Miłość w czasach in vitro - Anna Żelazowska - ebook

Miłość w czasach in vitro ebook

Anna Żelazowska

3,3

Opis

Alicja wiedzie nudne życie, w którym cały czas albo się czegoś boi, albo ogarnia ją zniechęcenie. Na co dzień pracuje jako asystentka w renomowanej klinice in vitro, przez co zaczyna żyć historiami pacjentów oraz personelu kliniki. Tam niczym w soczewce skupiają się ludzkie dramaty oraz radości, a upragniony cel dla każdego ma nieco odmienne znaczenie.

To opowieść o tym, jak bardzo los potrafi zaskakiwać i zmuszać nas do trudnych wyborów. Oraz o tym, że kiedyś trzeba przestać się w życiu jedynie przyglądać. Powieść porusza bardzo aktualny temat procedury in vitro oraz możliwości i konsekwencji z nią związanych, przede wszystkim tych emocjonalnych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 280

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (4 oceny)
0
2
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redakcja

Anna Seweryn

Projekt okładkiMaksym Leki

Redakcja techniczna, skład i łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Alicja Kalinowska

Korekta

Urszula Bańcerek

Fotografia na okładce

© Anatolii Riepin | shutterstock.com

© Rawpixel.com | shutterstock.com

Wydanie I, Chorzów 2019

Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA

41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c

tel. 600 472 609

[email protected]

www.videograf.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.

01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

www.dictum.pl

© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2019

tekst © Anna Żelazowska

ISBN 978-83-7835-748-3

Prolog

Jeśli ktoś by mnie spytał, gdzie z największym prawdopodobieństwem spotkasz Boga, odpowiedziałabym, że u mnie w pracy. Dla jasności: nie jestem zakonnicą, chórzystką w kościele ani katechetką. Jestem asystentką w klinice sztucznego zapłodnienia. Pracuję w godzinach od ósmej do osiemnastej, czasami dłużej, zarządzam terminami wizyt, zabiegów, spuchniętymi segregatorami ludzkich historii, odbieram i rejestruję próbki spermy, parzę kawę (raczej po wcześniejszym umyciu rąk), czasami dodaję otuchy, podaję chusteczki do zapłakanych oczu… A przede wszystkim patrzę. To już poza obowiązkami służbowymi, tak zupełnie przy okazji, bo kiedy siedzisz te bite dziesięć godzin za ladą recepcji i już powklepujesz w komputer to, co masz do wklepania i przyporządkujesz na bieżąco wyniki badań do właściwych teczek pacjentów, zaparzysz czwartą kawę poszarzałemu ze zmęczenia „panu doktorowi od dzidziusiów”, to zostaje ci trochę czasu na obserwację. I ta milcząca, półprzezroczysta obecność jest moim azylem. Powołaniem, rzekłabym, tak jak dla chirurga skalpel albo sztaluga dla malarza. Ja, dziewczyna, która patrzy.

Ubieram się skromnie, bo takie są wymogi. Żadne prześwitujące sukienki do pół uda ani głębokie dekolty. Jeśli ktoś by mnie pytał o zdanie, to według mnie akurat nie ma lepszego stanowiska administracyjnego do tego rodzaju frywolnych strojów à la niezamężna Rosjanka na potańcówce w Hurghadzie. Taki look mógłby działać jak najbardziej motywująco na spłoszonych panów, zgarniających z lady szybkim, wstydliwym ruchem plastikowe pojemniczki. W każdym razie nie mnie to oceniać, bo są od tego mądrzejsi. Ja cieszę się z tego, co mam. Praca ta była dla mnie jak przysłowiowe złapanie Pana Boga za nogi, o czym przekonuję się codziennie. Chóry anielskie usłyszałam wraz z dźwiękiem mojej wysłużonej nokii, która równo dwa lata temu, punkt dwunasta trzydzieści trzy, zadźwięczała jakimś tandetnym dzwonkiem, a następnie miła pani z agencji pośrednictwa pracy oznajmiła triumfalnie, że zostałam przyjęta na stanowisko asystentki w klinice Szczęśliwa Rodzina. I to było niczym rozstąpienie się morza albo lepiej – manna z nieba, bo zaledwie kilka godzin wcześniej na śniadanie wyjadłam z szafki ostatnią konserwę tyrolską, popijając wyskrobkami z dna słoika kawy rozpuszczalnej. Deszcz bębnił o przyozdobiony przez ptactwo parapet, a ja ponuro rozważałam możliwość powrotu do rodzinnego miasta na południu kraju. A tu nagle poczucie dojmującej klęski w zaledwie kilka chwil zmieniło się w fanfary orszaku triumfalnego gladiatorów i oficjalnie otworzyły się przede mną tak zwane możliwości. Stała praca, więc kredyt, ciasne, ale własne mieszkanko, fotel Lykke i stolik Brykkens. Słowem, byłam w jakiś sposób „ustawiona”.

Praca asystentki, gdziekolwiek zresztą, była dla mnie szczytem szczytów. W przeciwieństwie do moich kolegów z kierunku „socjologia i kultura medialna” już na wstępie porzuciłam mrzonki na temat zostania komentatorem politycznym, dziennikarzem społecznym czy chociażby felietonistą. Mnie interesował konkret. Nie znaczy to, żebym kategorycznie nie chciała zarabiać na życie pisaniem erudycyjnych analiz na temat zjawisk społecznych typu: „wyglądam jak menel, ale będę pić czwarte cappuccino kupione za równowartość średniej krajowej afrykańskiego państewka” albo „mam czterdzieści lat i ciągle tylko mama jest w stanie zrobić mi dobrze”. Wręcz przeciwnie, takie drążenie w ludzkich motywacjach oraz pokrętnej logice istot ludzkich jako tłumu zawsze mnie interesowało. Tylko że do bólu trzeźwy osąd rzeczywistości kazał celować w bardziej przystępne rejony. Na początku lat dwutysięcznych ani w swojskich pośredniakach, ani w bardziej wysublimowanych z nazwyjob agencies, ani też w dodatku „Gazeta Praca” dziwnym trafem nikt nie szukał analityków zjawisk społecznych. Za to asystentek i sekretarek – wszyscy.

Tak więc zostałam częścią rzutkiego czteroosobowego zespołu administracyjno-asystenckiego w klinice Szczęśliwa Rodzina w centrum stolicy. Co rano – dobudzona solidnym kopem kofeiny, pochodzącym z mojego ślicznego, lśniącego czerwienią ekspresu do kawy, który notabene zaczynam traktować jak jedynego uwielbianego członka rodziny – zmierzam na moje recepcyjne stanowisko. Wolałabym pominąć szczegóły codziennej drogi do pracy, bo jest ona wypełniona na ogół wyziewami studzienek kanalizacyjnych peryferii Warszawy, gryzącym w nozdrza potem ściśniętych w metrze korpowięźniów i fetorem przypalonych zapiekanek w przejściu podziemnym. Może ze względu na ten olfaktorycznie masakrujący wstęp do dnia roboczego, a może tylko dlatego, że na korytarzach i w gabinetach Szczęśliwej Rodziny naprawdę ważą się losy wielu par, po przestąpieniu progu kliniki czuję się, jakby rozstąpiły się przede mną niebiosa. Po prostu błogo. Zresztą nie jest to efekt tak zupełnie przypadkowy, bazujący jedynie na zasadzie kontrastu pomiędzy zarzyganym po weekendowych hulankach chodnikiem przed Galerią Centrum a lśniącą grafitową poświatą podłogi w klinice. To, jak sądzę, także efekt pracy „psychologa wystroju wnętrz” czy innego z podobnie tajemniczych z nazwy, acz modnych i w sumie nieźle zarabiających specjalistów. Dyskretnie sącząca się muzyka instrumentalna, szklane misy z lawendowym potpourri, poustawiane na ladach recepcji (jeśli trafię do piekła, to będzie ono pachniało właśnie lawendą i zjełczałą zapiekanką z podziemi pod rondem Dmowskiego), kojąca biel i wygodne, oczywiście białe, skórzane sofy w poczekalni oraz fotografie Anne Geddes na ścianach (tej od pastelowych zdjęć noworodków, umieszczanych na tę okazję w główkach kapusty, kielichach kwiatów i doniczkach). Mam nadzieję, że ci ludzie, którzy przychodzą tutaj – jak by nie było – „po dziecko”, mają wystarczająco dużo rozsądku, by nie spodziewać się efektów pod postacią zawsze anielsko uśmiechniętego cherubinka, śpiącego w kielichu tulipana. Sądząc po tym, co wyczyniali w wieku niemowlęcym moi trzej bratankowie, to nie ma wizji dalszej od prawdy.