Miasto gangów. Ukryte światy Rio de Janeiro - Łukasz Czeszumski - ebook + audiobook

Miasto gangów. Ukryte światy Rio de Janeiro audiobook

Łukasz Czeszumski

5,0

Opis

Z Paragwaju jadą karabiny i tony marihuany. Spod peruwiańskich Andów kokainowa pasta, a z dżungli Boliwii i Kolumbii czysta kokaina. Transporty lecą awionetkami, płyną łodziami i jadą w ciężarówkach, dniem i nocą, i na końcu spotykają się w miejscu zwanym „cudownym miastem”: Rio de Janeiro.

Prawdziwe Rio to zaułki faweli władane przez narkotykowe gangi. To zasady trafiku których trzymasz się, aby przetrwać. To policjanci motywowani korupcją i brutalnością, paramilitarne mafie, politycy sterujący zakulisowymi układami. To dzieci idące do szkoły kryjąc się przed kulami. A obok tego wszystkiego karnawał, atmosfera wiecznej zabawy, życie dniem.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 21 min

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
DarekMBP

Nie oderwiesz się od lektury

Jakby od dawna wiedziałem z prasy i tv, że Rio jest niebezpiecznym miejscem, ale oglądając zdjęcia i podziwiając widoki tego miasta, zapominałem, że jest tam inny smutniejszy świat. Książka szczerze mnie zaskoczyła, że skala zjawiska przestępczości ma taki wymiar. Przekracza to, moje wyobrażenia. Doceniam pracę i pasję autora, któru chce nam, czytelnikom przybliżyć temat. Wg mnie, książka warta polecenia.
00
Aniuffa

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
rg22513

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja
00
kaca200555

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita książka. Przeprowadzanie wywiadów i zdobywanie informacji przez Autora było bardzo ryzykowne. Świetna robota !!!
00
peterpancio1

Dobrze spędzony czas

Jeśli połowa to prawda to szok
00



Łukasz Czeszumski

MIASTO GANGÓW

Ukryte światy Rio de Janeiro

CopyrightŁukasz Czeszumski, CL Media Łukasz Czeszumski 2019

Strona autorska: www.czeszumski.com

WYDANIE I

ISBN: 978-83-941355-7-7

Redakcja ikorekta: dr Katarzyna Wróbel

Projekt okładki: Marta Damasiewicz, Anna Damasiewicz

Skład i łamanie: Ewa Szelatyńska, ScanSystem.pl

Przygotowanie e-booka: www.anatta.pl

Autostrada Lagoa–Barra zamknięta wobu kierunkach zpowodu intensywnej wymiany ognia między policją ibandytami zRocinhy. Kto może, niech unika Rocinhy. Kto jest na jej terenie, niech tam pozostanie iprzeczeka wbezpiecznym miejscu. Helikopter policji militarnej lata nad dzielnicą, BOPE również bierze udział wakcji.

– Jornal Fala Roça, 9 maja 2018 r.

Cudowne miasto, bardzo piękne iniebezpieczne,którym włada adrenalina.Tu każdy grzech kosztuje czyjeś życie

– MV Bill Cidade do Pecado

Słowniczek

boca de fumo – dosłownie: „usta dymu”. Punkt handlu narkotykami wfaweli, strzeżony przez uzbrojonych trafikantów.

BOPE (Batalhão de Operações Policiais Especiais) – Batalion Policyjnych Operacji Specjalnych, brazylijska jednostka antyterrorystyczna działająca przeciw gangom wfawelach.

fawele – slumsy, budowane na zajętych nielegalnie zboczach wzgórz (morros) lub niezagospodarowanych obszarach za granicami miasta.

frakcja(od facção criminosa) – jedna zdużych brazylijskich organizacji przestępczych ostrukturze paramilitarnej, głównie zajmujących się handlem narkotykami. WRio konkurują trzy frakcje trafiku: CV – Comando Vermelho, ADA – Amigos dos Amigos oraz TCP – Terceiro Comando Puro.

milicje(od milicias) – organizacje przestępcze ocharakterze mafijnym, organizowane itworzone przez policjantów, ekspolicjantów oraz polityków. Podstawą ich ekonomii nie są narkotyki, awymuszanie haraczy. Kontrolują obecnie około 40% faweli wstanie Rio de Janeiro.

Nordeste –ubogi północny wschód Brazylii, żyjący głównie zrolnictwa. Wielu migrantów zNordeste przeprowadza się do Rio, gdzie nazywani są Nordestinos (określenie niemal równoznaczne zludźmi poczciwymi, naiwnymi, prowincjuszami).

real – waluta obowiązująca wBrazylii. Wroku 2018 real był mniej więcej wart tyle co złotówka.

trafik(od tráfico de drogas) – handel narkotykami. Wtekście występuje wspolszczonej wersji: Trafik to biznes narkotykowy, atrafikant to członek frakcji przestępczej, bandyta, gangster.

UPP (Unidade de Polícia Pacificadora) – Jednostki Policji Pacyfikacyjnej, stworzonej do stałego kontrolowania faweli. Nazwa utożsamiana też zcałą rządową inicjatywą „pacyfikacji”.

Moje Rio

Wrzesień 2018 r. Catumbi, obrzeże centrum Rio de Janeiro.

Dochodzi północ. Kierowca Ubera zatrzymuje samochód przy szosie za tunelem. Kilkanaście minut wcześniej, gdy podaliśmy mu nazwę faweli będącej celem podróży, zbladł jak ściana.

– Spokojnie, przyjacielu. Wysiądziemy przy głównej. Nie musisz wjeżdżać do środka – uspokoił go Cerebral.

Odjechał, amy stoimy na chodniku, wpatrując się wnierzeczywisty krajobraz. Przed nami wnocne niebo wznosi się wzgórze, awłaściwie szereg wzgórz zkilkoma szczytami pokrytych zabudowaniami faweli. Na wprost znajduje się ta, która jest naszym celem – Morro da Mineira. Wnocy widok robi owiele większe wrażenie niż za dnia. Światełka zabudowań wznoszą się wgórę aż po szczyty. Dochodzą stamtąd głuche odgłosy basów muzyki, niewyraźne ludzkie głosy, szczekanie psów. Iwodstępach co kilkanaście sekund – echa wystrzałów. Jeden, drugi, trzeci. Raz zjednej, raz zinnej części góry. Są pojedyncze izoddalonych od siebie miejsc, więc to żadna walka, pewnie po prostu trafikanci strzelają sobie dla zabawy albo żeby przetestować broń. Wtym roku, gdy wmieście Rio de Janeiro rejestrowanych jest średnio dziesięć strzelanin dziennie, na takie jednostkowe iodległe wystrzały nie zwraca się nawet uwagi.

Dziś wRio wojna jest wszędzie. Po słynnej pacyfikacji zorganizowanej wzwiązku zmistrzostwami świata iolimpiadą zostało jedynie wspomnienie. Gangi wróciły lepiej uzbrojone, liczniejsze ibardziej agresywne. Rozlały się po wszystkich swoich dawnych fawelach. Ich wojny toczą się nawet za miastem. Dziesięć lat temu miasteczka za rogatkami Rio były prowincją – cisza, spokój igdakanie kur. Dziś trafik toczy tam wojny oterytoria, aulice rozbrzmiewają seriami zbroni maszynowej. Wschodnią część miasta opanowały bezlitosne milicje, wyrywające fawele spod władzy trafiku pod władzę jeszcze gorszą – prawdziwie mafijną tyranię, powiązaną zpolicją iwładzami. Aby uspokoić Rio, rząd wysłał do akcji wojsko, ato rzecz niespotykana wBrazylii od dziesiątek lat. Wyniki wojskowej interwencji są jednak raczej opłakane. „Zrobiło się groźnie” – mówią mieszkańcy. To mocne słowa jak na miasto, które nigdy nie było zbyt bezpieczne.

Tymczasem stoimy na chodniku ipatrzymy na morro. To pierwsza fawela, którą odwiedzam po powrocie do Rio. Chciałem do niej wejść, aby poczuć nastrój obecnych czasów. Chcę szybko oswoić się zRio, bo wiem, że czeka mnie tu szereg dni dziennikarskiej pracy. Zawsze dobrze wtakiej sytuacji na samym początku rzucić się na głęboką wodę, dokonać rytuału zanurzenia wnowy świat, aby potem obawy inerwowość nie utrudniały codziennych zadań.

Ale teraz stoimy na chodniku, bo to ostatni moment, aby móc stwierdzić, że jednak nie jest spokojnie, isię wycofać. Dziwną atmosferę ma to miejsce ito nas na chwilę powstrzymuje. Na swój sposób piękne, na pewno też zatrważające. Tajemnicze ikipiące ukrytą energią, niczym nocna dżungla. Odgłosy niosące się po zboczach. Brak samochodów na jezdni, anawet brak policyjnych wozów zlokalnego UPP, które zwykle otej porze strzegą wejść do faweli.

Awidok tej ściany wzgórz hipnotyzuje. Byłem tu już wielokrotnie, wróżnych fawelach tego wzgórza. Każde wejście okazywało się inne, ale większość pozbawiona silniejszych emocji. Wniedawnych czasach, ledwie pięć lat temu, te fawele były tak spokojne, że wręcz nudne. Trafikanci byli wtedy poukrywani, anawet gdy się jakichś spotykało, byli przyjaźni izrelaksowani. Nawet nie nosili broni, przynajmniej na wierzchu. Oni od zawsze władali tą fawelą. Całe wzgórze to dawna twierdza Comando Vermelho, potem część faweli zmieniła flagę, przystając do Amigos dos Amigos. To strefa rządzona przez handel narkotykami iuzbrojone gangi, która przez dekady tylko na krótko została opanowana, aito iluzorycznie, przez siły rządowe. Teraz, wczasach gdy rząd próbuje uspokoić sytuację za pomocą czołgów, helikopterów ikolejnych operacji specjalnych, fawele żyją oczekiwaniem na najgorsze, atrafikanci są nerwowi igniewni. Cerebral miał rację, dziś nie zna się dnia ani godziny.

Jeszcze przez kilka sekund stoimy, kontemplując widok. Potem patrzymy po sobie, Cerebral kiwa głową ibez słowa ruszamy naprzód. Przecinamy ulicę, po czym zagłębiamy się wfawelę.

Ciemność uliczki, odgłos silnika motocykla gdzieś zgóry. Po obu stronach mury poznaczone graffiti idziurami po kulach. Niewyraźny, terkoczący rytm funky dochodzi echem zdaleka. Tak jak wmoich wspomnieniach ściany domów wtej faweli wciąż mają jednakowy, ni to niebieski, ni to zielony kolor. To jedyna pomalowana tak fawela wmieście, awiąże się ztym ciekawa anegdota. Pewnego dnia szef faweli, opseudonimie Roupinol, dowiedział się, że jeden zjego ludzi go zdradził. Torturowany konfident wyznał, że podał policji lokalizację kwatery szefa, której charakterystyczną cechą był zielony kolor ścian. Roupinol nakazał przemalować całą dzielnicę na taki sam kolor jak jego dom, aby policjanci nie mogli zlokalizować właściwego budynku. Na jego rozkaz przyjechało kilka ciężarówek zbeczkami farby irolkami malarskimi iwjedną noc Mineira stała się zielono-niebieska. Gdy oddział policji wkroczył do faweli, zastał puste ulice, schnącą farbę na ścianach, ana placyku poszatkowane ciało informatora. To był dzień, wktórym Roupinol uczynił Mineirę symbolem swojej władzy, asam stał się jedną zlegend półświatka. Był postacią niemal szekspirowską. Urodził się wśredniozamożnej rodzinie, ale nie podobało mu się spokojne życie. Wwieku dwudziestu lat trafił do więzienia, wktórym zaprzyjaźnił się zdwoma donami ADA. Tak spodobały im się jego pomysły stworzenia nowej sieci handlu narkotykami, że dołączyli go do swojej organizacji. Po wyjściu na wolność zdobyli Mineirę po siedmiodniowej wojnie, wktórej padło prawie stu zabitych. Apotem Roupinol rządził fawelą niczym król, nie bojąc się nikogo iniczego, upojony własną potęgą. Był przez jakiś czas uznawany za największego handlarza kokainy wRio. Pod jego kierownictwem Mineira sprzedawała biały proszek za trzy miliony reali miesięcznie. Mawiał osobie, że nie jest trafikantem, tylko biznesmenem sukcesu. Wybudował dla mieszkańców boisko, rozdawał żywność ipieniądze najbiedniejszym rodzinom, fundował stypendia ikoncertybaile funky. Nazywali go Robin Hoodem zfaweli. Obracał się wśród artystów, celebrytów, udzielał wywiadów wtelewizji. Ajednocześnie każdy, kto stawał mu na drodze, ginął. Wyposażał armię swoich trafikantów wwojskową broń, toczył zacięte walki zkonkurencyjną frakcją Comando Vermelho, kupował współpracę policjantów iwojskowych, aztymi, których nie mógł kupić, walczył. Ale wkońcu zginęli jego dwaj najbliżsi kamraci, apotem wpotyczce zpolicją także on sam. Miał wtedy trzydzieści sześć lat. Podobno wostatnich dniach życia, gdy już przeczuwał nadchodzący koniec, zaczął żałować swoich czynów iwycofywał niewykonane jeszcze wyroki śmierci, które wydał na swoich wrogów. Duch bossa, który przemalował dzielnicę, do dziś unosi się nad mrocznymi zaułkami Mineiry.

Mijamy boisko (tak, to boisko) wciśnięte wkanion faweli, otoczone drucianą siatką. Mimo późnej pory dzieciaki grają wpiłkę, bo otej porze jest chłodniej. Krzyki, gonitwa, kopnięcia piłki. Na boisku chłopcy, którzy mają po dziesięć czy dwanaście lat ijuż niedługo będą wodpowiednim wieku, aby zgłosić się do pracy wtrafiku iotrzymać pierwszą broń. Ciekaw jestem, ilu znich to zrobi.

Ktoś ustawił na rogu boiska głośnik, zktórego ryczą chaotyczne rytmy funky. To muzyka faweli Rio, ich dusza ikrew. Muzyka, która puszczona nieopatrznie wjednej zlepszych dzielnic potrafi rozgniewać sąsiadów isprowokować wizytę policji. Dziki rytm, drażniąca melodia, proste teksty.

…Jestem brzydki, brzydki, brzydki, mam pieniądze, jestem szefem…

…Chodź tu cipko, chodź tu cipko…

…Pijąc whisky, paląc trawę… Pijąc whisky, paląc trawę…

Ta muzyka brzydzi Brazylijczyków zklasy średniej iwyższej, znajdując tam fanów tylko wśród najbardziej zbuntowanej młodzieży. „To muzyka, od której dziewczyny robią się szalone ibardzo, bardzo chętne” – wyjaśnił mi kiedyś jeden favelado. Być może to najlepiej tłumaczy popularność tego kontrowersyjnego gatunku.

Boisko zostało ztyłu, skręcamy wboczne zaułki. Każde morro ma takie. Te zaułki są koszmarem dla policjantów próbujących szturmować fawele. Labirynt przejść nie szerszych niż metr–półtora, schodki, podejścia, gwałtowne skręty iuskoki. Żaden średniowieczny zamek nie miał tak skutecznych obwarowań. Trafikanci mają na każdym podejściu tuziny miejsc na zasadzki. Ikażde podejście jest pod baczną obserwacją gangów.

Podejście jest strome, asieć zaułków tworzy istny labirynt. Gdybym był tu sam, zabłądziłbym wkilka minut. Już po chwili marszu sapiemy ciężko, ato dopiero początek. Mijamy pierwsze boca de fumo. Postacie trafikantów stoją wstrategicznym punkcie przy skrzyżowaniu przejść. Cerebral pozdrawia ich wesołym głosem. Już dawno nauczył mnie, że widząc trafikantów, należy być swobodnym iradosnym, bo wtedy znika ich podejrzliwość. „To dobrzy obserwatorzy – tłumaczył. – Jeśli się boisz, oni to zaraz wyczują. Pomyślą, że skoro jesteś nerwowy, to musisz mieć jakiś powód. Myślą wtedy, że jesteś zpolicji albo zwrogiej frakcji. Ajak jesteś wyluzowany, to oni też się wyluzują”.

– Dobrej nocy, jak leci? – witam ich.

Bandyci patrzą na mnie zciekawością. Najmłodsi znich mają po kilkanaście lat, najstarszy może ze dwadzieścia. Światło latarni odbija się na ich broni. Pistolety wkieszeniach spodni, granaty przy paskach, dwóch ma karabiny. Po początkowej konsternacji witają się grzecznie, choć zdystansem. Przepuszczają nas iwspinamy się dalej.

Już wiem, że nie da się znimi zrobić wywiadu, nie warto nawet pytać. Kiedyś było to do zrobienia. Wdzisiejszych czasach, gdy co chwilę dochodzi do inwazji wojskowych iataków policyjnych na fawele, ludzie trafiku stali się bardzo nieprzystępni. Wiem też już od pierwszego wypadu do faweli Rio piętnaście lat wcześniej, że oni nie robią nikomu krzywdy bez powodu. Byle pilnować się, aby wfaweli nie złamać zasad trafiku. To jedyne prawdziwe prawo, które rządzi wtych dzielnicach. Za jego złamanie grożą bardzo poważne konsekwencje. Za wyjęcie przy trafikantach aparatu lub telefonu grozi teraz natychmiastowa kara śmierci. Niedawno zastrzelono wSão Gonçalo jakiegoś nieszczęśnika, który wracał wnocy do domu ioświetlał sobie drogę telefonem. Trafikanci pomyśleli, że ich filmuje. Zaczęli strzelać, potem wpadli za nim do domu, wktórym się ukrył iwykonali egzekucję. Są fawele, wktórych nawet okulary budzą podejrzenia, że może wnich być ukryta kamera. To prawo jest reakcją na prawo państwowe – fotografia człowieka zbronią od razu sprowadza na tę osobę groźbę wyroku za przynależność do grupy przestępczej, co oznacza wiele lat więzienia. Apolicjant, widząc cywila zbronią, ma prawo zastrzelić go na miejscu, bez żadnego ostrzeżenia. Stąd trafikanci nie są, jak byli wspokojnych czasach, zrelaksowani iuśmiechnięci. Widać nerwowość, aich zmęczone twarze przypominają twarze żołnierzy wokopach pierwszej wojny. Bezustanna, trwająca od miesięcy presja wojny wyczerpała ich fizycznie ipsychicznie. Lada powód wystarczy, by zabrali się do zabijania. Wtym akurat nie różnią się niczym od miejscowej policji.

Po długim podejściu, przejściu przez dwa kolejne punkty trafikantów iprzebyciu niezliczonych stopni schodków, jesteśmy na miejscu. Cerebral puka, wchodzi do mieszkania swojego syna. Zostawia tu książkę, którą przywiozłem mu zPolski. Moja pierwsza książka, wktórej Cerebral jest jednym zbohaterów, ahistoria jego życia stanowi symbol historii całego pokolenia favelados. Wychodzimy iproponuję mu, byśmy weszli na chwilę na szczyt dzielnicy. To blisko. Zgadza się, choć nie jest do tego entuzjastycznie nastawiony.

Kilka minut wspinaczki izulgą wydostajemy się na kawałek łąki na szczycie wzgórza.

Powietrze drży lekko rytmem funky dobiegającym zMineiry. Pod nami ipo bokach rozciągają się kolejne fawele, niekończący się chaotyczny miszmasz domów, baraków, blaszanych dachów. Wtej zabudowie nie ma żadnego planu, żadnej logiki. Są tylko dachy idomki szczelnie pokrywające zbocze niczym morze. Ana samym dole, ustóp góry, zaczyna się terytorium, które favelados nazywają „asfaltem”. To słowo określa wszystko, co należy do miasta, ale nie jest fawelą. Patrząc zMineiry, na „asfalcie” można zobaczyć wiele charakterystycznych punktów Rio. Pod nami trybuny sambodromu, na którym wkażdy karnawał odbywają się parady szkół samby. Zfaweli widać sambodrom, ale ztrybun trudno dojrzeć fawelę, bo zasłaniają ją bloki. Dalej strzelają wniebo biurowce centrum Rio, adaleko po prawej dostrzegam światełko na szczycie Głowy Cukru. Mam przed sobą Rio wcałej okazałości. Prawdziwe, nie zpocztówki, nie zwiadomości telewizyjnych, nie ztransmisji okarnawale. Miasto najpiękniejsze, ajednocześnie zawsze pełne niepokoju.

Zrobiło się spokojnie, cicho. Ale jest zbyt słabe oświetlenie, aby robić zdjęcia. Statyw zostawiłem wmieszkaniu, bo chodzenie ztakim przedmiotem po fawelach to proszenie się ośmierć.

To pierwsza noc po powrocie do Rio iwłaśnie wtym miejscu, właśnie wMineirze, witam to miasto, które wiele lat temu stało się moją fascynacją. Miasto, które gdy je opuszczałem, ściskało wgardle tęsknotą, ido którego tylekroć wracałem, za każdym razem czując mieszaninę wzruszenia iniepokoju, który mijał dopiero po kilku dniach, gdy przestawiałem się na tutejszy rytm funkcjonowania. Teraz patrzyłem wdół, łowiąc odległe odgłosy, ogarniając te miriady światełek wyznaczających ludzkie losy, niemal zawsze dramatyczne, bo życie na wzgórzu zawsze pełne jest dramatów, iprzez chwilę czułem jedność zlosem milionów ludzi toczących tu swoje życie.

– Będzie dobrze – powiedziałem cicho.

Potem odwróciłem się, aby spojrzeć na Chrystusa. Oświetlony reflektorami jaśniał ponad mrokiem miasta. Jego ręce wyprostowane wpozdrowieniu dodały mi otuchy.

Rytuał został dopełniony. Mogliśmy wracać na „asfalt”.

Pierwszy raz przyjechałem do Rio de Janeiro w2003 roku. Byłem wpółrocznej, włóczęgowskiej podróży przez Amerykę Południową, mojej pierwszej na ten kontynent. Podróżowałem, utrzymując się zpieniędzy zaoszczędzonych zpracy wsklepie odzieżowym, więc jak się każdy domyśla, nie były to duże pieniądze. Nocowałem wnajtańszych hotelach, jadłem na targowiskach, często jeździłem autostopem. Pływałem towarowymi statkami, wędrowałem ścieżkami przez Andy, wyprawiałem się do dżungli zmaczetą wdłoni zprzygodnie spotkanymi przewodnikami. Unikałem jak ognia miejsc, gdzie bywali turyści, za to starałem się dostać tam, gdzie czekało pełno przygód, ipisałem wtedy swoje pierwsze reportaże. Poznawałem rzeczywistość Ameryki Południowej od podszewki, żyjąc wśród ludzi ubogich izawierając tam wiele przyjaźni. Po dłuższym pobycie wBoliwii, apotem poznaniu Paragwaju przekroczyłem granicę zBrazylią. Nocnym autokarem pojechałem do legendarnego Rio.

Autokar wpołowie trasy zatrzymała policja. Dobrze wiedzieli, co ich interesuje. Kiedy wywlekli zbagażowni wielki karton sklejony taśmą, podeszło do nich trzech pasażerów, zapewne właścicieli kartonu. Obserwowałem sytuację zokna. Policjanci ipasażerowie kłócili się iwymachiwali rękami. Jeden zmundurowych, dzierżący wdłoni nóż malarski, co chwilę nachylał się nad kartonem, awtedy pasażerowie głośno protestowali. Wreszcie się dogadali. Wszyscy poszli do budki policji drogowej, apotem pasażerowie władowali nienaruszony karton zpowrotem, wsiedli iautokar pojechał wdrogę. Mogłem się tylko domyślać, czego byłem świadkiem.

Wysiadłem na ogromnym dworcu wRio zmęczony izmięty. Nie wiedziałem otym mieście nic poza tym, że jest to popularny cel turystyczny, ma plaże isłynny posąg. Niezbyt mnie te atrakcje nęciły, amiasto zapowiadało się jak równie ładny, co nudny kurort. Wdodatku miałem niewiele pieniędzy, awszyscy mówili, że Rio jest drogie.

Wyszedłem zdworca imomentalnie znalazłem się wstrumieniach rzęsistego deszczu. Autobusem dotarłem do dzielnicy Glória. Szukałem tam taniego hotelu, błądząc po zalewanej falami deszczu dzielnicy, wktórej stoi wiele sypiących się kolonialnych kamienic, na ulicach koczują bezdomni, aściany budynków pokrywa niezrozumiałe graffiti. Znalazłem tanią noclegownię, dokładnie taką, jakiej potrzebowałem. Wtamtych czasach wkażdym mieście Ameryki Południowej były tanie hotele, wktórych za kilka dolarów za noc dostawało się pokój zamykany na kłódkę, wktórym mieściło się ledwie łóżko imały stoliczek. Okno, oile wogóle było, wychodziło na hol, aświatło dawała żarówka zwisająca na kablu zsufitu. Jak się później dowiedziałem, ten akurat hotel był jednym zprzybytków, do których władze miasta dopłacały, aby chociaż trochę ograniczyć problem bezdomności. Mieszkało tam wzwiązku ztym wielu interesujących ludzi. Naprzeciwko prostytutka, która przybyła do Rio, aby rozpocząć tu karierę, ale nie bardzo wiedziała, jak się do tego zabrać. Oferowała swoje usługi rezydentom, lecz zniewielkim powodzeniem. Dalej mieszkał młody Nordestino, który przyjechał do Rio szukać pracy. „Jak tylko się gdzieś zaczepię, to wynoszę się ztego syfu” – stwierdził pewnego ranka, goląc się przy umywalce na korytarzu. „Amoże spędzisz ze mną trochę czasu?” – zaproponowała prostytutka, która chyba właśnie wyszła złazienki. „Oj, chciałbym, ale ile byś za to chciała?” „Sześćdziesiąt. Taniej się nie da. Muszę się szanować”. „Oj, drogo. Bardzo drogo. Tyle to nie mam”. Tego rodzaju konwersacje budziły mnie rankami.

Wpokoju nade mną mieszkała murzyńska rodzina – rodzice ipiątka dzieci. Nie wiem, jakim sposobem mieścili się wszyscy wtej ciasnocie. Obok był pokój, wktórym rezydował chudy dziadek. Nigdy nie widziałem, żeby wychodził. Wjego drzwiach znajdowała się wąska szpara iza każdym razem, gdy tam zaglądałem, widać było chude nogi leżące na materacu, zawsze wtej samej pozycji. Po kilku dniach nabrałem podejrzeń, że mężczyzna nie żyje, ale wkrótce okazało się, że nogi iich właściciel zniknęli zpokoju, akolejnego dnia nogi zobaczyłem znowu na swoim miejscu.

Recepcjonista był prawdziwym oryginałem. Młody, ciemnowłosy mężczyzna siedział przy biurku na dole, ubrany zawsze wbluzę mundurową izraelskiej armii. Gdy tylko nie zajmował się pracą, polegającą na wydawaniu gościom kluczy, zabijał czas, czytając gazety zTel Awiwu ico chwilę złorzecząc na „pieprzonych Arabów”. Do nowo przybyłych gości odnosił się opryskliwie, ado tych, którzy mieszkali tu już kilka dni, sympatycznie izszacunkiem. Wrecepcji na kanapie pod ścianą zalegał też regularnie stary amerykański alkoholik. Jego wygląd istan wskazywały na ostatnie stadium nałogu. Gdy wychodził ze stanu nieprzytomności, bełkotał coś o„pieprzonych komunistach”. Recepcjonista ignorował go zupełnie, zajęty czytaniem gazet. Za sprawą tych dwóch recepcja miała nastrój sceny zjakiegoś dziwnego filmu.

Każdego dnia wychodziłem zhotelu na długie wędrówki po mieście. Mijałem bezdomnych kryjących się pod okapami dachów na Glórii, jadłem posiłki wbarach na ruchliwym Catete. Agdy deszcze mijały, wędrowałem przez Botafogo itunele przebite przez skały iprzechodziłem na Copacabanę, gdzie odpoczywałem na plaży. Wieczorem zamykałem się wpokoju ipisałem do późnej nocy. Przez długie miesiące wpodróży rzadko siadałem do pisania. Teraz pisałem opowiadania ifragmenty książek, których tworzenie zarzuciłem dawno temu. Rio podziałało na mnie falą inspiracji. Samo przebywanie wtym mieście dawało mi poczucie uczestnictwa wczymś fascynującym, przestawiło umysł. Nie mam pojęcia, co tak na mnie działało. Nigdy niecichnący uliczny ruch, życie toczące się przez całą dobę, ludzie, widok slumsów graniczących ze wspaniałymi dzielnicami, pejzaży natury iwszechobecnych ulicznych scenek. Jakby pocięto, po czym umieszczono wtym mieście wszystkie ekstrema świata iupchnięto je jedno obok drugiego. Tu wieżowce jak ze Stanów Zjednoczonych, tu ulica jak zpodupadłego Paryża, tu uliczny handel niczym zIndii, atu slumsy niczym zkolumbijskiego Medellín. Wszystkie rasy iklasy społeczne mijające się na chodnikach, policjanci wwojskowych mundurach izdługą bronią, jakby wyjęci zcentrum Kabulu. Do tego wszechobecna muzyka, ciągły gwar. Intensywność życia tak mocna igwałtowna jak wżadnym innym miejscu. Ijeszcze pewnie towarzystwo dziwaków zhotelu, wśród których stałem się jeszcze jednym dziwakiem, przesiadującym do późna nad plikiem zapisanych kartek.

Jeszcze nie wiedziałem wtedy oinnej rzeczywistości Rio – tak bliskiej normalnym dzielnicom, ale skrytej na górskich zboczach za fasadami wysokich budynków, zzaledwie kilkoma wejściami, które nie znając drogi, trudno nawet odnaleźć. Najbardziej interesująca, tajemnicza iniebezpieczna zrzeczywistości Rio – świat faweli, zich paralelnym systemem funkcjonowania iżycia. Ofawelach wiedziałem wówczas niewiele ibyły to same stereotypy. Na wystawach kiosków widziałem strony tytułowe gazet, na których regularnie pojawiały się teksty ostrzelaninach wtej czy innej faweli. Czyste zrządzenie losu sprawiło, że ten ukryty świat pewnego dnia stanął przede mną otworem.

Tego dnia, gdy wracałem do hotelu, zagadnął mnie na ulicy pewien mężczyzna. Przeszliśmy się kawałek izobaczyłem, że liczni przechodnie iulicznicy znają go ipozdrawiają, ajak wiedziałem, wRio to właśnie szacunek otoczenia jest wyznacznikiem wartości człowieka. Richard był Kanadyjczykiem imiał burzliwą historię życia. Wjego opowieści trudno było uwierzyć iczęsto dopiero po latach udawało mi się potwierdzić ich prawdziwość. Urodził się wjednej zzamożnych kanadyjskich rodzin. Zaczął studia na Florydzie itam zaczęło się jego prawdziwe życie. Na początku został hippisem. Nim skończył studia, dla rozrywki iadrenaliny napadł na bank. Szybko go aresztowano idostał dziesięć lat więzienia. Po odsiedzeniu części wyroku poleciał prosto na wojnę do Wietnamu, gdzie walczył wjednostkach specjalnych. Wrócił zwieloma odznaczeniami, które zaraz wrzucił na dno szuflady iktórych nigdy nie wyjął. „Wiesz, jak działa ten świat? Jak zabijesz jednego, idziesz do celi śmierci. Jak zabijesz szesnastu, dostajesz medal inazywają cię bohaterem”. Wrócił do Stanów izałożył hurtownię butów. Zarabiał, zaczynał stateczne życie – apotem znowu wszystko od początku. Trzy małżeństwa, trzy rozwody. Ico roku wakacje wRio. Od kiedy poznał Rio, nie potrafił poza tym miastem żyć. Wkońcu, siedemnaście lat wcześniej, przeniósł się do Brazylii na stałe. Żył zwynajmu mieszkań, dorabiał wkonsulacie amerykańskim izajmował się kilkoma innymi rzeczami. Amieszkał wtym samym hotelu co ja. Zaraz zaproponował, że może mnie zabrać do faweli, wktórej prowadził niewielką organizację pomocową. „Wiesz, co to są fawele?”. „Wiem. Słyszałem, że tam jest niebezpiecznie”. „Bzdur się nasłuchałeś. Fawele to najbezpieczniejsze miejsce wtym mieście. Pójdziemy, to się przekonasz”.

Richard miał rację, akilkugodzinny wypad do faweli Tabajaras był wprowadzeniem do poznania drugiej rzeczywistości Rio de Janeiro, alternatywnego świata, wktórym władzę sprawują narkotykowe gangi iktóry naprawdę jest dużo bezpieczniejszy od „asfaltu”, normalnych ulic miasta. Oczywiście, oile do faweli nie wjeżdża właśnie policja. To był inny świat, ukryty tuż obok tego normalnego, jeszcze bardziej fascynujący ipełen tajemnic.

Po kilku tygodniach nadszedł czas, aby ruszać dalej. Wsiadłem wautokar jadący na północ. Za oknem przesuwały się obskurne przedmieścia, aja czułem tęsknotę iwiedziałem, że muszę tu kiedyś wrócić, choć sam nie wiedziałem po co.

Wracałem wielokrotnie. Czasem na zaplanowane wyprawy jako przewodnik, czasem samotnie, zpomysłem na kilka reportaży ioszczędnościami pozwalającymi je zrealizować. Za każdym razem była to nowa przygoda, za każdym razem poznawałem nowe elementy układanki składające się na prawdziwy obraz Rio. To miasto jest kopalnią opowieści. Dramatycznych historii nie trzeba nigdy szukać długo. Każda ulica ikażda fawela opowie nam ich setki. Trzeba tylko mieć czas, aby poznawać ludzi, iumieć ich słuchać.

Wmojej pierwszej książce pt. Biały szlak znalazły się trzy reportaże oRio, które napisałem podczas wczesnych podróży do tego miasta. Ostatni ztekstów pochodził zczasu rozpoczęcia słynnej pacyfikacji. Zwielu faweli wygnano wtedy uzbrojone gangi, aich mieszkańcy otrzymali zasiłki od państwa. Panował spokój, optymizm iboom gospodarczy. Wydawało się, że Brazylia stoi na progu wielkiego przełomu, który każdy oceniał jako pozytywny.

Gdy po dłuższej przerwie wróciłem do Rio na wiosnę 2018 roku, wiele się tu zmieniło. Nie miałem wielkich planów na ten pobyt, chciałem napisać jeden reportaż oroboczym tytule Dwa życia, dwie śmierci. Opewnym policjancie, którego zamordowali bandyci, iopewnym młodym człowieku zamordowanym przez policjantów.

Pierwszego dnia po wylądowaniu wRio pojechałem zOtaviem, miejscowym dziennikarzem, do faweli, aby zrobić wywiad zrodziną bohatera mojego tekstu. Wywiad przerwała strzelanina między policją agangiem. To było podnoszące ciśnienie przywitanie zmiastem idobitne potwierdzenie faktu, że Rio zmieniło się przez ostatnie lata, choć wpolskich iogólnoświatowych mediach niezbyt to nagłaśniano. Każdy kolejny dzień udowadniał mi, że czasy są zupełnie inne. Głęboki kryzys gospodarczy, korupcja iprzemoc pogrążyły Brazylię. Prosperity ispokój zczasów rządów prezydenta Luli minęły jak piękny sen. Fawele na powrót zostały zagarnięte przez uzbrojone gangi, konfrontujące się zcoraz brutalniejszymi działaniami władz. Na głównych drogach mijało się wojskowe konwoje ciężarówek itransporterów opancerzonych, aodgłosy strzałów stały się niemal zwyczajną częścią miejskiego gwaru. To wszystko zjawiska, które Rio znało od dziesięcioleci, ale jeszcze nigdy wtakiej skali.

Wtych warunkach praca nad reportażem przeciągała się: jeden temat niósł kolejny, jedna osoba prowadziła do następnych. Fotografowałem policyjne iwojskowe akcje wfawelach, rozmawiałem zludźmi zróżnych klas społecznych, zpolicjantami izbyłymi trafikantami. Słyszałem wiele opowieści pełnych mroku izła: historie osprzedanych ideałach, policjantach mordujących cywilów, opowieści favelados postawionych wśrodku linii frontu inie mających dokąd uciec. Badałem wątki nowej, groźnej mafii, która przebojem przejmowała setki faweli: paramilitarnych milicji, powiązanych zoficjalnym sektorem siłowym.

Poznawałem mechanizmy działania narkotykowych frakcji zRio, niepodobnych do żadnej innej organizacji przestępczej na świecie, działających od zawsze wedle własnych, zadziwiających zasad. Wróciłem do Rio na jesieni 2018 roku, aby kontynuować zbieranie materiału. Poza wywiadami ispotkaniami spędziłem też szereg dni wkompleksie Alemão, próbując zrozumieć duszę jednej znajwiększych faweli miasta ispojrzeć na świat oczyma jej mieszkańców.

Przyjeżdżając pierwszy raz do Rio piętnaście lat wcześniej, nie miałem pojęcia, że wprzyszłości będę pisał książkę otym, jak narkotyki, przemoc iżądza pieniądza przeżarły to miasto. Imimo że byłem tam wielokrotnie na przestrzeni lat, dopiero ostatnie pobyty otworzyły mi oczy na cały obraz jego sytuacji.

Mój znajomy brazylijski dziennikarz, gdy zakończyliśmy długą rozmowę oRio, stwierdził, że dowiedziałem się otym mieście więcej, niż wiedzą onim jego mieszkańcy. Machnąłem ręką, że przesadza. Cariocas uwielbiają przesadzać, mają to we krwi. „Mówię prawdę. To jest materiał na książkę. Powinieneś ją napisać” – powiedział.

Część IZderzenie

Rewers: Biedni imłodzi

Chłopcy wybiegają zdomów, skrzykując się nawzajem. Będą jechać na plażę. Twarze się śmieją, ciała kipią energią. Jedyne, co posiadają, to młodość, radość życia izaczynające się właśnie wakacje. Ubrani wtenisówki, szorty, jasne koszule. Tylko nie klapki. Klapki to pewna śmierć.

Najmłodszy ma dziesięć lat, większość po piętnaście, szesnaście. Najstarszy około dwudziestu. To weteran. Przewodzi, uczy idoradza.

Biegną tak radośni, jakby na mecie czekała jakaś wielka nagroda. Wywijają ręcznikami nad głową. Tenisówki tupią po piaszczystych zaułkach faweli wśród małych, biednych domów zblaszanymi dachami. Omijają grupki ludzi zdążających na stację kolejki. Frajerów jadących do pracy.

Zasapani wbiegają na most nad przejazdem kolejowym. Mają jeszcze kilka minut. Odzyskują oddech, znowu zaczynają się śmiać, dogryzają sobie. Cieszą się na nadchodzącą rozgrywkę.

Już widać żelazny wąż wyłaniający się zza wzgórza. Obserwują go tak, jak myśliwy obserwuje zwierzynę. Zręcznie przeskakują przez barierkę iwchodzą na blaszany dach nad torami. Pierwszy znich podchodzi na samą jego krawędź, mimo że rozklekotana konstrukcja trzeszczy isię trzęsie. Chłopcy wiedzą, że wytrzyma. Wypróbowali go już wiele razy.

Pociąg zatrzymuje się na stacji. Tłumy oczekujących wpychają się do środka. Tłoczą się niczym śledzie wkonserwie. Ścisk tam taki, że trudno zaczerpnąć powietrza. Ale frajerzy są zaprawieni. Jeżdżą tak każdego dnia, aczłowiek żyjący zpensjiprzyzwyczai się zczasem do wszystkiego. Zprzedmieść odległych od centrum Rio nawet opięćdziesiąt kilometrów ciągnie siła robocza wielkiego miasta. Sprzątaczki, zamiatacze, sprzedawcy, robotnicy, kelnerki. Ale są też ici, którzy się nieco wybili – mają posady urzędników, pielęgniarek czy kierowców. Szanują swoją pracę, bo nie zarabiają jednej minimalnej, apółtorej albo idwie.

Pociąg rusza opornie. Zgrzytając itrzęsąc się, niczym ogromna blaszana gąsienica wytacza się ze stacji. Chłopcy czekają, sprężeni, skoncentrowani. Wiedzą, że skok to ich być albo nie być. Obserwują przesuwający się wdole skład. Teraz już każda sekunda rozciąga się wnieskończoność. Pociąg zbliża się, zbliża, wszystko zaczyna się dziać coraz szybciej, ajednocześnie – wpostrzeganiu chłopców – coraz wolniej. Już lokomotywa zpantografem wjechała pod most, już idzie pierwszy wagon. Przywódca daje znak. Skaczą, pojedynczo ipo dwóch, zręcznie niczym małpy. Najważniejsze to dobrze wycelować, nie zawahać się, opaść nogami irękami, wytrzymać uderzenie odach, natychmiast złapać równowagę, wskulonej pozycji przetrzymać, aż nad głowami zniknie most, iwtedy można się poderwać, stanąć wyprostowany izuśmiechem na twarzy, poczuć ten wiatr, ten pęd, adrenalinę wypełniającą żyły, roześmiać się na cały głos. Poczuć to wpełni – że ci wdole to niewolnicy, jadący wtłoku ismrodzie, atu, na dachu, człowiek jest prawdziwie wolny.

Kolejowy surfing to specyficzny taniec, wktórym nagrodą jest dotarcie żywym do miasta. Surfują grupami, wydając okrzyki, śmiejąc się, dopingując się nawzajem do przyjmowania bardziej ryzykownych pozycji. Jakby wnormalnym surfingu balansują ciałem, aby pociąg nie zrzucił ich na zakrętach iprzy hamowaniu. Niczym tancerze uskakują przed mostami iobudowami sygnalizacji, rzucają się płasko, gdy pociąg wjeżdża wtunele, potem znowu zrywają na nogi. Ciągle wruchu, ciągle skoncentrowani, ale też poruszający się zgrację, precyzją, testujący swoją spostrzegawczość, zręczność. To wkońcu ryzykowna zabawa, wktórej nie można liczyć na zwykłe głupie szczęście. Na ich twarzach widnieje radość iekstaza. Frajda zwyzwolenia choć na kilka chwil ztłoku iponiżenia panujących wwagonach poniżej, gdzie ściśnięci jak sardynki pasażerowie pocą się, męczą iwyklinają, że sąsiad nastąpił im na stopę.

Ifrajda ztej euforii, która wypełnia ludzi stających dla czystej rozrywki twarzą wtwarz ze śmiercią. Utrzymanie równowagi to rzecz wtym sporcie najprostsza. Ale wystarczy, że musną ciałem drut zasilający pociąg, aby trafiło ich uderzenie onapięciu trzech–czterech tysięcy woltów. Po czymś takim ciało ludzkie ulega spłonięciu niczym ćma wognisku.

Aniebezpieczeństwa czyhają co chwilę. Moment dekoncentracji iciało ulegnie zmiażdżeniu na wjeździe do tunelu albo rozerwaniu przez uderzenie ożelazne elementy konstrukcyjne. Jedna utrata równowagi wtańcu ispadasz wdół. Szczęście, jeśli skończy się na złamaniach. Rzadko ma się takie szczęście.

Wśród chłopców krąży opowieść ozłym duchu. On czai się wokół pociągu, prześladując ryzykantów. Niektórzy znich uważają, że to duch jakiegoś surfera, który zginął, ateraz chce zabrać ze sobą innych. Inni wierzą, zgodnie zprawidłami candomblé1, że każda rzecz ma swojego ducha, który potrafi się zezłościć, uderzyć wciebie właśnie wtedy, gdy stoisz pewnie na nogach. Znasz teren, obserwujesz, co się dzieje, igdy wydaje ci się, że nic nie może się stać, że teraz jesteś bezpieczny ikontrolujesz sytuację, wtedy zły duch znienacka cię popycha, karze za twą pychę inadmierną pewność siebie, uderza iodlatuje, rechocąc, aty spadasz wotchłań, ku śmierci.

Iginą. Wczasach, gdy pociągowy surfing był popularny, ginęło ich po pięciu, sześciu tygodniowo. Innych to jednak nie odstraszało. Płacz matek zmarłych kolegów nie zniechęcał. Jakiż szał, jak silne uzależnienie, jakaż brawura. Poświęcać życie dla chwili euforii. Organizowali się, tworzyli swoje kluby, konkurowali wtym, kto zatańczy bliżej krawędzi ryzyka, odważniej zaśmieje się śmierci wtwarz.

Życie to nic. Życie to iluzja, to mgnienie istnienia, które wcale nie różni się wiele od nieistnienia. To nic szczególnie wartościowego. To garść emocji, potem ciemność.

Był taki klub pociągowych tancerzy, zktórego zginęło wszystkich dwudziestu członków. Co tych chłopców motywowało, co nadawało sens ich rozrywce, gdy stracili już tylu kolegów, gdy wiedzieli już, że sama szara statystyka nie pozwoli im przeżyć? Zamiłowanie do ryzyka dla niewielkiej nagrody. Niemyślenie onastępstwach.

To jeden zsekretów natury ludzkiej.

Czytając tę książkę, szybko dojdziecie do wniosku, że rzeczywistość Rio nie jest oparta na zimnej logice. Emocje są tu zawsze najważniejsze, to one prowadzą człowieka przez życie.

Cięcie. Obecne czasy. Od wielu lat nikt nie bawi się wsurfing na pociągach. Transport kolejowy sprywatyzowano, na stacjach pojawili się ochroniarze, awkodeksach surowe kary. Za to dziś podobnych chłopców można zobaczyć na szczycie faweli Fallet-Fogueteiro wkażdą niedzielną noc, podczas odwiecznie odbywających się tu imprez baile funky. Noc rozrywa rytm muzyki, która gdy usłyszy się ją pierwszy raz, odrzuca niczym trucizna, agdy słucha się jej dłużej, uzależnia iprzestawia człowieka we władzę popędów. Tłumy nastolatków szaleją pod sceną, apod blaszanym dachem obok bawią się młodzi bandyci zfrakcji Comando Vermelho. Nie bez powodu wszyscy są młodzi, awielu to jeszcze dzieci. Wich profesji rzadko kto żyje długo. Tańczą wmiejscu zkarabinami ipistoletami wycelowanymi wgórę, wykrzykują hasła podchwycone ze słów wykonawcy, przeklinają ze śmiechem na ustach. Pijani, naćpani, otumanieni poczuciem potęgi, którą daje im broń iprzynależność do grupy. Na te kilka godzin mogą zapomnieć oswoim ponurym losie iośmierci czekającej ich może już za kilka tygodni albo idni. Nie ma wtym żadnej przesady. Na przełomie wieków dwaj autorzy napisali książkę odzieciach wybierających życie wtrafiku2. Wksiążce znalazły się wywiady zsiedemnastoma chłopakami. Nim książka została ukończona, minęło kilka lat, awchwili jej premiery nie żyło już szesnastu zjej bohaterów. Ici chłopcy też zdają sobie sprawę zryzyka, ale przecież co ma się stać, to itak się stanie. Gdy nadejdzie wezwanie, gdy usłyszą huk wybuchających rac, wezmą broń ipobiegną, aby zetrzeć się zwrogiem, aszczyt Fallet znowu zamieni się wpole partyzanckiej bitwy. Ale teraz żadnych rac nie słychać. Wsercach euforia, wmózgach dopamina, wżyłach alkohol, wrękach broń. Woczach radosny szał – jak utych dzieciaków, którzy przejechali na dachu pociągu całą trasę iprzeżyli, ipotem biegli, wymachując ręcznikami, na plażę, aby ochłodzić się wfalach oceanu.

1Afrobrazylijski kult religijny na bazie animizmu.

2 MV Bill, Celso Athayde, Falcão – Meninos do Tráfico, 2006.

Awers: Klasa średnia

Otavio to syn włoskich imigrantów, którzy przybyli do Brazylii wposzukiwaniu lepszego życia. Na początku nie było im lekko, ale determinacją ilatami ciężkiej pracy dorobili się przyzwoitej pozycji. Otavio jest dziennikarzem radiowym ichodzącą encyklopedią wiedzy oRio. Wciągu jego życia miasto zmieniało swoje oblicze, rosło iprzekształcało się. Często wyjeżdżał zRio, szukał swojego miejsca winnych krajach, ale wkońcu zawsze wracał. Nie sposób inaczej. Każdy, kto znalazł się wRio, nosi potem wsercu cząstkę tego miasta ijuż zawsze będzie je wspominał. Aco dopiero ten, który się wnim urodził, który jest prawdziwym carioca. Rio uzależnia, Rio ciągnie niczym magnes, mimo że potrafi też przerażać. Życie wRio jest jak połączenie filmu sensacyjnego, telenoweli ipsychodelicznej dramy. Wśród cariocas, ludzi skoncentrowanych niemal wyłącznie na teraźniejszości, Otavio wyróżnia się, ponieważ (może ze względu na dojrzały wiek) lubi spoglądać wprzeszłość. Dlatego ceniłem te chwile, gdy jeździliśmy po mieście, ajego ogarniały wspomnienia.

Ot, przejeżdżaliśmy obok laguny na Ipanemie. Otavio zaczął opowiadać ijuż zamiast jałowego inudnego krajobrazu widziałem za sprawą jego słów obrazy zżycia miasta.

– Gdy byłem dzieckiem, lubiłem tu przychodzić – rozmarzył się Otavio. – Lagunę wtamtych czasach otaczały drewniane domki. Mieszkali wnich biedacy ze wsi, którzy przybywali do miasta inie mieli się gdzie podziać. Wzdłuż wybrzeża stały jedna przy drugiej te ich ruderki sklecone zdesek, pomalowane na jaskrawe kolory, żeby było weselej. Cała ta okolica przypominała spokojną wioskę. Rybacy, łódki, zewsząd dochodziły dźwięki samby. Jako dziecko biegałem wśród tych domków biedoty. Niczego nie trzeba się było bać. Wtedy nie było narkotyków, nie było przemocy. Gdy zaczęły się rządy dyktatury, rząd przeniósł tych ludzi do osiedli budowanych za miastem, na przykład do Miasta Boga. Domki zburzono wkilka dni. – Zamilkł, apo chwili mówił dalej: – Gdy dorastałem, były lata siedemdziesiąte. Miasto ogarnął szał zabawy. Wweekendy wkażdym domu wdobrych dzielnicach urządzano imprezy zotwartymi drzwiami. Każdy mógł wejść idołączyć. Teraz to tylko wspomnienie. Obcego wpuścić do domu? Żeby napadł iobrabował? Nie, dziś to nie do pomyślenia. Teraz tylko kraty woknach idruty pod napięciem.

Kiedy indziej jedziemy do strefy północnej imijamy wzgórze Providência, na którym wznosi się pierwsza zfaweli Rio. Pod wzgórzem stary dworzec kolejowy, smętna ruina.

– Ztego dworca wczasach studenckich jeździło się do São Paulo „srebrnym pociągiem”. Jazda trwała całą noc. Ale wygodnie, komfortowo: klimatyzacja, łóżka. Wiele młodych małżeństw kupowało przejazd tym pociągiem, apodróż była ich miesiącem miodowym.

Trudno sobie wyobrazić te czasy, myślę. Dawny dworzec to dziś rudera zpowybijanymi szybami iponiewierającymi się wokoło górami śmieci.

– Jak to było ztymi złotymi czasami Rio, kiedy się skończyły?

– Wlatach osiemdziesiątych zaczął się trafik, przemoc, strzelaniny. Do tego przeludnienie, zanieczyszczenie środowiska. Zroku na rok coraz gorzej. Ludzie też się zmienili… Teraz strach nimi rządzi. Strach iodwracanie wzroku od tego, co złe. Copacabana, Ipanema, Barra to Zona Sul, strefa południowa. Tam ludzie żyją zamknięci wswoim świecie. Mieszkają wstrzeżonych apartamentach, pracują wwieżowcach, czas wolny spędzają wcentrach handlowych, restauracjach ina plażach. Uprawiają sporty, zdrowo się odżywiają, robią operacje plastyczne, by ładniej wyglądać. Jak ktoś bogatszy, to jeździ opancerzonym samochodem. Wstrefie południowej wszyscy uprawiają politykę zamknięcia oczu na rzeczywistość.

– Zamknięcia oczu?

– Żyję wswoim świecie wZona Sul, chroniony ibezpieczny. Pieprzcie się, fawele, pieprz się, biedo inędzo. Pieprzcie się.

Jedziemy kawałek wciszy. Przed nami powoli jedzie policyjny radiowóz. Otavio zwalnia.

– Lepiej uważać. Zaraz będziemy przejeżdżać obok faweli. Jeśli ostrzelają policjantów, to inas może trafić kilka kulek.

Powoli toczymy się za radiowozem, agdy skręca wboczną ulicę, jedziemy naprzód wciszy.

– Ludzie się boją. Mnie też to wszystko rusza – zaczyna opowiadać. – Miałem niedawno taki dziwny sen. Śniło mi się, że wychodzę na ulicę wBarra iwidzę zprzerażeniem, że nie ma asfaltu ani palm, ani plaży, ani żadnej zieleni. Że wyrosła tu fawela. Na chodnikach stoją baraki, zabudowania faweli wcisnęły się wmniejsze uliczki iprzyrastają do dawnych domów. Nie ma wokoło żadnej przestrzeni, żadnego miejsca, gdzie nie widziałbym tych baraków. Odwróciłem się ibiegłem do domu, myśląc otym, że trzeba szybko go sprzedać, apotem uciekać jak najdalej. Że jeśli zaczekam jeszcze dzień, ceny runą, fawele zajmą całe miasto, wszystko stanie się jedną wielką fawelą. Obudziłem się ijuż nie mogłem zasnąć. Zacząłem nad tym wszystkim myśleć. Normalnie nie dostrzega się zmian, bo przychodzą one powoli. Przed twoim przyjazdem dużo myślałem oRio, wiele wspominałem. Zacząłem sobie uświadamiać, jak to miasto wyglądało za czasów mojej młodości ijak wygląda teraz. Wszystko się zmieniło, wszystko…

Cudowne miasto

Rio de Janeiro to miasto zbudowane na złudnych nadziejach. Pierwszą znich było położenie nad rzeką, którą odkrywca nazwał Rzeką Styczniową, aktóra po bliższym zbadaniu okazała się tylko zatoką. Nad nią portugalscy osiedleńcy wybudowali pierwsze kolonie handlowe, apotem osobne miasteczka, które dziś stanowią dzielnice metropolii. Napływali czarni niewolnicy zAfryki, Indianie zinterioru, coraz to nowe fale migrantów zEuropy. Mieszali się między sobą, toczyli życie, amiasto rosło.

Dziś Rio de Janeiro ma wedle różnych szacunków od sześciu do ośmiu milionów mieszkańców, alicząc zprzyległościami grubo ponad dwanaście milionów. Inie ubywa, bo Rio ściąga ludzi, ale ich nie wypuszcza. Do Rio przyjeżdżają ludzie obojętni, którzy potem zmieniają się wprzerażonych, apotem stają się po prostu miejscowymi.

To miasto zbudowane wedle praw natury iwciąż zgodnie znimi żyjące. Dzielnice umieszczone między łańcuchami granitowych skał, otoczone przez plaże, ocean, połacie lasu deszczowego. Miejsce, gdzie wspaniałe krajobrazy ścierają się zwidokami nędzy izaniedbania. Gdzie pierwszy świat styka się ztrzecim twarzą wtwarz. Miejsce tak samo piękne ipełne pozytywnej energii, jak iokrutne, bezwzględne izepsute. Turystów zachwyca widokami pocztówkowej strefy południowej. Migrantów od zawsze wabi jako miejsce, gdzie można zacząć życie od początku. Raperów ipisarzy inspiruje swoją żywiołowością ikontrastami.

Bo to miasto paradoksów iświatów równoległych. Każdy znich ma swoje prawa iobyczaje. Większość populacji żyje wświecie wybranym zkonieczności, stosując się do jego kanonów. Świat strefy południowej, świat faweli trafiku, świat faweli pod reżimem milicji. Świat wojowników zBOPE itrafikantów. Świat aktywistów politycznych, skorumpowanych włodarzy, milionerów jeżdżących pancernymi samochodami. Można tu dodać malutki światek turystów, którzy mało ztego miasta rozumieją inajczęściej nawet wolą za bardzo nie wnikać.

Czasem lepiej nie oglądać wiadomości inie poznawać danych liczbowych. Ile można się zamartwiać tym, że zpięćdziesięciu najgroźniejszych miast świata siedemnaście jest wBrazylii? Że wzeszłym roku wkraju zarejestrowano sześćdziesiąt trzy tysiące morderstw. Że stan Rio de Janeiro jest właściwie bankrutem iże od dawna określany jest jako dysfunkcjonalny. Może ifaktycznie taki jest, ale jakoś życie toczy się dalej. Ciągłe kalkulowanie ryzyka iuliczną czujność trzeba wsobie wykształcić, aby móc tu wmiarę normalnie żyć. Dziennikarze specjalizują się wwynajdywaniu barwnych icelnych porównań. Najnowsze brzmi: Dzisiejsze Rio to jak Medellín wczasach Pabla Escobara. Porównania tego typu nie odzwierciedlają prawdy, ale oddają klimat obecnych czasów.

Brazylia to kraj kojarzący się na świecie pozytywnie inieco frywolnie: zplażą, słońcem irozrywkowym stylem życia. Stereotyp przyjemny ipropagowany przez władze, którym zależy na ściąganiu turystów, ale niemający wielkiego znaczenia dla tych, którzy tu mieszkają.

To też świat kapitalizmu wniemal czystej formie, co ma tę zaletę, że można tu żyć wspaniale, jeśli są pieniądze, itę wadę, że szybko ląduje się pod mostem, jeśli pieniędzy zabraknie. Świat pełen wolności, wręcz anarchiczny, wktórym bezkarnie uchodzi niemal wszystko, ale trzeba uważać, bo realizacja czyjegoś pomysłu zgatunku „uchodzi wszystko” może się odbyć naszym kosztem.

Ijest to kraj, wktórym mimo kryzysów, biedy niższych klas społecznych ibandytyzmu panuje obezwładniająca atmosfera lekkości, przyjemności zchwili inieprzejmowania się. Rio nigdy nie było miastem przesadnie zadbanym, bezpiecznym ani zasobnym, ale też narzekanie nigdy nie zapewniało tu poprawy bytu. Kto nie rodził się bogaty, ten zawsze musiał kombinować, aby przetrwać. Dlatego każdy prawdziwy carioca to urodzony kombinator wpozytywnym tego słowa znaczeniu. Wesoły, ruchliwy, wygadany. Czujny, przewidujący potencjalne niebezpieczeństwa. Wiecznie żyjący na debecie i