Lottie i kapitan Mackenzie (Powieść Historyczna) - Julia London - ebook

Lottie i kapitan Mackenzie (Powieść Historyczna) ebook

Julia London

3,7

Opis

Kapitan Aulay Mackenzie długo żegluje po morzach, a jednak wpada w pułapkę zastawioną przez Lottie Livingstone. Nigdy nie powinien zabierać na pokład na pozór bezradnej kobiety i jej towarzyszy. Kilka chwil później zostaje więźniem, a porywacze zamierzają wykorzystać jego statek do przemytu whisky. Mackenzie, w myśl morskiego prawa pierwszy po Bogu, musi teraz słuchać rozkazów obdarzonej krewkim temperamentem panny. I chociaż nieustannie grozi, że Lottie skończy na szafocie, równocześnie coraz częściej marzy, by pożeglować z nią na nieznane wody.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 327

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (30 ocen)
11
6
6
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Julia London

Lottie i kapitan Mackenzie

Tłumaczenie:Piotr Budkiewicz

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Wyspa Lismore, Szkocja, 1752 rok

Wysłannicy Campbella wylądowali na północnym brzegu szkockiej wysepki Lismore i w blasku zachodzącego słońca rozbiegli się po wąskiej plaży. Wokoło roiło się od skał i królików, które skolonizowały wyspę.

Przybysze poszukiwali destylarni.

Wypatrywali także statku, być może ukrytego w jakiejś niewidocznej od morza zatoczce. Wiedzieli na pewno, że destylarnia i statek są gdzieś w pobliżu i byli zdecydowani za wszelką cenę znaleźć jedno oraz drugie.

Duncan Campbell, nowy pan na Lismore, wiedział, że jego najemcy, czyli dobre dwie setki członków rodu Livingstone’ów, zebrali się, by świętować Sankt Hans, Noc Świętojańską. Zwyczaj ten wprowadzili ich duńscy przodkowie, którzy zamieszkali na wysepce.

Livingstone’owie, przynajmniej w opinii Campbella, byli leniami i nieudacznikami… w każdym razie do niedawna. Jak się okazało, ów nieszczęsny klan zabrał się do pędzenia nielicencjonowanej whisky, o czym Campbell słyszał już w Obanie i w Port Appin. Livingstone’owie najwyraźniej szczycili się swoją przedsiębiorczością, gdyż całkiem otwarcie przerobili stary duński statek tak, by transportować nim beczki oraz grupę zbrojnych.

Livingstone’om brakowało ambicji, niemniej Cambellowie mieli jej aż nadto. Uważali się za klan o niesłychanej moralności, co w ich mniemaniu dawało im prawo do przewodzenia Szkocją i decydowania o losach jej mieszkańców. Ponadto destylowali jak najbardziej licencjonowaną doskonałą whisky i sprzedawali ją z zacnym zyskiem. Rzecz jasna, bardzo nerwowo reagowali na wszelkie próby uszczuplania ich zarobków, a dodatkowo czuli się osobiście urażeni, gdy ktoś psuł rynek, handlując tanim trunkiem podłej jakości. Nie cierpieli nieuczciwej konkurencji do tego stopnia, że dokładali wszelkich starań, by ją znaleźć i skutecznie zniszczyć, najlepiej paląc instalację.

Do plaży docierały śpiewy i śmiechy Livingstone’ów, a także radosne popiskiwania skrzypiec. Było jasne, że nim zapadnie noc, cała ta pogańska banda spije się do nieprzytomności. Przeklęte ochlapusy!

Ludzie Campbella nie zdołali jednak ujść nawet kilkudziesięciu kroków, kiedy ktoś ostrzegawczo zagrał na rogu i rozległ się huk wystrzału oraz świst grubego śrutu.

Duncan ciężko westchnął, po czym spojrzał na swojego towarzysza, pana Edwina MacColla, którego klan zamieszkiwał południowy kraniec Lismore. Pan MacColl skrupulatnie płacił czynsz i nie pędził whisky. Duncan przymusił niechętnego rodaka do służby, grożąc mu podwyżką opłat.

– I po szpakach – zwrócił się teraz do MacColla, kiedy ktoś ponownie wypalił ze strzelby. – Zauważyli nas i ostrzegli innych.

– Ano tak – zgodził się MacColl. – Dobrze pilnują tego, co ich. Jak każdy Szkot – dodał z naciskiem.

Campbell wyczuł kąśliwość w jego głosie, ale nie miał czasu przypominać MacCollowi, że nielegalne pędzenie whisky to karygodny występek. Na pobliskim wzgórzu pojawili się czterej jeźdźcy ze strzelbami. Od razu rozpoznał pannę Lottie Livingstone, która jako córka głowy rodu jechała na czele grupy.

– Pan Campbell! – zakrzyknęła radośnie i popędziła konia w dół trawiastego zbocza, które prowadziło do plaży. – Znowu tutaj?

Campbell jęknął.

– Dlaczego tak trudno jest wykorzenić zepsucie i bezprawie? – mruknął do MacColla. – I czemu najpiękniejsza dziewczyna w całej Szkocji musi być zarazem najbardziej krnąbrna i rozbrykana?

MacColl milczał, nie znajdując odpowiedzi na to pytanie. Duncan wzniósł oczy ku niebu i odetchnął głęboko.

– Nie strzelać, panno Livingstone! – zawołał. – Koniec końców jestem właścicielem tej ziemi!

– Czym możemy panu służyć? – spytała.

– Pani? Niczym. Chcę mówić z pani ojcem.

Jej oczy błysnęły.

– Och, będzie zachwycony – odparła z promiennym uśmiechem.

Duncan nigdy nie wiedział, czy panna Lottie śmieje się z niego, czy też po prostu ma pusto w głowie. Przywołał ludzi i wszyscy ruszyli pod górę, w kierunku domu Livingstone’ów.

Campbell ani myślał wracać z pustymi rękami, więc postanowił, że zażąda pieniędzy za zaległy czynsz, jeśli nie uda mu się znaleźć destylarni, a Livingstone nie przyzna się do pędzenia whisky.

ROZDZIAŁ DRUGI

Dwa tygodnie później

Morze Północne

Zachodni wiatr był łagodny, lecz sprowadził ciemne chmury. Mimo to „Reulag Balhaire” spokojnie żeglował dalej, łagodnie kołysząc się na falach.

Kapitan Aulay Mackenzie wsłuchiwał się w pokrzykiwania członków swojej załogi, którzy w pocie czoła wspinali się na maszty żaglowca. Z zamkniętymi oczami delektował się morską mgiełką, która chłodziła mu twarz, oraz powiewami wiatru we włosach. W takie dni na morzu czuł, że żyje i jest w swoim żywiole. To było jego miejsce na ziemi.

Zbyt wiele czasu spędził na lądzie. Kilka miesięcy ciągnęło się niczym cała wieczność. Irytowało go życie w rodzinnym domu w Balhaire. Pływał, odkąd wydoroślał, a każdy dzień z dala od statku wydawał się mu stracony. Poza tym Aulay uważał, że w Balhaire jest zbędny. Jego ojciec był głową klanu Mackenzie, a starszy brat Cailen piastował funkcję przedstawiciela ojca w kontaktach ze światem. Rabbie, młodszy brat Aulaya, oraz Catriona, jego najmłodsza siostra, kierowali codziennymi sprawami majątku Balhaire. Matka zajmowała się kwestiami natury towarzyskiej, podobnie jak jego siostra Vivienne. A on sam? Nie miał tam żadnego sensownego obowiązku.

Ojciec Aulaya w młodości zajmował się handlem morskim i znacznie się na nim wzbogacił. Z biegiem czasu wciągnął synów w swoje zajęcie. Interesy szły jednak gorzej od czasu bitwy na polach Culloden jakieś siedem lat temu. Po brutalnym stłumieniu powstania jakobitów Szkocja dodatkowo ucierpiała gospodarczo. Zgodnie z nowymi zasadami ekonomicznymi, likwidowano małe gospodarstwa wiejskie, zastępując je wielkimi hodowlami owiec. Liczne zastępy Szkotów straciły źródło utrzymania i wyjeżdżały do Glasgow lub dalej w poszukiwaniu lepszych warunków życia.

Mackenzie z Balhaire nie brali udziału w konflikcie, niemniej zginęła w nim połowa klanu, Anglicy zaś skonfiskowali im żywy inwentarz oraz drugi statek. Pierwszy, nawet po remoncie, przynosił niewiele zysków i ojciec zamierzał całkiem porzucić handel.

– Wszystko na nic – orzekł w pewnym momencie. – Dokładamy do interesu. Oddaliśmy pole MacDonaldom, ot co.

Aulay wpadł wówczas w lekką panikę. Bez statku byłby nikim. Straciłby rację bytu.

Potem jednak zdarzył się cud. Zniecierpliwiony niepowodzeniami w interesach Aulay wybrał się na poszukiwania nowych kontrahentów i zawarł umowę z Williamem Tremaynem z portu w Glasgow. William był Anglikiem, ale miał towar i potrzebował statku transportowego, Aulay zaś był kapitanem pustej jednostki. Mimo że dobrali się jak w korcu maku, ojciec i bracia odwodzili go od tego układu, zapewniając, że przewóz cudzego towaru wiąże się ze zbytnim ryzykiem. Aulay odparł, że nie ma mowy o żadnym ryzyku, gdyż był zawołanym kapitanem i nieskończenie wiele razy dostarczał do portów przeznaczenia całe ładownie dóbr. Ostatecznie postawił na swoim, lecz ojciec nie krył sceptycyzmu.

Aulay wypłynął w dziewiczy rejs z ładunkiem wełny oraz solonej wołowiny. Zmierzał do Amsterdamu, a stamtąd do Kadyksu, skąd chciał wrócić z dużą ilością bawełny.

Marynarze tryskali dobrym humorem, gdyż żyli z żeglugi dla klanu Mackenzie i bardzo potrzebowali tej pracy. Także Aulay miał doskonałe samopoczucie. Od dłuższego czasu nie bawił w Amsterdamie i nieco stęsknił się za pewną dziewczyną o oczach jak dwa obsydiany i o kuszących ustach.

Właśnie sobie wyobraził, jak trzyma dłonie na jej apetycznych biodrach, kiedy rozległ się donośny huk. W pierwszej chwili Aulay uznał go za uderzenie pioruna, ale odgłos był nieco inny.

– Światło po sterburcie, panie kapitanie! – zawołał jeden z mężczyzn na maszcie.

Aulay odwrócił się w kierunku prawej burty. Po chwili dołączył do niego pierwszy oficer Beaty. W istocie, w oddali coś jaśniało.

– Ogień, prawda? – spytał Beaty’ego, który patrzył przez lunetę.

– Ano tak – mruknął Beaty.

– Wiatr się wzmaga – zauważył Rudy Iain i oparł się o barierkę. – Nie powstrzymają ognia, jak się zerwie wichura.

– Żeglują ku lądowi – powiedział Beaty.

Jego wygląd był mylący. Beaty miał rumiane oblicze i pokaźne brzuszysko, ale w razie potrzeby poruszał się równie zwinnie jak czterdzieści lat wcześniej. Szybko wspiął się na główny maszt, owinął linę wokół dłoni i przyłożył lunetę do oka, żeby znowu przez nią spojrzeć.

– Robią pięć albo i sześć węzłów – ocenił. – Wygląda na to, że śpieszno im na ląd.

– Mają banderę? – spytał Aulay.

– A jakże, królewską, panie kapitanie. Statek wydaje się za mały jak na marynarkę wojenną, ale płynie pod banderą brytyjską.

Aulay również wdrapał się na maszt i popatrzył przez lunetę na szare niebo i ocean. Dostrzegł ludzi zajętych poprawianiem żagli, żeby skuteczniej łapać wiatr. Część załogi czerpała wiadrami wodę i polewała płomienie. Statki nie paliły się same z siebie, pożary zwykle wybuchały po uderzeniu błyskawicy lub w wyniku podpalenia.

Aulay uważnie wpatrywał się w horyzont.

– Jest jeszcze inny – powiedział i wskazał mniejszą jednostkę, która straciła górną połowę głównego masztu, po czym zszedł z powrotem na pokład.

– Moim zdaniem to lekka łódź przybrzeżna – oznajmił Beaty.

– Przybrzeżna! – zawołał Iain. – To co robi na otwartym morzu?

– Nie jesteśmy znowu tak daleko od brzegu – zauważył ktoś. – Może dryfuje?

Aulay rozejrzał się po twarzach członków załogi i pomyślał, że dobrze znowu z nimi żeglować. Nagle nabrał ochoty na małą przygodę.

– W takim razie powinniśmy sprawdzić – oświadczył.

Statek handlowy „Reulag Balhaire” nie zajmował się ratowaniem innych jednostek. Generalnie uważano, że podpływanie do zagrożonych statków jest nieroztropne, gdyż obcy okręt mógł bez ostrzeżenia otworzyć ogień. Ciekawość okazała się jednak zbyt silna. Płonący statek był ledwie plamką w oddali, więc skierowali się ku sterburcie mniejszej jednostki, na wszelki wypadek ładując armatę na dziobie.

Aulay z uwagą obserwował nieznajomy żaglowiec, coraz gorzej widoczny na tle ciemniejącego nieba. Dopiero tuż przy statku zauważył jego silny przechył.

– To nie łódź przybrzeżna, tylko dwumasztowa barka – mruknął Rudy Iain.

– Barka! – oburzył się Beaty. – Nonsens!

Tak czy owak, jednostka niespecjalnie się nadawała do żeglugi po otwartym morzu.

– Nie widzę bandery – powiedział Aulay.

– Bo jej nie mają. – Iain umilkł na moment, po czym zaniósł się śmiechem. – Patrzcie no, próbują opuścić żagiel. – Śmiał się coraz głośniej. – Wyglądają jak dzieci tańczące wokół słupa na święto wiosny! Widzicie? Usiłują rozplątać liny. O, jeden gruchnął na tyłek!

Członkowie załogi zgromadzili się przy barierce i przyglądali się z rozbawieniem, jak ludzie na drugim statku próbują odczepić żagiel od złamanego masztu.

– Iain, dajże spojrzeć – powiedział ktoś.

Zwijając się ze śmiechu, marynarze przekazywali sobie lunetę, która w końcu wróciła do Iaina. Gdy przyłożył ją do oka, uśmiech natychmiast zniknął z jego ust.

– Co, u diabła? – zawołał i przeniósł zdumione spojrzenie na Aulaya.

– W czym rzecz? – zaniepokoił się Aulay, wyobraziwszy sobie, że ktoś celuje do nich z armaty albo że na tajemniczym statku podniesiono piracką flagę.

– Kobieta – oświadczył Iain takim tonem, jakby pierwszy raz w życiu ujrzał niewiastę.

Kobieta? Cóż, czasami widywano damy na morskich statkach. Zdarzało się, że żony kapitanów zabierały się z mężami w podróże. Gdyby teraz mieli przed sobą szczególnie ważną osobistość, raczej nie żeglowałaby tak kruchą łupinką.

– W stosownej sukni, i w ogóle – dodał z podziwem Iain.

Aulay nie wiedział, czym dla Iaina jest stosowna suknia, więc uniósł lunetę i z trudem dostrzegł kobietę z rozwianymi włosami, która stała przy barierce ochronnej, trzymając w dłoni białą chorągiewkę. Niewieście towarzyszyło kilku mężczyzn, równie rozpaczliwie wpatrzonych w nadpływający statek.

Na polecenie Aulaya Beaty podpłynął najbliżej jak się dało. Zajęci usuwaniem szkód marynarze na obcej jednostce zrezygnowali z pracy i opuścili szalupę, do której wskoczyło czterech mężczyzn. Wszyscy z zapałem chwycili wiosła i szybko dopłynęli do „Reulag Balhaire”. Kobieta pozostała na pokładzie wraz z grupą marynarzy, z których jeden wyglądał jak nieduża góra i był o dobrą głowę wyższy od towarzyszy.

Kiedy szalupa dotarła na miejsce, jeden z przybyszów uczepił się sznurowej drabinki, chcąc ustabilizować łódź, a drugi stanął w rozkroku, żeby nie stracić równowagi.

– Dzień dobry! – zawołał po gaelicku i zgiął się w ukłonie.

Niewiele brakowało, a kurtuazję przypłaciłby życiem, gdyż w tej samej chwili wysoka fala uderzyła w bok łodzi i prawie zmiotła marynarza do morza.

– A zatem to Szkoci – powiedział Beaty. – To już coś.

– Potrzebujemy waszej pomocy, dobrzy panowie! – krzyknął przybysz, odzyskawszy równowagę. – Napadli nas piraci!

Mówił z dziwnym zaśpiewem, zupełnie jakby był miejskim heroldem, obwieszczającym nowiny zebranemu tłumowi.

Aulay nie zauważył, by goście mieli ze sobą szable lub strzelby.

– Tamten statek płynął pod królewską banderą! – odkrzyknął.

Jego rozmówca wydawał się zaskoczony. Przykucnął, żeby porozmawiać z towarzyszami w łodzi. Po krótkiej, lecz żywiołowej dyskusji ponownie wstał i uniósł głowę.

– Nie mieli takiej bandery, gdy do nas strzelali, daję słowo! Zaatakowali nas niesprowokowani! – Na dowód szczerości przycisnął dłoń do piersi.

– To mało prawdopodobne – mruknął Iain.

– Dlaczego mam wrażenie, że oglądam widowisko teatralne? – spytał spokojnym tonem Aulay. – Jak to widzisz, Beaty? Czy morski rozbójnik pływałby pod królewską banderą?

– Raczej kaper. – Beaty miał na myśli prywatne statki, pływające na zlecenie króla. – Tacy to nie stronią od odrobiny piractwa. Mogli ukraść banderę.

Aulay nie mógł tego wykluczyć, ale wydawało się mało prawdopodobne, żeby kaprzy lub piraci napadli na ten statek. Był zbyt mały, aby skrywać cenny ładunek.

– Co takiego wieziecie, że kaprzy was napadli? – krzyknął Aulay.

– Nic takiego, panie kapitanie! Tylko damę!

– A cóż to za dama?

To pytanie skłoniło załogę szalupy do następnej wymiany zdań.

– Co jest, nie wiedzą, jaka dama im towarzyszy? – prychnął Iain.

Marynarz znowu się wyprostował i przycisnął pięść do boku.

– Jest z nami lady Larson, panie kapitanie! Wieziemy ją do domu, do chorej babki! – Przyłożył dłoń do szyi. – To wielce smutna podróż, gdyż babka lady Larson zapewne wkrótce trafi na tamten świat.

Larson. Aulay nie znał tego nazwiska.

– Chora babka, akurat – żachnął się Beaty.

Także Aulay zrobił podejrzliwą minę. Ci mężczyźni nie mieli pojęcia, co robią i kto jest na pokładzie. Nie umieli nawet bezpiecznie żeglować. Co więcej, nieznajomy w szalupie miał osobliwy zwyczaj przemawiania tak, jakby grał w sztuce.

– Dokąd zmierzacie? – spytał Aulay.

– Do Danii, panie kapitanie. Babka naszej damy to Dunka, ale my jesteśmy Szkotami, jak i wy.

– Jak żyję, nigdy nie spotkałem rozumnego Duńczyka – zamyślił się Iain. – Ani jednego.

– Co prawda, to prawda, wygląda na dziedziczkę – zauważył ktoś z załogi, patrząc przez lunetę, którą wcześniej wyjął z ręki zajętemu rozmową Aulayowi.

Stojący obok marynarz trącił towarzysza łokciem i zabrał mu lunetę, nie mogąc się doczekać, aż przyjdzie jego kolej.

– Długo żeglujecie? – zawołał Beaty.

– Od wczoraj – padła odpowiedź.

– Nie, młodzieńcze, pytam, co z was za żeglarze.

– A to ciekawa sprawa, łaskawy panie. Nie jesteśmy żadnymi żeglarzami. Ani jeden z nas, jeśli nie liczyć kapitana. Jesteśmy żołnierzami i chrześcijanami, a wyruszyliśmy spełnić miłosierny uczynek. Duch w nas ochoczy i sprawne mamy ciała, ale marynarze z nas od siedmiu boleści.

– A to dopiero – wymamrotał Beaty i zmarszczył krzaczaste brwi.

– Interesujące – mruknął Aulay.

Billy Botly, najmłodszy i najniższy z załogi, ostatni przejął lunetę, i to dopiero po krótkiej szarpaninie z poprzednikiem. Billy był tak drobny, że solidniejszy podmuch wiatru mógłby go wyrzucić za burtę. Aule z przerażeniem zauważył, że maleńki marynarz zupełnie zlekceważył niebezpieczeństwo i wdrapał się na barierkę, aby lepiej widzieć.

– Ech, dziedziczka… – rozmarzył się Billy.

Aulay odebrał mu lunetę i sam popatrzył. Dama nadal stała na pokładzie i kurczowo przyciskała do piersi białą flagę. Aulay opuścił lunetę, po czym skierował wzrok na mężczyznę w dole.

– Więc niby co powinienem zrobić? – spytał. – Nie mam czasu na przewożenie przygodnych dam do ich chorych babek.

Załoga zarechotała szyderczo.

– Statek nabiera wody, panie kapitanie, nie przetrwamy nocy – jęknął przybysz.

– Trzeba było nie wypływać w rejs statkiem, który się nie nadaje do pełnomorskiej żeglugi! – zawołał Beaty.

Wyglądało na to, że on jeden na całym pokładzie nie jest zafascynowany powabną dziedziczką w niebezpieczeństwie.

– Racja, ale jest wśród nas dama i jej ranny w walce ojciec. Dama nie ma nikogo, kto by się nią zajął.

– I niby ja powinienem się nią zająć? – spytał Aulay i wraz z załogą wybuchnął śmiechem.

Zmierzał prosto do Amsterdamu i nie wolno mu było się spóźnić. Ta podróż wiele znaczyła dla jego rodziny. Głęboko wierzył, że sporo zarobi, a po latach niedostatków chciał koniecznie wzbogacić się na handlu.

– Musimy tylko dotrzeć do jakiegoś portu, panie kapitanie, naprawdę! – Mężczyzna nerwowo zacisnął palce na brzegu kamizelki.

Jego towarzysze z niepokojem zerkali na uszkodzony statek, jakby się spodziewali, że lada moment pochłoną go morskie głębiny.

– Przed nocą dobijecie do brzegu! – odkrzyknął Aulay. – Wracajcie tą samą trasą, którą przypłynęliście. Tak zrobili wasi napastnicy. Pozostały wam jeszcze dwa całe żagle, więc wiatr poniesie was tam, gdzie chcecie. Powodzenia! – dodał po gaelicku i odwrócił się od barierki.

– Panie kapitanie! – wrzasnął spanikowany mężczyzna. – Nabieramy wody zbyt szybko, przecież to widać! To cud, że pan kapitan się zjawił! Nie sądziliśmy, że uśmiechnie się do nas takie szczęście. Już losowaliśmy, którzy z nas wejdą do szalupy razem z damą i jej ojcem, a którym przyjdzie opaść na dno razem z łajbą. Naprawdę nie pomoże nam pan w tak dramatycznych okolicznościach?

– Co racja, to racja, panie kapitanie, oni toną – przytaknął z niepokojem Billy.

– Co z nim? – spytał Iain, z ciekawością obserwując mężczyznę na łodzi. – Czemu gada tak jakoś kwieciście?

Aulay sam sobie zadawał to pytanie. Nie wiedział też, dlaczego kapitan tonącej jednostki wypłynął z załogą szczurów lądowych. Wszystko to wydawało się doprawdy dziwaczne. Nie zdążył jednak dobrze się nad tym zastanowić, gdyż dobiegło go donośne skrzypnięcie drewna. Obcy statek miał coraz wyraźniejszy przechył, a w dodatku wzmagał się wiatr, wraz z którym nadciągnęły wysokie fale. Aulay uniósł lunetę. Kobieta uczepiła się ramienia człowieka-góry u swojego boku.

Do diaska, dla tej łajby nie było już ratunku.

– Ilu was tam jest?

– Dziesięciu! – odkrzyknął mężczyzna z szalupy.

W tej samej chwili jeden z towarzyszy stuknął go w nogę i coś powiedział. Zamienili kilka słów, po czym mężczyzna ponownie się wyprostował.

– Przepraszam, tylko ośmiu! – zawołał.

– Są tacy tępi, że nie umieją zliczyć do ośmiu? – spytał półgłosem Aulay. – Sami nie wiedzą, ilu ich jest na pokładzie.

– Półgłówki – zgodził się Beaty.

Aulay myślał intensywnie. Jako człowiek morza rozumiał, że woda czasami zwycięża. Cała jego załoga wiedziała, jakie ryzyko wiąże się z żeglugą. Kiedy jednak zastanawiał się nad kobietą z tonącego statku, przypomniał sobie młodszą siostrę Catrionę i wzdrygnął się mimowolnie. A gdyby to ona znalazła się w tarapatach?

– No dobrze – mruknął zniecierpliwiony. – Sprowadźcie tu tę damę i resztę załogi. Nie zapomnijcie o prowiancie, ani myślę was wszystkich karmić. A za przewóz zapłacicie pracą.

– Ależ naturalnie. Dziękuję, panie kapitanie, z całego serca dziękuję – powiedział mężczyzna.

Szalupa zawróciła, przy okazji uderzając o kadłub statku, a Beaty głośno westchnął i spojrzał wymownie na Aulaya.

– Co, lepiej by było, gdyby ta dama utonęła? – spytał Aulay.

– Nie! – krzyknął Billy.

– Nie – przyznał niechętnie Beaty. – Ale ich jest zbyt wielu, a jeden to taki wielki, że mógłby uchodzić za trzech. Gdzie będą spać? Starczy wody dla wszystkich? A te gamonie? – Wskazał członków załogi Aulaya, nieustannie gawędzących o tajemniczej damie. – Myślałby kto, że nigdy dziewczyny nie widzieli.

– Umieścimy ich w ładowni razem z nocną strażą – postanowił Aulay.

– Mamy się uzbroić? – spytał Beaty.

Aulay zerknął na tonący statek.

– Nie będą dla nas zagrożeniem – odparł.

Beaty tylko wymamrotał coś pod nosem.

Szalupa odbyła trzy kursy, żeby sprowadzić wszystkich rozbitków. Kiedy przypłynęła pierwsza partia ratowanych, a także skrzynia żywności, Beaty nie krył irytacji.

– Dlaczego nie sprowadziliście damy? – spytał. – Podobno strasznie się boi utonąć.

– Powiedziała, że bez ojca nie wsiądzie do szalupy – odparł ten sam mężczyzna, który wcześniej przypłynął na rozmowy.

Wkrótce dotarł drugi transport i łódź wróciła po kobietę i jej ojca.

Żaden z przybyszów nie wyglądał na marynarza. Większość z nich nie potrafiła nawet utrzymać równowagi na rozkołysanym statku i nieustannie wpadała na siebie, potykając się o własne nogi. Cała ta sprawa wydawała się Aulayowi coraz dziwniejsza i narastało w nim zniecierpliwienie. Ewakuacja trwała zbyt długo. „Reulag Balhaire” musiał halsować w pobliżu tonącej jednostki, żeby zanadto się nie oddalić. Teraz Aulay z uwagą obserwował poczynania ogromnego mężczyzny, który bez niczyjej pomocy opuszczał na linie rannego ojca kobiety. Potem przyszła kolej na nią samą. Dama z podziwu godną zwinnością zeszła po sznurowej drabince i wskoczyła do szalupy, ignorując wyciągnięte dłonie towarzyszy. Z kolei olbrzym schodził dość nieporadnie i wyglądało na to, że z trudem stawia stopy na szczeblach. Kiedy wreszcie dotarł na miejsce, wcisnął się między współpasażerów, niemal ich rozgniatając wielkim cielskiem. Pod wpływem jego ciężaru szalupa zanurzyła się głębiej, jakby groziło jej zatonięcie.

Łódka powoli zbliżała się do statku, którego cała załoga wytężała wzrok, z ciekawością wpatrując się w kobietę. Tajemnicza dama pochylała głowę nad rannym ojcem, więc marynarze widzieli tylko jej długie, rozwiane włosy.

Łódź w końcu dopłynęła, a załoga statku stłoczyła się przy barierce. Każdy chciał pomóc fascynującej damie lub przynajmniej popatrzeć na nią z bliska. Dwóch przybyszów weszło na pokład i wspólnymi siłami wciągnęło rannego, którego od razu przeniesiono do jednej z kajut.

Następna była kobieta. Wspięła się po burcie, sprawnie pokonała barierkę i stanęła na pokładzie.

– Dzień dobry – powiedziała po gaelicku, zupełnie jakby witała gości przybyłych na podwieczorek.

Mężczyźni stłoczyli się wokół niej.

– Dajcie dziewczynie normalnie oddychać – rozzłościł się Rudy Iain. – Billy, krok do tyłu, dama potrzebuje przestrzeni.

– Jak się pani miewa? – spytał Fingal MacDonald z załogi Aulaya.

– Bardzo dobrze, dziękuję – odparła z miłym dla ucha szkockim akcentem. – Za pozwoleniem, czy panowie mogliby się nieco cofnąć? Nie zdołam przejść.

– Z drogi! – krzyknął Iain.

Mężczyźni tylko przestąpili z nogi na nogę. Iain odepchnął jednego z nich na bok, a kobieta uniosła zadbaną dłoń i odgarnęła włosy ze skroni.

– Na pewno nic się pani nie stało? – zapytał zaniepokojony Beaty.

Aulay pomyślał, że jego przyjaciel najwyraźniej już nie ma wątpliwości co do ratowania rozbitków.

– Nic a nic – zapewniła go. – Najadłam się strachu, i tyle.

– Ma pani zakrwawioną suknię – zauważył Beaty.

– Doprawdy?

W jej łagodnym głosie o szkockim zaśpiewie pobrzmiewała nuta angielskiego akcentu z wyższych sfer. Aulay pomyślał, że podobnie mówi jego matka, Angielka z urodzenia, która jednak spędziła w Szkocji niemal czterdzieści lat.

– W istocie – przyznała ze zdumieniem dama. – Ale mniejsza z tym. Martwię się tylko o ojca.

Zza barierki wyłonił się olbrzym, a zebrani odnieśli wrażenie, że w tym samym momencie statek odrobinę się przechylił.

– Co mam robić, Lottie? – spytał gigant. – Nie pamiętam, co mam robić.

Cóż, nie zachowywał się jak tytan intelektu.

– Trzymaj się blisko mnie – poleciła mu Lottie z uśmiechem. – Panowie są bardzo mili – zwróciła się do załogi statku. – Pragnę podziękować za ratunek kapitanowi. Czy mogliby panowie go wskazać?

Mężczyźni rozstąpili się z nietypowym dla siebie zakłopotaniem. Aulay dobrze wiedział, z czego wynikało ich oszołomienie. Lottie miała gęste, jedwabiste włosy o niezwykłym odcieniu, a jej wielkie, okrągłe oczy kojarzyły się barwą z ciepłymi, przybrzeżnymi wodami na Morzu Karaibskim. Nosiła suknię z zielonego jedwabiu, jej pełne piersi zaś z trudem mieściły się w obcisłym stanie. Słowem, była niemal anielsko piękna, co musiało zdumiewać i zachwycać wszystkich w jej towarzystwie.

Beaty wskazał oniemiałego Aulaya, a dama zbliżyła się do niego z uśmiechem.

– Panie kapitanie. – Dygnęła. – Bardzo panu dziękuję.

Aulay wziął ją pod łokieć i pomógł się jej wyprostować. Intuicja podpowiadała mu, że ktoś taki jak ona nie powinien przed nim dygać.

Statek zakołysał się na większej fali, a Lottie chwyciła Aulaya za rękę, żeby nie stracić równowagi.

– Ma pan moją dozgonną wdzięczność – dodała z uśmiechem. – Nie wiem, co byśmy zrobili, gdyby nie przybył pan z odsieczą.

Aulay odniósł wrażenie, że ktoś zaciska żelazną obręcz na jego klatce piersiowej. Nagle zabrakło mu tchu. Lottie należała do najbardziej urodziwych kobiet, jakie kiedykolwiek widział.

– Nie uwierzy pan, przez co dzisiaj przeszliśmy. – Przyłożyła smukłą dłoń do serca. – Daję słowo, byłam pewna, że już po nas. Uratował nam pan życie!

– A kogóż do miałem przyjemność uratować, jeśli wolno spytać? – Aulay oderwał wzrok od jej oczu i spojrzał niżej, na dekolt i wąską talię.

– Ojej. – Uśmiechnęła się nieśmiało, gdy członkowie załogi przysunęli się i nadstawili uszu. – Przez to wszystko zupełnie zapomniałam o dobrych manierach, panie kapitanie. Nazywam się Larson. Lady Larson. Mówią na mnie Lottie.

– Bardzo mi miło. – Ukłonił się. – Kapitan Mackenzie z Balhaire, do usług.

– Balhaire, oczywiście! – powiedziała z zachwytem. – Nie jest pan aniołem z nieba, ale klan Mackenzie jest słynny w całej Szkocji!

Aulay zdumiał się, że Lottie zna jego nazwisko, i znowu nie wiedział, co powiedzieć.

– Widział ich pan? – Odgarnęła kosmyk włosów z twarzy. – Tych piratów?

Jedno oko miała odrobinę większe niż drugie, jednak nie to zwróciło uwagę Aulaya, lecz ich niezwykły blask.

– Bandyci, ot co – ciągnęła. – Zaatakowali nas znienacka. – Skierowała spojrzenie na resztę załogi. – Żeglowaliśmy sobie całkiem spokojnie i trzeba przyznać, że szło nam całkiem nieźle jak na nowicjuszy. Nie mamy marynarskiego doświadczenia, tylko nasz kapitan jest prawdziwym wilkiem morskim. – Popatrzyła na jegomościa o wąskich barkach i biodrach, który zacisnął dłonie za plecami i ukłonił się uprzejmie. – Aż tu nagle wyłonił się z mgły znacznie większy statek i ruszył prosto na nas. Proszę sobie wyobrazić, że całkiem niespodziewanie wypalili do nas z armaty! – Dramatycznie zawiesiła głos. – Nie zasłużyliśmy na to! Ledwie ich ujrzeliśmy, a tu bum! – Szeroko rozłożyła ramiona.

Mężczyźni wytrzeszczyli oczy i rozchylili usta.

– Mój biedny ojciec bardzo ucierpiał. Jest ranny w tułów – dodała ze smutkiem.

– Pani też się dostało. – Beaty wskazał palcem rozdarcie na jej sukni i krwawe plamy na materiale.

– Och, w rzeczy samej – stropiła się. – Przez to zamieszanie całkiem o tym zapomniałam.

– Niech pani lepiej rzuci okiem na tę ranę – zasugerował jeden z mężczyzn, którzy przypłynęli wraz z nią. – Takie rzeczy to murowana gangrena.

Gangrena, no jasne. Aulay przewrócił oczami.

– Gangrena! – zawołała z niepokojem Lottie.

– Chyba nie musi pani przejmować się akurat gangreną. – Beaty spojrzał z irytacją na nadgorliwego mężczyznę.

Lottie nagle się pochyliła, chwyciła rąbek sukni i uniosła ją do połowy łydki.

Załoga Aulaya niemal wspięła się na palce, żeby mieć lepszy widok na skrawek ciała pięknej damy.

– Nie widzę – oznajmiła Lottie. – Pewnie powinnam poszukać trochę wyżej.

Ku zdumieniu Aulaya zadarła suknię aż do kolana, i jeszcze wyżej, odsłaniając białe jak śnieg i gładkie jak jedwab udo. W istocie, widniała na nim mała ranka, ale niezbyt głęboka, więc z pewnością nie z niej pochodziła krew na sukni.

Lottie rozejrzała się po twarzach zafascynowanych mężczyzn i w końcu zatrzymała wzrok na Aulayu.

– Myśli pan, że to bardzo źle wygląda? – spytała zalotnie, podsuwając mu nogę do bliższych oględzin. – Co pan sądzi?

Aulay nie zdążył jednak odpowiedzieć, gdyż tonącym statkiem wstrząsnęła silna eksplozja. Zanim wydał jakikolwiek rozkaz czy choćby wypowiedział słowo, coś uderzyło go w plecy z taką mocą, że padł na pokład, niemal tracąc przytomność. Usiłował wstać, ale kręciło mu się w głowie i miał trudności z poruszaniem nogami. Udało mu się uklęknąć, a gdy podniósł wzrok, ujrzał nad sobą jasnobłękitne oczy lady Larson.

– Ogromnie mi przykro – powiedziała ze skruchą i kopnęła go kolanem w szczękę tak mocno, że poleciał do tyłu i rąbnął plecami o pokład.

Uczepił się barierki, żeby wstać. Z trudem odzyskał równowagę i wyciągnął rękę do Lottie, kiedy ponownie oberwał w głowę.

Nim stracił przytomność, zdążył tylko pomyśleć, że po latach żeglowania poległ na morzu. Nie przegrał jednak ani w bitwie, ani w starciu ze sztormem. Pokonała go kobieta.

ROZDZIAŁ TRZECI

Gdy „Margit” opuszczała Lismore, Lottie nie przeszłoby przez myśl, że niespełna dwa dni później stanie się piratką – a za taką się właśnie uważała po tym, co zrobiła.

Sytuacja się ustabilizowała, Livingstone’owie wygrali bitwę. Lottie i jej klan uporali się z kompletnie zaskoczonymi Mackenzie. Teraz jednak wpakowała się w sytuację tak dramatyczną, że nawet nie potrafiła ogarnąć jej umysłem. Gdy o tym rozmyślała, czuła dojmujący ból w skroniach. Jak to się stało, że tego samego dnia straciła jeden statek i ukradła drugi?

Zdecydowanie nie miała tego w planach.

Opuściła wzrok na rannego ojca. Z braku bardziej odpowiedniego miejsca umieszczono go w kajucie kapitana. W dziobówce przebywało obecnie dwóch ludzi Mackenziego i jeden Livingstone, wszyscy ranni, ale żaden śmiertelnie, chwała Bogu. Morven w to nie wątpił, a nie było pod ręką nikogo, kto lepiej znałby się na medycynie.

Ojciec Lottie nie miał tyle szczęścia. Za każdym razem, gdy na niego patrzyła, czuła narastający ucisk w gardle. Przez bandaże na torsie sączyła się krew. Ranny jęknął i wyciągnął rękę do córki.

A co z pozostałymi? Co z ludźmi, którzy poruszali się o własnych siłach i tłoczyli się wokół niej? Każdy z nich miał swoje zdanie o tym, co powinni zrobić, ale to ona musiała podjąć decyzję. Tylko Gilroy, kapitan „Margit” i przyjaciel ojca od ponad czterdziestu lat, zachował swoją opinię dla siebie. W milczeniu stał przy iluminatorze i patrzył, jak jego statek przechyla się, kołysze i z zanurzonym dziobem niknie w oddali.

– Co teraz? – spytał Norval Livingstone.

Ból rozsadzał czaszkę Lottie. Potrzebowała spokoju, a oni ciągle czegoś od niej oczekiwali. Dlaczego nie widzieli, że jak dotąd udało się jej tylko narobić koszmarnego bałaganu? Wpadła w panikę, gdy oberwali w dziób, a statek zalała woda. Nie wiedzieli, kto ich zaatakował ani dlaczego, a mieli tylko jedno działo, którego nie potrafili obsługiwać. Mimo to zdołali z niego wypalić i przypadkowo trafić w coś wybuchowego na pokładzie większego statku. Płomienie wystrzeliły wysoko, a obca jednostka zawróciła i umknęła w kierunku Szkocji.

Lottie żałowała, że nie wzięła sobie wówczas do serca rady Gilroya. Powinna była się zgodzić, by członkowie załogi wylosowali, kto popłynie wraz z nią i jej ojcem szalupą do Szkocji. Pozostali spróbowaliby dotrzeć do brzegu na pokładzie powoli tonącej jednostki. Wtedy jednak ktoś dostrzegł zbliżający się statek, ojciec poprosił Lottie, by nie zawracali, a ona błyskawicznie obmyśliła brawurowy, szaleńczy i niebezpieczny plan, który mimo wszystko miał szansę powodzenia.

Pomysł był zupełnie absurdalny, więc Lottie nadal nie mogła uwierzyć, że jej się udało.

– No dobra, Gilroy, co tam widzisz? – odezwał się Duff MacGuire, który pełnił rolę aktora klanu Livingstone’ów i z szalupy rozmawiał z załogą statku Mackenziego.

– Rozpadało się – oznajmił Gilroy głucho. – A mój statek zatonął. – Ponownie wyjrzał przez iluminator. – Nie powinniśmy byli nim płynąć. Powiedziałem to Berntowi, ale mnie przekonał, że to szlachetna sprawa. A teraz łajby już nie ma.

– Bardzo mi przykro, Gilroy – mruknęła Lottie.

– To mi się nie podoba – oznajmił Drustan z paniką w głosie.

Młodszy brat Lottie kołysał się na piętach, a ponieważ był nietypowo wielki, co rusz wpadał na stół. Lottie położyła dłoń na ramieniu Drustana, żeby go uspokoić, ale przez cały czas patrzył ze zgrozą na ojca. Był kompletnie skołowany, jak zawsze. Biedaczysko urodził się z pępowiną owiniętą wokół szyi i omal nie umarł, a potem rozwijał się wolniej niż rówieśnicy.

Matka Lottie zawsze powtarzała, że po pewnymi względami Drustan jest wyjątkowy.

– Zapamiętajcie moje słowa – mówiła. – To wybitny młodzieniec, tylko jeszcze nie wiemy, na jakim polu.

– Nie martw się o ojca – powiedziała Lottie do brata. – Jest silny, sam o tym wiesz. Śpi, bo Morven podał mu miksturę na sen, żeby szybciej wydobrzał. Pójdziesz teraz Gilroyem. Czeka nas sporo pracy.

Popatrzyła na Gilroya, oczekując potwierdzenia, ale on tylko wpatrywał się w swoje buty, zatopiony w myślach.

Mathais, pewny siebie najmłodszy brat Lottie, stanął u jej boku, dumnie wypinając pierś. Dopiero niedawno skończył czternaście lat, więc był jeszcze dzieckiem, zwłaszcza przy dwudziestoletnim Drustanie i dwudziestotrzyletniej Lottie. Mimo to miał serce prawdziwego wojownika.

– Ja pójdę, Lot – zaproponował. – Nie musisz posyłać Drustana. I tak tylko wchodziłby w paradę.

Lottie była zbyt przygnębiona, żeby obstawać przy swoim.

– Dobrze, idź – zgodziła się. – Ale zabierz Drustana.

Mathais przewrócił oczami.

– Gilroy?

– Hm? – Podniósł wzrok.

– Czy ktoś nie powinien pokierować statkiem? – spytała łagodnie.

Zmarszczył brwi, jakby dopiero teraz to do niego dotarło.

– Chcesz powiedzieć, że ten statek dryfuje?

– A kto miałby nim sterować, Gilroy? – spytał Duff z irytacją.

– Jasny gwint, czyście postradali rozum? – wybuchnął Gilroy i przepychając się między ludźmi, ruszył do wyjścia z kajuty.

Mathais zrobił w tył zwrot, żeby podążyć za Gilroyem, i potknął się o własne stopy, które rosły jak na drożdżach niemal z tygodnia na tydzień. Ogromny Drustan poszedł szybkim krokiem za Matsem, jakby się bał, że się zgubi.

W ten sposób Lottie została z Duffem i Robertem MacLeanem, który był odpowiedzialny za księgi rachunkowe Livingstone’ów. W praktyce oznaczało to, że zjawiał się raz w tygodniu i mówił Lottie oraz jej ojcu, jak cienko przędą. Livingstone’owie ogromnie go cenili za szczególnie twórcze podejście do spraw księgowości.

– Powinniśmy zawrócić, póki nie jest za późno – oznajmił teraz.

– Absurd! – prychnął Duff. – Jesteśmy niespełna trzy dni żeglugi od Danii. Twój ojciec nie wybaczyłby ci, gdybyśmy wrócili do domu po tym wszystkim, co zrobiliśmy.

– Ale on jest ciężko ranny! – Lottie przełknęła ślinę, żeby powstrzymać narastające mdłości.

Wciąż miała przed oczami paskudną ranę na brzuchu ojca, na której widok dostała lekkiej histerii.

– Morven to tak samo dobry znachor jak każdy inny w Szkocji – zauważył MacLean. – Twój ojciec nie ma co liczyć na lepszą opiekę na Lismore. A poza tym Bernt chce, żebyś płynęła dalej, prawda?

Wolała nie przypominać sobie koszmaru tego poranka, ale pokiwała głową. Rzeczywiście, ojciec jednoznacznie kazał jej kontynuowanie misji.

– Przecież nie możemy go trzymać tutaj, w kajucie kapitana – zaoponowała.

Wszyscy troje zerknęli na postać w kącie pomieszczenia, kapitana „Reulag Balhaire”, związanego, zakneblowanego i przykutego do wbudowanego w ścianę biurka. Był nieprzytomny. Oberwał kilka razy, ale świadomości pozbawił go eliksir, który Morven siłą wlał mu do gardła, aby powstrzymać kapitana od głośnych krzyków i przeklinania.

– Babka zawsze mi powtarzała, że ten środek to i konia powali – oznajmił wtedy Morven i pokręcił głową, pełen podziwu dla potęgi preparatu, który zwalił kapitana z nóg.

– Lepiej go tu zostawić, Lottie – zauważył Duff. – Kajuta na dziobie jest przepełniona, więc twój ojciec może leżeć albo tutaj, albo pod pokładem, wśród wściekłych i powiązanych ze sobą ludzi wraz ze strażnikami. Jeśli przeniesiesz ojca do ładowni, więźniowie wpadną w szał.

– A kapitanem się nie przejmuj – dodał MacLean. – Nie zrobi ci krzywdy.

Ponownie spojrzeli na kapitana.

– Nic mu nie będzie? – zaniepokoiła się Lottie.

– Wyliże się – oświadczył Duff z przekonaniem, a Lottie pomyślała, że jest z niego taki sam medyk, jak z niej. – Jego duma bardziej ucierpi niż ciało.

Jego ciało… Lottie przypomniała sobie, że gdy pożerający ją wzrokiem mężczyźni się rozstąpili, ujrzała diabelnie przystojnego kapitana w samych spodniach i rozchełstanej koszuli. Sądziła, że tym statkiem będzie dowodził ktoś taki jak Gilroy, tylko jeszcze starszy i bardziej kościsty. Największą uwagę zwróciła jednak na oczy mężczyzny, głębokie i uważne. Patrzył na nią tak przenikliwie, że przeszył ją dziwnie rozkoszny dreszcz.

– Nie powinniśmy go tak traktować – mruknęła i oderwała wzrok od mężczyzny w łańcuchach. – Odebraliśmy mu statek, nie trzeba dodatkowo go upokarzać ani ranić.

– Och, uczyniliśmy, co należało – zapewnił ją Duff. – Będzie musiał zrobić to, co mu każemy. Nie ma wyboru.

Duff się nie mylił, rzecz jasna, ale Lottie i tak gryzło sumienie. Nie chciała jeszcze bardziej krzywdzić załogi „Reulag Balhaire”.

– No dobrze, trzeba wracać do roboty – powiedział MacLean. – Gilroy jest roztrzęsiony, warto patrzeć, czy nie narobi głupstw. – Zerknął na Lottie. – Poradzisz sobie, prawda?

Spojrzała na obu nieprzytomnych mężczyzn, kapitana i ojca.

– Na to wygląda. – Wzruszyła ramionami.

– Doskonale. – MacLean skierował się do wyjścia. – Na wszelki wypadek postawimy kogoś przy drzwiach.

Powiodła za nimi wzrokiem i opadła na krzesło, ukrywając twarz w dłoniach. Ten dzień był katastrofą, ale tak naprawdę wszystko zaczęło się dwa tygodnie wcześniej, w dniu Sankt Hans, podczas obchodów Nocy Świętojańskiej.

Klan Livingstone’ów szykował się wówczas do przedstawienia, napisanego i wystawianego przez Duffa, który uważał się za niezwykle utalentowanego aktora. Na potrzeby spektaklu zorganizował trupę teatralną złożoną z sześciu członków klanu. Właśnie mieli rozpocząć występ, kiedy zamieszkały na drugim końcu wysepki Stary Donnie zadął ostrzegawczo w róg, co oznaczało, że ktoś przybył i trzeba mieć się na baczności. Wszyscy w panice rzucili się do chowania dzbanów z whisky.

– A co z przedstawieniem? – jęczał z rozpaczą Duff.

Tak się złożyło, że Stjerne, koń Lottie, nadal był osiodłany po zorganizowanym wcześniej wyścigu. Kiedy zatem ujrzała, jak Norval i Bear Livingstone’owie dosiadają swoich wierzchowców, natychmiast do nich dołączyła. Właśnie taką miała naturę – lubiła znajdować się w centrum wydarzeń.

Nie zdziwiła się na widok Duncana Campbella, który w przypudrowanej białej peruce skradał się wśród królików. Nie pierwszy raz próbował znaleźć destylarnię. Rzecz jasna, towarzyszył mu Edwin MacColl, przywódca drugiego zamieszkującego wyspę klanu.

Lottie nie miała nic przeciwko niemu, dopóki trzymał się swojej części wyspy. Był wdowcem, a jego dorosłe dzieci już się usamodzielniły i dorobiły własnych pociech. Liczył sobie więcej lat niż jej ojciec, ale nadal imponował szeroką piersią, a jego gęste białe brwi unosiły się w zachwycie, gdy z tęsknym uśmiechem spoglądał na Lottie.

Od pewnego czasu jednak nieco zbyt często odwiedzał północny kraniec wysepki. Całkiem niedawno zasugerował w rozmowie z Berntem, że chętnie wziąłby sobie Lottie za żonę.

– Mam niezgorszy dom, którym by się zajmowała, i nigdy nie brakuje u mnie jedzenia w spiżarni – oświadczył, najwyraźniej przekonany, że są to jego dwa największe atuty.

Na Lismore brakowało niezamężnych dziewcząt, a każdy mężczyzna uważał się za idealnego partnera dla Lottie, co dokładnie przewidziała jej świętej pamięci matka. To od niej właśnie Lottie dowiedziała się, że jest atrakcyjna dla mężczyzn.

– Nie lada z ciebie piękność, dziewczyno, a panowie zlatują się do pięknych kobiet jak ćmy do ognia, i tak samo na własną zgubę – oświadczyła matka. – Nie pozwól, by zawrócili ci w głowie ładnymi słówkami i pustymi przysięgami. Musisz pilnie szukać takiego, który będzie cię wielbił za twoje serce, nie za buzię. I uważaj na swojego ojca. Kocha cię ponad życie, to prawda, ale łatwo daje się złapać na cudze obietnice.

Ostrzeżenia matki trafiły Lottie do przekonania, a dodatkowo utwierdziła się w nim za sprawą Andersa Iversena, swojego jedynego kochanka.

Tak czy inaczej, kiedy Lottie wytropiła skradającego się Campbella, przyprowadziła go do swojego domu i wzdrygnęła się odruchowo, gdy na jej spotkanie wyszedł niewątpliwie pijany ojciec.

– A, pan Campbell! – wykrzyknął z nieskrywaną sympatią i naturalną dla siebie pogodą ducha.

Lottie zeskoczyła z konia i chciała wejść do środka razem z mężczyznami, lecz Campbell powstrzymał ją surowym spojrzeniem.

– Za pozwoleniem, panno Livingstone – powiedział. – Proszę dać mężczyznom porozmawiać bez ogródek. To nie będzie dyskusja przeznaczona dla pani uszu.

Lottie otworzyła usta, aby wyjaśnić, że bynajmniej nie on o tym zdecyduje, kiedy jej ojciec uniósł rękę.

– Ależ tak, oczywiście, drogi panie – wybełkotał. – Lottie, skarbie, idź poświętować, dobrze?

W takiej sytuacji zaczekała przed domem. Gdy Campbell oraz MacColl w końcu wyszli i skierowali się do swojej łodzi, Lottie, Duff i MacLean ruszyli natychmiast do domu, żeby poznać nowiny.

Jak należało się spodziewać, ojciec ani trochę nie przejął się odwiedzinami Campbella.

– Zjawił się po czynsz – oznajmił, po czym zachichotał i wyciągnął zza kredensu butelkę whisky. – Powiedziałem, że nie mamy pieniędzy na spłatę długu, ale główka pracuje, więc i pieniądze będą.

– Rety – jęknęła Lottie.

– Na to Campbell pyta, czy w takim razie wiadomo, kiedy będą. – Ojciec ze śmiechem nalał każdemu po szklaneczce trunku.

– I co? – naciskała.

– I powiedziałem mu, że w ciągu miesiąca.

Lottie poczuła ucisk w żołądku. Nie mieli szansy zebrać pieniędzy przez miesiąc.

Na widok jej grobowej miny ojciec machnął ręką.

– Spokojnie, Lot – wymamrotał. – Cokolwiek wymyślimy, i tak będzie to lepsze niż propozycja Campbella.

– Co? – zaniepokoiła się Lottie. – Co zaproponował?

– Och, jego zdaniem powinienem pomyśleć nad ofertą MacColla, który chce poślubić moją córkę.

Lottie wstrzymała oddech. Zrobiło się jej słabo.

– Ależ pewnie, że chce! – ciągnął ojciec. – Mam najpiękniejszą córkę w całej Szkocji! Mówiono mi to nie raz i nie dwa. Na Lismore nie ma młodzieńca, który by do niej nie wzdychał. Dobrze mówię, Robercie?

MacLean poczerwieniał i momentalnie skupił całą uwagę na drinku.

– Więc powiedziałem Campbellowi, że choć wszyscy do niej wzdychają, to ona na nikogo nie zwraca uwagi, gdyż ma złamane serce.

– Ojcze! – krzyknęła Lottie z zażenowaniem. – Wcale nie mam złamanego serca!

– Ale Campbell upierał się, że powinienem przyjąć ofertę MacColla, który w zamian za ciebie zapłaci za nas czynsz, przejmie nadzór nad Livingstone’ami i w ten sposób rozwiąże furę problemów na całej wyspie.

– Źle się czuję. – Lottie osunęła się na starą kanapę.

– Podziwiam Edwina MacColla, co tu kryć – kontynuował niezrażony ojciec. – Zawsze powtarzałem, że to bystry jegomość. Ale mam plan równie dobry jak ten jego.

Duszkiem wypił swoją whisky.

Problem polegał na tym, że kiedy ojciec Lottie miał dobry plan, najczęściej oznaczało to katastrofę.

– Jaki plan? – spytała słabym głosem.

– Właśnie do tego zmierzam. – Uniósł rękę i nalał sobie następną szklaneczkę. – Campbell jeszcze nie załatwił sprawy ze mną. Powiedział, że nie umiem myśleć praktycznie.

– Coś podobnego. – MacLean wydawał się urażony, choć w słowach Campbella nie brakowało prawdy.

– Wspomniał o piecach z wapienia i o tkaniu lnu.

Ojciec Lottie lekceważąco machnął ręką, jakby te dwa jego beznadziejne przedsięwzięcia nie miały żadnego znaczenia i nie kosztowały Livingstone’ów majątku. Bernt Livingstone był niestałym i kapryśnym człowiekiem, często zmieniał zdanie i łatwo dawał się wciągać w kosztowne i zbędne inwestycje. Kiedy Lottie była jeszcze mała, pojawiły się głosy, że warto by było wybrać nowego przywódcę. Koniec końców jednak zdecydowano się podtrzymać tradycję klanu i pozostawić na stanowisku Bernta, wnuka Vilhelma, duńskiego barona, który opuścił Danię podczas wojny ze Szwedami, zabierając ze sobą pokaźną fortunę. Vilhelm był niekwestionowanym założycielem klanu, a Bernt jest spadkobiercą i następcą.

Lottie dobrze pamiętała, jak tamtego popołudnia bawili w salonie, a ojciec stał z błyszczącymi oczami, rozmyślając o swoim planie. Popatrzyła na niego teraz. Leżał pogrążony w głębokim śnie wywołanym przez miksturę Morven. Kochała ojca, ale tylko on potrafił doprowadzić ją do ataków szału, kiedy trwonił majątek na fantasmagoryczne przedsięwzięcia, które nie miały szans powodzenia.

Właśnie w takich chwilach Lottie najbardziej brakowało matki, będącej przeciwwagą i kotwicą dla ojca. Odeszła dziesięć lat temu wraz z córką, którą właśnie urodziła. Mathais był wtedy jeszcze bardzo mały, a Lottie miała zaledwie trzynaście lat. Matka czuła, że koniec jest bliski, więc przywołała Lottie do siebie i zacisnęła kruche palce na jej dłoni.

– Ojciec będzie cię potrzebował, skarbie, i chłopcy też – oznajmiła cicho. – Pewnie będzie ci się zdawało, że twoje życie nie należy do ciebie, ale musisz mi przysiąc, że nie zapomnisz o sobie.

– Co? – spytała zrozpaczona Lottie.

– Przysięgnij, że nie zapomnisz o swoich pragnieniach i o tym, kim chcesz być. Zasługujesz na wszystko, co w życiu najlepsze. Możesz przeżywać chwile zwątpienia, ale dopniesz swego, jeśli nie stracisz z oczu tego, na czym ci zależy. Pamiętaj o tym.

– Dobrze, mamo – powiedziała posłusznie Lottie, ale prawdę mówiąc, nie zrozumiała wówczas, o co chodziło matce.

Czas pokazał, jak słuszne były słowa umierającej. Lottie stała się jednocześnie matką, córką i panią domu. Usiłowała godnie zastępować zmarłą, choć ojciec ani trochę jej tego nie ułatwiał.

Siedziała teraz przy stole nieznanego sobie kapitana, w jego prywatnej kajucie na statku, który mu odebrała. I wszystko to z powodu tej przeklętej whisky, jednego z wielu beznadziejnych pomysłów ojca.

W święto Sankt Hans Campbell oskarżył Bernta Livingstone’a o nielegalne pędzenie alkoholu.

– Zaprzeczyłem, rzecz jasna – wyjaśnił jej później ojciec. – Trochę potem nudził, powtarzając coś o jakichś karach, unikaniu podatków i sabotowaniu legalnego handlu. Twierdził, że to jego klan ma prawo do produkcji i sprzedaży whisky i że powinienem rozważyć propozycję MacColla, jeśli chcę uratować własny tyłek.

W tym momencie Lottie doszła do wniosku, że wszystko przepadło i będzie musiała wyjść za żenującego staruszka MacColla.

– I co ty na to? – spytał Duff.

– A ja na to mówię: „Więc wszystkiego dobrego”. – Oczy ojca Lottie rozbłysły i zaśmiał się głośno.

Nikt mu nie zawtórował.

– Ech, spójrzcie na siebie – burknął, rozczarowany ich reakcją, i zmarszczył brwi, jakby się nad czymś zastanawiał. – Trzeba przyznać, że oświadczyny MacColla są sensowne. Naprawdę ma ładny dom, lepszy niż ten. Dwanaście pokojów, prawda?

– Nic mnie to nie obchodzi – oświadczyła Lottie. – Myślisz, że połakomię się na kilka pokojów? Ojcze, on jest starszy od ciebie! Naprawdę chciałbyś, żebym porzuciła marzenia o dzieciach?

– Nie musisz się boczyć, kochanie – odparł wesoło. – Chciałbym tylko, żebyś wzięła tę możliwość pod uwagę. Wierz mi, jako moja jedyna córka, najpiękniejsza kobieta w Szkocji, zasługujesz na najlepsze. Jeśli sama mnie o to nie poprosisz, nie wydam cię za tego starucha. Tak się składa, że mam doskonały pomysł.

Rzeczywiście, obmyślił pewien plan. Postanowił sprzedać gotową whisky w Obanie, na drugim brzegu fiordu. Właśnie tam poznał pewnego człowieka, który parał się handlem whisky i wiedział, gdzie można upłynnić nielegalne trunki i dobrze na tym zarobić. Lottie straciła wówczas resztki cierpliwości do ojca. Czym innym było zaangażowanie wszystkich Livingstone’ów w potajemne pędzenie alkoholu, a czym innym opowiadanie o tym przygodnie napotkanym osobom. Nic dziwnego, że Campbell nabrał podejrzeń – ktoś mu doniósł o destylarni.

– Co oczywiste, ten Szkot weźmie odrobinkę za pośrednictwo przy sprzedaży.

– Jaką odrobinkę? – spytała stanowczo Lottie.

– Marne dwadzieścia procent od zysku.

Lottie, Duff i McLean nie kryli oburzenia.

– Dwadzieścia procent?

– To dobra okazja, Lottie.

– To rozbój w biały dzień, ojcze! – powiedziała zapalczywie. – Za dwadzieścia procent naszego zysku powinien nas umówić na kolację z królem! A teraz po Obanie chodzi jakiś Szkot, który zna nasze plany.

Opadła na kanapę i zasłoniła oczy ręką.

– Nie możemy sprzedać whisky w Szkocji – zwrócił się Duff do Bernta. – Tu się roi od Campbellów. Dowiedzą się, trafimy do więzienia i zgnijemy tam jak martwe ryby.

Bernt wyraźnie się stropił, a Lottie odwróciła się do niego plecami. Gdyby zainwestowali w owce, tak jak proponowała, nie musieliby teraz nielegalnie pędzić whisky!

– Lottie, skarbie, nie złość się na mnie – poprosił ją ojciec. – Muszę dbać o wielu ludzi i płacić czynsz. Co miałem robić?

Mogłaby długo wymieniać, co powinien był zrobić, ale on jak zwykle postawił na swoim. I znowu to ona musiała wydobyć ich z tarapatów.

Wstała i zaczęła krążyć po pomieszczeniu, a myśli gorączkowo przelatywały przez jej głowę.

– Skoro sprzedając whisky w Szkocji, narażamy się na odwet Campbellów, musimy przetransportować ją gdzie indziej – zadecydowała.

– Tak? – Jej ojciec wyprostował się z nadzieją. – Dokąd? Do Anglii?

– Nie, nie do Anglii. – Duff pokręcił głową. – Campbellowie są i tam, wierzcie mi.

Lottie przypomniała sobie, że jej były kochanek pracował dla pewnego przedsiębiorstwa, które mogłoby teraz okazać się pomocne. Właściwie już od dawna nie myślała o Andersie Iversenie i najchętniej w ogóle wymazałaby go z pamięci, podobnie jak tamto nieszczęsne lato. Znalazła się jednak w tak trudnej sytuacji, że musiała zwrócić się do tego człowieka.

– Anders Iversen jest buchalterem w Copenhagen Company w duńskim Alborgu – zauważyła. – Jego ojciec piastuje tam funkcję skarbnika. Anders wspomniał mi kiedyś, że przedsiębiorstwo handluje alkoholem. Może kupiłoby od nas whisky?

– Dobra myśl. – Duff pokiwał głową. – Pamiętam, alkohol i tytoń. Do diaska, Lottie, dobrze, że to sobie przypomniałaś! Połowa nas na tej wyspie pochodzi z Alborga.

– Myślicie, że Anders nam pomoże? – Powiodła wzrokiem po twarzach przyjaciół.

– Ależ oczywiście – odparł Duff z głębokim przekonaniem.

– Nie zapominacie o pewnym istotnym szczególe? – spytał MacLean. – Tę whisky trzeba jakoś dostarczyć do Danii.

– Popłyniemy statkiem – oznajmiła Lottie. – Dotrzemy tam na pokładzie „Margit”.

– Chcesz wziąć statek Gilroya Livingstone’a? Tę starą balię? – prychnął MacLean.

– Dobrze, że Gilroy tego nie słyszał – mruknął ojciec Lottie. – To świetny kapitan i jest dumny z tej swojej balii. Doskonały pomysł, Lottie.

Wcale nie uważała, żeby jej pomysł był doskonały – po prostu nic innego nie przyszło jej do głowy i była zdesperowana. Nigdy nie spotkała się z ojcem Andersa Iversena i wcale by jej nie zdziwiło, gdyby zmienił pracę lub umarł. A z Andersem po raz ostatni widziała się przed rokiem, kiedy opuszczał Lismore.

– Przetransportowanie whisky nie będzie tanie, ale przynajmniej zachowamy nasze dwadzieścia procent – powiedziała.

– A co z Andersem? – spytał Duff.

– Pewnie zachwyci go okazja do spotkania z Lottie – burknął MacLean z niezadowoleniem. – A jeśli nie, wyjaśnimy mu dobitnie, że potrzebujemy każdego pensa.

– Jesteś nie tylko piękną, ale i mądrą dziewczyną – oznajmił ojciec Lottie. – Nikt z tej wyspy na ciebie nie zasługuje. Popłyniemy wszyscy, ty i ja, Mats i Drustan, i cała załoga. – Zawiesił głos, ale Lottie nie zaprotestowała, więc mówił dalej. – Musimy zachować tę nowinę dla siebie. Im mniej osób będzie o tym wiedziało, tym lepiej.

Nie chcąc ranić uczuć ojca, Lottie nie wytknęła mu wówczas, jak ironicznie brzmią te słowa w jego ustach.

Teraz bardzo żałowała, że w ogóle podsunęła mu tę myśl. Nie podejrzewała, jak tragiczny będzie koniec ich wyprawy. Po tym, jak przejęli obcy statek, gryzło ją sumienie, miała poczucie winy i była przerażona.

Zwiesiła głowę. Musiała wypić piwo, którego sama nawarzyła, i to jak najszybciej.

Tytuł oryginału: Devil in Tartan

Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Ltd, 2018

Redaktor serii: Grażyna Ordęga

Opracowanie redakcyjne: Grażyna Ordęga

© 2018 by Dinah Dinwiddie

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2019

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin i Harlequin Powieść Historyczna są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25

www.harpercollins.pl

ISBN 9788327645333

Konwersja do formatu EPUB: Legimi S.A.