt hojny.

– W rzeczy samej. Nieraz mi to wytykano.

– Chcesz wiedzieć, kiedy zaczęłam za tobą tęsknić? – Popadła w mało wiarygodną zadumę. – Trudno powiedzieć. Takie rzeczy nie dzieją się z dnia na dzień. Niektóre uczucia przychodzą stopniowo. Kiełkują, a potem rosną i dojrzewają…

– Jak przewlekła choroba, która latami toczy organizm – zakpił bez litości.

– Owszem, coś w tym rodzaju. Z początku miałam nadzieję, że zamiast przysyłać umyślnego, sam przyjedziesz do Norwood Park, żeby sprawdzić, jak się miewam. Ale ty wolałeś, żeby robił to za ciebie ktoś inny.

– Drwisz sobie ze mnie? Wydawało ci się, że pognam za tobą do Anglii jak lis za kurą?

– Nie, nie sądziłam, że przybiegniesz w te pędy po tym, kiedy cię zostawiłam, ale myślałam… sądziłam, że może zechcesz mnie odwiedzić. Chociaż raz.

– Nie przypominam sobie, żebym dostał zaproszenie, a nie mam zwyczaju zjawiać się nieproszony tam, gdzie mnie nie chcą.

– Oczekiwałeś zaproszenia?! Nie było ci potrzebne. Jesteś moim mężem, na litość boską! Mogłeś przyjechać w każdej chwili. Kiedyś przychodziłeś do mnie, kiedy tylko miałeś na to ochotę. – Zerknęła na niego wymownie. – Już nie pamiętasz? Naprawdę za mną nie tęskniłeś, Arranie? Ani trochę?

– Jeśli tęskniłem, to wyłącznie za twoim ciałem. W końcu upłynęło sporo czasu.

Zarumieniła się, ale wytrzymała jego spojrzenie.

– Rzeczywiście aż tak dużo?

Cała wieczność, pomyślał, spoglądając na jej usta.

– Jak na mój gust, bardzo dużo. – Wyprostował się na krześle i pochylił w jej stronę. – Trzy lata, trzy miesiące i kilka dni.

Nagle przestała się uśmiechać. Zamrugała gwałtownie i popatrzyła na niego ze zdumieniem.

– Tak, leannan, wiem dokładnie, kiedy uwolniłaś mnie od swego ciężaru. Dziwi cię to?

Jej oczy odrobinę przygasły.

– Owszem, dziwi – przyznała przyciszonym głosem. – Nie przypuszczałam, że będziesz pamiętał.

Uśmiechnął się drapieżnie i odgarnął jej włosy ze skroni.

– Wielka szkoda, że nie mam ochoty kontynuować naszej burzliwej znajomości.

W jej źrenicach znów zamigotała iskra emocji. Czyżby jego cios trafił w cel? Jeśli tak, trudno. Niewiele sobie z tego robił. Ona zraniła go znacznie boleśniej. Prawdopodobnie nigdy nie będą kwita.

[1]sgilling (szkoc.) – szyling (przyp. tłum.).

[2]leannan (gael.) - kochanie, skarbie (przyp. tłum).

Tytuł oryginału: Wild Wicked Scot

Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Ltd, 2016

Redaktor serii: Dominik Osuch

Opracowanie redakcyjne: Dominik Osuch

Korekta: Lilianna Mieszczańska

© 2016 by Dinah Dinwiddie

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2017

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin i Harlequin Powieść Historyczna są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25

www.harlequin.pl

ISBN 978-83-276-2930-3419-1

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.