Miesięcznik Znak nr 738: Wpatrzeni w Europę -  - ebook

Miesięcznik Znak nr 738: Wpatrzeni w Europę ebook

4,0
9,99 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Europa nie posiada jednej duszy. Jest mieszaniną, efektem wzajemnego splątania wielu odmiennych historii. Żadna z narodowych tożsamości Starego Kontynentu, oddziałujących na siebie przez wieki, nie pozostała w postaci czystej, każda za to dzieli coś z inną, także pozaeuropejską. Polacy nie byliby tym, kim są, bez Niemców, a ci z kolei bez Francuzów i Włochów…

To właśnie świadomość wzajemnego przenikania się i szacunek dla racji dzielonych najbardziej psuje szyki krążącym dziś po Europie widmom terroryzmu, nacjonalizmu i populizmu.   Jak nie zmarnować europejskiego kryzysu? Co jest konieczne, by dostrzec, że wzajemnie się potrzebujemy? Czy naszą samoniewystarczalność można przekuć w siłę?

 

Ponadto: Przekażmy sobie znak pokoju

Jakie są konsekwencje zmian klimatycznych?

 

Co pozwala nam sądzić, że apokalipsa się rozpoczęła?

 

Czy teatr w Polsce ma problem z cenzurą?

 

Moje dziecko delfin – opowiadanie Agnieszki Wolny-Hamkało

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 293

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dominika Kozłowska

Europa obiecana

„RODZINA NARODÓW” – JEDNO Z TYCH POZYTYWNYCH OKREŚLEŃ naszego kontynentu wiąże się z obrazem domu. Co pozwoliło Europejczykom po doświadczeniach bestialskich wojen poczuć się znów jak u siebie: swojsko i bezpiecznie patrzeć z ufnością w przyszłość? Odpowiedzi ograniczające się do spraw ekonomii są ważne, choć niewystarczające. Atmosfera rodzinnego domu, w którym narody mimo różnic nauczyły się żyć w harmonii, zbudowana została na fundamencie praw człowieka i demokracji. Dajemy się nieraz przekonać, że Europa stała się dla tysięcy uchodźców ziemią obiecaną za sprawą warunków socjalnych i ekonomicznych. Kraje, które otwarły swoje granice dla przybyszy z Bliskiego Wschodu i Afryki, należą do tych najwyżej rozwiniętych nie tylko pod względem dochodu narodowego, lecz również zaangażowania w działania na rzecz praw człowieka. Rozwój tych praw to znoszenie społecznych nierówności, rozpoznawanie przemocy, również ukrytej w języku, i przeciwdziałanie jej, upowszechnienie praw kobiet oraz mniejszości, wreszcie – wsparcie dla znikających kultur, narodów, języków i wysiłek ochrony różnorodności europejskiego dziedzictwa poszczególnych krajów. Przyczyny, które ostatecznie zdecydowały o otwarciu lub o niechęci danego narodu wobec uchodźców, pozwalają zrozumieć europejskie procesy w nowym świetle.

Jak pokazują ogólnodostępne badania organizacji pozarządowych, w 2015 r. w Polsce średnio co siedem i pół godziny dochodziło do przestępstwa na tle rasowym, etnicznym lub wyznaniowym. W ciągu tygodnia giną trzy kobiety z powodu przemocy domowej. Agresji doświadcza również blisko co piąta osoba homoseksualna – jest potrącana, uderzana, szarpana lub kopana. Stosunek do uchodźców, kobiet i osób LGBT to realny wskaźnik naszego zaangażowania na rzecz budowy kultury praw człowieka i demokracji. Tymczasem w toczonych w Polsce debatach co rusz słyszymy, że problem mają inni – że to krajom zachodniej Europy brakuje moralnego kręgosłupa, że to właśnie ci, którzy doświadczają realnej krzywdy – np. osoby homoseksualne – stanowią zagrożenie dla naszej wspólnoty. Realne problemy – akty terroru podejmowane przez islamskich fundamentalistów lub społeczne nierówności prowadzące do wykluczenia tych, którzy potrzebują integracji i uczestnictwa w życiu publicznym – są przedstawiane jako klęska idei tolerancji, szacunku dla kulturowej tożsamości i zaniku własnych tradycji. Receptą ma być polityka zamkniętych granic i homogenicznych wspólnot.

Z pewnością żyjemy w czasach, które wymagają od nas uczciwego myślenia i skutecznego działania. Dobre myślenie umożliwia dostrzeganie skrywających się pod maskami „tradycjonalizmu”, „konserwatyzmu”, „religii” uprzedzeń oraz nacjonalistycznej i ksenofobicznej ideologii, która przedstawiana jest jako obrona „rodzimych wartości” oraz „suwerenności narodu”. Skuteczne działanie pozwala przekształcać rzeczywistość społeczną tak, aby, zachowując pozytywne różnice, eliminować dyskryminację i nierówności, które hamują rozwój osób lub grup.

W listopadowym numerze miesięcznika „Znak” problem wzajemnych powiązań, różnic, dyskryminacji i równości powraca w rozmaitych odsłonach – dyskusji o kruchości europejskiej wizji, której poświęcony jest Temat Miesiąca, w tekstach o zmianach klimatycznych i problemach mieszkańców subsaharyjskiej Afryki, o czym piszemy w dziale Społeczeństwo– Świat, w bloku o apokalipsie, która może być rozumiana jako wpływ działalności człowieka, co wybrzmiewa w rozmowie z René Girardem, wreszcie – w dziale kultury, gdzie w głosach Grzegorza Niziołka i Anny Marchewki powraca problem cenzury i wykluczenia.

Piana degli Albanesi, Sycylia. Na zdjęciu kobiety pochodzące z mniejszości etnicznej Arboreszów (potomków albańskich emigrantów z XV w.), którzy żyjąc we Włoszech wciąż zachowują tradycje przodków, w tym grecko-bizantyjski obrządek chrześcijaństwa. Historia Arboreszów to zapis spotkań z wieloma kulturami i jeden z najciekawszych przykładów europejskiej różnorodności.fot. Marco Di Lauro/Getty

Temat Miesiąca

Nie ma nas bez was

Europa nie posiada jednej duszy. Jest mieszaniną, efektem wzajemnego splątania wielu odmiennych historii. Żadna z narodowych tożsamości Starego Kontynentu, oddziaływujących na siebie przez wieki, nie pozostała w postaci czystej, każda za to dzieli coś z inną, także pozaeuropejską. Polacy nie byliby tym, kim są, bez Niemców, a ci z kolei bez Francuzów i Włochów… To właśnie świadomość wzajemnego przenikania się i szacunek dla racji dzielonych najbardziej psuje szyki krążącym dziś po Europie widmom terroryzmu, nacjonalizmu i populizmu. Jak nie zmarnować europejskiego kryzysu? Co jest konieczne, by dostrzec, że wzajemnie się potrzebujemy? Czy naszą samoniewystarczalność można przekuć w siłę?

Odpowiadają:

Shalini Randeria, Beata Chomątowska, Aleksander Smolar

Decentralizowanie Europy

SHALINI RANDERIA

Spojrzenie na historyczne i współczesne splątanie Starego Kontynentu z resztą świata pozwoli nam na myślenie w kategoriach powiązań, a nie różnic. Ale, co ważniejsze, pomoże dostrzec fakt, że Europa nigdy nie posiadała czystej tożsamości, która byłaby nieskażona wiekami mieszania się z innymi kulturami i religiami

MIMO ŻE PRZEZ WIĘKSZOŚĆ SWOJEGO dorosłego życia mieszkałam w Europie, z pewnym wahaniem przyjmowałam propozycję napisania tekstu poświęconego „idei Europy”. W latach 1977–1980 studiowałam w Oksfordzie, a od 1982 r. do dziś mieszkałam w trzech europejskich państwach. Postrzegam siebie m.in. także jako Europejkę, jednak ci, którzy na mnie patrzą, nie widzą jej we mnie. Nie tylko dlatego że zazwyczaj nie oczekujemy po Europejczy kach, by wyglądali jak ja, ale także z tego względu, że mieszkańcy tego kontynentu spodziewają się, że dany człowiek będzie miał tylko jedną tożsamość. Kiedy jestem pytana o moją tożsamość w Niemczech albo Austrii, często uśmiecham się i mówię, że jestem Berufsinderin (Hinduską z zawodu), ponieważ nie pracuję jako socjolog czy antropolog społeczny Europy, lecz jedynie w Europie.

Kiedy zastanawiam się nad tym, czym jest dla mnie Europa, moje przemyślenia krążą wokół trzech anegdot, które zapewne wprawiły moich rozmówców w taką samą konsternację jak i mnie.

1. KRÓTKA LEKCJA DOTYCZĄCA MNOGICH TOŻSAMOŚCI. KIKA LAT TEMU, kiedy wracałam ze Stanów Zjednoczonych do Zurychu, odbyłam rozmowę następującej treści z urzędnikiem imigracyjnym na lotnisku. Z wyrazem zdziwienia na twarzy dokładnie obejrzał on mój indyjski paszport, po czym powiedział: „Urodziła się pani w USA, ma pani indyjski paszport, ale adres berliński”. Wyciągnęłam więc moje szwajcarskie zezwolenie na pobyt, żeby udowodnić, że mieszkałam w Genewie, po czym pokazałam mu też moje nowe zezwolenie wydane w Austrii, myśląc, że najlepiej będzie, jeśli od razu okażę wszystkie aktualne dokumenty. Urzędnik wyglądał na całkowicie zdezorientowanego i zapytał: „To gdzie pani mieszka?”, a kiedy odpowiedziałam: „W Genewie, Berlinie i Wiedniu, ale także w Ahmedabadzie w Indiach”, spojrzał na mnie z pewnym zdumieniem.

I wtedy padły z jego ust słowa, które mnie zupełnie zaskoczyły: „A gdzie czuje się pani jak w domu?”. Powiedziałam, że to skomplikowany temat dotyczący różnych poziomów bycia u siebie w różnych miastach Europy i Indii, a jednocześnie czułam, że to, gdzie jest mój dom, bardziej określają ludzie, z którymi przebywam, niż miejsca. Rozmowa poszła więc w niespodziewanym kierunku, a ja poczułam ulgę, że – jakkolwiek mogę się wydawać dziwna – udało mi się przekonać urzędnika, iż nie stanowię zagrożenia dla Europy. Następnie zapytał, czy pracuję w tych wszystkich miejscach i w ilu językach. Wywołało to temat różnych poziomów mojej biegłości w posługiwaniu się trzema językami europejskimi i pięcioma indyjskimi oraz tego, że w dwóch z nich nie umiem pisać ani czytać, mimo że mówię dosyć płynnie. Ostatecznie padło pytanie: „A po jakiemu pani śni?”, na co odparłam: „To zależy od treści snu”.

Czy Europa potrafi stworzyć przestrzeń dla tego typu mnogości języków, przepychanki tożsamości, różnorodności często sprzecznych wizji i wielości głosów, które istnieją nie tylko w każdym społeczeństwie i na całym kontynencie, ale również w jednej osobie, w każdym z nas i które są w ciągłym dialogu? Nie wydaje mi się, żebyśmy potrzebowali jedynej lub jednolitej wizji Europy czy np. Indii bądź Afryki. Taka jednolitość nie tylko prowadzi do wymuszonej jednorodności i mentalnej monokultury. Jest ona również oparta na wykluczającym modelu kształtowania tożsamości chrześcijan, muzułmanów czy hindusów z całą przemocą, która się z tym wiązała w przeszłości i wiąże się dziś. Biorąc pod uwagę bogatą różnorodność Europy, trzeba przyznać, że jej siła tkwi w tym, iż nie posiada ona tylko jednej duszy. Wyzwaniem pozostaje wyobrażenie sobie europejskiej wspólnoty politycznej, której tożsamość nie byłaby jednolita. Musielibyśmy wtedy otworzyć się na Innego, ale przede wszystkim – uznać mnogość naszej własnej tożsamości. Jak przypomina nam Walt Whitman: „zawieram tłumy”1.

2. MOJA BIOGRAFIA UWIDACZNIA TEŻ INNY ASPEKT SPRZECZNOŚCI zachodzących między kwestiami obywatelstwa, integracji i tożsamości w dzisiejszej Europie – płacę podatki w trzech europejskich państwach, ale nie mam praw wyborczych w żadnym z nich. W Szwajcarii, gdzie wykładam, straciłam szansę na uzyskanie obywatelstwa, ponieważ przeprowadziłam się z kantonu Zurych do kantonu Genewa, zanim upłynęło pełnych dziesięć lat mojego pobytu, a w Genewie ten okres zaczyna się liczyć od nowa. W Niemczech, gdzie moja córka urodziła się, a dziś studiuje, i gdzie płacę podatki od 30 lat, żeby otrzymać obywatelstwo, musiałabym mieć albo etat, albo męża Niemca.

