Perypetie panny Prudence - Julia London - ebook

Perypetie panny Prudence ebook

Julia London

3,7

Opis

Lady Prudence Cabot zawsze była najskromniejszą spośród wszystkich córek zmarłego hrabiego Backington. Dbała o dobre imię rodziny i opiekowała się niedomagającą matką. Jako jedyna wciąż nie znalazła męża, a skandale wywołane przez siostry jeszcze umniejszyły jej szanse na dobrą partię. Choć nie ma ochoty na wizyty towarzyskie, ulega prośbom rodziny i wyjeżdża do majątku ziemskiego przyjaciółki. W podróży poznaje Amerykanina, który przybył do Anglii w poszukiwaniu siostry. Zaintrygowana Prudence po raz pierwszy w życiu postanawia zrobić coś nierozsądnego. Oferuje nieznajomemu pomoc i wsiada z nim do pocztowego dyliżansu…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 324

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (44 oceny)
16
9
11
7
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Erristen

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
AgnieszkaWiktorowicz

Całkiem niezła

historia ok. ale ciągnęło się, dłużyło... az w końcu się skończyło.
00

Popularność




Julia London

Perypetie panny Prudence

Tłumaczenie:

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Blackwood Hall, rok 1816

Nie mówiło się o tym głośno, chociaż wszyscy dobrze wiedzieli, jaki los czekał dwudziestodwuletnią damę, którą nie interesował się żaden dżentelmen. Skazana była na staropanieństwo i dożywotnią rolę damy do towarzystwa dla zdziecinniałych hrabin, dreptających po alejkach swoich wiejskich posiadłości.

Kobieta bez widoków na małżeństwo była w towarzystwie podejrzana. Musiało być z nią coś nie tak. Z jakiego innego powodu urodziwa dama z posagiem, przedstawiona wedle wszelkich reguł we dworze i na balu debiutantek miałaby nie przyciągnąć ani jednego zalotnika? Istniały trzy możliwe wytłumaczenia.

Była pozbawiona manier.

Cierpiała na chorobę psychiczną.

Albo skandaliczne zachowanie jej sióstr przed czterema laty zrujnowało jej przyszłość. Całkowicie i nieodwołalnie.

To trzecie wytłumaczenie przyjęła panna Prudence Cabot parę dni po swoich dwudziestych drugich urodzinach. Zostało ono jednak natychmiast podważone przez jej niepoprawne starsze siostry, które przewracały oczami, głośno się sprzeciwiając, aż najmłodsza Mercy zaczęła gwizdać na nie jak na niesforne szczeniaki.

Pomimo oporu sióstr Prudence była przekonana, że się nie myli. Odkąd przed czterema laty zmarł jej ojczym, jej siostry zachowywały się skandalicznie. Honor publicznie oświadczyła się znanemu rozpustnikowi i bękartowi księcia w samym środku największej sali w domu gry. Chociaż Prudence uwielbiała towarzystwo George’a, nie umniejszało to skandalu ani niesławy, którą okrył nazwisko Cabot.

Grace nie pozostała zbyt długo w cieniu siostry i uknuła intrygę, aby zagarnąć majątek bogacza i w ten sposób ocalić rodzinę przed bankructwem. Przedziwnym zrządzeniem losu usidliła jednak nie tego mężczyznę, którego zamierzała. Sprawa pozostawała na ustach całego Londynu przez wiele miesięcy i chociaż mąż Grace, lord Merryton, okazał się znacznie sympatyczniejszy, niż Prudence początkowo się spodziewała, jej szanse na dobrą partię w żadnej mierze od tego się nie poprawiły.

Tymczasem jej młodsza siostra miała tak zadziorny charakter, że niemal zmusiła swoje opiekunki do wyprawienia jej do szkoły z internatem.

Tak oto Prudence znalazła się w samym oku cyklonu, otoczona skandalami i zuchwałością sióstr, gdzie wiodła ciche, spokojne, niedoceniane życie porządnej panny.

Oto, do czego doprowadziły ją dobre maniery… Tak przynajmniej sobie mówiła. Starała się być tą praktyczną wśród nieodpowiedzialnych sióstr. Z równym zaangażowaniem pobierała lekcje muzyki i opiekowała się matką i ojczymem, podczas gdy jej siostry dokazywały w towarzystwie. Robiła wszystko to, czego oczekiwano od debiutantek, nie sprawiała żadnych kłopotów i dbała o przyzwoite zachowanie. A skutek tego był taki, że to ona znalazła się na drodze do staropanieństwa!

Co prawda, Mercy też była „niezaślubialna”, ale wcale się tym nie przejmowała.

– Nie ma takiego słowa jak „niezaślubialna” – wytknęła jej pewnego razu Mercy, zerkając ironicznie znad binokli.

– Poza tym to kompletna bzdura – dodała protekcjonalnie Grace. – Dlaczego wygadujesz takie nonsensy, Pru? Źle ci tu z nami w Blackwood Hall? Nie bawiłaś się dobrze na festynie dla najemców?

Prudence w odpowiedzi zagrała dramatyczny akord na fortepianie. W tym stanie ducha żaden festyn nie był jej w głowie. Zanurzyła się w głośnych dźwiękach utworu i zatopiła w muzyce dalsze słowa Grace i Mercy. Nic nie zmieniłoby jej zdania.

Jeszcze tego samego tygodnia najstarsza siostra, Honor, zjechała z Londynu do Blackwood Hall razem z trójką dzieci i swym mężem, George’em. Skoro tylko usłyszała o rodzinnym zatargu, zaczęła czynić wysiłki, żeby udobruchać Prudence. Argumentowała, że dotychczasowy brak propozycji małżeństwa nie oznacza jeszcze, że wszystko stracone. Wskazywała też, że żywe usposobienie jej sióstr nie mogło mieć wpływu na ten niedostatek. Przypomniała wreszcie, że Mercy, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, została przyjęta do prestiżowej Lisson Grove School of Art, aby studiować dzieła mistrzów.

– Nic dziwnego, bo przecież jestem utalentowana – wyjaśniła im bez zażenowania Mercy.

– Lord Merryton nie szczędził pieniędzy, nieprawdaż? – parsknęła Prudence.

– Istotnie – zgodziła się Grace. – Gdyby jednak rzeczywiście została wyklęta z towarzystwa, nigdy by jej nie przyjęli.

– I zrezygnowali z pieniędzy Merrytona? – Prudence ogarnął pusty śmiech. – Przecież nie muszą się z nią żenić!

– Wypraszam sobie – żachnęła się Mercy. – A mój talent?

– Cisza – osadziły ją jednym głosem Grace i Prudence. Mercy wsunęła binokle na nos i opuściła dumnie salon z wysoko uniesioną brodą.

Grace i Honor nie zwróciły na to najmniejszej uwagi.

Na nieszczęście Prudence temat jej zamęścia jeszcze przez wiele dni wracał w rozmowach.

– Musisz wierzyć, że otrzymasz propozycję, najukochańsza siostrzyczko, a wtedy nie będziesz się posiadała ze zdumienia, że to wszystko to nie był zły sen – perorowała pewnego razu przy śniadaniu Honor.

– Honor, proszę cię, nie, ja cię błagam, żebyś zamilkła.

Honor nie posiadała się z oburzenia. Wstała nagle i opuściła jadalnię, po drodze niedelikatnie trącając Prudence w ramię.

– Auć! – jęknęła Prudence.

– Ona chce ci pomóc – pospieszyła Grace z odsieczą. – Honor chce tylko twojego dobra.

– O, nie tylko! – Zawołała Honor, wpadając ponownie do jadalni jak burza gradowa. Nie należała do omdlewających dziewcząt, które uciekały z płaczem w trakcie kłótni. – Otrząśnij się z tej chandry, Pru! Jest niestosowna i nieznośna.

– Wcale nie mam chandry – zaprotestowała Prudence.

– Właśnie, że masz! – wcięła się Mercy. – Wiecznie jesteś nabzdyczona.

– I humorzasta – dodała od serca Grace.

– Powiem ci coś, na co może zdobyć się jedynie kochająca siostra, moja droga. – Honor nachyliła się nad stołem, zrównując spojrzenie z Prudence. – Jesteś piekielnym utrapieniem.

Powiedziała to jednak z uśmiechem i szybko się wyprostowała.

– Pani Bulworth napisała. Zaprasza, żebyś odwiedziła jej nowo narodzone dzieciątko. Zobacz się z nią. Nie posiada się z dumy i radości, a coś mi mówi, że wiejskie powietrze świetnie ci zrobi.

Prudence prychnęła na tak niemądry argument.

– Jak wiejskie powietrze mi pomoże, kiedy już jestem na wsi?

– Powietrze na północy jest zupełnie inne – oznajmiła poważnie Honor, a Grace i Mercy poparły ją, kiwając pospiesznie głowami.

Prudence pragnęła wyznać siostrom, że nie miała najmniejszej chęci na odwiedziny Cassandry Bulworth, która właśnie powiła swoje pierwsze dziecko. Czuła, że spotkanie z nieprzytomnie szczęśliwą przyjaciółką unaoczni jej tym dobitniej własną ponurą sytuację.

– Niech jedzie Mercy!

– Ja? – zdumiała się siostra. – Nie mogę! W żadnym razie! Tak niewiele czasu mi zostało, żeby się przygotować do szkoły… Wszyscy uczniowie muszą złożyć pełną teczkę, a ja nie skończyłam jeszcze martwej natury…

– A co będzie z mamą? – zapytała Prudence, nie słuchając dalszego trajkotania Mercy. Siostry nie mogły zaprzeczyć, że ich matka potrzebowała stałej opieki.

– Zajmie się nią jej pokojówka Hannah z pomocą pani Pettigrew z wioski – odparła Grace. – Przecież jest również Mercy.

– Ja? – zawołała Mercy. – Przecież mówiłam…

– Dobrze wiemy, jak dużo masz przygotowań, Mercy. Można by odnieść wrażenie, że ty jedna idziesz w tym roku do szkoły. Mimo to będziesz tutaj z nami jeszcze cały miesiąc, więc może byś tak wzięła na siebie chociaż odrobinę obowiązków? – Grace odwróciła się do Prudence i uśmiechnęła słodko. – Dbamy o ciebie, Pru. Nie widzisz tego?

– Nie wierzę w ani jedno twoje słowo – odparła Prudence. – Ale tak się składa, że działacie mi już na nerwy.

Honor westchnęła zachwycona i złożyła ręce na piersi.

– Czy to znaczy, że pojedziesz?

– Może to w ostateczności nie jest najgorszy pomysł. – Prudence pociągnęła nosem. – Skończę jak mama, jeśli zostanę tu choć chwilę dłużej.

– Co za wspaniała wiadomość! – zawołała Grace radośnie.

– Nie ma się z czego cieszyć – odparła ponuro Prudence.

– Ale jesteśmy takie szczęśliwe! – pisnęła Honor. – Z twojego powodu – dodała szybko i pobiegła dookoła stołu, żeby ją uściskać.

– Spotkasz się z ludźmi i na pewno wkrótce twoje samopoczucie się poprawi, ukochana.

Prudence była innego zdania. Właśnie wśród ludzi straciła nadzieję. Tam wszędzie otaczało ją szczęście, które dla niej było nieosiągalne. Choć pragnęłaby tego z całego serca, nie umiała stłumić zazdrości. Zresztą ostatnio nawet blask słońca przypominał jej o nieosiągalnym szczęściu.

Zaraz jednak Mercy poczęła się głośno skarżyć, że nikt już na nią nie zwraca uwagi, więc Prudence podjęła twarde postanowienie, że wyjedzie i nic jej w tym nie przeszkodzi. Wszystko wydawało się jej lepsze niż ten radosny szczebiot od rana do nocy.

Wszystkimi przygotowaniami zajęła się Grace. Pewnego popołudnia ogłosiła wszem wobec, że Prudence będzie towarzyszyła w podróży na północ doktorowi Linfordowi z żoną, dokąd wybierają się w odwiedziny do jego matki. Linfordowie odstawią Prudence do wioski o nazwie Himple, gdzie pan Bulworth pośle umyślnego, aby przywiózł ją do nowo ukończonego dworu. Cassandra, która debiutowała w tym samym sezonie co Prudence, ale w przeciwieństwie do niej otrzymała kilka propozycji małżeństwa, będzie tam na nią oczekiwać.

– Niestety powóz Linfordów nie jest zbyt duży – zauważyła Mercy. Siedziała akurat przy sztaludze i rysowała miskę owoców. Wcześniej wyjaśniła im dumnie, że tak właśnie postępowali mistrzowie; najpierw szkicowali, a potem malowali. – Prudence będzie musiała przez wiele godzin prowadzić rozmowę.

Zmrużyła oczy i popatrzyła na swój szkic.

– A cóż złego w konwersacji? – zdziwiła się Honor, która czesała włosy swojej córeczki, Edith.

– Nic a nic, o ile ktoś pasjonuje się pogodą. Doktor Linford o niczym innym nie mówi. Ale ty nieszczególnie się nią interesujesz, prawda, Pru?

Prudence wzruszyła tylko ramionami. Niczym się szczególnie nie interesowała.

W dniu wyjazdu zniesiono kufer i sakwojaż Prudence do powozu, który miał ją zawieźć do Ashton Down, gdzie o pierwszej umówiona była z Linfordami. Do torby podróżnej spakowała najpotrzebniejsze rzeczy: kilka wstążek do włosów, jedwabną koszulę nocną, którą Honor przywiozła jej od najmodniejszej krawcowej w Londynie, urocze pantofle i zmianę bielizny. Pożegnała się z niezwykle uradowanymi siostrami i wyruszyła w drogę za kwadrans dwunasta.

Nieoceniony stangret z Blackwood Hall dowiózł ją do Ashton Down już dziesięć minut po dwunastej.

– Nie czekaj ze mną, James – poprosiła go Prudence, już czując się znużona. – Linfordowie wkrótce zajadą.

James nie wyglądał na przekonanego.

– Lord Merryton nie pochwala tego, żeby damy pozostawały choć przez chwilę bez opieki, panienko.

Ta uwaga rozsierdziła Prudence.

– Powiedz mu, że nalegałam – odparła i odprawiła go ruchem ręki. – Tam połóż bagaże.

Uśmiechnęła się do Jamesa na pożegnanie, poprawiła czepek i przeszła kilka kroków do sklepiku z bakaliami, gdzie kupiła trochę suszonych owoców na drogę. Kiedy wyszła na ulicę, z ulgą zauważyła, że po powozie z Blackwood Hall nie było już śladu.

Wystawiła twarz na sierpniowe słońce. Dzień był jasny i ciepły, więc postanowiła zaczekać na Linfordów w cieniu drzew po drugiej stronie ulicy. Usadowiła się wygodnie na ławce, złożyła rękawiczki na paczuszce słodyczy i leniwie obejrzała kwiaty posadzone w rabacie. Zaczynały już więdnąć. Pomyślała, że to tak samo jak ona, i westchnęła głośno.

Turkot nadjeżdżającego powozu wyrwał ją z zadumy. Podniosła się, omiotła dłonią sukienkę i zawiesiła pakuneczek na ręce. Jednak to nie pojazd Linfordów się zbliżał, tylko jeden z prywatnych dyliżansów, które przejeżdżały codziennie przez Ashton Down – jeden w południe, a drugi pod wieczór. Prudence ponownie ciężko usiadła na ławce.

Dyliżans zatrzymał się po drugiej stronie ulicy i z tylnego siedzenia zeskoczyło dwóch stajennych. Jeden otworzył drzwiczki. Wysiadła młoda para, kobieta trzymała na rękach niemowlę. Za nimi pojawił się dżentelmen tak szeroki w ramionach, że musiał wysiąść bokiem. Zeskoczył na chodnik, wylądował na nogach pewnie i poprawił kapelusz. Wyglądał tak, jakby dopiero co przyjechał z wykopalisk. Był ubrany w spodnie z koźlej skóry, batystową koszulę i ciemny płaszcz do kolan. Kapelusz miał znoszony, chociaż dobrej jakości, a buty wyglądały, jakby nikt ich od stu lat nie czyścił. Kwadratową szczękę okrywał cień zarostu.

Obrócił się powoli dookoła, nie zwracając uwagi na młodzieńców, którzy wyprzęgali konie i układali bagaże na krawężniku. Zobaczył jednak coś, co sprawiło, że podszedł do woźnicy i zaczął się z nim energicznie spierać.

Prudence zamrugała zaskoczona. Jakież to było interesujące! Wyprostowała się, rozejrzała i spróbowała się domyślić, co mogło tak rozsierdzić nieznajomego. Wioska wydawała się całkiem zwyczajna, więc zupełnie niewinnie podniosła się i podeszła bliżej, udając, że interesuje się wyłącznie kwitnącymi różami.

– Ile razy mam powtarzać, że Wesleigh jest pół godziny piechotą stąd, nie więcej – bronił się woźnica.

– Mój dobry człowieku, nie całkiem mnie chyba rozumiesz – odezwał się nieznajomy dżentelmen z mało dźwięcznym akcentem. – Wesleigh to dom, a nie osada. Kazano mi wierzyć, że trafię do posiadłości. Posiadłości! To taki duży dom z przybudówkami, gdzie kręcą się najróżniejsi ludzie i zajmują tym, co wy tu w Anglii robicie, cokolwiek to jest!

Gestykulując, nakreślił obraz wyimaginowanej posiadłości w powietrzu przed oczami woźnicy, ten jednak tylko wzruszył ramionami.

– Jadę tam, gdzie mi każą, a nikt mi nie mówił, żebym jechał do Wesleigh. I nie ma tam żadnej posiadłości.

– To niesłychane! – zawołał nieznajomy. – Dobrze zapłaciłem za ten kurs!

Woźnica odwrócił wzrok, dżentelmen zaś zerwał z głowy kapelusz, ukazując grzywę gęstych, brązowych włosów, i cisnął go na ziemię. Kapelusz poszybował jednak z wiatrem i wylądował wprost pod nogami Prudence. Dżentelmen spojrzał za nim, dostrzegł Prudence na skraju zieleni i nagle ruszył energicznie w jej kierunku, wyciągając ściskany w ręce papier.

Prudence spanikowała. Rozejrzała się szybko za drogą ucieczki, ale nieznajomy wyczuł jej zamiary.

– Błagam, niech pani zaczeka – rzekł ponuro. – Ktoś musi przemówić temu człowiekowi do rozsądku i nakłonić go, żeby mnie zawiózł do Wesleigh.

– Wesleigh czy Weslay? – zapytała niepewnie.

Dżentelmen zamarł w pół kroku. Popatrzył na nią oczami koloru złocistego topazu i zaraz je zmrużył, jakby podejrzewał podstęp. Podszedł do niej z wahaniem .

– Czy będzie pani uprzejma? – zapytał przez zęby, niemal wtykając jej papier w twarz.

Prudence wzięła karteczkę w dwa palce i wyjęła z jego uścisku. Ktoś napisał na niej wielkimi, grubymi literami „West Lee, Penfors”.

– Hm – mruknęła. – Chodzi tu zapewne o wicehrabiego Penfors.

Zerknęła na nieznajomego, który wpatrywał się w nią posępnie.

– Lord Penfors rezyduje w Howston Hall pod Weslay.

– Przecież tak właśnie napisałem.

– Ale tu jest napisane West Lee.

– Sama pani widzi.

– Ależ nie, sir. Mówiłam: Weslay. I nigdy nie słyszałam o West Lee. – Prudence starała się jak najdobitniej podkreślić subtelne różnice w wymowie tych nazw. – Pan niestety przez pomyłkę trafił do Wesleigh.

Poczerwieniał do tego stopnia, że Prudence wyobraziła sobie, jak wybucha i jak śnieg opada w kawałeczkach na całą ulicę.

– Proszę o wybaczenie, ale panienka zdaje się mówić całkiem od rzeczy – wycedził. Sięgnął po karteczkę również dwoma palcami i wyszarpnął jej z ręki. – Trzy razy powtórzyła panienka „West Lee” i nie wiem doprawdy, czy to jakiś żart, czy może chodzi tu o coś całkiem innego.

– Wcale z pana nie żartuję – zaprotestowała, wstrząśnięta takim pomysłem.

– A więc musi chodzić o coś innego!

– Czyli o co? – Prudence nie mogła powstrzymać uśmiechu. – Zapewniam, że nie należę do żadnego spisku, który ma na celu nie dopuścić pana do Weslay, sir.

Zmarszczył srogo brwi.

– Wspaniale, że panienkę rozbawiłem. Ale gdyby była panienka tak miła i wskazała mi drogę do choć jednego z tych West Lee, a najlepiej tam, gdzie rezyduje ten jegomość Penfors, będę niezmiernie zobowiązany.

– Och! – zmartwiła się Prudence.

– Och? – powtórzył i pochylił się nad nią. – Co oznacza „och”? I dlaczego patrzy panienka na mnie tak, jakby zgubiła mi psa?

– Pojechał pan nie w tym kierunku.

– Tak przypuszczałem – odparł sarkastycznie.

– Wesleigh jest kawałeczek drogi stąd, to pięć chałup na krzyż. Weslay za to jest na północy. – Pokazała kierunek, skąd przyjechał dyliżans.

Dżentelmen popatrzył w tamtą stronę.

– Jak daleko? – warknął niebezpiecznie niskim głosem.

– Nie mam całkowitej pewności, ale przypuszczam, że… dwa dni drogi?

Zacisnął zęby. Był tak potężny, że Prudence spodziewała się, że od jego gniewu zadrży ziemia.

– Ale właśnie tam znajdzie pan tego jegomościa, Penforsa – dodała pospiesznie i powstrzymała uśmiech. Absurdalnie było mówić tak o wicehrabim.

– Na północ? – Rozłożył ręce w geście rozpaczy.

Prudence cofnęła się ostrożnie o krok i skinęła głową.

Dżentelmen oparł ręce na biodrach i popatrzył na nią, po czym odwrócił się. Prudence była przekonana, że odejdzie, ale on obracał się dalej, aż zrobił cały obrót i popatrzył na nią znowu, zaciskając zęby jeszcze mocniej.

– Czy mogłaby mi panienka zasugerować, jak mam dotrzeć do tego właściwego West Lee, co jest o dwa dni drogi stąd?

– To nie jest West… – pokręciła głową zrezygnowana. – Może pan pojechać północnym dyliżansem. Przejeżdża przez Ashton Down dwa razy dziennie. Najbliższy powinien nadjechać lada moment.

– Rozumiem – odparł, choć było jasne, że niczego nie rozumie.

– Może też pan wykupić przejazd kurierem poczty królewskiej, chociaż to trochę kosztowniejsze od przejazdów pasażerskich. Kurier przejeżdża tylko raz dziennie.

Popatrzył na nią nieufnie.

– Tak czy inaczej będą to dwa dni?

Skinęła głową i uśmiechnęła się współczująco. Sama też nie chciałaby się gnieść przez dwa dni w dyliżansie.

– Obawiam się, że tak.

Przeczesał ciemnobrązowe włosy palcami i mruknął pod nosem coś niewyraźnie. Prudence miała przeczucie, że wolałaby nie wiedzieć, co to było.

– Gdzie mogę opłacić przejazd?

Zerknęła, a raczej wychyliła się na bok, żeby popatrzeć za jego szerokimi plecami na gospodę.

– Pokażę panu, jeśli pan sobie tego życzy.

– Będę zobowiązany – odparł stanowczo.

Schylił się po kapelusz, otrzepał go z kurzu o kolano i włożył na głowę. Omiótł ją jeszcze spojrzeniem i ustąpił jej drogi, dając do zrozumienia, że chce, by go poprowadziła.

Prudence przeszła przez ulicę i zatrzymała się, kiedy dżentelmen instruował woźnicę, żeby wystawiono jego bagaż. Popatrzył jeszcze tęsknie za powozem odjeżdżającym na południe i ruszył za Prudence na podwórzec gospody. Weszli do głównego pomieszczenia, a stamtąd do niewielkiego biura o tak niskim stropie, że nawet Prudence musiała pochylić głowę. Wewnątrz panował wilgotny zaduch końskiego nawozu, dochodzący z przylegających do placówki stajni.

Dżentelmen, którego tu zaprowadziła, był wysokim mężczyzną i musiał się schylić. Tarł głową o sufit i opędzał się od pajęczyn, mrucząc pod nosem przekleństwa.

– Słucham. – Za niską ladą zjawił się urzędnik.

Nieznajomy podszedł bliżej.

– Chciałbym wykupić przejazd do West Lee.

– Weslay – mruknęła Prudence.

Westchnął ciężko.

– Tak, jak ona mówi.

– Trzy funty.

Dżentelmen wyjął z kieszeni portmonetkę. Przyglądał się uważnie każdej monecie z osobna, aż Prudence wskazała trzy z nich.

– Ach! – Podał urzędnikowi wybrane monety, a ten przekazał mu bilet.

– Woźnica otrzymuje koronę, a strażnik pół.

– Co takiego? Przecież właśnie dałem trzy funty.

Urzędnik schował pieniądze w kieszeni fartucha.

– To za przejazd. Woźnica i strażnik są opłacani przez pasażerów.

– To mi wygląda na jakieś szalbierstwo.

Urzędnik wzruszył ramionami.

– Chce się pan dostać do Weslay?

– Dobrze już, dobrze.

Dżentelmen popatrzył na bilet i westchnął znowu. Przepuścił Prudence w drzwiach, przecisnął się przez nie i wyszedł za nią na podwórze. Tam przystanęli. Dżentelmen po raz pierwszy uśmiechnął się przy Prudence. Poczuła lekkie ukłucie pożądania. Miał olśniewający uśmiech, przekorny i szczery. Nie było w nim cienia sztuczności.

– Jestem pani wdzięczny za pomoc, panno…?

– Cabot – przedstawiła się. – Prudence Cabot.

– Panno Cabot – powtórzył i ukłonił się. – Nazywam się Roan Matheson.

Wyciągnął do niej dłoń. Prudence spojrzała na nią niepewnie. Matheson również.

– Czy coś jest nie tak? Mam brudną rękawiczkę? To prawda, proszę o wybaczenie, przebyłem długą drogę…

– Nie w tym rzecz – odparła i pokręciła głową.

– Ach, rozumiem. – Zdjął rękawiczkę i wyciągnął rękę ponownie. Miał potężną dłoń o mocnych i długich palcach oraz blizny na kłykciach. Widać było, że nie obawiał się pracy.

– Ręce mam czyste – dodał niecierpliwie.

– Słucham? Och, nie, ale to niezwykłe.

– Coś nie tak z moją dłonią? – zdziwił się i podniósł rękę, żeby się jej lepiej przyjrzeć.

– Ależ nie! – uspokoiła go szybko Prudence.

Zrozumiała, że zachowuje się niegrzecznie. Popatrzyła w jego oczy w kolorze topazów i spojrzała na ciemnobrązowe włosy z jaśniejszymi pasemkami. Nosił dłuższe włosy, niż nakazywałaby najnowsza moda, i zakładał je sobie niedbale za uszy. Był ujmująco nietutejszy i bardzo męski. Sprawiał wrażenie, jakby dla zabawy mógłby przenosić góry. Serce Prudence zabiło mocniej.

– To niezwykłe, że wyciągnął pan do mnie rękę, żebym ją… uścisnęła? – zapytała niepewnie.

– Ach, tak! W jakim innym celu miałbym ją wyciągać, panno Cabot? To forma podziękowania albo gest powitalny…

Prudence szybko podała mu rękę, która wydała się jej niezwykle mała w jego dłoni.

Przechylił głowę na bok.

– Czy pani się mnie obawia?

– Co takiego? W żadnym razie! – zaprzeczyła żywo, chociaż musiała w duchu przyznać, że trochę się go lęka. A raczej tego, co w niej budził, gdy się jej przyglądał.

Zacisnęła palce, a on uścisnął ją mocniej.

– Och! – szepnęła.

– Za mocno? – zapytał.

– Nie, ani trochę – odparła szybko. Spodobało się jej, że trzyma ją za rękę, i ulotnie przebiegła przez jej głowę myśl, że mógłby położyć dłoń w innych miejscach jej ciała. – Proszę mi wybaczyć, ale nie jestem do tego przyzwyczajona. Tutaj mężczyźni podają ręce innym mężczyznom, ale nie kobietom.

Matheson z ociąganiem cofnął rękę, ale spoglądał na nią niepewnie.

– Jak więc powinienem się zachować wobec kobiety?

– Należy się ukłonić – wyjaśniła i zaprezentowała. – A dama w odpowiedzi dyga.

Jęknął ponuro i założył rękawiczkę.

– Czy mogę być brutalnie szczery, panno Cabot?

– Bardzo proszę.

– Przyjechałem z Ameryki w pilnej sprawie. Mam stąd odebrać siostrę, ale w tym kraju spotykają mnie ciągłe nieporozumienia.

W tym momencie jego uwagę odwrócił nadjeżdżający powóz. Był to właśnie północny dyliżans, który zatrzymał się przed podwórzem gospody. Z dachu zeskoczyło dwóch młodych ludzi, dwóch zsiadło z tylnego siedzenia, jeden posługacz łapał na chodniku rzucane pakunki.

Powóz wyglądał na wypełniony po brzegi i Prudence zrobiło się żal pana Mathesona. Nie wyobrażała sobie, jak taki potężny mężczyzna będzie się poruszał w zatłoczonej budzie.

– Chyba już czas – rzekł i począł się kierować do dyliżansu, ale po kilku krokach zatrzymał się i popatrzył przez ramię.

– Nie jedzie pani?

Prudence nie posiadała się ze zdumienia. Naraz pojęła, że Matheson spodziewał się, że i ona czekała na dyliżans. Otworzyła usta, żeby wyjaśnić nieporozumienie i poinformować, że będzie jechała prywatnym powozem, ale nie mogła wykrztusić słowa. Poczuła dziwne mrowienie, niebezpieczne, podniecające…

Przecież nie mogłaby tego zrobić. Ale dlaczego? – pomyślała zaraz. Perspektywa podróży z Linfordami i rozmowy o pogodzie sprawiały, że jazda dyliżansem nie wydała się już taka przerażająca. Towarzystwo Mathesona było kuszącą odmianą, a od bardzo dawna nikt jej szczerze nie zaciekawił. Na samą myśl o wspólnej podróży jej serce biło szybciej.

Rzuciła okiem na gospodę za plecami. To było czyste szaleństwo – wsiąść z nim do dyliżansu – ale zarazem o ileż bardziej interesujące od jazdy z Linfordami! Miała przy sobie potrzebne rzeczy, pieniądze i wiedziała, jak trafić do Cassandry Bulworth. Powstrzymywała ją tylko przyzwoitość, która doprowadziła ją do tak opłakanej sytuacji życiowej.

Spojrzała na Mathesona. Był bardzo pociągający, na swój amerykański sposób. Nigdy wcześniej nawet nie spotkała Amerykanina, ale dokładnie tak ich sobie wyobrażała: wiecznie zbuntowanych, a przy tym na tyle silnych, że byli w stanie opierać się konwenansom.

Ten mężczyzna był niezwykły, wyjątkowo przystojny i, na jej szczęście, całkiem zagubiony! Może nawet byłaby w stanie przekonać siebie, że wyświadcza mu zwyczajną przysługę, opiekując się nim po drodze.

Matheson źle zrozumiał jej ociąganie i speszył się nieco.

– Proszę o wybaczenie, nie miałem zamiaru pani pospieszać.

Prudence uśmiechnęła się szeroko na myśl, że jego zdaniem chodziło jej o grzeczność, ale ów uśmiech jeszcze bardziej go zdeprymował.

– Do zobaczenia w dyliżansie – dodał.

– Tak, na pewno się zobaczymy! – odparła z całym przekonaniem, jakie umiała z siebie wykrzesać.

Popatrzył na nią dziwnie, ale ukłonił się i poszedł do dyliżansu, po drodze tylko schylił się i rzucił chłopakowi na dachu jedną z toreb podróżnych.

Prudence nie miała czasu do stracenia; wróciła do biura z mocno bijącym sercem. Kiedy weszła, zadzwonił dzwoneczek.

Urzędnik odwrócił się niechętnie.

– Tak, panienko?

– Poproszę bilet do Himple – odrzekła i otworzyła torebkę.

– Do Himple? – powtórzył z powątpiewaniem i popatrzył na nią, zaciekawiony.

– Tak. Czy ma pan może kartkę? Chciałabym zostawić wiadomość.

– Dwa funty – oznajmił i rozejrzał się po biurze. Znalazł kawałek papieru welinowego i wręczył jej razem z ołówkiem.

Prudence nakreśliła pospieszny list do doktora Linforda. Po uprzejmościach i życzeniach zdrowia dla jego matki wyjaśniła zmianę planów podróży.

Proszę mi wybaczyć wszelkie niedogodności, na jakie Państwa naraziłam, ale postanowiłam skorzystać z wolnego miejsca w powozie przyjaciółki, która również wybiera się do Himple. Żałuję, że nie mogłam Państwa uprzedzić wcześniej, ale ta okazja pojawiła się w ostatniej chwili. Bardzo dziękuję za propozycję zaopiekowania się mną w drodze, ale zapewniam, że teraz też jestem w dobrych rękach.

Proszę przyjąć życzenia przyjemnej podróży i raz jeszcze dobrego zdrowia dla Pana matki.

P.C.

Złożyła liścik i uśmiechnęła się do patrzącego na nią wilkiem urzędnika.

– Dziękuję – pożegnała się i opuściła biuro. Serce biło jej jak szalone. Nie mogła wprost uwierzyć, że zdecydowała się na coś tak śmiałego, tak ryzykownego! To było do niej niepodobne. Ale przy tym po raz pierwszy od wielu miesięcy, a może nawet lat, Prudence czuła, że przydarzy się jej coś niezwykłego. Nieważne, czy będzie to dobre, czy nie, cieszyła się na myśl, że nadchodziła zmiana i aż drżała z niecierpliwości.

ROZDZIAŁ DRUGI

Wnętrze powozu powstało z myślą o czterech pasażerach, ale dodatkowe miejsca na dachu były już zajęte, więc Roan musiał znaleźć sobie kawałek niezwykle twardej ławki w środku pojazdu. Obijał się kolanami o kolana kościstego starca naprzeciwko, który otwarcie mu się przyglądał. Obok starca siedział młody, może czternastoletni chłopak. Miał kapelusz tak mocno wciśnięty na głowę, że widać było tylko ostry nos i drobny podbródek. Na kolanach trzymał wytartą torbę, którą bezpiecznie otoczył ramionami.

Następne miejsca zajmowały siedzące naprzeciwko siebie dwie tęgie baby w przymałych czepkach. Wystające spod nich kosmyki kręconych włosów chowały za uszami. Roan nie wierzył, żeby były bliźniaczkami, ale podejrzewał, że są to siostry. Obie nosiły identyczne szare muślinowe sukienki z ogromną ilością koronek skrywających wydatne biusty. Najbardziej niezwykłe było w nich jednak to, jakie ilości słów z siebie wyrzucały. Nie przestawały trajkotać ani na chwilę; do tego mówiły z tak mocnym akcentem, że Roan nic a nic nie rozumiał.

Szarpnęło powozem, kiedy zaprzęgano nowe konie. Roan wyciągnął z kieszeni zegarek, uważając, aby nikomu przy tym nie zrobić łokciem krzywy. Właśnie minęło wpół do pierwszej i wkrótce mieli odjeżdżać, a wciąż nie było śladu pięknej kobiety o orzechowych oczach, która bardzo mu pomogła.

Okazała się aniołem tego strasznego dnia i tylko dzięki niej jego męki stały się znośne. Panna Cabot była niezwykle piękna, znacznie piękniejsza od kobiet napotkanych przed opuszczeniem Nowego Jorku i bez wątpienia najpiękniejsza spośród tych napotkanych w Anglii. Co prawda, zszedł z pokładu w dokach Liverpoolu, które nie należały do najatrakcyjniejszych miejsc na świecie, co jednak w niczym nie umniejszało urody oszałamiającej figury panny Cabot, jej pełnych różowych ust i czarnych rzęs ocieniających migdałowe oczy. Mieszały się w nich zieleń i brąz, jednak więcej było zieleni, więcej lata niż zimy. Przyciągnęła całą jego męską uwagę, kiedy pierwszy raz ją zobaczył.

Kobieta siedząca obok niego usadowiła się wygodnie na ławie, pozostawiając zaledwie kilka cali wolnego miejsca. Roan był przekonany, że nie wystarczyłoby ich nawet dla szczupłej panny Cabot. Zaczynał już nawet podejrzewać, że trafiła na górę, i właśnie w tym momencie zobaczył w drzwiczkach jej głowę.

– Ojej! – zawołała. – Chyba nie ma już miejsca.

– Nic podobnego – odrzekła jedna z kobiet. – Jeśli pan będzie łaskaw się przesunąć, znajdzie się kawałek ławki.

Roan zrozumiał, że dama w czepku mówiła do niego. Popatrzył na ścianę powozu, do której był przyciśnięty, i na kobietę zajmującą więcej miejsca, niż potrzebowała.

– Pani wybaczy, ale nie mam już miejsca.

– Och, tylko odrobinkę – odparła pulchna dama i pomachała na niego ręką. Sama nie przesunęła się ani o włos.

– Dziękuję. Przepraszam – powiedziała panna Cabot, przeciskając się między kolanami Roana i kościstego starca i roztaczając woń drogich perfum. Wzdrygnęła się na widok kawałeczka ławki, który miała zająć.

– Prawda, że niewiele tu miejsca? – zauważyła jedna z kobiet. – Ale chucherko z ciebie, więc się zmieścisz.

Panna Cabot uśmiechnęła się niepewnie do Roana i jakimś cudem zdołała się obrócić w miejscu, jedynie muskając pasażerów rąbkiem sukienki. Usiadła na brzegu ławki z wyprostowanymi plecami. Roan zauważył, że jej kolana dotknęły kolan chłopca, który wyraźnie się zarumienił. On też był taki w jego wieku – bał się kobiet i zarazem robił, co mógł, żeby być przy nich jak najbliżej.

– Nie możesz siedzieć jak ptak na grzędzie, bo się wykończysz – rzekł do niej. – Proszę, usiądź wygodnie.

Panna Cabot pochyliła głowę. Roan widział tylko jej podbródek i usta, ale nie miał wątpliwości, że jest sceptycznie nastawiona do jego pomysłu. Pokręciła biodrami i usiadła głębiej o kilka centymetrów, wciskając się w wąski kawałeczek wolnej ławki. Jej sąsiadka odsunęła się odrobinę.

Kiedy wreszcie skończyła się sadowić i była mocno do niego przyciśnięta, Roan nie mógł myśleć o niczym innym, jak tylko o kremowych pośladkach panny Cabot. Wyobrażał sobie ich gładką skórę i jędrny kształt podobny do serduszka…

Przestań! – upomniał się surowo. Nie powinien myśleć w ten sposób o kobiecie w wieku jego młodszej siostry.

Zacisnął zęby i wyprostował ramiona, ale nadal nie potrafił zignorować dotyku jej smukłego ciała. Tłumaczył sobie tę reakcję wielotygodniową podróżą okrętem wyłącznie w męskim towarzystwie i tym, że dopiero teraz od przybycia do Anglii pierwszy raz czuje bliskość kobiety.

Chociaż z drugiej strony musiał przyznać, że był też trochę łajdakiem. Tym bardziej że nie miał okazji dotykać żadnej kobiety, od ostatniego spotkania z Sussanną Pratt w Nowym Jorku.

– No i proszę – odezwała się panna Cabot żartobliwym tonem. – Jeśli droga będzie nie najlepsza, mogę zostać wystrzelona jak z katapulty.

Nikt się nawet nie uśmiechnął. Wszyscy obawiali się, że naprawdę może tak się zdarzyć. Chłopiec osunął się trochę i zniknął w kołnierzu płaszcza, a starzec nadal nie spuszczał oczu z Roana, który zaczynał się już obawiać, że jakimś cudem odczytał z jego twarzy erotyczne fantazje.

– Mimo wszystko zapowiada się dobry dzień na podróż – zagaiła radośnie panna Cabot.

Roan miał nadzieję, że nie okaże się kobietą, która we wszystkim dostrzega cudowne zrządzenie losu i odczuwa potrzebę dzielenia się swoim zachwytem.

– Rzeczywiście, przyjemny – odparła jedna z pulchnych dam i rozpoczęła niepowstrzymaną tyradę, z której Roan nie był w stanie nic zrozumieć.

Skorzystał więc z okazji, żeby przyjrzeć się pannie Cabot. Miała na sobie drogą sukienkę – nauczył się je rozpoznawać po opłaceniu kilku rachunków swojej siostry, Aurory, i doskonale znał cenę jedwabiu, brokatu, muślinu i pierwszorzędnej wełny. Jej dłonie sprawiały wrażenie delikatnych. Na pewno świetnie sobie radziła przy robótkach ręcznych. Dojrzał też niesforny kosmyk włosów na jej szyi w kolorze pszenicy.

Zastanawiał się, czy to nie oznaka braku lojalności wobec panny Pratt, że panna Cabot spełnia wszystkie jego wyobrażenia o atrakcyjnej kobiecie. Była jasnowłosa, elegancka i ucieleśniała jego najskrytsze męskie marzenia. Susanna tymczasem okazała się ciemnowłosa i bezkształtna. Roan nie zaliczał się do mężczyzn, którzy oceniają kobiety wyłącznie po wyglądzie, ale panna Pratt nie miała też niestety nic do powiedzenia. Kiedy przyjechała z Filadelfii i przyszła pod ramię ze swoim ojcem, Roan nie mógł uwierzyć, że zgodził się na połączenie ich rodzin przez małżeństwo.

Powóz ruszył z szarpnięciem i wyrwał go z zamyślenia. Panna Cabot oparła się o jego kolano. Podniosła wzrok i spojrzała przepraszająco.

– Proszę mi wybaczyć. Strasznie tu ciasno, prawda?

Poprawiła się i usiadła znowu wyprostowana, z dłońmi na podołku.

Nie miała jednak szczęścia. Z każdym wybojem i wyrwą w drodze musiała opierać się o jego udo i za każdym razem przypominała mu o swojej obecności. Roan wyglądał za okno i z całych sił starał się nie myśleć o jej nagim ciele w białej pościeli, złotych włosach rozrzuconych na poduszce i jędrnych piersiach. W końcu wziął się na sposób i z każdą nieprzyzwoitą myślą spoglądał na siedzącego naprzeciwko starca.

Jechali już całą godzinę, kiedy jedna z kobiet nagle wzięła głęboki oddech pośród niekończącej się paplaniny i oznajmiła głośno:

– Wiem, kim pani jest! Przecież to lady Merryton!

Wszystkie oczy zwróciły się na pannę Cabot.

– Nic podobnego – wyparła się.

– Nie? – Kobieta była nadal podejrzliwa.

– Zapewniam panią, że gdybym była lady Merryton, podróżowałabym prywatnym powozem. – Panna Cabot uśmiechnęła się rozbrajająco.

– Chyba ma pani rację – zgodziła się rozczarowana dama.

Czy ta stara krowa myśli, że rodzina królewska jeździ dyliżansem? – dziwił się Roan. Co prawda, nie był na bieżąco w sprawach dworu, ale miał mgliste przeczucie, że lady musi oznaczać kogoś związanego z panującym rodem. Kiedy jego ciotka i wuj wrócili tego lata z Londynu – zostawiając tam Aurorę, którą powierzono ich opiece – bez końca rozprawiali o książętach i hrabiach, i o tym, że Aurora tańczyła z takim czy innym lordem i była na kolacji u takiej czy innej lady. Roan nie zwracał na te rewelacje większej uwagi i dlatego nie orientował się za bardzo w znaczeniu tytułów, nabrał jedynie przekonania, że w Anglii aż się roi od członków rodziny królewskiej.

– Ale miałam przyjemność poznać lady Merryton – dodała niezobowiązująco panna Cabot.

Roan przekręcił głowę, żeby popatrzeć na jej twarz. Zastanawiał się, co to mogło znaczyć, że poznała lady Merryton. Czy to przypadkiem nie była hrabina? A jeśli tak, to czy to nie znaczyło, że była córką króla i królowej? A wtedy panna Cabot obracałaby się wśród królów i królowych!

– Skoro jednak nie jest nią pani, to co pani myśli o andronach, jakie napletli o tamtym małżeństwie? – większa dama parsknęła i pokręciła głową.

– To po prostu skandal – zgodziła się mniejsza.

Roan zauważył, że panna Cabot się zaczerwieniła. Nie wiedział, co mogą oznaczać androny, ale skoro kobiety nie mogły się doczekać wyrażenia swojej opinii, temat go zainteresował.

Obie damy najwyraźniej szykowały się do całej serii pytań, ale powóz akurat zaczął zwalniać. Roan wychylił się trochę i dojrzał rząd domów z białego wapienia, z kwiatami w oknach. Spodziewał się, że będą tutaj tylko zmieniali konie, ale i tak nie mógł się doczekać, kiedy wysiądzie i rozprostuje kości.

Wtoczyli się do wioski, dyliżans zjechał na bok i woźnica zeskoczył z kozła, żeby otworzyć drzwiczki i wystawić stopień. Roan zawsze zachowywał się jak dżentelmen, jednak tym razem wyskoczył pierwszy, żeby zaczerpnąć w płuca trochę świeżego powietrza i choć na chwilę zapomnieć o dotyku panny Cabot. Kiedy się w końcu odwrócił, wszyscy pasażerowie wydostali się już z dusznego wnętrza, a chłopiec pomagał starcowi usiąść na ławce pod ścianą. Dwie damy stały w identycznych pozach, podparte pod boki i nie przestawały rozmawiać.

Panna Cabot przystanęła w pewnym oddaleniu. Trzymała w rękach małą paczuszkę i wyglądała w swojej niebieskiej sukience niezwykle świeżo i radośnie jak kwitnący dzwoneczek.

Woźnica wkroczył w środek grupki dumnym krokiem, jakiego nie powstydziłby się niejeden burmistrz, w czym nie przeszkadzały mu brudne spodnie, znoszone buty i kamizelka za mała o dwa numery.

– Proszę państwa szanownych o uwagę – oznajmił podniosłym tonem. – Dyliżans odjedzie o wpół do trzeciej.

Roan rozejrzał się na wszystkie strony. Znajdowała się tu niewielka gospoda i kuźnia. Więcej atrakcji nie dostrzegał. Chętnie wychyliłby kufelek albo dwa, ale zamiast tego postanowił rozprostować trochę kości podczas przechadzki. Liczył, że łatwiej w ten sposób pozbędzie się wspomnienia rozkosznego cierpienia, jakie sprawiło mu dotykanie pięknej młodej kobiety przez ostatnie półtorej godziny. Musiał też ukoić nadszarpnięte nerwy i odzyskać cierpliwość.

Przystanął, ale spokój nie nadchodził. Roan nie należał do ludzi drażliwych. Przeciwnie, w największym zamieszaniu był dla bliskich uosobieniem spokoju. Ale tutaj sam został pozbawiony jakiegokolwiek oparcia. Od dwóch dni podróżował sam po obcym kraju, a ziemia nadal kołysała się pod jego stopami po miesiącu, który spędził na morzu. Całkiem stracił rezon, kiedy w Liverpoolu po wielu bezowocnych próbach porozumienia się z miejscowymi pojął, że oni też mówili po angielsku. Dowiedział się, dokąd powinien jechać, ale po dwóch dniach podróży na południe okazało się, że powinien był jednak obrać kierunek północny.

Na domiar złego był przyzwyczajony do najlepszych powozów i pierwszorzędnych zaprzęgów, a nie rozklekotanych dyliżansów na wyboistych gościńcach, gdzie siedział ściśnięty obok ropuchy i kobiety, której skóra zdawała się delikatna i gładka jak masło.

Zatrzymał się na środku drogi i głęboko odetchnął gorącym powietrzem. Krótka przechadzka nie poprawiła mu samopoczucia. Podniósł twarz do nieba i ryknął rozzłoszczony swoimi niepowodzeniami, siostrą i całym światem.

Dopiero to przyniosło mu trochę ulgi. Roan odwrócił się na pięcie i skierował swoje kroki z powrotem do wioski. Zastał tam pannę Cabot, która przysiadła na murku i posilała się czymś z pakuneczku. Obok przysiadły na kufrze siostry i też coś jadły.

Roan podszedł bliżej. Nie chciał być wścibski, ale nie mógł się oprzeć zerknięciu do paczuszki. Widok jedzenia przypomniał mu, że przez ostatnią dobę nic nie jadł.

Panna Cabot podniosła głowę i spojrzała na niego orzechowymi oczami spod rąbka czepka.

– Och, panie Matheson.

– Panno Cabot. – Roan uchylił kapelusza.

Wyciągnęła do niego płócienną chustkę z mnóstwem słodyczy.

– Może ma pan ochotę na smakołyk?

Roan przyjrzał się bliżej proponowanym delicjom. Przypominały ciastka, jakie w dzieciństwie piekła dla niego Nelly, długoletnia kucharka rodziny.

– Nie, dziękuję – odmówił grzecznie. Nie był jeszcze na tyle zdesperowany, żeby odbierać jej jedzenie.

– Na pewno? – Wybrała jedno ciasteczko i wrzuciła do buzi. Na moment zamknęła oczy. – Mmm! Pyszne!

Ku jego zażenowaniu w tym momencie zaburczało mu w brzuchu. Panna Cabot uśmiechnęła się słodko i jeszcze raz podniosła skrawek płótna.

– Proszę przynajmniej spróbować.

– To na pewno żaden kłopot? – zapytał z grzeczności, chociaż już wyciągał rękę.

Przyglądała mu się uważnie, kiedy wkładał smakowity kąsek do ust. Nie mógł zaprzeczyć, że ciasteczka były wyjątkowo smaczne.

– Proszę się częstować do woli.

– Może jeszcze jedno – odrzekł z wdzięcznością i wyciągnął rękę, a panna Cabot wsunęła mu w dłoń od razu trzy. Roześmiała się perliście.

– Można by pomyśleć, że nic pan dziś nie jadł, panie Matheson.

– Nie jadłem od wczorajszego ranka.

– Co takiego? Ale dlaczego?

Wzruszył ramionami.

– Podczas podróży nie zawsze jest czas na posiłek. Byłem przekonany, że do tej chwili będę już na miejscu.

Panna Cabot zeskoczyła zwinnie z murka i przykucnęła obok torebki. Przetrząsnęła jej zawartość i wyjęła ze środka jeszcze jedno zawiniątko. Natychmiast mu je podała.

Roan odwinął materiał i znalazł w środku bochenek chleba.

– Mam też ser – dorzuciła.

– Proszę się nie kłopotać…

– Nalegam, panie Matheson. Moja młodsza siostra wrzuciła mi to do bagażu. – Uśmiechnęła się znowu, a jej oczy rozbłysły ciepło. – Liczyła, że napadną nas bandyci, i chciała, żebym była dobrze przygotowana do spędzenia wielu dni w puszczy.

– Liczyła na to?

– Uwielbia dramatyzm. Proszę jeść, jest tego mnóstwo.

– Jestem niezmiernie zobowiązany – rzekł i odgryzł wielki kawał chleba. Jadł dużo bardziej żarłocznie, niżby sobie tego w głębi ducha życzył. Tymczasem panna Cabot ponownie usadowiła się na murku. Poczęstował się serem i dopiero zdał sobie sprawę, jak bardzo był głodny.

– Hola! – zawołały do panny Cabot siostry, wymachując rękami, chociaż siedziały najwyżej dwa metry dalej.

– Rozwiązałyśmy zagadkę – wyjaśniła jedna podniesionym tonem.

– O tak, co to była za zagadka! – dodała druga.

– To prawda – wtrąciła ta bardziej pulchna.

– Jaka to zagadka? – zapytała panna Cabot.

– Ty nią jesteś, moja droga. Ale wszystko wydedukowałyśmy. Jesteś lady Altringham – rzekła dumnie mniejsza z nich.

– Och, nie! – roześmiała się panna Cabot. – Przecież ona jest dwadzieścia lat starsza ode mnie.

– Och… – westchnęła większa, rozczarowana.

– Ale miałam przyjemność ją poznać – dodała panna Cabot. – Razem z jej córką byłyśmy przedstawione.

– Ojej! – jęknęła mniejsza w uniesieniu.

– Przedstawione? – Roan liczył na wyjaśnienie.

– Królowi, proszę pana! – odparła jedna z dam wyniośle, jakby każdy to wiedział.

Roan popatrzył niepewnie na pannę Cabot.

– Czy to z powodu pani dokonań?

Panna Cabot roześmiała się radośnie.

– W żadnym razie! Umiałam jedynie dygnąć.

– A ja jestem ciekawa, skąd się pan wziął, sir, że pan takich rzeczy nie wie! – Jedna z dam nie posiadała się ze zdumienia.

– Prawda, że całkiem nic nie rozumie? – zgodziła się z nią druga i dodała protekcjonalnie: – Przecież wszyscy wiedzą, że prezentacja we dworze to najważniejsza chwila w życiu młodej damy z towarzystwa.

Roan jednak nadal nie rozumiał.

– W jakim celu się to odbywa?

– W jakim celu? – parsknęła pierwsza, wyraźnie oburzona. – Czy pan by nie chciał zostać przedstawiony królowi?

Namyślił się chwilę i uznał, że gdyby spotkanie przedłużyło wizytę w Anglii, najchętniej by odmówił.

– Skąd pan jest? – zapytała dama.

– Z Ameryki – wyjaśnił. – Z Nowego Jorku.

– A dlaczego pan przebył taką długą drogę?

Roan nie uważał, żeby to była jej sprawa, ale z grzeczności odpowiedział.

– Przyjechałem po siostrę, która spędziła w tym kraju kilka miesięcy. Czy mogę liczyć na pani aprobatę?

Kobieta nic nie odpowiedziała, tylko zwróciła się do panny Cabot.

– Skoro nie jest pani lady Altringham, to kim? Jaka młoda dama podróżuje bez eskorty?

Roan też się nad tym zastanawiał i tylko ciekawość powstrzymała go od wepchnięcia jej do ust płóciennego zawiniątka od chleba. Przyjrzał się pannie Cabot i odniósł wrażenie, że stara się ukryć poczucie winy. Mam nadzieję, że to nie druga Aurora – pomyślał.

– Proszę pozwolić, że się przedstawię. Panna Cabot. Z kim mam przyjemność rozmawiać?

– Pani Tricklebank – odparła mniejsza. – A to moja siostra, pani Scales.

Panna Cabot zerknęła na Roana.

– Panie pozwolą, że przedstawię im pana Mathesona.

Od wymiany grzeczności ocalił Roana woźnica, który ogłosił, że dyliżans odchodzi za kwadrans.

– Ojej! – zawołała pani Tricklebank, przerażona. – Chodź, Ruth. Szybciej! Nie chcemy, żeby ruszył bez nas.

Obie damy zakręciły się wokoło, zebrały bagaże i popychając się nawzajem, pobiegły do powozu, jakby dzieliło je od niego przynajmniej pół mili, a nie zaledwie kilka metrów.

Roan zawinął resztę chleba i sera, trochę zawstydzony, jak dużo zjadł.

– Dziękuję za pani życzliwość, panno Cabot. Uzupełnię pani prowiant.

Uśmiechnęła się do niego tak promiennie, że od razu zrobiło mu się lżej na duszy.

– Proszę się nie kłopotać. Dzisiaj wieczorem będę na miejscu.

– Jest pani pewna? Te dwie damy mogą przekonać woźnicę, żeby przeprowadził dochodzenie.

Panna Cabot roześmiała się.

– Są niegroźne, tylko chyba za bardzo lubią barwę swoich głosów.

Uśmiechnęła się życzliwie i zeskoczyła z murka. Podniosła sakwojaż, a Roan zaoferował jej swoje ramię. Przyjęła je z taką delikatnością, że prawie nie poczuł jej dotyku. Nie chciałby, żeby młoda kobieta dobrego stanu narażała swoją reputację, jak zwykła to robić jego siostra.

– Jak to jest, że podróżuje pani bez opieki? – zapytał. – Bez choćby służącej?

Uśmiechnęła się rozbrajająco.

– Czy to nie dziwne, że ludzie przejmują się takimi drobiazgami?

Istotnie, drobiazg! – pomyślał Roan. Dokładnie takiej odpowiedzi mógłby się spodziewać po swojej siostrze.

– Nie przejmuję się – zaznaczył – a jedynie zastanawiam.

– Dziękuję, panie Matheson, że się pan nie przejmuje. – Uśmiechnęła się ponownie, ale tym razem z większą rezerwą.

Roan byłby gotów postawić całą swoją fortunę, że z owa piękna kobieta coś ukrywa. Dość miał już jednak w Anglii własnych kłopotów, żeby szukać następnych.

Po powrocie do pojazdu Roan zauważył, że chłopiec zajął miejsce na dachu, choć nadal tak samo ściskał swoją zniszczoną walizeczkę. Pomógł pannie Cabot wsiąść, przytrzymując smukły nadgarstek i kładąc jej dłoń na plecach. Zaczekał, aż usiadła, i zajrzał do środka, zastanawiając się, jak mu się uda ponownie wcisnąć obok niej i naprzeciwko starca.

– A nie wygodniej byłoby panu tam? – zapytała panna Scales, wskazując skrawek siedziska między siostrą a starcem.

Po czym zwróciła się do panny Cabot.

– Ten dżentelmen zajmuje strasznie dużo miejsca.

Roan nie mógł uwierzyć, że otyła dama ponownie wytyka mu jego rozmiar. Na szczęście był dobrze wychowany i nie odpowiedział.

– Wszystko jedno, tu czy tam – odparła łagodnie panna Cabot i odrobinę przesunęła się. Roan zerknął znużony na zwolniony kawałek ławki i poprosił ją wzrokiem o jeszcze jeden wysiłek. Przewróciła oczami i wepchnęła się w pulchny bok pani Scales.

Wtedy dopiero wszedł i jakoś udało mu się zasiąść na zwolnionym miejscu. Panna Cabot uwolniła ramię zza jego pleców i usiadła wyprostowana, ale tym razem jej łokieć znalazł się przy jego żebrach. Roan był pewien, że przy każdym podskoku będzie dotkliwie odczuwał jego obecność.

Kiedy powóz ruszył, pani Scales wbiła podejrzliwie wzrok w pannę Cabot.

– Czy mogę zapytać, dokąd pani jedzie, panno Cabot?

Roan poczuł, że poprawiła się w miejscu. Wyraźnie pytanie było jej nie na rękę.

– Jadę odwiedzić przyjaciółkę, która właśnie urodziła swoje pierwsze dziecko.

– Och, bobasek! – jęknęła rozanielona pani Tricklebank.

– Tak, bobasek – ochoczo zgodziła się panna Cabot. – Biedna mama poprosiła mnie, żebym jak najszybciej do niej przyjechała. To pierwsze dziecko, więc zupełnie sobie nie radzi.

– A nie przysłała nikogo po panią? – niewzruszenie dopytywała się pani Scales. – Chyba powinna pani mieć w podróży opiekę.

Odcień różu zabarwił smukłą szyję panny Cabot.

– Nie było na to czasu. Przyjaciółka nie ma nikogo do pomocy przy dziecku, a mąż jest w dalekiej podróży.

– Aha… – Pani Scales zawiesiła złowróżbnie głos.

Sytuacja stawała się dla Roana nieznośna. Jakim prawem pani Scales oceniała pannę Cabot? On też jej nie wierzył i był przekonany, że niejedno ukrywa, bowiem dobrze znał uniki młodych kobiet.

– Cóż za ciekawy zwyczaj – zauważył, spoglądając surowo na panią Scales. – Czy w każdym dyliżansie odbywają się przesłuchania współpasażerów, czy tylko na tej trasie?

Pani Scales zamrugała kilka razy i wydęła wargi, a panna Cabot odwróciła wzrok i udała, że wygląda za okno. Ale Roan dostrzegł jej uśmiech.

Powóz kołysał się łagodnie na kołach i powieki pasażerów stawały się coraz cięższe. Wkrótce panna Cabot zapadła w drzemkę. Roan próbował dla przyzwoitości przerzucić jej głowę na panią Scales, ale tamta również zasnęła i nic z tego nie wyszło. Głowa panny Cabot, choć w czepku, spoczywała na jego ramieniu.

Roan też prawie zasnął, kiedy wybój na drodze potrząsnął panną Cabot, która wbiła mu łokieć pod żebra. Podejrzewał nawet przez chwilę, że zmiażdżyła mu wątrobę. Zaraz jednak powóz się uspokoił i pasażerowie spali dalej, poza starcem, który wciąż wpatrywał się w Roana.

Nagle powóz szarpnął w prawo, rzucając wszystkimi, i zatrzymał się. Z zewnątrz dało się słyszeć głośne przekleństwo woźnicy.

Tytuł oryginału: The Scoundrel and the Debutante

Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Ltd, 2015

Redaktor serii: Dominik Osuch

Opracowanie redakcyjne: Dominik Osuch

Korekta: Lilianna Mieszczańska

© 2015 by Dinah Dinwiddie

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2017

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin i Harlequin Powieść Historyczna są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25

www.harlequin.pl

ISBN 978-83-276-3050-6

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.