Miłość w czasach zarazy - Gabriel García Márquez - ebook + audiobook

Miłość w czasach zarazy ebook i audiobook

Gabriel Garcia Marquez

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

27 osób interesuje się tą książką

Opis

"Miłość w czasach zarazy", napisana przez Gabriela Garcię Marqueza z ogromną czułością, humorem i wyrozumiałością, to niezwykła powieść o miłości, która okazuje się silniejsza od samotności, od fatum i od śmierci. 

Jest to historia uczucia niewydarzonego bękarta i poety Florentino Arizy oraz trzeźwej, rozsądnej Ferminy Dazy, spełniającego się po półwieczu oczekiwania. Oboje przechodzą przez wszystkie kręgi miłości - młodzieńcze zadurzenie, małżeństwo z rozsądku, szalone namiętności, miłości idealizowane i ulotne pragnienia cielesne.

Ta niespotykana w dotychczasowej twórczości Garcii Marqueza tematyka i tonacja przysporzyła pisarzowi miliony nowych czytelników całym świecie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 615

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 19 godz. 48 min

Lektor: Gabriel García Márquez

Oceny
4,2 (487 ocen)
246
144
62
26
9
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
imaginationistheonlyobstacle

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z lepszych książek mojego ulubionego pisarza, napisana fantastycznym, barokowym językiem. Palce lizać!
10
stasiek1971

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam, zrozumiala, nie jest anachroniczna, jest piekna, poruszajaca …w sposob naturalny, jezyk…..,kunszt…..
10
TamSta

Nie oderwiesz się od lektury

Najpiękniejsza książka o miłości!
10
arekdelik

Nie oderwiesz się od lektury

O miłości poszukiwanej i odnalezionej w hipnotycznym transie długiego i prawdziwego życia.
karkry

Z braku laku…

przereklamowana książka
11

Popularność




Tytuł oryginału: El amor en los tiempos del cólera

Projekt okładki: Magdalena Błażków – KreacjaPro;

dyrektor artystyczny – Andrzej Pągowski

Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Renata Kuk

© Gabriel García Márquez and Heirs of

Gabriel García Márquez, 1985. All rights reserved

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 1994, 2017

© for the Polish translation by Carlos Marrodán Casas

ISBN 978-83-287-0593-7

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2017

FRAGMENT

Dla Mercedes, oczywiście

Już ta ziemia nad inne wywyższona ziemie:

swą boginię w koronie wreszcie ujrzeć może.

Leandro Díaz

To było nieuniknione: zapach gorzkich migdałów przypominał mu zawsze los trudnych miłości. Doktor Juvenal Urbino poczuł go już w progu tonącego jeszcze w ciemnościach domu, dokąd przybył, by zająć się nagłym przypadkiem, który dla niego przestał być nagły już wiele lat temu. Antylski uchodźca Jeremiasz de Saint-Amour, inwalida wojenny, dziecięcy fotograf i jego najbardziej miłosierny przeciwnik szachowy, uszedł męczarniom pamięci w oparach cyjanku złota.

Dostrzegł przykryte kocem zwłoki na używanym zawsze przez Jeremiasza łóżku polowym, obok stołka z kuwetą, którą fotograf posłużył się przy odparowywaniu trucizny. Na podłodze, przywiązany do jednej z nóg łóżka, leżał ogromny martwy dog o śnieżnej piersi, obok zaś kule inwalidzkie. Duszne, zagracone pomieszczenie, służące zarazem za sypialnię i ciemnię fotograficzną, ledwie zaczynało się rozwidniać wpadającym przez otwarte okno blaskiem świtu, niemniej i ta odrobina światła wystarczała, by natychmiast rozpoznać powagę śmierci. Pozostałe okna, jak i każda, najmniejsza nawet szpara w pokoju, były pozatykane szmatami lub zasłonięte czarną tekturą, co zwiększało przygnębiającą duchotę. Znajdował się tam również duży stół zastawiony słoikami i flakonikami bez etykietek oraz dwie obtłuczone cynowe kuwety pod żarówką osłoniętą jedynie czerwonym papierem. Trzecia kuweta, ta od utrwalacza, była przy zwłokach. Poza tym walały się tam połamane meble, pisma i stare gazety, stosy negatywów na szklanych płytkach, wszystko zabezpieczone jednak przed kurzem czyjąś troskliwą ręką. Podmuch wpadający przez okno przewietrzył pokój, nie na tyle jednak, by nie dało się rozpoznać wygasłego żaru gorzkich migdałów nieszczęśliwej miłości. Doktorowi Juvenalowi Urbino niejednokrotnie przychodziło na myśl, bez cienia złych przeczuć, że nie jest to miejsce, w którym można by zasnąć w Panu. Z czasem jednak zaczął przypuszczać, iż panujący tu bałagan czynił być może zadość jakiemuś zaszyfrowanemu zrządzeniu opatrzności.

Przed nim zjawił się już komisarz policji z młodziutkim studentem medycyny, odbywającym praktykę z medycyny sądowej w przychodni miejskiej, i to właśnie oni, czekając na doktora Urbino, przewietrzyli pokój i przykryli ciało kocem. Obaj przywitali go z uroczystą powagą, która tym razem bliższa była wyrazom współczucia niż szacunku, wszyscy zdawali sobie bowiem sprawę z zażyłej przyjaźni łączącej go z Jeremiaszem de Saint-Amour. Znamienity profesor uścisnął każdemu dłoń, tak jak czynił to zawsze ze wszystkimi swoimi studentami przed rozpoczęciem codziennych wykładów z interny, następnie zaś chwycił opuszkami kciuka i palca wskazującego brzeg koca, niczym łodyżkę kwiatu, i odsłonił zwłoki, powoli, stopniowo, z ceremonialną opieszałością. Nieboszczyk leżał całkowicie nagi, sztywny, skręcony, z otwartymi oczami, jego ciało miało barwę niebieską i wyglądał, jakby był o pięćdziesiąt lat starszy niż poprzedniej nocy. Miał przezroczyste źrenice, żółtawą brodę i włosy, a brzuch przecięty starą blizną, zszytą supłami pakowego sznura. Tors i ramiona były, wskutek używania kul, rozrośnięte jak u galernika, ale jego bezbronne nogi wyglądały niczym opuszczone sieroty. Doktor Juvenal Urbino przyjrzał mu się przez chwilę ze zbolałym sercem, jak rzadko kiedy w ciągu swej wieloletniej i jałowej walki ze śmiercią.

– Skurczybyku – powiedział. – Najgorsze już minęło.

Ponownie przykrył zwłoki kocem, odzyskując zarazem swą akademicką godność. W zeszłym roku obchodził osiemdziesiąte urodziny i w dziękczynnym przemówieniu, wygłaszanym podczas trzydniowych oficjalnych uroczystości jubileuszowych, po raz kolejny oparł się pokusie przejścia na emeryturę. Powiedział: „Na odpoczynek będę miał czasu aż nadto, kiedy umrę, ale ta ewentualność jeszcze nie jest przeze mnie brana pod uwagę”. Chociaż coraz gorzej słyszał na prawe ucho i chodząc, podpierał się laską ze srebrną rączką, by ukryć chwiejność kroków, nadal nosił, z wytwornością swych lat młodzieńczych, lniany garnitur z kamizelką, którą przecinała złota dewizka. Broda à la Ludwik Pasteur, koloru masy perłowej, tej samej barwy włosy, bardzo starannie utrzymane i z przedziałkiem dokładnie pośrodku, wiernie odzwierciedlały jego charakter. Coraz bardziej niepokojące uszczerbki pamięci starał się w miarę możliwości kompensować notatkami zapisywanymi naprędce na luźnych karteczkach, które w rezultacie gubiły się i zapodziewały po wszystkich kieszeniach, dzieląc los narzędzi, flakoników z lekarstwami i tylu innych rzeczy w galimatiasie pękającej w szwach torby lekarskiej. Był w mieście nie tylko najdłużej praktykującym i najsłynniejszym lekarzem, ale i najwytworniejszym mężczyzną. A mimo to jego zbyt oczywista inteligencja i daleki od prostoduszności sposób posługiwania się nazwiskiem przysporzyły mu znacznie mniej sympatii, niż na to zasługiwał.