Ci, którzy martwią się depolityzacją i niską frekwencją wyborczą, powinni przyjrzeć się rozdźwiękowi, jaki zachodzi między prawem pobytu i prawami politycznymi. Odmawianie imigrantom udziału w wyborach stanowi nie tylko pozbawienie ich części prawa, ale także osłabia ich integrację. Niedopuszczenie do życia obywatelskiego i politycznego znacznych grup ludzi, którzy mieszkają i pracują w danym kraju, stanowi również problem z punktu widzenia demokratycznego modelu podejmowania decyzji przez społeczeństwo. Jeśli spojrzymy na tę sytuację oczami imigrantów, jasnym się staje, że nadal żyjemy w epoce opodatkowania niepociągającego za sobą reprezentacji podatników we władzach!2

Na szczęście jednak coś drgnęło nie tylko od rewolucji amerykańskiej, ale także od mojego przyjazdu do Europu ponad 40 lat temu. Pierwsze pytanie, jakie po przyjeździe niezmiennie słyszałam wtedy w Niemczech, brzmiało: „Jak długo pani tu jest? Kiedy pani wraca?”. To nie było wrogie przepytywanie, czasami nawet intencje były przyjazne. Ale słowa te zdradzały, że jestem postrzegana jako ktoś, kto nie jest u siebie. Pytający nie zakładali, że mogłabym zostać dłużej czy w jakimkolwiek znaczeniu odnaleźć swoje miejsce w Niemczech. Moja profesura w Zurychu i Genewie, a także niedawna nominacja na rektora wiedeńskiego Instytutu Nauk o Człowieku pokazują jednak, że takie postrzeganie należy już do przeszłości. Można byłoby pomyśleć, że w końcu tu dotarłam, skoro ktoś z moim życiorysem potrafi w pewnym sensie przynależeć do niemieckojęzycznej Europy, przewodzić jednej z ważniejszych instytucji akademickich i reprezentować ją na zewnątrz. Austria, Szwajcaria i Niemcy stworzyły przestrzeń dla takich migrantów jak ja i ja też stworzyłam sobie w tych krajach miejsce dla siebie. Ale w jak dużym stopniu jest to wyjątek od reguły, uświadamia nam ponad 20 tys. osób z Afryki i Bliskiego Wschodu, które zginęły, próbując dotrzeć do brzegów Europy.

Shalini Randeriafot. Dejan Petrović/IWM

3. POZWÓLCIE, ŻE NA KOŃCU ODNIOSĘ się do różnych odmian świeckości w Europie i poza nią. Kiedy pod koniec lat 70. XX w. przyjechałam do Oksfordu na studia, zaskoczyło mnie to, że uniwersytet miał swój wydział teologii, a przy kolegiach funkcjonowały kaplice, co było nie do pomyślenia w świeckim systemie szkolnictwa wyższego w Indiach. Okazało się również, iż wiele studentek wybrało kolegia inne niż ja, ponieważ moje kolegium – św. Anny – jako bezwyznaniowe nie posiadało kaplicy. Zastanawiałam się, czemu miałby to być problem. Nie spodziewałam się, że będzie nim brak możliwości wzięcia ślubu w kaplicy uniwersyteckiej. Ale ponieważ jako pierwsza stypendystka Rhodesa przyjechałam do Oksfordu nie po to, żeby wychodzić tam za mąż, wcale mnie ta niedogodność nie martwiła.

Jednak moje myślenie – a może raczej złudzenie – na temat świeckości w Europie zderzyło się jeszcze gwałtowniej z rzeczywistością w Niemczech, gdzie po przyjeździe na studia doktoranckie dowiedziałam się, że państwo ustala moją przynależność religijną, żeby móc pobrać odpowiedni podatek kościelny. Lecz jeszcze bardziej wstrząsnęła mną informacja o tym, że stypendia na niemieckich uniwersytetach są rozdzielane bądź przez fundacje powiązane z partiami politycznymi, bądź przez organizacje powiązane z Kościołami; w Indiach postrzegano by to jako przekroczenie zasady świeckości. To była dla mnie pierwsza lekcja myślenia o świeckości i nowoczesności w liczbie mnogiej, a raczej o różnych odmianach świeckości i nowoczesności. Nowe wyobrażenie zajęło miejsce wcześniejszego obrazu – jednokierunkowego rozwoju, w którym reszta świata musi dogonić specyficzne europejskie pojmowanie nowoczesności. Zostało we mnie zasiane ziarno zrozumienia, że wielość modeli nowoczesności i świeckości powinna zastąpić przyzwyczajenie do analizowania, jak wiele brakuje innym społeczeństwom, żeby „dogonić” europejskie wzorce.

Wyzwaniem pozostaje wyobrażenie sobie europejskiej wspólnoty politycznej, której tożsamość nie byłaby jednolita

***

EUROPA ZOSTAŁA STWORZONA PRZEZ TRZECI ŚWIAT, JAK GŁOSZĄ SŁYNNE SŁOWA Franza Fanona. Takie spojrzenie podkreśla, że nowoczesną przemysłową Europę zbudowano za cenę wyzysku z czasów kolonialnych, wykorzystania surowców i zasobów naturalnych z terenów kolonii oraz czerpania korzyści z pracy niewolników na plantacjach i w kopalniach, ludzi zatrudnianych w rolnictwie, w fabrykach i na statkach. W międzyczasie badacze kolonializmu wzbogacili ten obraz o liczne aspekty społeczne, kulturowe i tożsamościowe, pokazując, że europejskie rozumienie własnej tożsamości nierozerwalnie splata się z ideą i praktyką kulturowej wyższości, rasizmu i imperializmu. Ale to temat na inną dyskusję.

Jedną z reakcji na duszący uścisk zachodniego uniwersalizmu dostępnych w świecie niezachodnim było określanie własnego społeczeństwa czy kultury jako wyspy partykularyzmu stawiającej się w opozycji do Zachodu. Pozwolę sobie przedstawić trzy przykłady takiej postawy, które uważam za wysoce problematyczne. Jedną z takich postaw znamy z XIX i początku XX w., kiedy to w skolonizowanym wtedy świecie głoszono wyższość wschodniej duchowości nad zachodnim wyznawaniem takich wartości jak bogactwo materialne i postęp gospodarczy. Jednak to samookreślenie wciąż popadało w pułapkę logiki binarnej zakładającej bycie jednym bądź drugim i opierało się na podziale na lepszych i gorszych oraz błędnym przekonaniu o swojej kulturowej czystości. Drugą z możliwych reakcji było – i często wciąż jest – ogłoszenie absolutnej odmienności i nieprzystawalności kulturowej. W myśl tej postawy mówi się np., że zachodnie prawa człowieka nie dają się zastosować tam, gdzie panuje konfucjanizm, jak twierdzi Komunistyczna Partia Chin. Trzecim w końcu sposobem radzenia sobie z poczuciem niższości wywołanym przez imperialną dominację było postrzeganie siebie jako lepszych, wyprzedzających Zachód – chociażby w przeszłości, jeśli już nie dziś. Pomyślmy chociażby o przypisywaniu starożytnej indyjskiej cywilizacji pierwszeństwa w wymyśleniu i stosowaniu operacji chirurgicznych oraz klonowania, jak uczynił to niedawno indyjski premier podczas otwarcia nowoczesnego szpitala w Bombaju. Można wspomnieć jeszcze jeden rodzaj reakcji – rzadko stosowaną postawę ironiczną, którą wybrał Mahatma Gandhi. Zapytany przez brytyjskiego dziennikarza w latach 20. minionego wieku, co sądzi o cywilizacji Zachodu, Gandhi miał odpowiedzieć, że to byłby świetny pomysł.

W mojej własnej pracy przedstawiam związki między Europą i światem nieeuropejskim w kategoriach „splątanych ze sobą nowoczesności”, co po niemiecku określam jako Verflechtungsgeschichte lub„geteilte Geschichte” – historię, która wiąże, ale i dzieli. Wykazuję, że imperializm i kolonializm są konstytutywne dla europejskiej nowoczesności i nie mogą być postrzegane jako zewnętrzne względem niej. Stanowią nieusuwalną część tożsamości Europy i są równie istotną składową wyobrażeń o Europie funkcjonujących w pozostałych częściach świata, a przez to tworzą spuściznę kontynentu. Ignorując ją, Europa działa na własną szkodę. Jeśli spojrzymy na historyczne i współczesne splątanie Starego Kontynentu z resztą świata, pozwoli to nam na myślenie w kategoriach powiązań, a nie różnic. Ale, co ważniejsze, pomoże dostrzec fakt, że Europa nigdy nie posiadała czystej tożsamości, która byłaby nieskażona wiekami mieszania się z innymi kulturami i religiami. Tak samo islam nie może twierdzić, że nie wpłynęły na niego inne religie podczas stuleci kontaktu z różnymi cywilizacjami, czy to chrześcijańskimi, czy hinduskimi.

Ci, którzy chcieliby wymazać z pamięci wydarzenia i doświadczenia zbierane przez wieki interakcji i współistnienia – nie zawsze pokojowego – religii i regionów, dążą do odkrycia złudnej czystości, która tak naprawdę nigdy nie istniała. Takie fundamentalistyczne poszukiwania są skazane na intelektualną porażkę, a poza tym stanowią niebezpieczeństwo polityczne, ponieważ stawiają mury tam, gdzie płynęły nurty, odrzucają pluralizm wewnątrz poszczególnych religii, społeczeństw, kultur, by zapewnić sztuczną jednorodność tożsamości. Salman Rushdie używał prowokacyjnie określenia „skundlenie”, żeby uzmysłowić nam prawdę o tym, że historia wszystkich społeczeństw i tradycji kulturowych to historia mieszania się. Nie jestem pewna, czy był świadomy, że w jego słowach pobrzmiewało echo odczuć i określeń Karoliny Lanckorońskiej, „polskiej” arystokratki i badaczki, która dorastała i studiowała w Wiedniu. Uwięziona przez nazistów i zapytana przez niemieckiego oficera o obywatelstwo i pochodzenie, odpowiedziała: „Jestem kundlem europejskim”.

Wielość modeli nowoczesności i świeckości powinna zastąpić przyzwyczajenie do analizowania, jak wiele brakuje innym społeczeństwom, żeby „dogonić” europejskie wzorce

Jak przypomina nam „Whisky” Sisodia, jedna z postaci w książce Rushdiego Szatańskie wersety, Brytyjczycy wiedzą tak mało o swojej historii, ponieważ większa jej część działa się zagranicą. Podobnie można postrzegać Europę, ograniczając jej historię i tożsamość tylko do tego, co działo się na kontynencie. Jednak relacje również mają znaczenie. Jeśli je zignorujemy w poszukiwaniu czystych, autentycznych tożsamości, kultur i religii, wtedy przeoczymy np. istotną rolę, jaką islam odegrał w kształtowaniu się europejskiego oświecenia. Umknie nam też to, że Koran jest także owocem starożytności, czyli splątania tradycji religijnych i kulturowych funkcjonujących w twórczym dialogu, które czerpały od siebie nawzajem, ale równie często wchodziły ze sobą w konflikt. Taki obraz wzajemnego przenikania się może być o wiele bardziej pomocny w zrozumieniu związków Europy z islamem i społecznościami muzułmańskimi w przeszłości i dziś niż rozwodzenie się nad różnicami. Perspektywa, o jakiej myślę, uderzałaby jednocześnie w islamski fundamentalizm i europejskie partie radykalnej prawicy. Pozwólcie, że zakończę prowokacyjną propozycją. A gdybyśmy zamiast pytać, co Europa może przekazać światu bądź jaki rodzaj „miękkiej siły” może wyeksportować (a biorąc pod uwagę chwiejną pozycję solidarności w dzisiejszej Unii Europejskiej, nie wygląda ona już na wartość, którą można byłoby wysyłać innym), odwrócili pytanie i zastanowili nad tym, co Europa może do siebie sprowadzić. A bardziej szczegółowo – jaka infrastruktura byłaby potrzebna, żeby taki import stał się możliwy, a to, co sprowadzone, zostało przyswojone? Jakiej wiedzy językowej, historycznej i kulturowej o innych regionach potrzebowalibyśmy, gdybyśmy chcieli zgłębiać kwestię chińskiej strategii geopolitycznej w Afryce, która powinna mieć dla nas ogromne znaczenie? Zanim zostanę źle zrozumiana – nie chcę tu popierać tworzenia przez zagraniczne rządy przestrzeni do autoprezentacji przez opłacanie etatów profesorskich na europejskich uczelniach (wszyscy wiemy, co stało się z centrum ufundowanym przez Kaddafiego w London School of Economics) ani powoływania do życia instytucji kulturalnych finansowanych przez bogate państwa, takie jak Chiny czy Arabia Saudyjska. To, co proponuję, to tworzenie miejsc, gdzie mogłaby zachodzić krytyczna wymiana intelektualna, gdzie tematy naukowe i polityczne byłyby dyskutowane w sposób kontrowersyjny przez akademików i intelektualistów z całego świata. Jednym z takich miejsc jest Instytut Nauk o Człowieku w Wiedniu.

Europa kontynentalna posiada infrastrukturę intelektualną żałośnie niewystarczającą, żeby tworzyć wiedzę o gospodarce, kulturze i polityce Chin, Indii, Brazylii czy RPA. Londyn ma więcej wykładowców badających Indie i prowadzących zajęcia na ich temat niż wszystkie uniwersytety Szwajcarii i Austrii razem wzięte. Potrzebujemy instytucji, które umożliwią nam uczenie się o innych regionach świata od naukowców z tych regionów, a przede wszystkim z badaczami, którzy się tymi regionami zajmują. Pozwólcie, że zakończę cytatem, który może pomóc mi w pokazaniu, dlaczego ważne jest to, o czym tu piszę. Kiedy Johann Georg Hamann poczuł się po raz kolejny źle zrozumiany przez Immanuela Kanta, napisał do niego: „Jeśli chce Pan mnie zrozumieć, musi Pan zapytać o to mnie, a nie siebie”. Myślę, że to cenna rada dla każdego współczesnego Europejczyka chcącego zrozumieć świat poza Europą...

Tłumaczyła Marzena Zdanowska Oryginał tekstu ukazał się w 49. numerze wydawanego przez Instytut Nauk o Człowieku magazynu „Transit”, a jego podstawę stanowiło wystąpienie na Europejskim Forum w Alpbach w 2015 r.

1. W. Whitman, Pieśń o sobie, w: tenże, Kim ostatecznie jestem. Poezje wybrane, tłum. K. Boczkowski, Kraków 2003, s. 63.

2. W teście oryginalnym użyto określenia „taxation without representation”, czyli dosłownie „opodatkowanie bez reprezentacji”. Jest to hasło opisujące relacje między Królestwem Wielkiej Brytanii i koloniami amerykańskimi w XVIII w. Sprzeciw kolonii wobec opodatkowania bez reprezentacji był jednym z punktów zapalnych, które doprowadziły ostatecznie do wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych – przyp. tłum.

Shalini Randeria

Rektor Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu, antropolożka, wykłada w Graduate Institute of International and Development Studies w Genewie, a także, jako visiting professor, w Social Science Research Centre w Berlinie; jej badania dotyczą globalizacji, prawa i ruchów społecznych, a także zagadnień postkolonializmu i nowoczesności w Indiach

Pokolenie Europejczyków

BEATA CHOMĄTOWSKA

Pamiętam doskonale tamten moment, początek maja 2004 r. Stojąc na krakowskim Rynku, słuchając niekończących się przemówień i gapiąc się na feerię sztucznych ogni, poczułam – bodaj pierwszy raz w życiu, nie licząc uniesień podczas koncertów – wzruszenie z uczestnictwa w rytuale zbiorowym. Wreszcie, udało się! Jesteśmy w Unii!

Podekscytowana, nie do końca wierząc jeszcze w to, co się stało, i nie zastanawiając się długo, w drodze powrotnej do domu zboczyłam do kawiarni internetowej, by posłać stamtąd entuzjastyczny e-mail do Nauda, zaprzyjaźnionego barmana z kawiarni De Boulevard w Bredzie, w której pracowałam kilka lat wcześniej, korzystając z dobrodziejstw wizy studenckiej i, jak wszyscy przybysze z gorszej części kontynentu, tymczasowego pozwolenia na pobyt. Wystukałam na szybko coś entuzjastycznego, jakiś hymn pochwalny na cześć europejskiej wspólnoty, jakiego trudno byłoby spodziewać się dotąd po kimś unikającym masówek, a zwłaszcza ekstaz na tle politycznym.

Odpowiedź przyszła po dwóch dniach; była chłodna i dziwnie zdawkowa. Naud nie pojął powodów mojej euforii. Może pomyślał, że kpię sobie z niego? Trochę mnie wtedy uraził swoim brakiem entuzjazmu – naiwnie sądziłam, że kto, jak nie on, zawsze stający po naszej stronie, zwolennik równości, użalający się nad gorszą sytuacją pracowników z Polski, odwzajemni tę radość, a przynajmniej pograwłostuluje, da znak, że choć trochę go to zainteresowało. Dziś, słuchając własnych rówieśników, ze sceptycyzmem wyrażających się o warunkach eurowstąpienia, o którym marzyli ich rodzice i które realizowało się na ich oczach, jestem skłonna zinterpretować tamtą reakcję inaczej: trzydziestoparoletni Holender, dla którego formalna przynależność do europejskich struktur była czymś równie naturalnym jak położenie przeważającej części jego kraju poniżej poziomu morza; antysystemowiec niechętny biurokracji i wszelkim przejawom kontroli nad życiem obywatela musiał czytać tamte zachwyty z politowaniem, zaskoczony moją naiwnością. Nie wiedział, jak to jest czekać na oficjalne uznanie po półwieczu tkwienia na marginesach, nie miał pojęcia, że pomarańczowy holenderski ser z darów mógł kojarzyć się mojemu pokoleniu z luksusem, nie zrozumiałby konsumpcyjnej gorączki, jaka ogarniała Polaków w znienawidzonych przez niego supermarketach wielkich korporacji; a zresztą, zanim się zaznajomiliśmy, Polska, Węgry i Czechy zlewały mu się w jednolitą środkowoeuropejską i nieco egzotyczną połać.

7 maja 2016 r., Warszawa, przygotowania do marszu „Jesteśmy i będziemy w Europie”fot. Krystian Dobuszyński/NurPhoto/Getty

Nie znał, bo i skąd miałby znać, mojej perspektywy: gdy kończyłam europeistykę, studenci tej specjalności stanowili garstkę zagubionych na ówczesnej Akademii – dziś Uniwersytecie – Ekonomicznym humanistów, którym udało się przebrnąć przez pierwsze lata wspólnego programu i na finiszu przed dyplomem chcieli zaznać trochę wytchnienia. Nieliczni wykładowcy, związani z naszą katedrą, wprowadzali nas w tajniki czegoś, co wydawało się nam przyjemną abstrakcją. Mało kto spośród nas wierzył, że nabyta wówczas wiedza w ogóle przyda mu się w praktyce; bardziej ambitni wybierali pod koniec studiów równoległy handel zagraniczny, a prawdziwą przyszłość miały mieć bankowość, marketing i zarządzanie. Dobrze byłoby zobaczyć teraz miny tych wszystkich, którzy wówczas kwestionowali wybór naszej mniejszości.

Na przekór stereotypom

BARDZIEJ NIŻ NAUD, EUROPEJCZYK OD ZAWSZE, ZROZUMIAŁBY mnie pewnie Borja Arrue Astrain, Bask pracujący w Brukseli, który – jak wielu innych mieszkańców Hiszpanii, odizolowanej i niedoinwestowanej przez wiele lat wskutek dyktatury Franco – utożsamiał zjednoczoną Europę z rozwojem, nowoczesnością i dostatkiem. Urodzony w San Sebastian, baskijskim mieście oddalonym zaledwie o 20 km od Francji, bardzo często przekraczał granicę z tym sąsiednim krajem, więc było to dlań naturalne, niemal przyrodzone doświadczenie. – Dzięki temu pamiętam dokładnie, jak na początku lat 90. kontrole na granicy zaczęły stopniowo zanikać; pewnego dnia nie kazano nam już pokazywać paszportów, a innego – strażnicy zniknęli. Czynność, która jeszcze dla moich dziadków, żyjących w zamkniętym kraju, wydawała się czymś nieosiągalnym, stała się na moich oczach aktem banalnym, niewymagającym najmniejszego wysiłku – opowiada Borja.

Albo Paola Di Marzo, dziennikarka „East Journal”, która trafiła do Warszawy dzięki programowi wymiany studenckiej Erasmus. Jej współlokatorka była Słowaczką, najbliższą przyjaciółką stała się Węgierka, a kolejną Turczynka. – Zazdrościły nam, przybyszom z Zachodu, przede wszystkim swobody podróżowania: żadnych wiz, paszportów. Dla nich Unia Europejska oznaczała przede wszystkim brak granic, możliwość przemieszczania się bez przeszkód – mówi Paola. – Zresztą to chyba wciąż najbardziej oczywista i powszechnie akceptowana korzyść dla nas wszystkich, niezależnie od tego, z jakiego europejskiego kraju się wywodzimy. Również taka, która w ciągu minionej dekady najwięcej zmieniła.

Wolność wyboru miejsca do życia i zniesienie ograniczeń w poruszaniu się pomiędzy krajami to też najważniejsza zdobycz wspólnej Europy dla Julii Dubowskiej, dwudziestokilkuletniej warszawianki mieszkającej od kilku lat w Berlinie, gdzie pod pseudonimem Julia Bosski organizuje Polish Thursday Dinners – prywatne obiady czwartkowe będące formą niestandardowej promocji polskiej kultury. Od początku dorosłego życia była beneficjentką otwartych granic. – Dzięki tej wolności zyskałam inną: wolność wyboru, czym chcę się zajmować – przyznaje Julia. – Dzięki wspólnej Europie mogłam bez problemu przeprowadzić się do Berlina, zacząć tam pracować, mieszkać i swobodnie żyć. Inną rzeczywistość trudno mi sobie dziś wyobrazić. To byłoby dla mnie katastrofą, powrotem do starych podziałów, granic, zakazów. Najkrócej mówiąc: ograniczeniem wolności.

– Wspólna Europa to także dla mnie przede wszystkim wolność, zarówno w znaczeniu metaforycznym, jak i dosłownym – dodaje Łukasz Prokop, menedżer kultury, przedstawiciel pokolenia lat 80., które – jak podkreśla – jako ostatnie pamięta jeszcze zarówno końcówkę komunizmu, jak i szalony okres początków polskiego kapitalizmu. – Nawet jeśli nie mam zamiaru wyjeżdżać, wiem, że mając w kieszeni polski paszport, dysponuję taką możliwością. Sama ta świadomość daje swobodę. A poza tym? Równe możliwości rozwoju, otwartość, kultywowanie wspólnych wartości, szacunek dla różnorodności.

Wymiana, która pojawiła się w życiu wielu młodych Europejczyków razem z programami takimi jak Tempus (dzięki któremu sama też znalazłam się na blisko dwa lata w Holandii) czy Erasmus, zmieniła – i wciąż zmienia – nie tylko europejski krajobraz i wspólną gospodarkę, choćby dzięki rozwojowi tanich linii lotniczych, ale – jak podkreśla Paola Di Marzo – również mentalność samych mieszkańców Europy. – Sprawia, że zaczynamy bardziej uważnie słuchać, co mają do powiedzenia inni, stajemy się mniej pryncypialni i bardziej skłonni do rozwoju pod wpływem otoczenia, ciągłego doskonalenia się zarówno jako ludzie, jak i w wymiarze zawodowym. Sama doświadczyłam tego, uczestnicząc w programie wymiany studenckiej Erasmus, niczym socjologicznego eksperymentu: w pierwszym tygodniu, gdy przedstawialiśmy się innym uczestnikom, kiedy tylko ktoś usłyszał, że pochodzę z Sycylii, reagował natychmiast skojarzeniami z mafią i pytał, czy do niej należę. Dziś można się z tego śmiać, ale wtedy tego tematu nie poruszali tylko ludzie, którzy odwiedzili wcześniej moją rodzinną wyspę – mówi Paola. – Nie bez powodu mówi się, że podróże kształcą, otwierają umysł, pomagają we wzajemnym zrozumieniu.

Poczucie bezpieczeństwa

SKOJARZENIA ZE WSPÓLNĄ EUROPĄ PYTAM TEŻ JUSTINE Salvestroni, mieszkającą od roku w Warszawie Francuzkę, korespondentkę dziennika „Liberation”. – Dla mnie to bardziej marzenie lub cel niż rzeczywistość, zwłaszcza teraz – odpowiada Justine. – Ale korzyści? Przede wszystkim łatwość przemieszczania się!

Docenia ją bardzo, bo też spędziła dzięki Erasmusowi rok na studiach za granicą – w Hiszpanii. Teraz mieszka w Polsce i wiele podróżuje do sąsiadujących z nią krajów jako dziennikarka. – Ta swoboda, niby taka oczywista, jawi się jako cudowne osiągnięcie, gdy człowiek staje nagle przed koniecznością zdobywania wiz do Rosji czy nawet do Stanów Zjednoczonych – przejścia przez wszystkie czasochłonne i niekiedy upokarzające procedury… Dzięki otwartym granicom mogę jeździć do Paryża tak często, jak tylko chcę, a rodzina i przyjaciele odwiedzają mnie w Warszawie – mówi Justine. Po zamachach terrorystycznych w Paryżu na krótko przywrócono kontrole paszportowe na lotniskach. Dla niej, choć doskonale rozumiała motywy takiego działania, było to doświadczenie na wskroś surrealistyczne, może również dlatego że – jak przyznaje – czuje się w pierwszej kolejności Europejką, dopiero później myśli o sobie jako o Francuzce. – Każda wizyta w Londynie uświadamia mi, że układ z Schengen jest jednym z najcenniejszych darów Europy dla jej obywateli.

– Co dała mi wspólna Europa? – zastanawia się Aleksandra Engler-Malinowska, przewodniczka po żydowskiej Warszawie. – To idea na miarę Pokojowej Nagrody Nobla, bo przede wszystkim gwarantuje mi poczucie bezpieczeństwa. Dzięki niej przez ostatnie 70 lat udało się – jak dotąd – uniknąć w tej części kontynentu konfliktów zbrojnych. Bycie częścią tego świata, europejska przynależność, to przede wszystkim dbałość o to, aby nie powtórzył się koszmar, który doprowadził do wybuchu II wojny światowej. Druga ważna sprawa to wsparcie finansowe, dzięki któremu wyraźnie widać przeobrażenie naszego kraju, choćby w kwestii infrastruktury – autostrady, szybkie pociągi, metro. Chociaż dla mnie najważniejsze jest wsparcie kultury: renowacja zabytków, choćby Łazienek Królewskich w Warszawie, czy powstawanie nowoczesnych muzeów.

ALEKSANDRA ENGLER-MALINOWSKA Zjednoczona Europa to idea na miarę Pokojowej Nagrody Nobla, bo przede wszystkim gwarantuje poczucie bezpieczeństwa

Możliwość wymiany uniwersyteckiej i naukowej wskazałaby na trzecim miejscu, bo sama nie mogła z niej jeszcze skorzystać – gdy studiowała, Erasmus nie istniał, a Tempus dostępny był dla nielicznych. Inaczej niż w przypadku Kasi Odrozek, innej berlinianki z wyboru, która na pytanie o wspólną Europę wykrzykuje z entuzjazmem: – Dała mi niemal wszystko, co kocham w swoim życiu! – Polska stała się częścią Unii Europejskiej akurat w momencie, gdy pochodząca z Małopolski Kasia wkraczała w dorosłe życie i podejmowała decyzje o jego kształcie. Dzięki temu miała naprawdę w czym wybierać, nie ograniczało jej już obywatelstwo. – I tak po ukończeniu studiów w Niemczech od dziesięciu lat mieszkam w Berlinie, gdzie mam grono międzynarodowych znajomych, partnera z innego kraju, pracę w europejskim start-upie dzieloną z ludźmi mieszkającymi w Hiszpanii, na Węgrzech i w Belgii, a gdy tylko mam okazję, realizuję swoją pasję związaną z podróżami – wylicza Kasia. – Jestem otwarta na nowe perspektywy, kultury i wizje życia, bo stykam się z nimi codziennie, co tylko poszerza moje horyzonty. W supermarkecie bez problemu mogę kupić produkty z całej Europy, by wieczorem przy włoskiej kolacji dyskutować z przyjaciółmi o różnicach i podobieństwach między naszymi krajami oraz wyzwaniach, które stoją przed Europą. Każdy z nas pamięta bardzo dobrze, skąd pochodzi, a jednocześnie czujemy się członkami tej samej wspólnoty.

I chociaż – jak dodaje Kasia – wiadomości codziennie wypełnione są niepokojącymi doniesieniami z całego świata, nigdy nie obawiała się, że zbrojny konflikt może wybuchnąć między krajami europejskimi, a o Unii zawsze myśli w kategorii „my”, co daje jej pewne poczucie bezpieczeństwa.

JUSTINE SALVESTRONI Czuję się w pierwszej kolejności Europejką, dopiero później myślę o sobie jako o Francuzce

Gdy Justine Salvestroni była jeszcze studentką nauk politycznych, w przededniu ery, którą określa się mianem „europejskiego kryzysu”, temat Europy wciąż przewijał się podczas zajęć. Główny sporny wątek tych rozważań dotyczył dalszego rozszerzania wspólnoty unijnej o Turcję, Chorwację, Ukrainę lub też zacieśniania więzi w ramach już istniejącego zbioru państw. – To było całkiem niedawno, raptem dziesięć lat temu, i nikomu nie przychodziło do głowy, że którykolwiek z członków wspólnoty mógłby zechcieć ją opuścić – uświadamia sobie Justine. – Jedyne możliwości, jakie mogliśmy rozważać, to różne wersje „powiększonej Europy”. Zjednoczona Europa oznaczała wtedy dla mnie federację państw.

– Kilka lat temu dopadł mnie osobisty europejski kryzys – przyznaje Borja Arrue Astrain. – Przyszedł w parze z kryzysem gospodarczym. Zauważyłem wtedy, ja, europejski entuzjasta, jak duża presja nakładana jest na kraje południowej Europy. Domagano się od ich rządów, by cięły budżety, nie zważając na potrzeby swoich obywateli i mając w pogardzie demokratyczną legitymację. Stopniowo nauczyłem się jednak rozróżnienia między gorszą od zadowalającej działalnością instytucji europejskich a wciąż istotną ideą pracy nad dalszym zacieśnieniem europejskich więzi, przeciw konfliktom i w duchu tolerancji.

Jedyna droga do przodu

GDYBY SIĘ TAK ZASTANOWIĆ, TO DLA PAOLI DI MARZO WSPÓLNA Europa istniała od zawsze. Urodziła się dwa dni po upadku muru berlińskiego, kilka lat później podpisano traktat z Maastricht i zalążek przyszłej Unii Europejskiej stał się faktem. Być może dlatego deklaruje teraz, trochę patetycznie, a trochę jakby recytowała napisane urzędniczym językiem dokumenty, że wspólnota europejska oznacza dla niej przede wszystkim system demokratycznych wartości, praw i obowiązków podzielanych przez kraje członkowskie, które chcą korzystać z wolnego przepływu ludzi i kapitału, ale również przyczyniać się do ich rozwoju. – Europa to polityczny projekt, którego wizja i misja musi wciąż żywić się nowymi, oryginalnymi pomysłami. Początkowa wartość, na której została ufundowana, czyli współpraca między europejskimi krajami, zaczęła się już wkrótce po II wojnie światowej i doprowadziła stopniowo do wypracowania wspólnych reguł i unii monetarnej – mówi Paola. – Jednak jako że międzynarodowy system polityczny jest oparty na anarchii – zgodnie z pierwszym założeniem teorii realistycznej – i jego aktorzy starają się załatwić osobiste interesy oraz zapewnić sobie bezpieczeństwo bez angażowania nadrzędnych autorytetów, Unia Europejska jest zarazem próbą rzucenia wyzwania temu zjawisku, notowanemu od czasów Tukidydesa. Niełatwe to wyzwanie. Niektóre kraje mają większą siłę od innych, ale ostatecznym, wspólnym celem powinna być równowaga. Właśnie teraz mamy szansę przekonać się na własnej skórze, czy aspiracje Altiero Spinellego były realne. Solidarność, sprawiedliwość i wolność. To Unia z mojej definicji – dodaje Di Marzo.

Coraz częściej prześladuje ją jednak myśl, że ten byt mógłby się rozpaść. Wizja, jakiej do niedawna jeszcze nie dopuszczała w wyobraźni. – Nie ma chęci wspólnego działania, tylko nieufność i egoizm. Kraje członkowskie spotykają się na różnych posiedzeniach jako nieusatysfakcjonowane koalicje, dzielą ich poglądy na wiele kwestii, a szczególnie na sprawy migracji i euro, populistyczni liderzy winią zaś całą Unię za błędy, za które nie odpowiada.

Problem – zdaniem dziennikarki – tkwi w tym, że Unia nie jest zdolna do kontrreakcji, do pokazania swojej siły i korzyści, jakie przynosi. I przykro to stwierdzić, ale ten paraliż rozpoczął się po osiągnięciu jednego z głównych celów, jakim było rozszerzenie wspólnoty o kraje środkowoi wschodnioeuropejskie. – Jakby dotarłszy na szczyt, pozbyła się marzeń i snucia politycznych planów – mówi Di Marzo. – Jeśli rozpadnie się, to głównie z wyczerpania.

Berlinianka z wyboru, Polka z urodzenia, czyli Kasia Odrozek, potrafi wyobrazić sobie świat bez wspólnej Europy, ale z trudnością. Obraz jest niewyraźny i zdominowany przez dziecięce wspomnienia sprzed wielu lat. – Wszystkie pozytywne aspekty mojego życia byłyby niemożliwe w obecnej formie, a przynajmniej dużo mniej prawdopodobne i trudniejsze w realizacji, jeśli żylibyśmy w podzielonej Europie, gdzie izolacyjne i nacjonalistyczne myślenie wypierałoby to, co nas łączy, co możemy osiągnąć wspólnie, a także wszelkie poczucie solidarności – mówi Kasia.

Odsuwa więc takie myśli od siebie. Nie chce wyobrażać sobie Europy, gdzie czeka się godzinami na granicy, studia na zagranicznych uniwersytetach pociągają za sobą tony wypełnionych papierów i ogromnej determinacji, podjęcie pracy lub założenie biznesu o międzynarodowym zasięgu to karkołomny wyczyn wymagający ponadprzeciętnych kwalifikacji i wytrwałości, a spontaniczne podróże z dowodem osobistym w kieszeni są mrzonką. Nie podoba się jej perspektywa Polski zamkniętej na trudne, lecz potrzebne paneuropejskie dyskusje polityczne i gospodarcze, na wspólne standardy demokratyczne i te dotyczące praw człowieka. Nie chce obawiać się wewnątrzeuropejskich konfliktów zbrojnych ani bać się o pozycję swojego kraju w przypadku globalnych wyzwań.

– Wspólna Europa to dla mnie jedyna droga do przodu – mówi Kasia.

Łukasz Prokop jak na razie bardziej niż prawdopodobnym rozpadem Unii przejmuje się przyszłością swojego kraju. – Podobnie jak większość moich znajomych, jestem coraz bardziej przerażony kierunkiem, w którym zmierza. Czasami mam wrażenie, że to tylko zły sen i prędzej czy później się obudzę, ale ten stan trwa coraz dłużej – mówi Łukasz.

Obserwując bieżące wydarzenia, odnajduje coraz więcej podobieństw do lat 30. i przekonuje się, że Europa jednak nie odrobiła pracy domowej po ostatniej wojnie.

Aleksandra Engler-Malinowska: – Historia uczy, że żadne sojusze nie trwają wiecznie. Jesteśmy po referendum w Wielkiej Brytanii, w którym większość obywateli Zjednoczonego Królestwa zadecydowała o wyjściu z Unii. Pierwszy klocek z układanki już wypadł. Pytanie więc, czy bez niego nie rozpadnie się całość.

Do referendum w sprawie Brexitu Justine Salvestroni była stuprocentowo pewna, że europejska wspólnota przetrwa. Ale dzień wcześniej żywiła równie silne przekonanie, że Brytyjczycy zagłosują na przekór sondażom. – Nie, nie wyobrażam sobie jednak końca Unii! – mówi po chwili. – Być może dlatego, że urodziłam się już jako obywatelka Europy i spędziłam niemal całe życie na kontynencie pozbawionym granic. Francja była jednym z krajów założycielskich, więc taki stan od początku była dla mnie czymś naturalnym. Wspólnota jest dla mnie gwarantem pokoju w Europie. Jego końca nawet nie chcę sobie wyobrażać.

– A ja sporo o tym rozmyślałem w ostatnich latach – przyznaje Borja Arrue Astrain. – I nie odsuwam tego scenariusza od siebie jako niemożliwego. Ostatnie wydarzenia pokazują, jak kruche są demokracje. Wcześniej wydawało mi się, że takie refleksje są przestarzałe i przesadzone. Jakby stabilność była dana nam raz na zawsze. Ale teraz narastanie ekstremizmów, ksenofobii, różnorakich lęków i uprzedzeń uświadamia, jak łatwo nasze demokratyczne społeczeństwa mogą ześlizgnąć się w autorytaryzm. Jeśli politycy, świadomi powagi tej sytuacji, nie będą zachowywać się uczciwie i bronić demokratycznych wartości, mogą czekać nas trudne czasy.

Bo to właśnie Europa, wbrew pokrzykiwaniom populistów, pokazuje nam, że można zostać sobą, mieszając się z innymi ludźmi i ucząc od nich. Ta sama lekcja ma zastosowanie do współistnienia kultur i grup społecznych w każdym z poszczególnych krajów. Jeśli wspólnej Europy zabraknie, wkrótce może nie być również i demokracji.

Beata Chomątowska

Pisarka i dziennikarka, założycielka Stowarzyszenia Inicjatyw Społeczno-Kulturalnych Stacja Muranów. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”, stołeczną „Gazetą Wyborczą” i Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN