Krew wojowników. Tom 3. Kondotier - Łukasz Czeszumski - ebook

Krew wojowników. Tom 3. Kondotier ebook

Łukasz Czeszumski

4,0
36,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kondotier gardzi strachem i słabością, za nic ma prawo i obyczaj. Sam stanowi o sobie i swoim życiu, a jego berłem wolności i władzy jest jego miecz i jego armia. Kondotier ma najlepszych żołnierzy i pełny trzos. Sięga po to co chce, i to otrzymuje. Nawet nie wie, że upadek czeka blisko...

Przybył do Italii kilka lat wcześniej, z chudą sakiewką i głową pełną marzeń. Był więźniem lochu w Mediolanie. Potem przemykał rzymskimi ulicami jako jeden z wielu zabijaków, a potem wprawiał się w żołnierskim rzemiośle. Teraz był kondotierem i Italia leżała u jego stóp.

Nadchodzi rok 1523. Kto włada Italią, ten włada światem. Gdy na polach bitew ścierają się armie, równolegle toczy się wojna zakulisowa: formują się tajne stowarzyszenia, działają szpiedzy, dokonują się skrytobójstwa.
Nadchodzą groźne czasy, które okażą się rajem i spełnieniem dla groźnych ludzi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 681

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Łukasz Czeszumski

Krew wojowników

Tom III

Kondotier

Copyright: Łukasz Czeszumski, CL Media Łukasz Czeszumski-Raczyński 2022

Strona autorska: www.czeszumski.com

WYDANIE I

ISBN 978-83-964077-5-7

Korekta: dr Katarzyna Wróbel

Konsultacje dot. zgodności historycznej: profesor Piotr Tafiłowski

Projekt okładki: Anna Damasiewicz

Skład i łamanie: Wydawnictwo ANATTA, anatta.pl

Niniejsza powieść jest dziełem literackim. Poza powszechnie znanymi wydarzeniami, postaciami i miejscami wszelkie nazwiska, osoby, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autora. Wszelkie podobieństwo do osób żyjących lub zmarłych, wydarzeń i miejsc jest całkowicie przypadkowe.

Condottiere (wł.) – przywódca grupy najemników zaangażowanych w liczne wojny pomiędzy włoskimi państwami od XIV do XVI wieku. Nazwa pochodzi od słowa „condotta”, czyli „kontrakt”, który określał warunki pełnienia służby dla miasta lub władcy.

Kondotierzy byli znani ze swoich agresywnych i nieposłusznych zachowań. Ich jedynym celem było zdobywanie osobistych korzyści, stąd często zmieniali strony.

– Encyklopedia Britannica

Gdybyś był niczym Faust, który dzięki paktowi z diabłem posiadł zdolność poruszania się po przestworzach i widzenia na setki mil, i gdybyś stanął na jednym ze szczytów Alp i spojrzał w stronę Italii, tego grobowca dawnego imperium, obecnie podzielonego na liczne i zaciekle konkurujące królestwa, księstwa i republiki, i gdybyś postanowił tam pofrunąć, aby je wszystkie zobaczyć, musiałbyś najpierw pokonać Lombardię. Wielkie księstwo pełne zielonych pól i winnic, szerokich gościńców, po których wędrują bezustannie kupieckie karawany wyładowane wszelkim dobrem.

Lombardia to najbogatsza z krain Italii. Jest jak wielki spichlerz pełen ciągle rodzących się obfitości. To kraina, która z wszystkich włoskich państewek wydaje się najbardziej nagrodzona przez Boga. Tu bowiem krzyżują się szlaki handlowe między Europą a Orientem, tu mistrzowie wszelkiego rzemiosła tworzą najdoskonalsze przedmioty codziennego użytku. Tu pracowici gospodarze mają wielkie stada tłustego bydła. Mają pola z uprawami, którym nie brak ani deszczu, ani słońca i które obradzają obficie każdego roku. I gdybyś to zobaczył, być może przyszłaby ci do głowy myśl, że w istocie kraina ta jest nie tylko bramą do Italii, ale też kluczem do władzy nad światem.

Ujrzałbyś stolicę tego księstwa, wspaniały Mediolan. To największe i najbogatsze miasto Italii, otoczone wysokimi murami i setkami strzelistych wież. To dom dla najzdolniejszych rzemieślników i siedziba bogatych kupieckich rodzin. Ci ludzie to klasa sama w sobie. Mieszczanie z dziada pradziada, którzy ewoluowali do swej pozycji z rzemieślniczych mistrzów. Nie wędrują po dalekich krainach świata jak Wenecjanie czy Genueńczycy, oni wolą prowadzić swoje interesy na miejscu. Tutaj produkować, a potem sprzedawać cudzoziemcom, których stać na produkty najwyższej jakości.

Mediolańskie klany nie lubują się w walce o władzę. Wolą mieć nad sobą opiekę silnego i sprawiedliwego księcia, który zapewni im bezpieczeństwo i możliwość rozwoju w zamian za słuszne daniny. Od wielu dekad takiego księcia jednak nie mają. Za to raz po raz po Lombardii przetaczają się cudzoziemskie armie. Zakuci w stal rycerze i bandy pikinierów nadchodzą a to z Francji i Szwajcarii, a to z cesarstwa niemieckiego i Hiszpanii. Od dekad gromady wojsk wyrzynają się na lombardzkich ziemiach. Najemnicy wygnali księcia z rodu Sforzów, a potem zabrali się za rozgrabianie wsi i miast, zaczęli trybutować kupców daninami ponad siły, gnębić i niewolić chłopów. Mieszkańcy nic nie mogli na to wszystko poradzić, bo już dawno, rozwijając się w kierunku rzemiosła i handlu, zatracili zdolność do obrony samych siebie. Już pierwszy Sforza utrzymywał wyłącznie armię najemną rekrutującą się z cudzoziemców, a kolejni książęta utrzymywali ten trend.

Ale Księstwo Mediolanu pozostaje silne niczym skała, bowiem wciąż jest i bogate, i ważne. Można znosić cudzoziemską niewolę i wysokie podatki, byle nie sięgać ręką po broń – bo to droga tylko dla tych, którzy mało cenią swoje życie, a ono jest przecież najważniejsze. Wielka polityka od dawna jest dla Lombardczyków rzeczą, którą zbywali, jak przystało na ludzi praktycznych, wzruszeniem ramion. Wzruszali nimi, gdy władał Sforza. Wzruszali, gdy władali Niemcy. Wzruszali, kiedy podbili ich Francuzi. Gdy po latach francuskiej niewoli nadeszli Hiszpanie, którzy wraz z niemieckimi landsknechtami z kretesem pobili francuską armię na polu pod Bicoccą. A potem gdy zwycięzcy usadzili u władzy jednego z ostatnich żyjących potomków dynastii Sforzów i najpierw się ucieszono, a potem znowu zajęto swoimi sprawami. Nowy władca był tak niepozorny, tak przezroczysty, tak pozbawiony jakichkolwiek konkretnych cech, że od razu obwołano go „kukiełką”. Mediolańczycy traktowali go tak, jak traktuje się chmury przelatujące nad głową albo rzekę płynącą w dolinie. Jest, bo jest.

Kto zobaczył zamek Sforzów, ten określał go nie mniej jak „cudem”. Pobudowany na kilku wyspach połączonych zwodzonymi mostami, a każda budowla tworzyła osobną fortecę. Co prawda największa z fortec sprawiała nieco kiepskie wrażenie, bo brakowało połowy jej wysokości. Kilka lat temu szwajcarscy najemnicy podczas pijackiej biesiady podpalili prochownię i spowodowali wybuch, w którym sami zginęli. Zgruchotana forteca obłożona była teraz rusztowaniami, trwała odbudowa.

Dostępu do zamku strzegły sześćdziesiąt dwa zwodzone mosty i prawie tysiąc osiemset wojennych machin. I to nie koniec wspaniałości tej budowli. Od zewnątrz zamek Sforzów był arcydziełem sztuki militarnej, a od wewnątrz – dworskiej. Przestronne komnaty z wielkimi oknami wpuszczającymi jasne światło, szerokie korytarze pokryte wzorzystymi dywanami. Ściany i sufity pokrywały wspaniałe freski. Jedne z nich przedstawiały widoki gęstej puszczy, inne sceny biblijne i rodzajowe.

Tej nocy na zamku Sforzów trwała doniosła uczta. Na sali balowej grajkowie grali piękną melodię, której wtórował chór madrygału, damy kręciły sukniami, kawalerowie uśmiechali się z łaskawością, słudzy sypali płatkami kwiatów.

W komnacie zebrali się przy długim stole najważniejsi goście na balu. Książę Francesco Sforza siedział u szczytu stołu. Niemieccy kapitanowie polewali mu wina, hiszpańscy hidalgowie zabawiali rozmową, dworacy rzucali anegdotami. Śmiech niósł się echem korytarzami zamku.

Francesco wychylił puchar, westchnął, a potem zapadł w dziwną melancholię, spoglądając w dal. Niemcy i Hiszpanie zajęli się swoim towarzystwem.

Siedzący z boku książę Damiano Dimarco uważnie spojrzał na Sforzę. Francesco dla niewprawnego oka sprawiał wrażenie rozbawionego, pogrążonego w pijackiej euforii. Książę jednak zobaczył w tym momencie jego prawdziwe uczucia. Uśmiech, który był wymuszony i sztuczny. Rysy wyostrzone przez ostatnie miesiące skrywanej rozpaczy. I oczy bez śladu wesołości. I zobaczył książę, na co Francesco tak się zapatrzył. Na umieszczony na ścianie herb rodziny Sforzów. Dumne orły i węże pożerające ludzi, dziedzictwo upadłych Viscontich. Być może Sforza zobaczył patrzące na niego z zaświatów oczy jego wielkich przodków, którym tak bardzo chciałby dorównać?

Oczy walecznego Muzio, który jako szesnastoletni syn wieśniaka przystąpił do zgrai najemników, po latach stał się ich liderem, a potem zdobywcą Mediolanu i założycielem książęcej dynastii.

Oczy pierwszego Francesca, który prowadził legiony do boju tak skutecznie, że papież uczynił go dowódcą swojej armii.

Oczy gniewnego, ale jakże skutecznego Galeazza, który był twórcą potęgi Mediolanu, a o którego wyczynach z kobietami krążyły legendy po całej Italii.

Oczy nieznającej strachu Cateriny, która walczyła dzielnie przeciw potężnemu synowi papieża Cezarowi Borgii, a potem, pozornie pokonana, oddała mu swoje ciało i udawała miłość, by odzyskać księstwo.

Oczy bezlitosnego i zepsutego Ludwika, który choć skończył marnie, to wielu dokonał w swoim życiu intryg, skrytobójstw i miłosnych podbojów. Którego wysmakowanie w dziełach sztuki zamieniło zamek i wnętrza mediolańskich kościołów w istne galerie cudownych fresków. I który przez swą chciwość rozpętał cudzoziemskie wojny w Italii, na własną zresztą zgubę.

Dimarco patrzył dyskretnie na księcia Mediolanu i czytał z jego oczu jak z otwartej księgi. I dumał. Nie dziwił się ani tęsknocie za potęgą, ani żądzy władzy, bo były to w jego świecie przymioty zwyczajne i powszechne. Zastanawiał się nad tym, co trzy noce wcześniej widział w dziwnej wizji, którą przywołał mu jego mistrz. Dimarco, choć tak biegły w sztuce wtajemniczonych, nie umiał połączyć tych widoków z obecnymi wydarzeniami.

Trzy dni wcześniej Damiano wsiadł na konia i wyruszył samotnie w drogę do niewielkiego miasteczka oddalonego kilka lig od Mediolanu. Ubrany w prosty ciemny płaszcz i mieszczański kapelusz nie przykuł po drodze niczyjej uwagi. W godzinie zmierzchu przejechał przez piaszczyste drożynki miasteczka, mijając porośnięte dzikim krzewem chałupy. Przejechał przez pusty plac przed katedrą, a potem, za ostatnimi zabudowaniami, wjechał ścieżką w las. Zsiadł z konia i poprowadził go za uzdę przez mroczne knieje aż do opuszczonej ruiny. Tam uwiązał konia do gałęzi. Rozejrzał się bacznie, przez chwilę nasłuchiwał.

Starzec siedział nieruchomo, oparty o filar starożytnej świątyni. W ciemności widać było tylko zarys jego postaci okutanej w opończę. Gdyby nie to, że się odezwał, książę by go nie zauważył, tak bardzo zlewał się z otoczeniem.

– Książę Dimarco… – rozległ się w ciszy głos Mistrza.

Damiano klęknął, pocałował brzeg jego szaty i usiadł przed nim.

– Mistrzu – szeptał Dimarco – dzięki ci za to wezwanie. Tak wiele osiągnąłem w tym czasie, tak wiele celów spełniłem, a tak wiele jeszcze mi zostało…

– Nie możesz spoczywać na laurach. Czekają cię trudne chwile. Najcięższe wyzwania w twoim życiu, choć nic tego na razie nie zapowiada – rzekł starzec.

– Mistrzu, cóż może pójść nie tak? Udało mi się przeciągnąć Wenecjan na naszą stronę, udało mi się umocnić władzę w Neapolu i w Mondragone, udało mi się pozyskać łaski cesarza. Francuzi są rozbijani przez nasze oddziały. Imperium rośnie w siłę.

– Powściągnij zapał i ambicję, bo one cię zaślepiają. Zważaj nie tylko na wroga zewnętrznego, ale przede wszystkim na żmije w twoim otoczeniu.

– Mistrzu, czy mówisz o zdrajcach? Domyślam się…

Starzec przez długą chwilę milczał. W końcu rozległ się jego głos.

– Nie wolno lekceważyć słabości ludzkiej natury. Gdy zjednoczeni wspólną sprawą ludzie uzyskują zwycięstwo, ich braterstwo znika i zaczynają pożerać się nawzajem. Każdy z nich chce wtedy jak najwięcej dla siebie i poniżenia innych. Zazdrość staje się ich opętaniem. Wystrzegaj się tego momentu.

– Kto, Mistrzu? Czy znasz ich imiona?

– Sam je łatwo poznasz, jeśli będziesz uważnie przypatrywał się samym tylko czynom. Ludzie są jak cienie, którym władza daje twarze i rodowody. Strzeż się zdradzieckich i kłamliwych. Trzymaj ich blisko siebie, odgrywaj słabszego, niż jesteś. I pamiętaj, że musisz ich sobie podporządkować, a nie usuwać ich z drogi.

– Tak jak mnie uczyłeś, Mistrzu. Podporządkować wspólną tajemnicą, wspólnym wrogiem, strachem, zaspokojeniem chciwości…

– Pamiętaj, ludzie zawsze poruszają się w swoich płaszczyznach życia. Nie koncentruj się tylko na płaszczyźnie ludzi władzy. Działaj na innych płaszczyznach, jak to zawsze czyniłeś ku swojej chwale.

– Dbam o to, by mieć swoich popleczników pośród kondotierów, kupców, artystów, bandytów, ladacznic. Każda z płaszczyzn życia ma znaczenie dla całości. Nie zapominam o tym… Ale wciąż jestem tylko kalabryjskim księciem. Nie mam tytułów w innych krainach Italii. Czy powinienem ich pożądać, a jeśli tak, to jak je zdobyć?

– Nie pożądaj pozycji, bo im jest ona wyższa, tym więcej wrogów będzie chciało cię z niej strącić. Najlepiej jest działać w cieniu, pociągać za sznurki marionetek. Wspomagaj zuchwałych, inspiruj ich działaniami, a potem wyjmuj z tego korzyść.

– Mistrzu, zuchwałych nie znajdę na dworze. Zamek w Mediolanie to wielkie gniazdo żmij. Tam wszyscy tylko spiskują i wywyższają się.

– Więc usuń się z dworu. Skryj się w cieniu, aby mieć stamtąd ogląd całej sytuacji.

– Tak zrobię. Nasycę dwór moimi szpiegami, a sam zajmę jakąś posiadłość…

– Twój wróg bardzo intensywnie teraz spiskuje. Po tym, czego dokonałeś w Wenecji, rzeka przeznaczenia została zawrócona. On poczuł to jako najboleśniejszy cios i teraz robi wszystko, aby odwrócić na powrót bieg rzeki. Jest tak biegły w swojej sztuce, że może mu się to udać.

– Człowiek spod herbu węża… Wiem. Ale związałem mu ręce swoimi działaniami. Pousuwałem jego stronników w Rzymie, odsunąłem go od Wenecjan, zastraszyłem jego syna, winę zrzuciłem na kardynała…

– Jego ręce właśnie rozplątują się z więzów. Uczyłem cię przecież: każde zwycięstwo trzeba doprowadzić do końca. Nie zapominać o wrogach, bo oni zaczną wtedy wzrastać.

– Więc uderzę w jego serce! Tak zrobię.

– Pamiętasz, gdy uczyłem cię o teorii komnaty z tysiącem luster? Wszystko na tym świecie jest ze sobą nawzajem powiązane. Wszystko, co widzimy, jest odbiciem czegoś, co odbywa się gdzieś dalej.

– Rozumiem. Mediolan, Królestwo Francji, imperium tureckie… Najpierw usunąć cierń ze stopy, aby móc wędrować dalej…

– Nie mamy wiele czasu – napomniał nagle Mistrz. – Nikt nie wie, co przyniesie przyszłość. Gwiazdy zmieniają swoje położenie, są kapryśne i gniewne. Wizje. Wejrzyj w siebie, zamknij oczy.

Książę zamknął oczy. Ukazała mu się twarz pięknej kobiety. Znał ją tylko przelotnie, ostatni raz widział kilka lat wcześniej. Teraz jednak właśnie ona mu się ukazała jako pierwsza. Miała dumny i zawzięty wyraz twarzy. Zafalowała i znikła. Pojawiła się wspaniała, zdobiona złotem papieska mitra. Leżała złachmaniona na brudnej ziemi i była pobrudzona krwią. Wtedy zobaczył błyskające miecze, piki wrażane w ciała ludzkie, usłyszał krzyki i lamenty. A potem zobaczył płonący Rzym i Tyber, którego wodami spływała krew i posiekane mieczami trupy. Aż wizje zniknęły i wróciła ciemność. Gwieździste niebo, potrzaskane kształty rzymskich kolumn, głos cykad w gęstym lesie.

– To przyszłość?! – wyrzucił zszokowany książę. – To wszystko przyszłość! – Kręcił głową w niedowierzaniu. – To chaos. Nic z tego nie rozumiem. Twarz tej dziewczyny z Reggio, czapka papieża, wojna… Nie ma żadnego związku!

– To, co pozornie wydaje się chaosem, dla rozumiejących kulisy układa się w zwykłą linię życia.

– Ile mam czasu?

– Czas spokoju nigdy nie jest czasem spokoju. Jest tylko jak… cisza przed burzą.

ROZDZIAŁ I

Góry

Czerwiec roku 1523

Jak okiem sięgnąć tylko kolosy gór, a nad nimi czarne chmury siekące zimnym deszczem. Pustkowie, wszędzie pustkowie. Żaden naród nie był wystarczająco twardy, aby nauczyć się przetrwać w takim miejscu.

Wąska i zaniedbana ścieżka wiodła zboczami tuż nad krawędzią przepaści. Szlakiem tym jechało pięciu jeźdźców. Czterech mężczyzn, którym przewodziła kobieta. Wszyscy byli przemoczeni deszczem, zziębnięci do szpiku kości. Ich konie ledwie trzymały się na nogach. Twarze mężczyzn pokryte były brudem, wykrzywione w cierpieniu. Przeklinali, a czasem jęczeli niczym skomlące psy. Przeklinali te góry z ich stromymi szlakami, przeklinali deszcz, który od wielu dni ich moczył, przeklinali głód, zimno i poniewierkę. Czasem się odzywali, głosami zachrypniętymi i pełnymi boleści. Błagalnymi, to znów niebezpiecznie gniewnymi:

– Sczeźniemy tu z głodu i zimna. Pani, słyszysz? Pani, nigdy go nie odnajdziemy. To, co robimy, to szaleństwo. Pani, miej łaskę. Skończyło się nam jedzenie, nie mamy furażu dla koni. Wkrótce opadniemy z sił i już nie będziemy mogli zawrócić. Albo zabłądzimy i zostaniemy tu na zawsze. My nie chcemy umierać, o pani. Nie chcemy umierać, słyszysz nas?! Nie chcemy!

Kobieta jechała na przedzie. Puszczała ich rozpaczliwe słowa mimo uszu i milczała. Tak jak oni trzęsła się z zimna, a zmoczone deszczem włosy spływały strąkami na jej twarz. Usta zacisnęła, aby nie szczękać zębami. Oczy, zmęczone i smutne, uparcie wpatrywały się w szlak, w tę nędzną ścieżkę biegnącą brzegiem kanionu. W myślach wypowiadała jego imię. Raz za razem, bez przerwy. W jakiś przedziwny sposób dodawało jej to otuchy jeszcze bardziej niż modlitwa, którą szeptała nocami.

Na skórze szyi czuła ciężar i ciepło bijące od niewielkiego złotego medalionu. Pamiętała jak dziś ten dzień, dziesięć lat wcześniej, gdy go jej podarował. Przywiózł go z pewnej podejrzanej wyprawy kupieckiej, na której nadspodziewanie się wzbogacił. Po powrocie pokazał jej sakwę pełną srebrnych monet i ten złoty medalion, który po otwarciu ukazywał portrety jego i jej.

– Zamówiłem go u najlepszego złotnika Neapolu. To my. Na zawsze, Giovanno – rzekł i założył go jej na szyję. Przyjęła go z uśmiechem i radością w sercu.

I pamiętała jego kolejną wyprawę, ten ostatni wieczór. Wieczór pożegnania. Gdy decyzja już zapadła, a on o świcie miał wyruszyć w daleką drogę. Giovanna była pełna obaw, dusiła w sobie złość. On przeciwnie. Był pełen nadziei, podniecony, energiczny. Pojechali konno na skalne klify wznoszące się nad Reggio. Siedzieli na łące, patrząc, jak słońce zachodzi za morze, a potem jak gwiazdy zapalają się na niebie.

– To wielka szansa – powtarzał ciągle. – Będziemy w końcu zamożni. Będziemy mieli ziemię i karawany. Będziemy mieszkać we wspaniałym domu. Będziemy mieli wszystko, co najlepsze. To, na co zasłużyliśmy. Będą nas szanować i kłaniać się w pas. Osiągniemy to. Osiągniemy, bo takie jest nasze przeznaczenie.

Nie chciała go słuchać. Jego słowa były dla niej puste. Nie słyszała w nich ognia, tylko rozpacz. Miała złe przeczucie, które zaczerniało wszelkie wspaniałe wizje, jakie jej mąż kreślił pod gwiaździstym niebem. Nie potrafiła jednak protestować. Wiedziała, że nie zmieni jego decyzji. Był głuchy na jej ostrzeżenia. Zawsze ją szanował i wiedziała, że ją kocha nie mniej niż ona jego. Teraz jednak otrzymał propozycję, której nie zamierzał odrzucać. Propozycję, która miała okazać się szansą na lepsze życie.

– Musisz do mnie wrócić – powiedziała, zapatrzona w jego oczy. – Każdego dnia będę modliła się o to, abyś wrócił.

– Wrócę i osiągniemy wszystko, o czym przyszło nam marzyć – zapewniał, patrząc w gwiazdy i zionąc z ust zapachem wina. – I spełni się to najważniejsze. Wtedy na pewno – dodał po chwili, czym pokazał, jak bardzo zaślepiony jest wizją chwalebnej przyszłości. Byli bezdzietni, lecz dla niego i to miało się zmienić, gdy tylko się uda. Zabawne, „gdy się uda”, a nie „jeśli się uda”.

– Nasze życie jest skromne, ale dobre. Można je polepszyć bez ryzykowania – odpowiedziała. – Pamiętasz, Eduardzie, że wszyscy, których kochałam, już dawno umarli? Został mi tylko mój ojciec i ty.

– Nigdy nie znałem cię jako kobiety tchórzliwej, Giovanno. Tyle razy wyruszałem z karawanami z wełną do Neapolu. Przecież kilkakrotnie sama mi towarzyszyłaś. Nie okazałaś strachu nawet wtedy, gdy zbójcy napadli nas za Reggio. Ani wtedy, gdy stado bawołów stratowało nasze muły.

– Teraz nie jedziesz do Neapolu, a do dalekich krain, których nie znasz. Miałam zły sen, w którym…

– Do diabła ze złymi snami! Skoro nie znam tych ziem, to muszę tam ruszyć, aby przekonać się, ile są warte. Pamiętaj, jak wielką przysługę wykonam tym dla naszego księcia. Wyruszam o świcie i nawet nie myśl o tym, że miałabyś ronić łzy lub czynić mi wyrzuty, gdy ludzie księcia będą patrzeć!

O świcie wyjechał, z zaledwie trzema towarzyszami. A potem były długie miesiące oczekiwania. Nie marnowała ich bezczynnie. Nie leżało to w jej naturze ani nie mogłaby sobie na to pozwolić. Musiała pomagać ojcu w warsztacie sukienniczym, zapisywać rachunki. Posyłać po mulników, aby przewieźli sukno do portu, i opłacać kapitanów, aby zawozili je na Sycylię i do Neapolu. Od kiedy jej bracia wyruszyli na wojnę i na niej zginęli, tylko ona mogła pomagać ojcu w interesach, mimo że zajęcia te typowe były dla mężczyzn i źle ją z tego powodu postrzegano.

Co kilka dni, gdy miała wolną chwilę, jechała do pani Dimarco do zamku książęcego, którego kamienne mury wznosiły się nad najwyższym z klifów Reggio. Na bramie zawsze kazano jej czekać i niemal zawsze musiała tam znosić pożądliwe spojrzenia hiszpańskich żołdaków. Na więcej niż głodne spojrzenia nie poważali się od czasu, kiedy widząc wulgarny gest, jaki jeden z nich zaprezentował drugiemu, zadała mu kuksańca i nazwała osłem pozbawionym jąder. Zaczęli ją traktować z pozornym szacunkiem, obrażać już tylko spojrzeniami. Potem przybiegał służący, mówiąc, że pani nakazuje ją wprowadzić. Siadały w komnacie, służba wnosiła przekąski, a one mogły w spokoju porozmawiać i pożartować.

Giovanna, gdy tylko wyszła z klasztoru, gdzie spędziła trzy lata na modlitwie i nauce, co było obowiązującym zwyczajem dotyczącym każdej dziewczyny z dobrego domu, wyszła za mąż za Eduarda. Ten zapewnił jej służbę u pani na zamku. Caterina Dimarco była tylko kilka lat starsza od niej. Była Hiszpanką wysokiego rodu. Kobietą inteligentną, oczytaną i nie miała nic z zadęcia charakteryzującego tych, których jedynym walorem w życiu jest urodzenie się w bogatej familii. U boku Cateriny Giovanna nauczyła się dworskich manier, rachowania i tego, jak funkcjonują sprawy wielkiego świata. Obie dzieliły radości i smutki, łączyła je tęsknota za wiecznie wędrującymi po świecie mężami. Giovannę, choć pochodziła z niezamożnej rodziny kupieckiej, pani Caterina traktowała jak równą sobie. Obie były samotne w tym porcie na krańcu świata, na wybrzeżu nękanym przez mauretańskich korsarzy i kalabryjskich zbójców, na zamku, który zaludniali ponurzy i zadzierający nosa hiszpańscy hidalgowie, ich żołnierze, będący najemnikami z wszystkich stron świata, kalabryjscy baronowie, przymilający się do Hiszpanów, a po cichu robiący im na przekór, wreszcie dworskie damy, snujące bezustanne intrygi mające wywindować kariery ich mężów. Nie mówiąc już o plebsie z Reggio, narodzie rybaków i pasterzy, ludziach prostych, zawistnych, a przede wszystkim nędznych. Tu, w Reggio, kobiety miały rodzić dzieci i nie wychodzić z domu, jak kazał odwieczny obyczaj. Giovanny nie obchodziły dziwaczne obyczaje ani karcenie ze strony innych ludzi. Jej bracia zginęli, więc kto jak nie ona miał pomagać staremu ojcu i Eduardowi?

Za każdą wizytą u księżnej Giovanna pytała, czy nadeszły listy od jej męża. I nadchodziły.

Po dwóch tygodniach – z zamku w Neapolu. Eduardo pisał o trudnej wędrówce przez góry. O koniu, który utopił się podczas przeprawy przez wezbraną rzekę. Wychwalał wicekróla de Lannoya, który przyjął ich na zamku niczym braci, ugościł i opłacił ich pobyt.

Potem, po miesiącu, nadszedł list z Rzymu. Krótki i zdawkowy. A potem, w dwa miesiące od wyruszenia, ostatni list. Z Mediolanu. Eduardo cieszył się, że księstwo trafiło do hiszpańskiej macierzy, że wszystko jest tu kontrolowane przez hiszpańskich rycerzy. „Mediolan jest wielki i wspaniały”, pisał. „Neapol przy nim to jak pasterskie obejście. Reggio to przy nim jak kurnik”.

Spotkałem się z naszymi panami. Wszystko wygląda pomyślnie. Obiecali mi wielkie nagrody i liczne przywileje, jeśli mi się uda. Znalazłem i zatrudniłem zbrojnych, którzy będą nam towarzyszyć. Za dwa dni wyruszamy. To najtrudniejszy etap tej podróży, ale to właśnie w nim czeka nas chwała, moja ukochana Giovanno.

A potem nie nadszedł już żaden list. Ani żadna wieść. Minęło pół roku. Przyszło niedowierzanie, rozpacz, przerażenie. Narastający ból, biorący się z niepewności i podejrzeń.

Pani Caterina słała listy do władców i dowódców wojsk. Odpisywali, że nie znają losów Eduarda. Wicekról Neapolu zapewnił, że rozesłał swoich ludzi do Mediolanu, aby szukali. Być może naprawdę szukali, ale i tak nie odkryli ani śladu.

Życie w Reggio stało się dla Giovanny udręką. Interesy jej ojca szły coraz gorzej. Kuzyni Eduarda rozkradali majątek. Kupcy z Sycylii i z Neapolu zamawiali coraz mniej tkanin, kupując taniej z innych źródeł. Piraci pustoszyli wybrzeża. Galery coraz rzadziej pływały do Neapolu, obawiając się napadów. Giovanna, pogrążona w tęsknocie i obawach o męża, zaczęła być wytykana palcami. W Kalabrii to mężczyzna jest gwarantem honoru kobiety. Wdowy są odsuwane na margines społeczności, podejrzewane o wszelkie możliwe grzechy. Paskudni żołnierze z bramy zamku coraz odważniej na nią patrzyli, dworacy pozwalali sobie na poufałości. Co będzie, gdy ojciec umrze, gdy zostanie zupełnie sama, na pastwę wszelkich niegodziwców? Była zbyt dumna, aby pozwolić sobie na jakąkolwiek podległość. Znała mężczyzn, wiedziała, jacy są. Eduardo był jedynym, którego zaakceptowała w swoim życiu. A teraz gdzie on jest? Co się z nim stało?

I nastąpiła decyzja. A potem rozmowa z ojcem. Zbieranie resztek oszczędności. I szukanie kilku odważnych mężczyzn, w czym pomogła jej pani Caterina, która na początku gorąco odwodziła ją od pomysłu, lecz potem dała się przekonać i wiele pomogła.

Pojedzie odnaleźć Eduarda.

Tygodnie przeklętej podróży. Przez suche góry Avellino, przez wizytę na zamku wicekróla de Lannoya, który nie tylko nie udzielił jej gościny, ale rozkazał wracać natychmiast do Reggio i poniechać „szalonych pomysłów” i z którym rozstała się w złości i krzykach. Długa, męcząca podróż przez całą Italię. W drodze omijali główne gościńce, aby nie natknąć się na zbójeckie bandy albo nie mniej groźne grupki plączących się najemników, którzy rozpełźli się po całej chyba Italii i wszyscy głodni byli jak wilki pieniędzy, przelewu krwi i kobiecego ciała. Wiele niebezpieczeństw ominęło ich w tej drodze. Nic jednak nie mogło przygotować na przejście przez góry na północ od Mediolanu. Te same, w których najprawdopodobniej zaginął Eduardo.

Tutaj zaczęli błądzić, a mężczyźni z pocztu, choć najtwardsi i najwierniejsi, jakich miała do pomocy, zaczęli mięknąć i ulegać słabości. Głód, zimno i wyobcowanie wyzuło ich z siły woli. Zdawało się, jakby te przeklęte góry rzuciły na nich jakiś zły urok. Teraz od samego ranka klęli i złościli się, a ich wierność wisiała na włosku.

– Giovanno, pani nasza! – jęknął nagle Adolfo, żylasty czarnobrody mąż, gwardzista z zamku Dimarco. – Przecież nigdy w tych górach nie znajdziemy tego błazna!

W Giovannę jakby grom strzelił. Zawróciła konia, podjechała do Adolfa.

– Nie ośmielaj się nazywać tak mojego męża! – krzyknęła ze złością.

– A jak mam nazywać tego, który najpewniej postradał życie swoje, a teraz postrada także nasze i twoje, o pani? Wiernie ci służyliśmy, ale każdy człowiek ma granicę trudów, które może znieść!

– Musimy dać radę. Musimy – odrzekła Giovanna.

– Nie wytrzymamy dłużej. Przecież nie znamy szlaku, którym wyruszył! Zatracimy się, a nie znajdziemy go.

– Będziemy go szukać do skutku.

– Księżna Dimarco dała wam list polecający. Musimy zawrócić do Mediolanu. Musimy poprosić o pomoc tego człowieka.

Giovanna zamyśliła się, po czym pokręciła zdecydowanie głową.

– Nigdy. Tego nie zrobimy. Tego nie wolno nam czynić.

– Pani. Ja wiem, co sądzisz o tym człowieku. Wiem, co o nim mówią. Ale pani Giovanno… bez jego pomocy i tak będziemy zgubieni.

– Do diabła, Adolfo! Wiesz doskonale, że to człowiek, z którym jeśli się zadamy, już nigdy nie wypuści nas ze swoich rąk. No? Co jeszcze chcesz powiedzieć, Adolfo? – prawie krzyknęła ze złością.

Adolfo potarł dłonią brodę i wskazał gestem na straszliwe góry ciągnące się w koło aż po horyzont. W jego oczach były łzy, lecz mówił szczerze.

– Że nie mamy wyjścia. Ja też się go obawiam, ale pani Giovanno, nie ma dla nas innego ratunku. Jeśli chcesz odnaleźć swojego męża, to tylko ten człowiek może nam w tym pomóc. Jeśli nie on, to kto?

Było słoneczne, ciepłe południe. Kolumna francuskiej armii kroczyła gościńcem do granic Italii. Przewodziła kawaleria. Powiewały nad rycerzami sztandary miast i zamków, furkotały szkarłatne chorągiewki umieszczone przy szpicach kopii. Dalej jechały szeregi lekkiej jazdy, liczne wozy taborowe, a potem nieprzeliczone szeregi piechotników. Długa była za nimi wędrówka – z najdalszych prowincji Francji, potem przez Alpy, a teraz do celu ich drogi, Księstwa Mediolanu, które król Franciszek rozkazał im odbić z rąk Hiszpanów. Ciągnęły liczne zapasy dla wojsk w Mediolanie, ciągnęli nowi żołnierze mający wesprzeć stare załogi. Jak to młodzi żołnierze – na początku rozpierał ich zapał i energia, a potem tygodnie monotonnego marszu wycisnęły z nich wszystkie siły i ochotę. Patrzyli na słońce na niebie i liczyli czas do wieczornego odpoczynku. Długo jeszcze, bardzo długo. Sapali ciężko, sarkając na swój los.

Kolumna dotarła do brzegów lasu. Środkiem szedł gościniec, a po bokach rosły dęby i dzikie krzaki. Niektórzy może zwrócili uwagę na pewien dziwny szczegół. Na całkowitą ciszę, jaka w tym miejscu panowała. Nie hałasowały ptaki ani nawet owady. Ale zmęczone wojsko nie zastanawiało się nad tym.

Z gromowym hukiem rozległa się salwa. Stało się to tak niespodziewanie, że wielu pomyślało, że to burza. Dopiero gdy zobaczyli towarzyszy spadających z koni i usłyszeli krzyki rannych, zrozumieli, co się stało. Z lasu wybiegały tymczasem gromady hiszpańskich żołnierzy. Gwałtownie uderzyli na kolumnę z pikami i mieczami. Powstała scena zupełnego chaosu. Konie kwiczały i stawały dęba, zmęczeni piechurzy zrywali się do ucieczki, po czym dostawali ciosy w plecy. Atak z lasu był tak gwałtowny, jak szybko się skończył. Na odgłosy gwizdnięć napastnicy pobiegli do lasu i zniknęli w jego gęstwinie, zanim oficerowie zdołali zorganizować kontratak.

Był środek nocy. Wojsko francuskie spało w obozie. Rycerze w potężnych namiotach z wszelkimi wygodami, zwykli jeźdźcy w mniejszych, piechotnicy pod zwykłymi derkami. Warunki nie były jednak nieprzyjemne. Od kiedy przejechali przez Alpy, niebo było pogodne, a noce ciepłe. Mogli w końcu zjeść wieczerzę, ułożyć się wygodnie i zasnąć, zapominając o spiekocie dnia, o katorżniczym marszu i o wrogu, który niehonorowo i zdradziecko ich dzisiaj napadł. Do wieczerzy wydano powiększoną rację wina w celu uspokojenia nerwów, a po jego wypiciu udano się na spoczynek.

Dwaj wartownicy strzegący wschodniego rogu obozu nie usłyszeli zakradających się napastników. Byli po kolei łapani i duszeni. Z ciemności lasu wyszedł gęsiego szereg mężczyzn uzbrojonych w rapiery, sztylety i skrócone piki. Na zbroje mieli nałożone białe koszule. Szli gęsiego, szybko i pewnie, kierując się do majaczących w oddaleniu namiotów rycerskich. Na swej drodze napotkali tylko jakiegoś ciurę, który gnębiony biegunką pędził do kępy krzaków i który – obrzuciwszy szereg przybyszów spojrzeniem – pobiegł w swoją stronę. Zbliżyli się do jednego z dużych namiotów. Będący na czele kapitan odgarnął jego poły i dał znak ludziom. Kilku wbiegło do namiotu. Paskudny chrzęst stali wbijającej się w ciało ludzkie, jęki. Jeden głośny wrzask zabijanego, który raptownie się urwał.

Pozostali Hiszpanie wpadali do namiotów obok, zadając pchnięcia rapierami i sztyletami. W niektórych namiotach dochodziło do zaciekłej walki. W świetle lontów arkebuzów przeszukiwano skrzynie, odcinano trzosy, zabierano kosztowności.

Po kilku długich chwilach napastnicy wybiegli z obozu i dopadli do koni ukrytych w lesie.

W obozie panował całkowity chaos. Dowódcy krzykiem próbowali zaprowadzić spokój. Nikt dokładnie nie wiedział, co się właśnie wydarzyło, a biegający bezradnie żołnierze wpadali na leżące trupy swoich towarzyszy.

Jeden krzyk wznosił się najgłośniej ze wszystkich. Krzyk pełen rozpaczy i gniewu należący do jednego z baronów, który stał z pochodnią nad martwym młodzieńcem i rozpaczał.

– Zabili mojego syna! Ach, zbrodniarze! Na wszystkie świętości, moja zemsta ich dosięgnie!

Było upalne popołudnie. Kompania stała na środku porośniętej kolczastymi krzewami równiny. Zmęczeni, niewyspani, czekali w milczeniu. Czterdziestu konnych i siedemdziesięciu pieszych żołnierzy neapolitańskiej tercji. Oblizywali spieczone z pragnienia usta. Bukłaki dawno były puste.

Kapitan stał wyprostowany w siodle rumaka i wbijał wzrok w horyzont. Tam, w miejscu, gdzie równinę przecinała rzeka, będą mogli wreszcie napoić konie i siebie samych. Zatrzymał jednak spragnione wojsko i wysłał najpierw zwiadowców, aby sprawdzili, czy podejście do rzeki jest bezpieczne.

Od długich tygodni kapitan działał ze swoją kompanią po pograniczu, napadając francuskie oddziały, które szły na Mediolan. Kąsali wielkie kolumny wojskowe we dnie i w nocy. Zawsze z zaskoczenia, zawsze nowym, sprytnym sposobem. Kapitan był w swoim żywiole. Zasadzki, nocne ataki na tabory wroga, zwodzenie rycerskiej konnicy pozorowanymi szturmami… Tego wszystkiego uczył się jako młodzik wśród serbskich najemników polskiego króla, a teraz wprawiał w tej sztuce swoich żołnierzy. Muszkiety i arkebuzy okazały się w tych działaniach nieocenione. Salwa arkebuzerów zza osłony skał, pozorowany atak konnicy, druga salwa w zdezorientowanego wroga. Odstąpienie, a kilka godzin później nowa zasadzka. Pozorowali ucieczkę konnicy, a gdy Francuzi ruszali w pogoń, wpadali prosto przed lufy ukrytych wśród zarośli arkebuzerów. Nocne napady na obozy wroga były specjalnością hiszpańską przejętą od Arabów i zwano je camiseadami – od białych koszul, które napastnicy zakładali, by rozpoznać się nawzajem w ciemnościach. Gdy udawało im się cicho usunąć wartowników, czynili w pogrążonych we śnie obozach piekielne zniszczenia, a potem rozpływali się w ciemnościach nocy. Jakąż radość dawały te napady na nieraz dziesięciokrotnie liczniejszych wrogów…

Tym razem jednak camiseada skończyła się inaczej niż zwykle. Francuzi jeszcze tej samej nocy porzucili swój obóz i tabory, wzięli pod broń wszystkich żołnierzy i wyruszyli w ślad za Hiszpanami. Kawaleria obsadziła wzgórza i gościńce. Pogoń po raz pierwszy była prowadzona w sposób metodyczny i wytrwały. Od świtu przez cały dzień gromady francuskich piechotników i kawalerzystów deptały im po piętach.

Pot kapał na oczy, rozgrzana stal hełmu parzyła głowę. Czuł na sobie niecierpliwe spojrzenia żołnierzy. Zdziwiła ich jego decyzja. Przecież rzeka była tak blisko! Ledwie kwarta ligi. Chwila marszu i mogliby zanurzyć usta w zimnej, rozkosznej wodzie, która dla umierającego z pragnienia jest pyszniejsza niż najlepsze wino.

Nagle coś błysnęło w oddali. Uniósł się w strzemionach, wytężył wzrok.

– Kapitanie, widzę ruch na brzegu lasu za nami – odezwał się Carlo – widzę piki i hełmy! Są za nami…

Odwrócił się, spojrzał do tyłu. Istotnie, z lasu oddalonego od nich o nie więcej niż pół ligi wychodziły szeregi francuskiej piechoty.

– Tam, na lewo! – krzyknął jakiś żołnierz. – Zza tych krzaków widać ostrza pik! Stamtąd też na nas idą!

Ruszył powoli do przodu, w stronę rzeki. Wyraźnie widział galopującego naprzeciw zwiadowcę. Jednego! Gdzie pozostali dwaj? Zwiadowca pędził, prawą ręką kręcąc w powietrzu niezgrabne koła. Psiakrew! Ten gest był oznaką zasadzki. Byli otoczeni, a wróg zdążył już obsadzić rzekę. „Jesteśmy zgubieni” – uświadomił sobie.

Rozejrzał się rozpaczliwie, lecz w zasięgu wzroku była tylko równina. Żadnego wzgórka, żadnego miejsca nadającego się do obrony. Trudno, tutaj przyjdzie im walczyć i tutaj przyjdzie im zginąć.

– Arkebuzy nabite?! Wszyscy nabili arkebuzy? – krzyknął do strzelców, choć był pewny, że mieli je nabite i tylko czekali na rozkaz odpalenia lontów.

– Żołnierze tercio, gotujcie się do walki na śmierć i życie! W imię Santiago – recytował pompatyczne hasła, które nie miały i tak żadnego znaczenia. Spiął konia, objechał oddział dookoła. Ocenił postawę żołnierzy, obejrzał teren. I z prawej strony też widział już w oddali zbliżające się szeregi francuskiej piechoty, prowadzonej przez kilku konnych rycerzy.

Zwiadowca dopadł ich i zatrzymał konia. Zwierzę wyglądało, jakby miało zaraz wyzionąć ducha. Mężczyzna zeskoczył na ziemię.

– Zasadzka… nad rzeką… Czekali tam na nas… za krzewami… Strzelali z kusz… Tylko ja uszedłem… – wyjąkał, z trudem łapiąc oddech.

– Nabij muszkiet, dołącz do sił – warknął kapitan – i gotuj się do walki!

Patrzył po swoich ludziach, a w głowie brzmiały mu słowa Prospera Colonny: „Prowadzenie bitwy to jak gra w szachy. Pamiętaj, jakie masz figury, jakie są ich zalety i jakie ograniczenia. Znaj też figury swojego przeciwnika, a potem przemyśl ich zderzenie i wybierz właściwy sposób. I niech ani strach, ani emocja walki nie mącą chłodu twojej myśli ani trafności twojej decyzji”.

Kompania, którą prowadził, była zebrana specjalnie do ataków podjazdowych i mało przypominała typowe oddziały tercji. Dostał tylu ludzi, ilu przeznaczył mu markiz D’Avalos w Mediolanie i ilu była w stanie opłacić kiesa rodziny Dimarco. Przez te miesiące wyszkolił ich w skrytym podchodzeniu, w nocnych wypadach i w sztuce cichego mordowania wroga. Szczególną wagę przywiązał do arkebuzerów. W bitwie pod Bicoccą poznał zatrważającą moc broni palnej, która to moc pokazuje swoją wartość tylko wtedy, gdy korzysta się z niej w sposób zorganizowany. Dowódcy tercji skąpo wydzielali fundusze na zakup kul i prochu. Za własne pieniądze kupował więc na targowiskach Mediolanu beczułki prochu i kazał ćwiczyć arkebuzerów przez wiele dni. Bezpieczne i szybkie ładowanie, strzelanie we dnie i w nocy, z postawy stojącej i z grzbietu konia, we współdziałaniu z innymi oddziałami. Zamienił swoich arkebuzerów w prawdziwych mistrzów swojego fachu. A ci zaraz pokazali swoje umiejętności w praktyce, w niezliczonych zasadzkach i nocnych camiseadach. Arkebuzer, dotąd uważany za tępego i tchórzliwego strzelca, stał się teraz najbardziej cennym żołnierzem, któremu inni zazdrościli pozycji i umiejętności. Znał tych ludzi i znał ich możliwości. Znał nowicjuszy, którzy szaleli nadmiernym entuzjazmem, i znał tych, których dopiero pierwsze trudy i pierwsze potyczki nauczyły pokory. Tych, których w obliczu nadchodzącej walki ogarniała widoczna panika i przerażenie i których umieszczał zaraz wśród doświadczonych żołnierzy. Teraz stali, ze skamieniałymi w ponurym wyrazie twarzami weteranów. Gotowa broń w ręku, czujne oczy rozglądające się za niebezpieczeństwem, postawa, biorąc pod uwagę sytuację, wręcz luźna i spokojna. Oczekująca na rozkazy. Bez pretensji, strachu ani paniki. Co chwilę spoglądali ku kapitanowi, jego milczącej postaci zakutej w stal, gdy objeżdżał szeregi. Jego twarz ściągnięta koncentracją, ponura. Spojrzenie zimne, wręcz nieludzkie. Gdzie on, tam oni. Gdzie śmierć zadawać, tam razem. Gdy ginąć, też razem. Bez krzyków i rozdzierania szat. Taki los żołnierza. Życie raz odbierasz, raz sam tracisz. Panika w niczym nie pomoże. Słuchać rozkazu i robić swoje. Nawet jeśli nie przetrwasz, to z honorem, w walce, oddasz swoje życie.

A kapitan jechał, obserwował, i intensywnie myślał. Miał czterdziestu konnych i siedemdziesięciu pieszych. Konni nosili lance, a spośród pieszych połowa była arkebuzerami, a druga połowa pikinierami. Konni poruszali się szybko, mogli robić przełamujące szarże… ale nie w tej liczbie. W tej sytuacji nie nadawali się do niczego, a ich jedyną zaletą było szybkie poruszanie. Lecz trzeba było to docenić. Ich konie, choć zmęczone i spragnione, miały jeszcze wielkie rezerwy sił.

Arkebuzerzy byli pewni siebie. Naładowana broń dawała im to poczucie, że choćby największy wróg ich napadł, to zanim zginą, wielu zabiorą ze sobą do piekła.

Pikinierzy też nie okazywali strachu. W kwadracie sześciu na sześciu mężczyzn mogli skutecznie atakować i bronić się. Gdyby piki nie wystarczyły, każdy miał u boku ostry toledański rapier, a wielu też cięższe miecze.

Wróg zbliżał się nieubłaganie. Trochę ciężkiej kawalerii i długie szeregi piechoty. Kapitan nie widział żadnych armat, co zresztą zrozumiałe, bo ścigające ich po lasach oddziały nie utrzymałyby tempa, wlokąc działa ze sobą. Piechota dzieliła się na kuszników i pikinierów. Wszyscy odziani w długie kaftany i stalowe napierśniki, lecz piki pikinierów miały długość czterech–pięciu łokci, o dwa łokcie mniej niż piki Hiszpanów. Zauważył jednak, że wojsko to zdradzało niepewność na bitewnym polu. Ich szeregi były nierówne, wciąż spoglądali na innych i na dowódców. Wiedział, że tacy żołnierze są odważni, gdy przychodzi do szturmu, ale okazują się bandą beks, gdy wokół zaczynają padać ich koledzy. Ocenił, że najgroźniejsi byli kusznicy. Pewni swojej broni, z bełtami nałożonymi na łoża. Zbliżali się grupami, wymieniając między sobą uwagi dotyczące dystansu i kierunku wiatru. Co go ucieszyło, stanowili tylko kilka rozproszonych grup.

– Arkebuzerzy, podpalać lonty! – zarządził.

Wróg był dwieście kroków od nich.

Spojrzał na konie kawalerzystów.

– Kawalerzyści, zrzucić sakwy i lance. Będą tylko was dociążać.

Spełnili rozkaz. Odsupływali albo po prostu przecinali rzemienie sakw, w których trzymali pożywienie, bukłaki, derki i rzeczy osobiste. W obliczu rychłej śmierci żadna z tych rzeczy nie miała znaczenia.

– Pamiętacie, gdy ćwiczyliśmy tę dziwną taktykę doble caballo? – krzyknął – Dosiadać! Dwie kolumny!

Pamiętali. Markiz Fernando D’Avalos wpadł na ten pomysł pewnego ranka w Mediolanie i postanowił zaraz sprawdzić, czy będzie on działał w praktyce. Sprowadzono na plac pod zamkiem Sforzów trzy tuziny jeźdźców na ciężkozbrojnych rumakach i trzy tuziny najlepszych arkebuzerów. Wtedy markiz kazał arkebuzerom dosiąść koni za jeźdźcami. Zrobili to, choć konie przygięło ku ziemi, a żołnierze rzucali docinki o dziwnych fascynacjach markiza. Niezrażony D’Avalos nakazał „podwójnym jeźdźcom” okrążać plac, najpierw marszem, potem stępa. Ustawił tarcze ze snopów słomy i kazał z każdym okrążeniem strzelać arkebuzerom, a potem jeźdźcom robić zwrot. Ku zdziwieniu obserwatorów, manewr wykonano całkiem sprawnie, a strzały były celne. D’Avalos w powadze pokiwał głową.

Markiz kazał ćwiczyć doble caballo swoim kapitanom. Większość z nich z miejsca odrzuciła dziwny pomysł, oceniając go jako niepraktyczny na prawdziwym polu bitwy. Tak naprawdę nie podobała im się sama wizja. Kto to widział: dwóch mężczyzn na jednym koniu? Gapie pękali ze śmiechu, widząc takie wojsko.

Teraz Burzyńskiemu nagle przypomniała się ta technika. Carlo wskoczył na grzbiet konia za jego siodłem. Lont jego arkebuza palił się z cichym sykiem. Drugą kolumnę objął Decarto.

– Pikinierzy! Formacja jeża! – Kapitan wskazał kierunek drogi. – Maszerować tempem na pół kroku i przebijać przez wszystko, co stanie na drodze!

Ustawili się, w zbielałych dłoniach ściskali piki. Twarze ściągnięte wściekłością, oczy gorejące.

– Decarto! – krzyknął do Hiszpana. – Niczym wachadło będziemy oczyszczać szlak. Ja pierwszy.

Decarto kiwnął głową. Burzyński zamknął przyłbicę hełmu i ścisnął konia udami. Ruszył przez pole prosto na szeregi Francuzów, którzy zaczęli raptownie się zatrzymywać, nie spodziewając się takiego manewru. Wybrał grupkę francuskich kuszników, którzy właśnie ustawiali się w odległości około dwustu kroków. Przygarbił się i przyśpieszył konia szybkimi ruchami kolan. Nie oglądał się za siebie, bo wiedział, że kolumna powtórzy każdy jego ruch. „Figli di putana” – słyszał za plecami mamrotanie Carla, który oparł arkebuz o jego obojczyk i czekał na moment dogodny do strzału. Przyspieszył konia. W uszach szumiał mu wiatr, w głowie łomotało. Do świadomości dopuszczał tylko jedną myśl: „Zaczyna się. Znowu się zaczyna”.

Kusznicy wystrzelili. Nawet nie widział frunących bełtów. Jeden trafił jeźdźca za nim, wbijając się w zbroję i zwalając go na ziemię.

Sto kroków, pięćdziesiąt, trzydzieści… Mocnym szarpnięciem liny1 zwrócił konia w bok. W momencie zwrotu poczuł lekkie szarpnięcie i usłyszał huk wystrzału. Kolumna zawracała, arkebuzerzy strzelali, a potem jechali z powrotem, za osłonę zgrupowania pikinierów. Chwila postoju, strzelcy błyskawicznie sypali proch do zamków arkebuzów, umieszczali kulę, dobijali… Patrzył, jak kolumna Decarta podjeżdża do wroga od drugiej strony, zasypuje go kulami i wraca. Odwrócił się, upewnił, że arkebuzy są już naładowane, i popędził swoją grupę.

Pięć najazdów, pięć zawróceń. Pikinierzy szli energicznie naprzód niczym ruchoma forteca najeżona drzewcami pik. Kolumny doble caballo oczyszczały im szlak szybkimi najazdami na wroga. Nie obyło się bez strat. Francuskie bełty zabiły trzy konie i dwóch jeźdźców. Pozbawieni koni strzelcy dołączyli do pikinierów. Udało im się przebyć kilkaset kroków i uniknąć walki wręcz.

Po piątym najeździe zabawa się skończyła. Francuscy dowódcy po początkowym chaosie zebrali oddziały do kupy. Otoczyli ruchomą fortecę pierścieniem wojowników i uderzyli w nich wielkim oddziałem pikinierów.

Szósty najazd, niemal pod same nosy francuskich pikinierów. Strzały z bliska, trupy, które od razu zginęły w masie wojowników niczym łódki w przestworze morza. I wezbrana fala pik zderzających się ze sobą.

Straszliwy łoskot, chór zwierzęcych wrzasków, trzask łamanych drzewc. Oddział Decarta, który szturmem przebił się przez francuski szereg i zasypał piechotników kulami, zaraz potem, zagarnięty kolejną falą, zatrzymał się jak w potrzasku.

– Naprzód! Con Santiago! – wrzasnął Harvald.

Wyciągnął miecz i ruszył prosto w kocioł walki, nie zważając na to, że arkebuzerzy nie zdążyli naładować broni. Nie było czasu. Zanim by załadowali, kolumna Decarta zostałaby zmasakrowana.

Wbili się konno w tłum piechotników, bijąc w nich i tnąc mieczami. Zderzenie powyrzucało z końskich grzbietów wielu strzelców, którzy walczyli teraz na ziemi wymachując albo arkebuzami, albo – odrzuciwszy je – mieczami.

Ciął skośnie, w lewo, w prawo. Czubek jego miecza zgruchotał jakiś hełm, potem ciosem trzasnął kogoś w kark. Jakiś Francuz złapał go za nogę, próbując zrzucić z konia. Pchnął go mieczem w twarz. Wróg puścił, przewrócił się i zniknął na ziemi. Czubek piki uderzył go w ramię, drugi w plecy. Koń zrobił kilka kroków naprzód. Cios miecza w głowę pikiniera, czaszka trzasnęła jak gałązka. Nie oglądał się na rany. Co chwilę dostawał jakieś razy, odpowiadał gradem uderzeń, wściekłych, z całej siły. Pośród morza pieszych pikinierów starł się z konnym rycerzem. Konie naparły na siebie, miecze trzaskały, krzesząc iskry. Metaliczne łomotnięcie w hełm, ciemno przed oczami. Zastawa i uderzenie, jedno i drugie. Jakieś dziwne trzaśnięcie, paraliżujący ból ręki, przekleństwo, natarcie, cios. Rycerz zniknął gdzieś w chaosie, kapitan jechał dalej i bił jak popadnie.

Wyjechał na kawałek zadeptanej równiny. Zawrócił konia. Krew kapała mu na oczy pod okapem hełmu. Nie miał jej jak zetrzeć, ledwie cokolwiek widział. Potrząsnął głową, raz i drugi. Tak, nieco lepiej.

Hiszpańscy pikinierzy uformowali nowy czworobok. Dużo mniejszy, na piętnastu, może dwudziestu ludzi, po czterech–pięciu w każdym rzędzie. Tworzyli go i piesi, i arkebuzerzy. Boże, jak kiepsko wyglądali i jak niewielu ich zostało! Pokryci ranami, wielu bez hełmów, pokrwawieni, lecz wciąż trzymali formację. Francuzi odstąpili, zbierali się w szeregi, czekali na posiłki i na nowe, tym razem mocniejsze uderzenie. Z kolumny Decarta zostało ośmiu jeźdźców. Z jego kolumny dziesięciu. Psiakrew!

Z sykiem spadły na nich bełty. Ktoś dostał w ramię. Jednemu pocisk rozharatał szyję. Nagle usłyszał czyjś głos. Carlo stał przy jego koniu, właśnie wygrzebał się z jakiejś plątaniny ciał i rannych. Z uśmiechem szaleńca, bez arkebuza, tylko z ułomkiem rapiera w garści. Dyszał ciężko, przeklinając. Wciąż w szoku, jakby zdziwiony, że w ogóle żyje. Bez słowa wdrapał się na konia za jego plecami.

Francuzi tworzyli długi, szeroki na dwóch–trzech ludzi pierścień, aby nie mogli się przedrzeć. Ich dowódcy formowali kolumnę do miażdżącego ataku. Teraz albo nigdy!

– Wszyscy na koń! Wszyscy na koń! Jedna kolumna! – zarządził.

Piesi wolno, bardzo wolno wspinali się na końskie grzbiety. Arkebuzerzy niemrawo ładowali kule. Spojrzał na szeregi francuskie. Stały blisko, ledwie pięćdziesiąt kroków od nich. Też ciężko dyszeli, też mieli wielu rannych.

Zobaczył miejsce w okrążeniu, w którym francuski pierścień wydawał się najcieńszy, a za nim nie było żadnych innych oddziałów w zasięgu wzroku. Tylko zielone, niezadeptane pola. Bez słowa ruszył, a kolumna za nim.

Krzyki, bieganina, zderzenie z piechotnikami. Strzały arkebuzerów. Jakiś koń przewrócił się z piką wbitą w brzuch, jeździec i strzelec padli na ziemię, od razu nakryci gromadą wrogów wbijających w nich swoje ostrza.

Przedarli się i parli naprzód przez porośnięte krzakami równiny. Śmierć zostawiali coraz dalej i dalej za sobą.

Novara

Hiszpański żołnierz gładził palcami brodę, wpatrując się w mury miasta. Obserwował długo, namyślając się, z ponurym wyrazem twarzy i zmarszczonym czołem, które przecinała szeroka blizna. W końcu dał znak dłonią, a wtedy stojący za nim towarzysze podłożyli belki pod koła ciężkiego wozu. Żołnierz pokiwał głową, odsunął się na bok i chrapliwym głosem wydał rozkaz. Niski artylerzysta odziany w postrzępiony płaszcz i pokryty rdzą hełm splunął, chwycił za drąg zakończony palącym się lontem i przytknął go do komory prochowej działa. Armata wystrzeliła, rozszedł się dym śmierdzący siarką. Żołnierz odsunął się od chmury dymu i wciąż wpatrując się w miasto, z zadowoleniem pokiwał głową. Kula przeleciała nad murami i uderzyła w jeden z budynków. Usłyszał trzask pękającej ściany, zawalającego się dachu i niewyraźne ludzkie krzyki. Ponurą twarz żołnierza rozjaśnił uśmiech.

Starożytne miasto Novara leżało na kilku wzgórzach. Otaczały je wysokie mury i porządna fosa. Na równinie przed miastem dziesięć lat wcześniej rozegrała się krwawa bitwa, w której Mediolańczycy pobili jeden z poprzednich najazdów z Francji. Teraz po bitwie nie zachował się żaden ślad, a na dawnym pobojowisku rozstawione były namioty hiszpańskiego tercio i armii papieskiej. Od wielu miesięcy trwało oblężenie Novary. Miasto, które zajęli po porażce w bitwie pod Bicoccą francuscy rycerze i niedobitki szwajcarskich najemników, żyło zakleszczone przez oddziały cesarza Karola. Obrońcy żyli w ciągłym strachu pod regularnym ostrzałem armat, daremnie czekając na przybycie wielkiej armii i króla Franciszka. Oblegający czekali cierpliwie, aż miasto upadnie. Strzelali z rzadka, oszczędzając proch i kule. Dowodzący nimi generał papieskiej armii Prosper Colonna nie dążył do frontalnego ataku. Szkoda było na to sił i żołnierskiego życia. Wiedział, że w takiej sytuacji czas to jego najlepszy sojusznik, i był pewien, że nadejdzie w końcu dzień, w którym wymęczeni obrońcy sami otworzą bramy.

Za poszczerbionymi od armatnich kul murami, wśród podniszczonych domów pełnych gnieżdżących się w izbach mieszkańców toczyło się życie nędzne i naznaczone cierpieniem. Od tygodni brakowało jedzenia i wody. Bydło, które okoliczni chłopi zabrali ze sobą za mury, by uchronić je przed rabunkiem, dawno już poszło na rzeź. Ludność jednak karnie znosiła konieczność prowadzenia obrony. Po części przez strach przed cudzoziemskimi wojskami, po części przez strach przed karą ze strony Francuzów. Za nawoływanie do poddania groził natychmiastowy stryczek, a wiszące na murach zwłoki świadczyły, że prawo to jest egzekwowane. Dowodzący obroną admirał Bonnivet był rycerzem z krwi i kości. Zdecydowany walczyć do końca, przedłużał upadek Novary tak długo jak się da. Codziennie obchodził stanowiska obronne na murach i wieżach, wydawał rozkazy, dopilnowywał naprawy murów i rozdzielania żywności. Potem biegł jego zastępca, Odet de Foix, były zarządca Mediolanu, krzykiem zapędzając do prac Szwajcarów i mieszkańców miasta. Szwajcarów traktował najbardziej surowo. To ich za głupotę i prymitywizm obwiniał o klęskę pod Bicoccą, która kosztowała go utratę Mediolanu. Wieczorami, siedząc w swojej komnacie przy skromnej wieczerzy i kubku wina, wspominał piękne dworskie życie na zamku w Mediolanie. Życie, które zostało mu odebrane, aby miał teraz cierpieć, a być może i zginąć w Novarze, czekając na posiłki z Francji.

Tego dnia do hiszpańskiego obozu wrócił niewielki oddział. Kapitan jechał na czele, za nim szereg żołnierzy.

– Tormenta. To kapitan Harvald della Tormenta…

– O Boże…

– Do diabła…

– Zaprawdę, to on…

Wielu pamiętało, jak kapitan Tormenta wrócił z misji dyplomatycznej w Wenecji, aby objąć swoją zdekompletowaną kompanię. I jak markiz D’Avalos wysłał go na pogranicze, by atakował nadchodzące przez Alpy francuskie posiłki. Teraz wracał z pogranicza na czele marnych dwóch tuzinów ludzi, a wszyscy wyglądali, jakby wrócili z samego piekła. Poobwiązywani zakrwawionymi bandażami, w potrzaskanych zbrojach i hełmach, chudzi i marni. Ich konie ledwie powłóczyły nogami.

Ze środka obozu nadjechał na białym koniu Fernando D’Avalos i kilku kapitanów. Zatrzymali się przed oddziałem Harvalda bez słowa. Markiz gwałtownym ruchem ściągnął z głowy hełm i marszcząc brwi, objechał powracającą kompanię dookoła. Potem zatrzymał się przed kapitanem i wbił w jego oczy gorejące spojrzenie. Harvald wytrzymał je, z zaciśniętymi ustami i ponurym wyrazem twarzy.

– Kapitanie Tormenta – rzekł D’Avalos – gdzie reszta kompanii?

– To wszyscy, którzy przeżyli – odpowiedział Harvald.

D’Avalos odwrócił się do kompanii, znowu zmierzył ją wzrokiem.

– Zwolnij ludzi do obozu – powiedział krótko – a sam ruszaj za mną.

Namiot był potężny, ozdobiony herbami hiszpańskich rodów i symbolami Państwa Kościelnego. W środku był stół, który w całości pokrywała narysowana ręcznie mapa. Markiz wszedł do środka i z rozmachem rzucił hełm na ziemię. Zaklekotało, gdy żelazo potoczyło się po posadzce.

– Zaprawdę tak to się kończy, gdy niewystarczająco doświadczonych cudzoziemców mianuje się kapitanami! – krzyknął D’Avalos.

Harvald stał wyprostowany, milcząc, z zaciętym wyrazem twarzy.

– To, że żołdy kompanii opłaca rodzina Dimarco, nie oznacza, że nie obowiązują cię moje rozkazy, kapitanie! – warknął D’Avalos. Stanął nad stołem z mapą, patrząc na kapitana intensywnie. – Wyruszyliście niemal trzy miesiące temu. Od tego czasu żadnej wieści, żadnego posłańca, nic. Myślałem, że zatraciliście się w górach albo przeszliście na stronę wroga. A teraz masz czelność…

– Markizie – odezwał się kapitan – wypatrzyliśmy wielką kolumnę Francuzów, która przebyła granicę i szła prosto na Mediolan. Niemal każdego dnia i każdej nocy kąsaliśmy ich, aby spowolnić ich marsz. Nie było kiedy wysyłać posłańców…

– Milcz i nie łżyj! – krzyknął D’Avalos. – Zatraciłeś moją kompanię! Nie czekałeś na nowe rozkazy!

– Skoro nie chcesz wysłuchać, dobrze! – odpowiedział Harvald ze złością. – Przyjmuję moją winę. Proszę o przejęcie kompanii. Jeszcze dziś odjadę do Mediolanu.

– I tym lepiej – mruknął D’Avalos. Zaczął nerwowo chodzić wkoło stołu. Namyślił się i rzekł: – Twoja kompania… te niedobitki… zostaną tutaj. Wszędzie mamy braki, nie mamy sił, aby dokończyć to oblężenie. Weźmiesz trzech albo czterech przybocznych i możesz wracać do księcia Dimarco.

– Tak zrobię – powiedział ponuro Harvald. Zerwał z ramion kapitańskie epolety, rzucił je na ziemię i bez słowa więcej wyszedł z namiotu.

Do Mediolanu dojechali krótko przed zmrokiem. Pędzili jak najszybciej, aby zdążyć przed zawarciem bram na noc. Harvald zabrał ze sobą Decarta, Carla i dwóch arkebuzerów. Milczał przez całą drogę, pogrążony w ponurych rozmyślaniach.

Na ulicach handlarze zbierali właśnie swoje stoiska, ulice pełne były wozów kupieckich i ciągnących je mułów. Skierowali się prosto do fortecy. Tam przecież ostatnio urzędował książę Dimarco. Tym razem nawet nie wpuszczono ich do wnętrza. Halabardnicy zatrzymali ich przed bramą, patrząc nieufnie na ich marny wygląd. Po długim czasie wyszedł jakiś urzędnik papieski.

– Czy macie list polecający? Nie? – zdziwił się urzędnik. – W takim razie nie mogę was wpuścić.

– Prowadź mnie, wielebny panie, do księcia Dimarco. To pan, któremu służę – odpowiedział Harvald.

– Księcia Dimarco nie ma teraz w Mediolanie. Kilka dni temu wyruszył na czele zbrojnych i jeszcze nie powrócił.

– W takim razie przekaż jego pokojowcom, że gdy wróci, kapitan Tormenta… to znaczy sam Tormenta… że czeka na niego do dyspozycji w gospodzie starego Avellina.

– Gospoda Avellina… – skrzywił się duchowny. – Zła sława otacza to miejsce…

– To we wschodniej części miasta, niedaleko bram – mruknął Harvald i wręczył mu srebrną monetę. – Nie zapomnij powiadomić pokojowców księcia, dobry panie.

Wschodnia część Mediolanu istotnie miała złą sławę. Były tam dzielnice starych, sypiących się ze starości kamienic czynszowych, zamieszkałych głównie przez biedaków z prowincji. W kamienicach izby wynajmowano za grosze i mieszkali w nich ubodzy, całymi rodzinami w jednej marnej izdebce. Było tu też wiele niskiej klasy gospód i domów publicznych, chmary złodziejaszków, pijanych żołnierzy i wszelkiej maści złoczyńców. Zostawili konie w stajniach przy bramie, pilnowanych przez kilku landsknechtów, i na piechotę dotarli do gospody.

Avellino głosił fresk nad bramą do zatęchłej piwnicy, pod kopcącą duszącym dymem pochodnią. W świetle pochodni widać było stojące pod murami ladacznice o mocno umalowanych twarzach, jakiegoś obdartego żebraka i kupę gnijących śmieci, w których buszowały szczury.

Harvald zastukał kołatką. Otworzył potężny, brodaty zbir i od razu uniósł nieco pałkę nabijaną ćwiekami.

– Wynocha, obdartusy… A, zaraz. Kapitan… kapitan Tormenta. Wybacz, panie, nie poznałem cię w pierwszej chwili, postarzałeś się tyle… Wejdźcie, wejdźcie, dzielni wojacy. Avellino! Wojacy przybyli!

Spędzili w tej gospodzie już niejedną noc. W te wesołe czasy, gdy wrócili z Wenecji, gdy złoto nie mieściło się w trzosach i starali się jak najweselej spędzać czas, który został im do następnej wojny. A teraz wracali z tej wojny zmarniali, z niemal pustymi sakiewkami i umysłami pełnymi rozpaczy.

W piwnicy pachniało pieczystym, winem i brudnymi ciałami. Zadowolona brać obsadzała tłumnie stoły, piszczały rozweselone ladacznice, jakiś żartowniś biegał z pochodnią w ręku i wydawał z siebie dźwięki, które doskonale imitowały odgłosy osła.

– Kapitan i jego wojacy, cóż za niespodzianka! – rozległ się tubalny okrzyk. Już witał ich sam stary Avellino, gruby jak beczka wąsacz, który dokuśtykał do nich z zadziwiającą szybkością. – Czego wam trzeba? Zaraz usłużę! Wino, wieczerza, kobiety?

– Już nie kapitan. Dzisiejszej nocy tylko odpoczynku nam trzeba – powiedział Harvald.

– Ach, no coś widzę, że wyglądacie prawie jak ci Szwajcarzy, którzy spod Bicokki uciekali…

– Izby nam trzeba wolnej, jakiej skromnej wieczerzy i koryto napełnij ciepłą wodą, bo ran obmyć nawet nie zdążyliśmy. Jeśli znasz tu jakiego medyka, sprowadź go, aby nas opatrzył. Ja za wszystko zapłacę.

Izba była na piętrze. Spękane drewniane ściany, zapach zgnilizny, zapchlone łóżka. Było to jednak więcej, niż mogli marzyć. Z ulgą ściągali pancerze, pasy z mieczami, przegniłe koszule i buty. Myli się w ciepłej wodzie, a podpity medyk z sąsiedniej ulicy zajął się raną Carla, która sczerniała i zaczynała się psuć. Potem drab z dołu przyniósł im wielką misę z mięsem, podpłomykami polanymi oliwą i ze smażonymi kluskami z mąki i jaj. Zjedli łapczywie, wypili po kubku dobrego wina i osunęli się na łóżka. Od razu zapadli w głęboki sen.

– Pani, jacyś żołnierze się zbliżają! – Głos Adolfa był drżący ze strachu.

Giovanna zmełła w ustach przekleństwo, jakie na pewno nie przystoi damie. Wyprostowała się na koniu i wpatrzyła w dal. Istotnie, grupa dziesięciu konnych wyjechała z lasu i zmierzała prosto w ich kierunku. Za późno było na ucieczkę. Zresztą na wymęczonych koniach i tak nie daliby rady daleko ujść. Palcami poprawiła niesforne loki, które wypadły jej spod kapelusza, przygładziła szatę i ruszyła dumnie na spotkanie przeznaczenia.

Gdy wyjechali z przeklętych gór, znaleźli szlak prowadzący do Mediolanu. Tu jednak groziły im niebezpieczeństwa dużo większe niż w pustych górach. Wioski, które mijali, były opuszczone, pola leżały odłogiem. Po pograniczu przemieszczały się oddziały najemników różnych walczących stron. Wpaść w ręce Francuzów oznaczało niewolę albo śmierć. Wpaść w ręce dezerterów czy zbójeckiej bandy oznaczało śmierć w męczarniach. Wpaść w ręce landsknechtów lub Hiszpanów było z wszystkich opcji najlepszą, lecz wcale nie gwarantowało bezpieczeństwa. Zdeprawowane oddziały nie uznawały często ani należnej czci, ani honoru, a jak głosiła znana prawda, martwi nie poskarżą się nikomu.

Już poprzedniego dnia napotkali żołnierzy – niemieckich landsknechtów pod sztandarem Sforzy. Kolumna liczyła setki mężczyzn. Konni z twarzami zasłoniętymi przez przyłbice hełmów o kształcie psich pysków i ptasich dziobów, za nimi szeregi pikinierów o zmęczonych, zakurzonych twarzach. Za wojskiem jechały wozy, ciągnięte przez woły. Na jednych leżały cielska armat, na innych siedziały ponure kobiety w ciemnych płaszczach. Reszta wozów była szczelnie zasznurowana. Gdy kolumna ich minęła, Giovanna odetchnęła z ulgą. „Paskudni żołdacy, niech jadą do swoich wojen i najazdów. Byle nas zostawili w spokoju”.

A jak będzie teraz? Wytężyła wzrok. Po chwili zobaczyła wyraźnie ich sztandar. Białe płótno z czerwonym zębatym krzyżem burgundzkim. Hiszpanie.

Jeźdźcy podjechali półkolem, jeden uniósł rękę. Był to dowódca, Diego de Caceres, którego wysłano tego ranka, aby sprawdzał boczne szlaki biegnące od Alp i wypatrywał na nich francuskich wojsk. Diego był młodym i ambitnym szlachcicem, który jako dziecko naczytał się zbyt wielu romansów rycerskich. Gdy tylko jednak trafił do portu w Genui, a potem do Księstwa Mediolanu, gdy zobaczył tych wszystkich ogorzałych i zobojętniałych na wszystko pikinierów tercji, gdy usłyszał o podjazdach, zasadzkach i krwawych rzeziach, jego zapał do wojaczki znacznie osłabł. Chcąc zdobyć pierwsze doświadczenia i chwałę, zgłosił się do oddziałów wyruszających na pogranicze. Kapitan zapytał, gdzie wojował, a gdy usłyszał, że jeszcze nigdzie, kazał mu wracać do obozu pod Novarą. Tutaj markiz D’Avalos, nie wiedząc, co z nim lepszego uczynić, ustanowił go dowódcą grupki żołnierzy i kazał patrolować szlaki w poszukiwaniu „Francuzów, złoczyńców i heretyków”.

On także zbliżał się do podróżnych pełen obaw. Nieznajomi jechali szlakiem prosto z gór w okolicy, której z powodu wojennej zawieruchy unikali i kupcy, i wojskowe ekspedycje. Diego spojrzał na podróżnych – nie wyglądali specjalnie niebezpiecznie. Kilku skromnie odzianych ludzi w wełnianych czepcach na głowach. Wyglądali na zdrożonych i wymęczonych. Kurz i brud pokrywały ich płaszcze, ich wychudzone konie ledwie trzymały się na nogach.

– W imieniu cesarza Karola V okażcie wasz list polecający! – zażądał Diego.

Spośród jeźdźców wyjechał jeden. Odgarnął czepiec z twarzy, ukazując kobiecą twarz.

– Kobieta? – zdziwił się Diego. – Dobra damo, kto dowodzi waszym pocztem?

– Ja nimi dowodzę. To mój poczet – oświadczyła zuchwale kobieta. – Imię moje Giovanna di Lagandi. Oto list – rzekła kobieta, podając tubus z czarnej skóry.

– Dzięki ci, pani. – Spojrzał na nią zdziwiony, a potem wyjął z tubusu list. Był on zapisany łaciną i podpisany przez biskupa Reggio di Calabria. Biskup świadczył, że udziela swojego poparcia i błogosławieństwa grupie mieszkańców Reggio na podróż do Księstwa Mediolanu. – Pobłądziliście? – zdziwił się Diego. – Jedziecie z północy, a nie z południa.

– Niech ci wystarczy wytłumaczenie, że pobłądziliśmy w górach – rzekła Giovanna. – Celem naszym zamek w Mediolanie, gdzie musimy spotkać się z naszym księciem, Damianem Dimarco.

Diego słyszał o księciu Dimarco, choć nie znał go osobiście. Zmarszczył brwi, przyglądając się jej uważnie. Czarnowłosa, ciemnooka i okazująca dużą pewność siebie, spojrzała na niego ze słabo ukrywaną pogardą. Była odziana w męski strój podróżny, u pasa nosiła miecz i sztylet, a u boku siodła zawieszony był arkebuz.

– Jaką macie sprawę do księcia? – zapytał spod zmarszczonych brwi.

– To mogę wyjawić jemu i tylko jemu – odpowiedziała.

– W księstwie trwa wojna, a szlaki nie są wcale bezpieczne. Mało kto ryzykuje podróż w tych czasach bez odpowiedniej ochrony.

– Czyżbyś oferował nam taką ochronę? – Giovanna uśmiechnęła się do niego lekko. – Ostrzegam cię jednak, panie, że nie będziemy ci mogli za tę pomoc zapłacić.

W Diegu na widok uśmiechu damy zagrała krew Don Juana2. I mimo że jego rozkazy były takie, by wypatrywać francuskich wojsk, to uznał, że pomoc poddanym Hiszpanii mieści się jak najbardziej w jego obowiązkach.

– To zaprawdę powinność hiszpańskiego rycerza, aby pomagać uciśnionym, walczyć ze złem i pomagać damom! – rzekł górnolotnie, aż jego żołnierze zwrócili na niego zdziwione spojrzenia, bo takim go jeszcze nie znali.

Głównym gościńcem zmierzali szybko do Mediolanu. W jednej z twierdz po drodze jakiś hiszpański hidalgo powiedział im, że jak słyszał, książę Dimarco przeniósł się do Lodi. Hidalgo wyjaśnił, jak tam dotrzeć.

– To ledwie kilka lig od Mediolanu – dodał.

– Jesteś pewien, że książę nie jest pod Novarą ani w zamku Sforzów? Nie chcemy wędrować nadaremnie… – mruknął Diego.

– Wiem, co mówię – oświadczył hidalgo. – Sam wracam z Lodi, bo pomagałem przeprowadzać tabory z dobrami na tamten zamek.

Do Lodi dotarli jeszcze przed zmrokiem. Przez puste gościńce biegnące pośród dębowych lasów, ponure, wyludnione wioski. Diegowi usta się nie zamykały. Opowiadał o wspaniałościach, w jakie opływały królestwa Hiszpanii, o cesarzu Karolu, o straszliwych walkach na pograniczu. Nie słuchała tych opowieści. Im bliżej byli celu tej podróży, tym większy ogarniał ją niepokój. Nie potrafiła tego zrozumieć. Uczucie to zawładnęło nią, od kiedy zgodziła się zawrócić z gór i wyruszyć w drogę powrotną.

Za drewnianymi chałupami wioski wznosiła się baszta i mury zamku. Wrota były otwarte na oścież. Wiatr szumiał w gałęziach dębów. Wjechali na spory, porośnięty trawą dziedziniec. Alfonso i jego pachołkowie zsiadali z koni, cieszyli się jak dzieci. „Książę nas ugości. Będzie ciepła strawa i odpoczynek” – szeptali między sobą.

Zeszła z konia, rozejrzała się ciekawie. Rozległy dziedziniec z jednej strony kończył się stajniami, z drugiej kamiennymi murami zamku. W rogu wznosiła się potężna baszta. Widać było na murach budowli ślady zaniedbania. Grupy wieśniaków oczyszczały mury z krzaków i trawy, w rogu kilku żołnierzy wybijało otwór dla armaty.

Spojrzała w kierunku bramy wejściowej, ziejącej czernią niczym pysk potwora, i ujrzała go. Jej serce zabiło, poczuła niepokój i lekkie mdłości. Poprawiła na sobie płaszcz i ruszyła w jego kierunku.

Książę Dimarco stał u szczytu schodów. Czarny płaszcz, ciężkie złote bransolety, miecz u pasa, jego słynna cinquedea. I uśmiech, tak samo zagadkowy jak sam książę. A za nim, w cieniu bramy, zwalista sylwetka strażnika.

Podróżni i Diego też zauważyli księcia. Podchodzili, witali go uniżenie. Odpowiadał im na pozdrowienia lekkimi skinięciami głowy. I znowu patrzył na nią. To przenikliwe spojrzenie, zimne i ostre. To uczucie dziwnego zaniepokojenia i mroku, który ogarniał i przenikał wszystkich, którzy znaleźli się w jego pobliżu. Czy inni tego nie czuli, tylko ona?

Skłoniła się.

– Książę Damiano. Nie wiem, czy mnie pamiętasz, ale imię moje…

– Oczywiście, że pamiętam, Giovanno – powitał ją książę. – Oczekiwałem twojego przybycia.

Spali do południa, aż obudził ich stary Avellino, wnosząc deskę, na której poustawiał gliniane miski z tłustą zupą, zwałami oliwek, podpłomyków i mięsiwa w korzennym sosie.

– Wybaczcie, wojacy, lecz wczoraj miałem zbyt wielu gości i braki w kuchni, aby was należycie przyjąć. Teraz to naprawimy!

– Ach, cóż to za zapachy, do życia mnie przywróciły! – krzyknął z zachwytem Carlo.

– Pożywcie się, wojacy. Posyłam na targ po produkty na wieczerzę i będę pamiętał, aby się suto zaopatrzyć na cały wasz pobyt.

Po jedzeniu poszli na ulicę sukienników, gdzie Harvald kupił wszystkim porządne odzienie. To, które mieli na sobie, brudne i zawszone, nadawało się już tylko do pieca. Potem odwiedzili łaźnię, stajnię, gdzie opłacił opiekę nad końmi, i wrócili do gospody. Avellino kilka razy dziennie szykował im potężne posiłki, a oni nieodmiennie pożerali je do ostatniego okruszka. Potem spali, sami nie mogąc uwierzyć, ile człowiek po powrocie z takiej wyprawy może spać i zjeść. Codziennie w okolicach południa Harvald szedł pod zamek Sforzów, aby pytać, czy książę Dimarco wrócił już na miejsce. Za każdym razem napotykał tego samego urzędnika papieskiego, który kręcił głową.

Trzeciego popołudnia Harvald poszedł do pobliskiego kościoła. Klęknął przed ołtarzem pogrążonej w mroku świątyni i długo się modlił. Prosił o przebaczenie dla dusz swoich towarzyszy, którzy zginęli, prosił Boga o wskazanie właściwej drogi dalszego życia. Wychodząc ze świątyni, zatrzymał się przed freskiem przedstawiającym Chrystusa i apostołów spożywających ostatnią wieczerzę. Widział w życiu wiele biblijnych fresków, lecz ten miał w sobie coś wyjątkowego. W przedziwny sposób dodawał mu otuchy. Tak jakby mówił słowami: choć ucztują w spokoju i radości i jeszcze tego nie wiedzą, to dla wielu z nich to ostatnia wieczerza przed śmiercią lub poniewierką. Lecz nic sobie z tego nie robią. Bo przecież nikt z nas nie zna przyszłości. Nikt nie może być pewien, czy za dzień lub za rok będzie jeszcze żył. Radować się więc trzeba teraźniejszością i tym, co się ma. Wesołym towarzystwem przyjaciół, wspólnym pożywianiem się, kubkiem wina. Cóż więcej ma w życiu znaczenie?

Wyszedł z kościoła w noc. W izbie u Avellina było gwarnie i hałaśliwie. Żołnierze podjedli i wyspali się przez te dni, a teraz wzięli od starego beczułkę wina zmieszanego z piołunówką. Radośnie pili w izbie na piętrze.

– Kapitanie, jakie szczęście, że cię widzę! Myślelim, że coś ci się złego nie przytrafiło! – ucieszył się Carlo na jego widok.

– Wiesz dobrze, Carlo, że nie jestem już kapitanem – odpowiedział i zaczął przygotowywać sobie posłanie.

– Dla nas zawsze nim będziesz! – krzyknął Carlo z pijacką emfazą i dodał: – Kapitanie, to twój kubek i zacne wino na wzmocnienie ciała i przyniesienie radości dla ducha!

– Nie chcę pić, a i świętować nie ma czego – mruknął, układając się na łóżku.

– Kapitanie, toć od tej bitwy z Francuzami milczący jesteś i złamany. Starczy tego! – jęknął Carlo. – To ty manewrami doble caballo nas z tego piekła wyciągnąłeś. Nie było innej możliwości, abyśmy wydostali się z tego okrążenia.

– Ale i ja was najsampierw w te najazdy wciągnąłem – westchnął. – Za długo żeśmy wroga nękali. Za dobrze nam szło i zbytniej pewności siebie nabrałem. Aż Frankowie zaczęli myśleć i postanowili nas ścigać aż do skutku.

– Wypij, kapitanie, i niechaj ci po tym napitku rozsądek i dawny humor wróci! – Carlo wręczył mu kubek z winem o silnym zapachu.

Łyknął. Skrzywił się.

– Tego, jak wróg postąpi, to nigdy na pewno nie wiadomo – stwierdził Decarto. – Tego żaden astrolog ani żaden kapitan przewidzieć nie zdoła.

– Niepotrzebnie ruszyliśmy przez równinę. – Harvald pokręcił głową. – Myślałem, że przestrzeń tam szybko nadrobimy i napoimy konie przed dalszą ucieczką. To był wielki błąd, bo znali już ten teren i przewidzieli, że nad rzekę ruszymy. I tak nas w potrzask złapali.

– Tylko ten, co nic nie robi, błędów nie popełnia – odpowiedział Decarto. – Przez las czy przez góry byśmy ruszyli, to i tak by nas tam okrążyli. Mieli wielu wypoczętych ludzi, a w trudnym terenie konie na nic by nam się nie zdały.

– My tam z tobą byliśmy i swoje wiemy – rzekł jeden z arkebuzerów – i chociaż w żadnej batalii w życiu się tyle nie nawalczyłem co na tym pograniczu przez te parę miesięcy, to wiem też, że pod zuchwalszym dowódcą nie było mi dane służyć. Chociaż ledwie z życiem uszedłem i sam nie wiem, skąd u mnie taka pewność, tobym tam wrócił. Z tobą, kapitanie. W żadnej innej kompanii.

– Ja też bym wrócił!

– I ja!

– Ja bym za żadne skarby świata nie chciał znowu przez to piekło przechodzić – stwierdził Carlo – i mówię wam, że gdy uchodziliśmy, to przysięgałem sobie na kości przodków i mojej matki ukochanej, że po tej przygodzie to już na pewno zrzucę pancerz i będę wolał pole orać do końca mych dni, niż takie rzeczy przeżywać. Ale wiecie, moi drodzy, czego mi najbardziej żal i na co złość mnie rozsadza?

– No, czego?

– Że łupów żadnych z tej eskapady nie było! Na cóż nam było tyle głowy nadstawiać? Te camiseady, gdzie tylko nastrzelać trzeba było i naciąć, a potem uciekać jak zające! Te zasadzki, gdzie tylko kulami bić, a potem znowu lasami umykać! Ani łupów, ani żołdu. I na co ten trud?

– Zaczekać trzeba, a docenią ten trud nasi bracia z tercji – rzekł Decarto. – Ta francuska kolumna musiała liczyć ze trzy tysiące chłopa. I ledwie się przedarli przez Alpy, to tak ich męczyliśmy, że nie mogli zbliżyć się w stronę Novary ani Mediolanu. Ilu ich tam trupem padło, ilu z ranami gnijącymi musi maszerować? Spać po nocach nie mogli, obawiając się nowej camiseady. Ducha im podłamaliśmy, nim się przez pogranicze przedarli. Ja od tylu lat w tercji służę, a jeszcze nie widziałem, aby jedną kompanią tyle szkód wrogowi naczynić. Gdzieś się, kapitanie, nauczył tych wszystkich sztuczek?

– W Koronie Polskiej, gdzie moja ojczyzna – powiedział Harvald, któremu po wypiciu wina zrobiło się weselej na duszy. – Tam wiele terenów lesistych i gęstwin, a walczy się z narodami wschodnimi, więc z podstępów i zasadzek często się korzysta. Tylko gdy wielkie siły się zbiorą, to do bitew na polu dochodzi. Opowiem wam…

Piołunowe wino zaczęło lać się pełnymi kubkami, wojenne opowieści snuły się jedna za drugą. On wspominał Orszę, wojowanie z Racami na pograniczu, oblężenie Smoleńska i batalie w Cesarstwie. Oni opowiadali o swoich przygodach z włoskich królestw, Hiszpanii i o bitwach morskich przeciw Turkom. Strach, rozpacz i tęsknota za poległymi odeszły w przeszłość, gdzie było ich miejsce.

Wypili całą beczułkę piołunowego wina i uradzono, że należy zamówić następną. Noc była już późna, z sali biesiadnej w piwnicy dochodził gwar hulanki.

Nagle pośród zwykłego karczemnego gwaru rozległ się jakiś tumult. Jakaś kobieta krzyczała w przerażeniu, jakieś wściekłe głosy przeklinały.

– Zostawcie ją! – To był głos grubego Avellina, a potem rozległy się odgłosy bijatyki.

– Idziemy! – krzyknął Harvald i poderwał się z posłania.

Całą zgrają zbiegli z izby na dół po chybotliwych schodkach.

Stali