Instrukcje wydane komisarzowi i praktykantowi były szybkie i jasne. Nie trzeba było przeprowadzać autopsji. Zapach unoszący się w domu całkowicie wystarczał, by określić, iż przyczyną śmierci były emanacje cyjanku, zaktywizowanego w kuwecie za pomocą jednego z kwasów fotograficznych, a Jeremiasz de Saint-Amour zbyt dobrze znał się na swoim fachu, żeby brać pod uwagę zwykły przypadek. Zgłoszone przez komisarza zastrzeżenia odparował we właściwy sobie sposób: „Proszę nie zapominać, że to ja podpisuję akt zgonu”. Młodego medyka ogarnęło rozczarowanie: nigdy nie miał sposobności zbadania na zwłokach skutków działania cyjanku złota. Doktor Juvenal Urbino zdziwił się, że nigdy nie spotkał go w Akademii Medycznej, ale spostrzegłszy, z jaką łatwością się rumieni, i rozpoznawszy jego andyjski akcent, natychmiast zrozumiał: najwidoczniej przybył do miasta całkiem niedawno. Powiedział: „Zaręczam, że nie zabraknie panu tutaj ofiar szaleńczej miłości, które stworzą taką okazję, i to niebawem”. I natychmiast po wypowiedzeniu tych słów uświadomił sobie, że choć pamięta niezliczoną liczbę samobójstw, jest to dlań pierwszy przypadek, kiedy przyczyną użycia cyjanku nie była nieszczęśliwa miłość. Wówczas coś zmieniło się w tonie jego głosu.

– Kiedy natknie się pan na takiego, proszę zwrócić uwagę – powiedział praktykantowi. – Zazwyczaj mają piasek w sercu.

Następnie zaczął rozmawiać z komisarzem jak z podwładnym. Wydał mu polecenie ominięcia wszystkich przepisów, by pogrzeb mógł odbyć się jeszcze tegoż popołudnia z zachowaniem jak największej dyskrecji. Powiedział: „Porozmawiam później z burmistrzem”. Wiedział, że Jeremiasz de Saint-Amour żył w skrajnej ascezie, choć swoją sztuką zarabiał znacznie więcej, niż potrzebował na życie, w jednej z szuflad muszą więc znajdować się pieniądze, które w zupełności wystarczą na pokrycie kosztów pogrzebu.

– Ale jeśli ich nie znajdziecie, to nic nie szkodzi – powiedział. – Ja pokryję wszystko.

Wydał dyspozycje, by poinformować gazety, iż fotograf zmarł śmiercią naturalną, choć był przekonany, że wiadomość w ogóle nie zainteresuje dziennikarzy. Dodał: „Jeśli zajdzie potrzeba, porozmawiam z gubernatorem”. Komisarz, poważny i skromny funkcjonariusz, świadom, że obywatelska praworządność profesora drażni nawet jego najbliższych przyjaciół, był zaskoczony łatwością, z jaką doktor omijał wszystkie procedury prawne, aby przyspieszyć pogrzeb. Nie przystał jedynie na rozmowę z arcybiskupem w sprawie pochowania Jeremiasza de Saint-Amour w poświęconej ziemi. Komisarz, zły sam na siebie z powodu własnej impertynencji, spróbował się usprawiedliwić.

– Słyszałem, że ten człowiek był świętym – powiedział.

– Był kimś jeszcze bardziej niezwykłym – odparł doktor Urbino. – Świętym ateistą. Ale te sprawy przynależą Bogu.

Z daleka, z drugiej strony kolonialnego miasta, dobiegło bicie dzwonów katedralnych wzywających na sumę. Doktor Urbino nałożył półokrągłe okulary w złotej oprawie i zerknął na przymocowany do dewizki cienki kwadratowy zegarek z otwieraną na sprężynkę kopertą: jeszcze trochę, a spóźni się na zielonoświątkowe nabożeństwo.

W pokoju stał olbrzymi aparat fotograficzny na kółkach, taki sam jak aparaty instalowane w parkach publicznych, i ekran z morskim zachodem słońca namalowanym przez amatora, ściany zaś obwieszone były zdjęciami dzieci z ich najbardziej pamiętnych chwil: pierwsza komunia, w przebraniu króliczka, szczęśliwe urodziny. Doktor Urbino był świadkiem, w czasie pełnych głębokich medytacji szachowych wieczorów, jak ściany te, stopniowo, rok po roku, pokrywały się kolejnymi warstwami zdjęć, i wielokrotnie, z drżeniem smutku nawiedzała go myśl, że w tej galerii przypadkowych portretów znajduje się zarodek przyszłego, rządzonego i deprawowanego przez owe anonimowe dzieci miasta, w którym nie pozostanie nawet nikły ślad po popiołach jego chwały.

Na biurku, obok miski z przeróżnymi fajkami wilka morskiego, stała szachownica z nierozstrzygniętą partią. Mimo pośpiechu i posępnego nastroju, doktor Urbino nie mógł oprzeć się pokusie, aby jej nie zanalizować. Wiedział, że jest to partia rozgrywana poprzedniego wieczoru, Jeremiasz de Saint-Amour grywał bowiem każdego wieczoru przez cały tydzień, i to co najmniej z trzema przeciwnikami, zawsze jednak kończył partię, chował szachownicę i figury do pudła, pudło zaś do szuflady w biurku. Wiedział, że grał białymi i że tym razem, co było oczywiste, miał zostać bezlitośnie pokonany w czterech ruchach. „Gdybyśmy mieli do czynienia z morderstwem, stanowiłoby to niezły ślad – pomyślał. – Znam tylko jednego człowieka zdolnego obmyślić tak mistrzowską zasadzkę”. Nie będzie mógł żyć spokojnie, jeśli później nie wyjaśni, dlaczego ten nieposkromiony żołnierz, przywykły walczyć do ostatniej krwi, pozostawił ostatnią wojnę swego życia nieukończoną.

O szóstej rano, podczas swego ostatniego obchodu, nocny stróż dostrzegł przybitą do drzwi od ulicy kartkę: Proszę wejść bez pukania i zawiadomić policję. Wkrótce przybył komisarz z praktykantem i przeprowadzili w mieszkaniu rewizję, szukając jakiegokolwiek tropu, pomimo swoistej woni gorzkich migdałów. W czasie trwającej kilka minut analizy niezakończonej partii komisarz odnalazł jednak na biurku, pośród innych papierów, kopertę zaadresowaną do doktora Juvenala Urbino, chronioną tyloma lakowymi pieczęciami, iż aby wydobyć list, trzeba było ją podrzeć na strzępy. Lekarz, pragnąc mieć lepszy dostęp do światła, odchylił czarną zasłonę u okna, wpierw przejrzał pobieżnie jedenaście obustronnie zapisanych kaligraficznym pismem kartek, przeczytawszy zaś dokładnie pierwszą część listu, zrozumiał, że bezpowrotnie stracił zielonoświątkową komunię. Czytał, oddychając gwałtownie, coraz to cofając się o kilka stron, by ponownie uchwycić stracony wątek, a kiedy skończył, zdawał się wracać z bardzo daleka i z zamierzchłej przeszłości. Jego przygnębienie stało się widoczne, chociaż starał się je ukryć: usta przybrały tę samą siną barwę co ciało nieboszczyka, nie potrafił również zapanować nad drżeniem palców, kiedy złożył list i schował do kieszonki kamizelki. Wówczas przypomniał sobie o obecności komisarza i praktykanta, i uśmiechnął się do nich zza mgły swej udręki.

– Nic szczególnego – powiedział. – Jego ostatnie wskazówki.

Była to półprawda, niemniej obaj uznali ją za prawdę całkowitą, polecił im bowiem podważyć luźno osadzoną w podłodze płytkę, pod którą znaleźli mocno zniszczoną książeczkę oszczędnościową, a w niej szyfr do kasy pancernej. Pieniędzy nie było tyle, ile spodziewali się znaleźć, ale wystarczało ich aż nadto na koszty pogrzebu i pokrycie pomniejszych wydatków. Doktor Urbino wiedział już na pewno, że nie zdąży dotrzeć do katedry przed czytaniem Ewangelii.

– Po raz trzeci, od kiedy posługuję się rozumem, tracę niedzielną mszę – powiedział. – Ale Bóg to zrozumie.

Wolał więc spóźnić się jeszcze parę minut, ale pozałatwiać jednak parę drobniejszych spraw, chociaż ledwie udawało mu się opanować nieprzepartą chęć, by jak najszybciej podzielić się ze swą małżonką zawartymi w liście wyznaniami. Zobowiązał się powiadomić liczną kolonię karaibskich uchodźców mieszkających w mieście, na wypadek gdyby chcieli oddać ostatni hołd człowiekowi, który okazał się najaktywniejszym, najradykalniejszym i najbardziej prawym, nawet wtedy, gdy stało się nazbyt oczywiste, że poddał się rozczarowaniu. Powiadomić miał również szachowych kompanów zmarłego, wśród których znajdowali się zarówno sławni profesjonaliści, jak i bezimienni rzemieślnicy, oraz innych, mniej oddanych przyjaciół, być może jednak pragnących uczestniczyć w pogrzebie. Zanim poznał treść listu, śmiał sądzić, że jest najbliższym przyjacielem, po przeczytaniu wszystkich kartek nie był już pewny niczego. Mimo wszystko zamierzał wysłać wieniec gardenii, bo mogło być przecież i tak, że Jeremiasza de Saint-Amour w ostatniej minucie zdjęła skrucha. Pogrzeb miał się odbyć o piątej, w najwłaściwszej w okresie najupalniejszych miesięcy porze. Gdyby go potrzebowali, miał być od dwunastej w wiejskiej posiadłości doktora Lacidesa Olivelli, jego ukochanego ucznia, wydającego w tym dniu uroczyste śniadanie z okazji dwudziestopięciolecia pracy zawodowej.

Doktor Juvenal Urbino, od czasu, gdy daleko za sobą pozostawił burzliwe lata swych pierwszych lekarskich kroków, zdobywając szacunek i prestiż niemający sobie równego w całej prowincji, posiadał łatwy do prześledzenia stały rozkład dnia. Wstawał z kurami i o tej porze zaczynał brać swoje sekretne lekarstwa: bromek potasu dla animuszu, salicydy na bóle kości w porze deszczowej, krople ze sporyszu na zawroty głowy, belladonę na sen. Zażywał jeden z tych środków co godzina, zawsze po kryjomu, bo podczas swej długiej kariery lekarza i nauczyciela nieustannie występował przeciwko przepisywaniu środków uśmierzających starość: łatwiej mu było znosić ból cudzy niż własny. W kieszeni nosił ciągle poduszeczkę z kamforą, którą gdy nikt go nie widział, głęboko wdychał, aby pozbyć się strachu przed efektem tylu mieszanych leków.

Godzinę przebywał w swym gabinecie, przygotowując kolejny wykład z interny, który wygłaszał w Akademii Medycznej codziennie od poniedziałku do soboty, punktualnie o ósmej, aż do ostatniego dnia przed śmiercią. Był również uważnym czytelnikiem wszystkich nowości literackich przesyłanych mu pocztą przez jego paryskiego księgarza lub zamawianych w Barcelonie, choć literatury w języku hiszpańskim nie śledził z taką uwagą jak literaturę francuską. W każdym razie nigdy nie czytał książek rano, lecz zawsze po sjeście, przez godzinę, i w nocy przed zaśnięciem. Skończywszy przygotowanie wykładu, przystępował w łazience do piętnastominutowych ćwiczeń oddechu przy otwartym oknie, wdychając powietrze zawsze ze strony, z której dobiegało pianie kogutów, tam bowiem było ono najświeższe. Następnie kąpał się, przystrzygał brodę, usztywniał wąsy pomadą w pomieszczeniu przesyconym wodą kolońską, tą autentyczną, Fariny Gegenüber, wkładał białe lniane ubranie z kamizelką, miękki kapelusz i sztylpy z kurdybanu. Mając osiemdziesiąt jeden lat, zachowywał wciąż nieskomplikowane maniery i radosne usposobienie z czasów swego powrotu z Paryża, tuż po wielkiej epidemii cholery, a i jego włosy, starannie uczesane, z przedziałkiem pośrodku, były, z wyjątkiem swej metalicznej barwy, niezmiennie takie same jak i za lat młodzieńczych. Śniadanie jadł z rodziną, ale stosując własną dietę: napar z piołunu dla utrzymania żołądka w zdrowiu i główkę czosnku, którego ząbki obierał i jadł jeden po drugim, dokładnie je rozgryzając, razem z chlebem razowym, by zapobiec bólom serca. Rzadko kiedy zdarzało mu się nie mieć po wykładach jakiegoś ważnego spotkania związanego a to z jego działalnością społeczną, a to ze stowarzyszeniem katolickim, a to z inicjatywami kulturalnymi czy towarzyskimi.

Obiad jadł prawie zawsze w domu, odsypiał, siedząc w patio na tarasie, dziesięciominutową sjestę i słuchał przez sen piosenek śpiewanych przez służące, w gąszczu drzew mangowych, ulicznych obwieszczeń, smrodu spalin i hurgotu silników znad zatoki, których wyziewy podczas upalnych popołudni unosiły się w powietrzu całego domu niczym anioł skazany na zgniliznę. Następnie czytał przez godzinę nowo otrzymane książki, w szczególności powieści i eseje historyczne, i udzielał lekcji francuskiego i śpiewu domowej papudze, od lat stanowiącej miejscową atrakcję. O czwartej wychodził z wizytami do pacjentów, wypiwszy uprzednio ogromny dzban lemoniady z lodem. Mimo szacownego wieku stanowczo sprzeciwiał się przyjmowaniu chorych w przychodni, opiekował się więc nimi, odwiedzając ich w domu, tak jak zwykł to czynić od czasów, gdy miasto stało się na tyle cywilizowane, że pieszo mógł dotrzeć wszędzie.

Po swym pierwszym powrocie z Europy poruszał się rodzinnym landem z dwoma złocistymi kasztankami, ale gdy stało się ono bezużyteczne, zamienił je na jednokonną wiktorię, nigdy już z niej, z pewną pogardą dla mody, nie rezygnując. Nawet wtedy, gdy powozy na całym świecie zaczęły zanikać, a te, które w mieście ocalały, służyły jedynie turystom i przewożeniu wieńców pogrzebowych. Sprzeciwiał się przejściu na emeryturę, choć wiedział, że wzywany jest wyłącznie do przypadków beznadziejnych, niemniej uważał, że i to jest pewną formą specjalizacji. Potrafił postawić diagnozę wyłącznie na podstawie wyglądu chorego, z coraz większą nieufnością odnosząc się do gotowych leków i z trwogą obserwując postępującą wulgaryzację chirurgii. Powiadał: „Lancet jest koronnym dowodem klęski medycyny”. Uważał, iż rygorystycznie rzecz ujmując, każde lekarstwo jest trucizną, a siedemdziesiąt procent normalnej żywności przyspiesza śmierć. „W każdym razie – zwykł mawiać podczas wykładów – na owej skromnej części medycyny, o której cokolwiek wiadomo, wyznaje się li tylko skromna garstka lekarzy”. Z młodzieńczego entuzjazmu przeszedł na pozycję zdefiniowaną przezeń jako humanizm fatalistyczny: „Każdy jest panem swojej własnej śmierci, jedyne więc, co jesteśmy w stanie zrobić, to pomóc człowiekowi umrzeć bez lęku i bólu, gdy wybije godzina”. Mimo tych skrajnych poglądów, stanowiących już część miejscowego folkloru medycznego, dawni uczniowie nadal prosili go o konsultacje, nawet gdy sami już cieszyli się ustaloną reputacją, uznawali w nim bowiem to, co ówcześnie zwano diagnostycznym okiem. W każdym razie zawsze był lekarzem drogim i ekskluzywnym, a jego klientela wywodziła się spośród najświetniejszych rodów zamieszkujących dzielnicę wicekrólów.

Miał tak drobiazgowo rozplanowany dzień pracy, iż jego małżonka znakomicie orientowała się, gdzie powinna posłać mu pilną wiadomość, gdy podczas popołudniowego dyżuru pojawiała się jakaś niecierpiąca zwłoki sprawa. Za swych młodych lat zatrzymywał się, przed ostatecznym powrotem do domu, na czas jakiś w kawiarni „Parafialnej”, by doskonalić tam swe umiejętności szachowe, grając z kompanami swego teścia i z niektórymi uchodźcami z Karaibów. Ale u progu nowego wieku przestał do niej uczęszczać, usiłując organizować w zamian turnieje krajowe pod patronatem Klubu Towarzyskiego. To wtenczas pojawił się Jeremiasz de Saint-Amour, już z obumarłymi kolanami, ale jeszcze bez znajomości fachu dziecięcego fotografa, i po niespełna trzech miesiącach znali go już wszyscy spośród tych, którzy potrafili poruszać się gońcem po szachownicy, nikt nie zdołał bowiem wygrać z nim choćby jednej partii. Dla doktora Juvenala Urbino owo spotkanie zakrawało niemal na cud, gdyż nastąpiło właśnie w chwili, kiedy szachy stały się jego niepohamowaną namiętnością, a już niewielu przeciwników potrafiło ją zaspokoić.

To dzięki niemu Jeremiasz de Saint-Amour mógł dla nas być tym, kim był. Doktor Urbino został jego bezwarunkowym protektorem i całkowitym powiernikiem, nie trudząc się nawet, żeby sprawdzić, kto zacz, co porabia i z jakich wojen bez sławy i chwały przybywa, okaleczony i rozgoryczony. Ponadto udzielił mu pożyczki na założenie pracowni fotograficznej, którą Jeremiasz de Saint-Amour, od momentu zrobienia zdjęcia pierwszemu, przerażonemu błyskiem magnezji dziecku, spłacał z aptekarską skrupulatnością do ostatniego grosza.

A wszystko to stało się dzięki szachom. Z początku zasiadali do gry o siódmej wieczorem, po kolacji, z uzasadnionymi forami dla lekarza, biorąc pod uwagę wyraźną wyższość przeciwnika, ale z czasem udzielanymi coraz rzadziej, dopóki nie zrównali się umiejętnościami. Później, kiedy don Galileo Daconte uruchomił pierwsze kino, Jeremiasz de Saint-Amour stał się jednym z jego najwytrwalszych widzów, a szachowe pojedynki ograniczyły się do tych wieczorów, w czasie których nie wyświetlano żadnej premiery. W tym okresie zaprzyjaźnili się do tego stopnia, iż doktor zaczął chodzić z nim do kina, zawsze jednak sam, bez żony, co po części wynikało z tego, że nigdy nie starczało jej cierpliwości, żeby śledzić zbyt skomplikowane fabuły, a po części dlatego, że intuicja zawsze podpowiadała jej, iż Jeremiasz de Saint-Amour nie jest najlepszym towarzystwem dla nikogo.

Niedziela była dla niego dniem całkowicie odmiennym. Udawał się na mszę do katedry, następnie wracał do domu, by przez resztę dnia oddawać się na tarasie lenistwu i lekturze. O ile nie miał do czynienia z wyjątkowo naglącym przypadkiem, rzadko kiedy wychodził do pacjenta w dzień świąteczny, od wielu lat nie podejmował również żadnych towarzyskich zobowiązań, chyba że zmuszały go do tego okoliczności. W tę zielonoświątkową niedzielę dziwnym zrządzeniem losu miały miejsce dwa wyjątkowe wydarzenia: śmierć przyjaciela i jubileusz znamienitego ucznia. A jednak, zamiast wrócić od razu do siebie, tak jak zamierzał, wystawiwszy akt zgonu Jeremiasza de Saint-Amour, dał się ponieść ciekawości.

Wsiadłszy do powozu, natychmiast przekartkował pośmiertny list i polecił stangretowi zawieźć się pod dość skomplikowany adres w dawnej dzielnicy niewolników. Decyzja tak dalece mijała się z jego powszednimi przyzwyczajeniami, iż stangret wolał upewnić się, czy nie zaszła jakaś pomyłka. Nie zaszła: adres był podany wyraźnie, a ten, kto go zapisał, miał aż nadto powodów, aby dobrze go zapamiętać. Doktor Urbino cofnął się wówczas do pierwszej strony listu i ponownie zanurzył się w tym źródle niepożądanych objawień, które zdolne były, nawet w jego podeszłym wieku, odmienić go na resztę życia, gdyby potrafił przekonać samego siebie, że nie są to majaki człowieka pozbawionego jakiejkolwiek nadziei.

Pogoda zaczęła psuć się od samego rana, niebo zaciągnęło się chmurami, ochłodziło się, ale przed południem deszcz raczej nie groził. Stangret, usiłując znaleźć krótszą drogę, wjechał w wybrukowane wertepy kolonialnego miasta, wskutek czego coraz to musiał zatrzymywać się, aby koń nie poniósł w zgiełku wracających z zielonoświątkowego nabożeństwa szkół i kongregacji. Ulice przystrojone były papierowymi girlandami i świeżymi kwiatami, rozbrzmiewała muzyka, dziewczęta z kolorowymi parasolkami i w muślinowych woalkach przypatrywały się z balkonów świątecznym tłumom. Odjeżdżające po skończonej mszy samochody utworzyły gigantyczny korek na placu Katedralnym, z ledwie dostrzegalnym pośród afrykańskich palm i spoza nowych, zwieńczonych kulistymi kloszami latarń, pomnikiem Wyzwoliciela, w szacownej zaś i gwarnej kawiarni „Parafialna” nie było już ani jednego wolnego miejsca. Jedynym widocznym wehikułem konnym był powóz doktora Urbino, choć i tak, pośród tych nielicznych pozostałych w mieście przeżytków, wyróżniał się swą zawsze lśniącą budą z lakierowanej skóry, okuciami odlanymi z brązu, żeby nie zżarła ich saletra, kołami i dyszlami pomalowanymi na czerwono i złoconymi obszyciami, niczym w pojazdach z galowych wieczorów Opery Wiedeńskiej. Ponadto, w odróżnieniu od najbardziej wyrafinowanych rodów zadowalających się wyłącznie tym, by ich stangreci mieli czyste koszule, doktor od swojego nadal wymagał liberii z ciemnego aksamitu i cyrkowego cylindra pogromcy zwierząt, cały zresztą strój nie tylko był anachroniczny, ale i uznany został za wyraz całkowitego braku miłosierdzia w karaibskich upałach.

Pomimo nieomal maniakalnej miłości do miasta i jego dogłębnej znajomości – a znał je lepiej niż ktokolwiek inny – doktor Juvenal Urbino rzadko kiedy miewał powody, żeby tak jak dziś, bez żadnych oporów, zapuszczać się w chaos dawnej dzielnicy niewolników. Stangret co chwila musiał zawracać i wielokrotnie pytać o drogę, aby trafić pod wskazany adres. Doktor Urbino rozpoznał z bliska przygnębienie mokradeł, ich złowieszczą ciszę, topielcze wyziewy, które tylokrotnie w porze bezsennych świtów dolatywały, wymieszane z zapachem jaśminów rosnących w patio, do jego sypialni i które w jego mniemaniu przemijały jak wczorajszy wiatr niemający nic wspólnego z jego życiem. Ale ów fetor, tak wiele razy idealizowany przez nostalgię, przekształcił się w nieznośną rzeczywistość, kiedy powóz zaczął podrygiwać na grzęzawiskach ulic pełnych sępów walczących o odpadki z rzeźni, wyrzucane tu przez wody portowe. W przeciwieństwie do wicekrólewskiej części miasta, zapełnionej murowanymi budynkami, ta dzielnica miała domy z niemalowanego drewna, pokryte dachami z blachy cynkowej, osadzone w większości na palach, chroniących je przed kloacznymi powodziami kanałów ściekowych, odziedziczonych po Hiszpanach. Wszystko wydawało się tu nędzne, zapuszczone, ale z obskurnych knajp dochodził huk muzyki z odbywających się, bez Boga i trwogi, zielonoświątkowych zabaw biedaków. Kiedy wreszcie odnaleźli właściwą ulicę, za powozem biegła już sfora nagich dzieciaków, naśmiewających się z teatralnych rekwizytów stangreta, który musiał odpędzić je batem. Doktor Urbino, przygotowany na dyskretną wizytę, zbyt późno zrozumiał, że naiwność jest najbardziej niebezpieczna wtedy, gdy daje o sobie znać u kogoś w jego wieku.

Nieopatrzony numerem dom nie wyróżniał się na zewnątrz niczym szczególnym pośród innych, mniej szczęśliwych domów, poza oknem z koronkowymi firankami i drzwiami wymontowanymi z jakiegoś starego kościoła. Stangret zastukał wpierw kołatką i dopiero po upewnieniu się, iż trafili pod właściwy adres, pomógł lekarzowi wyjść z powozu. Drzwi otworzyły się bezszelestnie, a wewnątrz, w półmroku, stała dojrzała kobieta, cała w czerni i z różą zatkniętą za ucho. Mimo swego wieku, a musiała mieć co najmniej czterdzieści lat, ciągle była dumną Mulatką o oczach złocistych i okrutnych i o włosach przylegających do głowy niczym bawełniana misiurka. Doktor Urbino nie poznał jej, aczkolwiek wielokrotnie ją widział poprzez mgławicę szachowych partii w pracowni fotografa, a kiedyś nawet przepisał jej nieco chininy przeciwko febrze. Wyciągnął ku niej rękę, ona zaś ujęła ją w swe dłonie, chcąc mu raczej dopomóc w przejściu przez próg, aniżeli w powitalnym geście. Pokój miał w sobie coś z atmosfery pełnej nieuchwytnych szmerów eleganckiej bawialni, zastawiony był bowiem wytwornymi meblami i przedmiotami, które umieszczono w najodpowiedniejszych miejscach. Doktor Urbino bez cienia goryczy przypomniał sobie sklepik paryskiego antykwariusza w pewien jesienny poniedziałek minionego stulecia, na ulicy Montmartre, pod numerem 26. Kobieta usiadła naprzeciw niego i przemówiła z nieco obcym akcentem.

– Jest pan w swoim domu, doktorze. Nie oczekiwałam pana tak szybko.

Doktor Urbino poczuł się zdradzony. Przyjrzał się jej z głębi serca, przyjrzał się jej ciężkiej żałobie, godności jej cierpienia, i wówczas zrozumiał, że jego wizyta jest zupełnie niepotrzebna, kobieta bowiem lepiej od niego wiedziała o tym wszystkim, co zostało zrelacjonowane i udokumentowane w pośmiertnym liście Jeremiasza de Saint-Amour. I tak istotnie było. Towarzyszyła mu jeszcze na kilka godzin przed jego śmiercią, tak jak towarzyszyła przez prawie dwadzieścia lat, z oddaniem i pokorną czułością nazbyt przypominającymi miłość, trzymając to przez cały czas w sekrecie, i to w tej ospałej stolicy prowincji, gdzie tajemnicą poliszynela były nawet tajemnice państwowe. Poznali się w szpitalu dla podróżnych w Port-au-Prince, mieście, w którym ona się urodziła, a on spędził swoje pierwsze miesiące uchodźcy, rok później zaś przybyła tu za nim, z krótką wizytą, choć oboje, nie uzgadniając tego, wiedzieli, że przyjeżdża na zawsze. Zjawiała się raz w tygodniu, żeby sprzątnąć i uporządkować pracownię, ale nawet najpodejrzliwsi z sąsiadów dali się zwieść pozorom, uznając, jak zresztą wszyscy, za oczywiste, że kalectwo Jeremiasza de Saint-Amour uniemożliwia mu nie tylko poruszanie się. Nawet doktor Urbino był tego pewien, opierając swe przekonanie na całkowicie zasadnych podstawach medycznych, i nigdy nie przyszłoby mu na myśl, że Jeremiasz może mieć kochankę, gdyby on sam mu tego nie wyjawił w swoim liście. Z trudem przychodziło mu jednak zrozumieć, że dwoje dorosłych, wolnych i nieobarczonych żadną przeszłością ludzi mogło, niezależnie od przesądów tego pretensjonalnego społeczeństwa, wybrać niepewny los zakazanej miłości. Wyjaśniła mu to: „On tak chciał”. Zresztą ta konspiracja, którą dzieliła z mężczyzną nigdy do niej całkowicie nienależącym, a która wielokrotnie przynosiła im chwilowe eksplozje szczęścia, nie wydawała jej się sytuacją niesprzyjającą. Wprost przeciwnie: życie udowodniło jej, że jest to raczej stan wzorcowy.

Poprzedniej nocy poszli do kina, każde z osobna, zajmując oddzielne miejsca, tak jak robili to zawsze, co najmniej dwa razy w miesiącu, od czasu, gdy włoski emigrant don Galileo Daconte otworzył kino na świeżym powietrzu w ruinach klasztoru z XVII wieku. Obejrzeli film osnuty na modnej w ubiegłym roku powieści, którą doktor Urbino przeczytał z sercem zatrwożonym okrucieństwami wojny: Na Zachodzie bez zmian. Później spotkali się w pracowni i wtedy wydał jej się roztargniony, w nostalgicznym nastroju, co przypisała brutalnym scenom z dogorywającymi w błocie rannymi. Próbując go rozerwać, zaproponowała mu partyjkę szachów, on zaś, nie chcąc jej sprawić przykrości, przystał na to, ale grał nieuważnie, białymi, oczywiście, póki nie spostrzegł, szybciej od niej, że zostanie pokonany w czterech ruchach, i poddał się niehonorowo. Lekarz zrozumiał wówczas, że przeciwnikiem w ostatniej partii była ona, a nie generał Jerónimo Argote, jak podejrzewał. Wyszeptał zaskoczony:

– To była mistrzowska partia!

Ona jednak podkreśliła z naciskiem, że nie ma w tym żadnej jej zasługi, bo Jeremiasz de Saint-Amour, błądząc już w mrokach śmierci, przesuwał pionki, nie wkładając w to serca. Kiedy przerwał grę, gdzieś tak około jedenastej piętnaście, bo orkiestry na dansingach przestały już grać, poprosił ją, by zostawiła go samego. Chciał napisać list do doktora Juvenala Urbino, którego uważał za człowieka godnego największego szacunku spośród wszystkich znanych mu ludzi, i poza tym za przyjaciela od serca, jak lubił mawiać, mimo że jedynym, co ich łączyło, był szachowy nałóg rozumiany jako dialog rozumu, a nie wiedza tajemna. Wówczas zrozumiała, że Jeremiasz de Saint-Amour dotarł do kresu agonii, a życia starczyło mu zaledwie na napisanie listu. Lekarz nie mógł w to uwierzyć.

– To znaczy, że pani wiedziała! – wykrzyknął.

Oczywiście, że wiedziała, przytaknęła, a poza tym pomogła mu znieść agonię z tą samą miłością, z jaką dopomogła mu odkryć szczęście. Bo jego ostatnie jedenaście miesięcy tym właśnie było: okrutną agonią.

– Pani obowiązkiem było donieść o tym – powiedział lekarz.

– Nie mogłam – odrzekła oburzona. – Za bardzo go kochałam.

Doktor Urbino, któremu zdawało się, że słyszał już wszystko, nigdy nie usłyszał czegoś podobnego, wypowiedzianego tak zwyczajnie. Przyjrzał jej się bacznie, wyostrzając wszystkie zmysły, aby zapadła mu w pamięci taka, jaką była w tej właśnie chwili: niby rzeczny bożek o wężowych oczach, nieustraszona pod osłoną swego czarnego stroju, z różą za uchem. Wiele lat temu na jednej z dzikich plaż Haiti, gdy leżeli nago, odpoczywając po miłości, Jeremiasz de Saint-Amour nagle westchnął: „Nigdy nie będę stary”. Zrozumiała to jako heroiczny zamiar zaciekłej walki przeciwko niszczącemu upływowi czasu, ale on wyjaśnił rzecz bez żadnych niedomówień: powziął nieodwołalną decyzję odebrania sobie życia w wieku sześćdziesięciu lat.

Skończył je istotnie w tym roku, 23 stycznia, i wówczas przyjął za nieprzekraczalny termin wigilię Zielonych Świątek, największego święta miasta, poświęconego kultowi Ducha Świętego. Tamtej nocy nie zdarzyło się nic, o czym nie wiedziałaby już wcześniej, bo często o tym rozmawiali, wspólnie znosząc nieodwracalny potok dni, których ani on, ani ona nie mogli już powstrzymać. Jeremiasz de Saint-Amour kochał życie miłością ślepą, kochał morze i miłość, kochał swego psa i kochał ją, w miarę więc zbliżania się wyznaczonej daty coraz bardziej poddawał się rozpaczy, jakby jego śmierć miała nastąpić nie w wyniku własnej decyzji, lecz z mocy wyroku nieubłaganego fatum.

– W nocy, kiedy zostawiłam go samego, nie był już kimś z tego świata – powiedziała.

Chciała zabrać psa, ale on, przyjrzawszy się drzemiącemu obok kul zwierzęciu, pogłaskał je pieszczotliwie koniuszkami palców. Powiedział: „Przykro mi, ale Mister Woodrow Wilson odchodzi ze mną”. Poprosił ją, by w czasie, kiedy on będzie pisać list, przywiązała psa do nogi łóżka, i tak też zrobiła, wiążąc babski supeł, żeby pies mógł się wyswobodzić. Była to jedyna popełniona przez nią nielojalność, usprawiedliwiona jednak pragnieniem wspominania pana w zimowych ślepiach jego psa. Ale doktor Urbino przerwał jej, by powiedzieć, że pies się nie wyswobodził. Odparła: „To znaczy, że nie chciał”. I ucieszyła się, bo jednak wolała pamiętać swego zmarłego kochanka tak, jak ją o to poprosił ostatniej nocy, kiedy przerwał pisanie rozpoczętego listu i spojrzał na nią po raz ostatni.

– Wspominaj mnie z różą – powiedział.

Wróciła do swego domu krótko po północy. Wyciągnęła się w ubraniu na łóżku i przypalając jednego papierosa od drugiego, dała mu czas na dokończenie listu, świadoma, jak długi i trudny jest to list, a tuż przed trzecią, kiedy psy zaczęły wyć, postawiła wodę na kawę, przebrała się w żałobę i ścięła w patio pierwszą poranną różę. Doktor Urbino już od pewnego czasu zdawał sobie sprawę, jak bardzo będzie unikać wspomnienia tej nieprzejednanej kobiety, i wydawało mu się, iż wie dlaczego: tylko ktoś całkowicie pozbawiony zasad mógł znajdować upodobanie w bólu.

Do ostatniego momentu wizyty dostarczała mu kolejnych powodów. Nie będzie na pogrzebie, bo przyrzekła to kochankowi, choć doktorowi Urbino wydawało się, że w jednym z fragmentów listu wyczytał coś wprost przeciwnego. Nie uroni ani jednej łzy, nie będzie trwonić reszty swego życia, dusząc się na wolnym ogniu w sosie z larw pamięci, nie da pogrzebać się za życia, zamknięta w tych czterech ścianach, by szyć sobie całun, jak to robią tutejsze wdowy ku wielkiemu zadowoleniu wszystkich. Zamierza sprzedać dom Jeremiasza de Saint-Amour, od tej pory należący wraz z całym dobytkiem do niej, zgodnie z dyspozycjami zawartymi w liście, i będzie żyć tak, jak żyła do tej pory, na nic nie narzekając w tej umieralni nędzarzy, gdzie była szczęśliwa.

Słowa te prześladowały doktora Juvenala Urbino przez całą drogę powrotną do domu: „W tej umieralni nędzarzy”. Określenie nie było pozbawione podstaw. Miasto, jego miasto, pozostawało bowiem wciąż, niezmienione, na obrzeżach czasu: skwarne i wyschnięte miasto jego nocnych koszmarów i samotnych rozkoszy wieku dojrzewania, gdzie rdzewiały kwiaty i pleśniała sól, miasto, któremu przez ostatnie cztery wieki nie zdarzyło się nic, oprócz powolnego starzenia się pośród zwiędniętych drzew laurowych i zgniłych mokradeł. W zimie gwałtowne i niszczycielskie ulewy rozsadzały latryny, zamieniając ulice w przyprawiające o mdłości bagniska. Latem niewidoczny pył, piekący jak rozżarzona kreda, przenikał do najbardziej strzeżonych zakamarków wyobraźni, gnany przez szaleńcze wiatry, zrywające dachy i unoszące dzieci w powietrzu. W soboty biedota mulacka tłumnie opuszczała swoje chaty sklecone z tektury i blachy nad brzegiem trzęsawisk, taszcząc ze sobą cały zwierzęcy przychówek i bambetle kuchenne do gotowania i picia, by radosnym szturmem opanować kamieniste plaże kolonialnej dzielnicy. Jeszcze parę lat temu u najstarszych spośród nich można było dojrzeć królewskie piętno niewolników, wypalone na piersi rozżarzonym żelazem. W końcu tygodnia tańczyli do upadłego, zapijali się na śmierć alkoholami z domowych retort, kochali się w krzakach, z kim popadło, a w niedzielę o północy rozgramiali swe własne tabuny w krwawych bijatykach wszystkich ze wszystkimi. Był to ten sam porywczy tłum, który przez resztę tygodnia zalewał place i uliczki starego miasta, dźwigając swoje przenośne kramiki z wszystkim, co dawało się sprzedać i kupić, zarażając martwe miasto szaleństwem jarmarcznych tłumów pachnących smażoną rybą: tchnąć nowe życie.

Wyzwolenie spod panowania hiszpańskiego, a później zniesienie niewolnictwa przyspieszyły okres szacownej dekadencji, w jakim przyszedł na świat i dorastał doktor Juvenal Urbino. Wielkie onegdaj rody pogrążyły się w milczeniu w głębi swych ogołoconych fortec. Na stromiznach wybrukowanych ulic, tak przydatnych na czas wojennych zasadzek i pirackich desantów, z balkonów zwisało zielsko, pleniące się w każdej szparze i rozsadzające kamienne mury najlepiej nawet zachowanych rezydencji, a jedynym znakiem życia o drugiej po południu były apatyczne ćwiczenia na pianinie w półmroku sjesty. Wewnątrz, w chłodnych sypialniach przesyconych kadzidłem, kobiety chroniły się przed słońcem jak przed prostacką infekcją, zakrywając twarze mantylką nawet w porze jutrzni. Ich miłość była powolna i trudna, nierzadko zmącona złowieszczymi przepowiedniami, a życie wydawało się trwać bez końca. O zmierzchu, w przygnębiającej chwili przemijania, znad mokradeł nadciągały nawałnice żądnych krwi komarów, a delikatne opary ludzkiego gówna, ciepłe i smutne, przywracały duszom mieszkańców poczucie nieodwracalności śmierci.

Prawdziwe życie kolonialnego miasta, które młody Juvenal Urbino zazwyczaj idealizował podczas swych paryskich melancholii, już wtedy było jedynie złudzeniem pamięci. Handel tej metropolii przeżył największy na Karaibach rozkwit w wieku XVIII, przede wszystkim dzięki wątpliwemu zaszczytowi najważniejszego targu niewolników afrykańskich w obu Amerykach. Ponadto była to ulubiona siedziba wicekrólów Nowego Królestwa Granady, woleli bowiem rządzić z tego miejsca, mając przed sobą największy ocean świata, niż z oddalonej mroźnej stolicy z nieustającą od wieków mżawką odbierającą im poczucie rzeczywistości. W ciągu roku w zatoce wielokrotnie gromadziły się floty galeonów załadowanych skarbami z Potosi, Quito, Veracruz i był to czas, kiedy miasto przeżywało swoje lata chwały. W piątek 8 czerwca 1708 roku, o czwartej po południu, galeon „San José”, wypływający właśnie do Kadyksu z ładunkiem szlachetnych kamieni i metali wartości pół miliarda ówczesnych pesos, został zatopiony przez angielską eskadrę u wejścia do portu, jego wrak zaś, mimo upływu dwóch długich wieków, spoczywał wciąż na dnie. Owa leżąca na koralowym dnie fortuna, z trupem dowódcy unoszącym się na boku nad mostkiem kapitańskim, często przywoływana była przez historyków jako symbol miasta tonącego we wspomnieniach.

Dom doktora Juvenala Urbino postawiony po drugiej stronie zatoki, w willowej dzielnicy La Manga, żył w innym wymiarze. Był to duży, chłodny, parterowy budynek z portykiem o doryckich kolumnach, skąd roztaczał się widok na wyziewy i szczątki wszelkich katastrof morskich unoszone przez martwe wody laguny. Podłoga, od drzwi po kuchnię, przypominała czarno-białą szachownicę, co niejednokrotnie przypisywano głównej namiętności doktora Urbino, zapominając, że była to słabość wszystkich katalońskich mistrzów budowlanych, którzy na początku tego wieku wznieśli ową dzielnicę nowobogackich. Przestronny salon, o wysokim, jak i w całym domu, stropie, z sześcioma dużymi oknami wychodzącymi na ulicę, oddzielony został od jadalni ogromnymi oszklonymi drzwiami, zdobnymi w pędy winorośli, kiście winogron oraz dziewczątka uwodzone przez piszczałki faunów w gaju z brązu. Wszystkie sprzęty, łącznie z zegarem wahadłowym, który wyglądał jak żywy strażnik, były oryginalnymi angielskimi meblami z końca XIX wieku, łezki żyrandoli wykonane zostały z górskiego kryształu, a do tego wszędzie poustawiano wazony i wazoniki z Sèvres i alabastrowe figurki pogańskich bożków. Ta europejska jednorodność kończyła się jednak w głębi domu, gdzie wiklinowe fotele stały obok wiedeńskich foteli na biegunach, na przemian ze skórzanymi pufami wykonanymi przez miejscowych rękodzielników. W sypialniach, obok łóżek, rozwieszone były hamaki z San Jacinto z imieniem gospodarza wyhaftowanym jedwabną nicią pismem gotyckim i z kolorowymi frędzlami na brzegach. Sala obok jadalni, zaprojektowana początkowo z myślą o uroczystych kolacjach, została ostatecznie przeznaczona na salonik muzyczny, gdzie z chwilą przyjazdu znamienitych artystów odbywały się koncerty w kameralnym gronie. W celu wytłumienia wszelkich hałasów kamienną posadzkę wyłożono tureckimi dywanami, zakupionymi na Światowej Wystawie w Paryżu; znajdował się tam również najnowszy model gramofonu obok regału z pedantycznie uporządkowanymi płytami, w kącie zaś stało, przykryte barwnym jedwabnym szalem z Manili, pianino, na którym doktor Urbino nie grał już od wielu lat. W całym domu dostrzegało się inteligencję i wrażliwość kobiety trzeźwo chodzącej po ziemi.

Żadne inne miejsce nie miało jednak pedantycznej powagi biblioteki, stanowiącej sanktuarium doktora Urbino, póki nie zaczęła mu doskwierać starość. W owym pomieszczeniu polecił wszystkie ściany wokół orzechowego biurka i ciężkich foteli obitych skórą, łącznie z oknami, zasłonić oszklonymi regałami, na których poustawiał w obłędnym niemal porządku trzy tysiące książek, oprawionych identycznie w cielęcą skórę, z wytłoczonymi złotem na grzbietach swoimi inicjałami. W odróżnieniu od pozostałych miejsc wystawionych na łaskę i niełaskę portowych hałasów i smrodów, w bibliotece panowała zawsze cisza i pachniało klasztorem. Zrodzeni i wychowani w zakorzenionym na Karaibach przesądzie, że pragnąc wpuścić nieistniejące w rzeczywistości świeże powietrze, należy otwierać wszystkie okna i drzwi, doktor Urbino i jego żona dusili się tu z początku, czując się odcięci od świata. W końcu jednak przekonali się do dobrodziejstw rzymskiego sposobu na upały, polegającego na szczelnym zamykaniu domów podczas sierpniowych upałów, aby rozpalone powietrze nie dostało się do wnętrza, i otwieraniu ich na oścież wieczorem, by wpuścić nocny wiatr. Od tej pory rezydencja ich stała się najchłodniejszym domem w bezlitosnym słońcu La Mangi, prawdziwym zaś błogosławieństwem była sjesta w półmroku sypialni czy wystawienie wieczorem krzeseł w portyku, by przyglądać się ciężkim popielatym frachtowcom z Nowego Orleanu i rzecznym statkom z drewnianym kołem łopatkowym, jaśniejącym o zmierzchu wszystkimi światłami i przewietrzającym strumyczkami muzyki martwe śmietnisko zatoki. Był to zarazem budynek najlepiej osłonięty przed wiejącymi z północy, pomiędzy grudniem a marcem, pasatami, które zrywały dachy i krążyły całą noc, niczym zgłodniałe wilki, wokół domu, szukając najmniejszej choćby szpary, by wedrzeć się do środka. Nikt nie miał nigdy najmniejszych wątpliwości, że małżeństwo oparte na takich fundamentach musi być szczęśliwe.

Niemniej tego ranka doktor Urbino, powracając przed dziesiątą do domu, nie czuł się najszczęśliwszy; odurzyły go dwie wizyty, w wyniku których stracił nie tylko mszę w niedzielę Zesłania Ducha Świętego, ale zarazem poczucie bezpieczeństwa wynikające z przekonania, iż nic nie jest już go w stanie odmienić, i to w wieku, kiedy sądził, że wszystko ma poza sobą. Przed wyjściem na uroczysty obiad u doktora Lacidesa Olivelli pragnął uciąć sobie drzemkę, trafił jednak na niezwykły rwetes, wywołany przez rozpanikowaną służbę usiłującą schwytać papugę, która, z chwilą gdy wyciągnięto ją z klatki, by przystrzyc jej skrzydła, odfrunęła na najwyższą gałąź mangowca. Była to oskubana i dziwaczna papuga: odzywała się nie wtedy, kiedy ją o to proszono, ale w najmniej spodziewanych momentach, wówczas jednak czyniąc to z przenikliwością i bystrością umysłu nieczęstą nawet u istot ludzkich. Została wytresowana przez samego doktora Urbino, zyskując sobie specjalne względy, którymi w tej rodzinie nie cieszył się nigdy nikt, nawet dzieci, kiedy były małe.

Przebywała w domu od ponad dwudziestu lat, a nikt nie wiedział, ile ich miała już przedtem. Każdego popołudnia, po sjeście, doktor Urbino przesiadywał z nią na tarasie w patio, w najchłodniejszym miejscu w domu, i dopóty sięgał po najżmudniejsze metody swej pedagogicznej pasji, dopóki papuga nie nauczyła się mówić po francusku na poziomie członka akademii. Później, wyłącznie dla potwierdzenia swej biegłości, nauczył ją śpiewania mszy po łacinie i recytowania niektórych wybranych fragmentów z Ewangelii według świętego Mateusza, usiłował również, bez powodzenia, wpoić jej choćby pobieżne pojęcie o czterech podstawowych działaniach arytmetycznych. Z jednej ze swych ostatnich podróży do Europy przywiózł pierwszy patefon z tubą i sporo płyt, zarówno z modnymi wówczas nagraniami muzyki lekkiej, jak i z utworami swych ulubionych kompozytorów klasycznych. Przez wiele miesięcy kazał papudze codziennie słuchać, niemal bez przerwy, piosenek Yvette Gilbert i Aristida Bruanta, ulubieńców Francji ubiegłego wieku, dopóki nie nauczyła się wszystkich na pamięć. Piosenki Yvette śpiewała głosem kobiecym, utwory Aristida głosem męskim, na koniec zaś wybuchała bezwstydnym śmiechem, będącym wierną kopią śmiechu służących, które słyszały papugę śpiewającą po francusku. Sława jej talentów rozniosła się tak daleko, iż co znamienitsi goście, przybywający z interioru na pokładach rzecznych statków, prosili o pokazanie im papugi, a zdarzyło się nawet, że pewni turyści angielscy, przyjeżdżający w tych czasach bananowcami z Nowego Orleanu, zapragnęli kupić ją za każdą cenę. Jednak dzień jej największej chwały nadszedł wtedy, gdy prezydent republiki, pan Marco Fidel Suárez, w towarzystwie wszystkich ministrów swego gabinetu, odwiedził dom, by osobiście przekonać się, na ile zasłużona była jej sława. Pojawili się około trzeciej po południu, zlani potem pod cylindrami i płóciennymi surdutami (nie zmieniali ich w ciągu trwającej od trzech dni oficjalnej wizyty pod rozżarzonym niebem sierpnia), i odeszli równie zaintrygowani, jak przyszli, papuga nie chciała bowiem nawet kłapnąć dziobem przez całe dwie rozpaczliwe godziny, pomimo próśb i gróźb, i publicznej kompromitacji doktora Urbino, który uparcie dążył do tej nierozważnej wizyty wbrew rozsądnym przestrogom swej małżonki.

Zachowanie przez papugę swych przywilejów po owej historycznej bezczelności stanowiło ostateczny dowód, że jej prawa są święte. Żadne inne zwierzę nie było w domu tolerowane, nie licząc lądowego żółwia, który ponownie pojawił się w kuchni po trzech lub czterech latach, od chwili gdy uznano go za bezpowrotnie zaginionego. Żółwia nie zaliczano jednak do istot żywych, uznając go raczej za rodzaj mineralnego i przynoszącego szczęście amuletu, o którym nigdy nie było do końca wiadomo, gdzie się akurat podziewa. Doktor Urbino nie dopuszczał do siebie myśli, że w istocie nienawidzi zwierząt, tuszując to różnorakimi przypowiastkami naukowymi lub filozoficznymi argumentami przekonującymi dla wielu, ale nie dla jego małżonki. Mawiał, że osoby uwielbiające zwierzęta do przesady zdolne są do popełnienia największych okrucieństw wobec istot ludzkich. Mawiał, że psy są służalcze, a nie wierne, koty zdradliwe i wyrachowane, że pawie są heroldami śmierci, że ary są jedynie dekoracyjnymi zawadami, że króliki rozbudzają chciwość, małpy roznoszą zarazę lubieżności, koguty zaś są przeklęte, bo umożliwiły, aby trzykrotnie zaparto się Chrystusa.

Fermina Daza, jego żona, która wówczas miała siedemdziesiąt dwa lata i utraciła już swą dawną gibkość łani, była za to irracjonalną wielbicielką podzwrotnikowych kwiatów i zwierząt domowych i w pierwszym okresie małżeństwa, skwapliwie wykorzystując nowość miłości, miała ich w domu znacznie więcej, niż nakazywał zdrowy rozsądek. Pierwszymi zwierzętami były noszące imiona rzymskich cesarzy trzy dalmatyńczyki, które rozszarpały się wzajemnie, walcząc o względy suki przynoszącej wyłącznie zaszczyt swemu imieniu Mesaliny, dłużej u niej trwało bowiem urodzenie dziewięciu szczeniaków niż poczęcie następnych dziesięciu. Potem pojawiły się koty abisyńskie, o orlich rysach i faraońskich manierach, zezowate koty syjamskie, dworskie persy o pomarańczowych oczach, błąkające się po wszystkich pokojach niczym upiorne cienie i burzące nocny spokój wrzaskliwym lamentem swych sabatów miłosnych. Przez parę lat przebywała w domu, przywiązana w pasie do drzewa mangowca, amazońska małpa, wzbudzająca pewnego rodzaju współczucie, obdarzona była bowiem pełną zgryzoty twarzą arcybiskupa Obdulia y Rey, identyczną szczerością oczu i wyrazistymi gestami rąk, ale nie tyle owo podobieństwo spowodowało, że Fermina Daza pozbyła się małpy, ile jej nieobyczajny nawyk samozadowalania się w obecności dam.

Na korytarzach trzymane były w klatkach wszystkie możliwe ptaki z Gwatemali, ostrzegające swym krzykiem kulony, bagienne czaple o długich żółtych nogach i młody jelonek, wsuwający pysk przez okna, by wyjadać z wazonów kwiaty anturium. Tuż przed ostatnią wojną domową, kiedy po raz pierwszy zaczęto wspominać o prawdopodobnej wizycie papieża, sprowadzili z Gwatemali rajskiego ptaka, ale znacznie dłużej trwała jego podróż tutaj niż powrót w rodzinne strony, ujawniono bowiem, że pogłoski o papieskiej podróży zostały celowo rozpuszczone przez rząd, by powstrzymać spiskujących liberałów. Kiedy indziej, wprost z pokładu jednego z przemytniczych żaglowców z Curaçao, zakupili metalową klatkę z sześcioma pachnącymi krukami, takimi samymi, jakie Fermina Daza miała w dzieciństwie w swym domu ojcowskim i jakie również chciała mieć, będąc mężatką. Nikt jednak nie mógł znieść nieustannego trzepotania wypełniającego dom aromatem żałobnych wieńców. Sprowadzili również czterometrową anakondę, której westchnienia bezsennej łowczyni wypełniały niepokojem sypialniane mroki, choć to właśnie dzięki niej osiągnęli wreszcie swój cel, bo wypłoszyła swym śmiercionośnym oddechem nietoperze, salamandry i niezliczone rzesze owadzich szkodników atakujących dom w porze deszczów. Doktorowi Juvenalowi Urbino, tak wówczas zajętemu obowiązkami zawodowymi oraz inicjatywami społecznymi i kulturalnymi, wystarczała świadomość, że pośród tylu obrzydliwych stworzeń jego żona była nie tylko najpiękniejszą, ale i najszczęśliwszą kobietą na całych Karaibach. Ale pewnego deszczowego popołudnia, po wyczerpującym dniu pracy, zastał w domu katastrofę, która przywołała go do rzeczywistości. Gdzie wzrokiem sięgnąć, od salonu począwszy, piętrzyły się w grzęzawisku krwi stosy padłych zwierząt. Służące, które nie wiedząc, co robić, powskakiwały na krzesła, jeszcze się nie otrząsnęły z przerażenia wywołanego rzezią.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Dział zamówień: +4822 6286360

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz