Mgły nad jeziorem - Adam Przekop; Krzysztof Wojtowicz - ebook

Mgły nad jeziorem ebook

Adam Przekop; Krzysztof Wojtowicz

0,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Cykl Druga Wojna Światowa

Zeszyt 8/85

Bohaterowie | Operacje | Kulisy

  • dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii
  • przełomowe, nieznane momenty walk
  • czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadów

Książka dostępna w zasobach:

Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 130

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Adam Przekop Krzysztof Wojtowicz

Mgły nad jeziorem

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej

 

Okładkę projektował

MAREK SOROKA

Redaktor

WANDA WŁOSZCZAK

Redaktor techniczny

RENATA WOJCIECHOWSKA

© Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1985 r.

ISBN 83-11-07223-X

Wydanie I. Nakład 270 000 + 170 egz. Objętość 4,50 ark. wyd., 4,0 ark. druk. Papier gazetowy 50 g. z roli 84 cm ze Szczecińskich Zakładów Papierniczych „Skolwin". Oddano do składu w lutym 1985 r. Druk ukończono w maju 1985 r. Wojskowe Zakłady Graficzne im. A. Zawadzkiego w Warszawie. Zam. nr 6577. N-56

Cena zł 20.—

Wuj Kazimierz

A jednak się uchowała, Wiktor pomyślał o tym niemal z czułością i jak za dziecięcych lat próbował nakryć się po czubek głowy.

Jeszcze kilkanaście godzin temu, idąc przez ośnieżony las, smagani ostrym wiatrem kłującym do bólu policzki i powieki, oświetlani co jakiś czas jaskrawą bielą na wielkich porębach, marzyli o ciepłej izbie, kubku wrzątku, rozgrzaniu zesztywniałych z zimna stóp i dłoni. Każdy krok przez nawiane zaspy przybliżał ku swoim, ku domowi, ale jakby i oddalał. Kilometry rozciągały się w nieskończoność, pokonywali je coraz drobniejszymi krokami, licząc uporczywie do stu.

Zmarznięty zając, który siedział w odległości kilku kroków, nawet nie próbował uciekać.

— Nie trzeba by było sideł — wystękał przez ściśnięte wargi Leon.

Kiedy tracili już resztki sił i nadziei, zamajaczyły przed nimi jak miraż na pustyni ośnieżone sterty desek na skraju długiego, tartacznego składowiska. Przeszli wkrótce koło ruin kotłowni, widomego śladu ucieczki okupanta. W chwilę później wyleniały bury kot przeciął im drogę.

— Dobrze, że nie czarny — wymamrotał Heniek; chciał jeszcze coś powiedzieć, ale mroźne powietrze zatykało mu oddech.

A potem był wreszcie dom, płacząca matka i piszcząca trójka młodszych braci.

Teraz nieduża pierzyna, którą po kolei przykrywano kolejnych Surażyńskich, już nie starczyła na dziewiętnastolatka. Nie za wysoko co prawda wystrzelił w górę, ale przez te trudne, niebezpieczne lata okrzepł w sobie, choć przecież z jedzeniem nie było najlepiej. Zresztą nie tylko u nich. Większość rodzin w osadzie musiała się przyzwyczaić do biedy, chociaż z początkiem 1938 roku kilkanaście przeniósło się spod strzech pod dachówki domków wybudowanych w osadzie dla robotników.

Wuj Kazimierz, który jak mało kto potrafił opowiadać o potrzebie walki z kapitalistycznym wyzyskiem i w związku z tym miewał wiele przerw w tartacznej pracy, kazał malcom z osady uchylać grzecznie czapki, jeśliby się im zdarzyło spotkać siwawego pana inżyniera Witolda Wigurę. Bo jemu to przede wszystkim należało zawdzięczać blisko 40 dornków, jakie do wojny stanęły w osadzie. Z drzewa, którego było pod dostatkiem, ale pod dachówką i z niewielkim ogródkiem. Ludzie pomogli pracą, a niektórzy i skromnymi zasobami gotówki. Wiktor dobrze pamiętał inżyniera, bo kiedy stanęły pierwsze domy, miał już ukończone 12 lat.

Właściciele tartaku, prezentujący towarzystwo angielsko-szwedzkie, wręcz zachwycali się pięknym położeniem osady tkwiącej w pobliżu jeziora Wigry i otoczonej wiekową puszczą. Ale wuj Kazimierz, wysoko kwalifikowany trakowy, spokojnie i rzeczowo stwierdzał, że piękne widoki i malownicze położenie nie dają automatycznie więcej chleba i do chleba.

Nie tylko Wiktor nazywał Kazimierza Józefowicza wujem — w ten sposób zwracała się do niego większość młodzieży w osadzie — chociaż on miał po temu największe prawo, bo przecież jego najstarsza siostra była żoną wujowego brata. Odkąd pamiętał, Kazimierz Józefowicz wydawał się chłopakom z osady człowiekiem dojrzałym i doświadczonym.

A przecież dopiero teraz będzie miał chyba niewiele ponad trzydzieści lat, myśli Wiktor, kuląc się pod zbyt małą, ale przytulną i ciepłą pierzyną.

Choć w izbie napalone i coraz cieplej od oddechów kilku śpiących ludzi, na szybach mróz.

Czy tylko u nas na Suwalszczyźnie taki ziąb pod koniec stycznia, czy i w innych rejonach kraju? Jak mogą walczyć przy takim mrozie nasze wojska, próbuje jeszcze o czymś myśleć, ale ciężkie powieki same opadają na zmęczone oczy.

Dziewiętnastego stycznia 1945 roku Wiktor Surażyński razem ze swoimi kolegami i sąsiadami, Henrykiem Grzędzińskim, szwagrem Leonem Józefowiczem i braćmi Naruszewiczami, wrócili do Płociczna z niedalekich okolic, które do niedawna znajdowały się w obrębie międzywojennego obszaru Rzeszy Niemieckiej i określane były mianem Prus Wschodnich.

Wywiezieni przez cofające się wojska niemieckie, pilnowani przez wachmanów od świtu do nocy, przez blisko trzy miesiące pracowali przy budowie umocnień mających powstrzymać napór wojsk Armii Radzieckiej na obszary — jak określali hitlerowcy — „wschodniopruskiej twierdzy“. Niemcy mieli nadzieję, że uda im się utrzymać ten rejon, a nadzieja ta miała częściowe uzasadnienie w przebiegu działań bojowych na terenach północnej Polski w czasie drugiego półrocza 1944 roku.

Dowództwo radzieckie miało zamiar doprowadzić do wyzwolenia ziemi suwalskiej już latem, w czasie wielkiej operacji strategicznej pod kryptonimem „Bagration“. Po zaciętych walkach 25 lipca wyparto wojska niemieckie z położonego w odległości kilkunastu kilometrów od Augustowa Lipska n/Biebrzą i zgodnie z dowódczymi decyzjami do 1 sierpnia miał zostać wyzwolony Augustów i okoliczne miejscowości. Ale było to już bezpośrednie przedpole „twierdzy wschodniopruskiej“ i Niemcy rzucili do jej obrony wszelkie posiadane rezerwy. Kosztem ogromnych ofiar zahamowali radzieckie natarcie. Rozpoczął się okres zaciętych, trzymiesięcznych walk pozycyjnych, głównie na linii Kanału Augustowskiego i licznych, małych rzek. Poważnie uszczuplone w czasie przeprowadzonych latem 1944 roku zmagań jednostki radzieckie domagały się szybkich uzupełnień zarówno osobowych, jak i materiałowych. A to wymagało czasu.

Dopiero jesienią (w połowie października) siły 3 Frontu Białoruskiego mogły rozpocząć działania ofensywne określone mianem operacji gąbińskiej.

Dwudziestego trzeciego października wojska 31 armii generała pułkownika W. Głagoliewa po zdobyciu silnie umocnionego Filipowa wyzwoliły Suwałki. Bój na ulicach miasta toczył się niemal przez dwie doby. Następnego dnia, o świcie, wypierając faszystów znad Czarnej Hańczy i z Puszczy Augustowskiej, przełamując niemieckie linie obronne między jeziorami Białe i Sajno, jednostki 31 armii szybkim atakiem opanowały stację Augustów i przystąpiły natychmiast do szturmu miasta. Sforsowały Kanał Bystry i po całodziennych walkach ulicznych wieczorem 24 października oczyściły miasto z hitlerowskiej załogi. Ich działania aktywnie wspierały dywizje wojsk 2 Frontu Białoruskiego z 50 armii generała lejtnanta J. Bołdina i 3 korpusu kawalerii gwardii generała lejtnanta M. Oslikowskiego.

Do Płociczna oddalonego niespełna 10 km od Suwałk wyraźnie dochodziły odgłosy tych walk. Wiktor razem ze swoimi kolegami z osady, zgrupowanymi w oddziale Armii Krajowej „Romana“, cieszył się, iż rychło zmienią partyzanckie różnorodne kurtki na żołnierskie mundury. Przecież u boku wojsk wyzwoleńczych walczy już cała polska armia. Niektórzy z dowódców twierdzili, co prawda, że nie ma wyraźnych rozkazów Naczelnego Dowództwa w Londynie, aby zgłaszać się do tej armii, ale chłopcy uważali, iż jest to tylko kwestia czasu.

— Mają podobno inne orzełki niż nasze — stwierdził Władek, jeden z sąsiadów Wiktora. — Bez korony...

— Ale w zamierzchłych czasach tak właśnie wyglądało nasze godło. Za Piastów. — Wiktor wiedział to od wuja Kazimierza. — A teraz walczymy z Niemcami o dawne piastowskie ziemie na zachodzie, aż po Odrę.

— Przecież Prusy Wschodnie to polskie Mazury. Sam kapitan „Roman" mówił nam kiedyś o tym — dorzucił któryś z kolegów.

— Będzie jeszcze czas o to wszystko się martwić, chłopaki — zakończył dyskusję Władek.

Jak pokazały wydarzenia najbliższych kilku dni dla wielu, w tym i dla Wiktora, czasu pozostało jeszcze sporo.

Front zatrzymał się na linii Augustów — Tobołowo — Czerwony Krzyż i Niemcy przystąpili do rozbudowy umocnień. Przez ponad dwa miesiące niemal na pierwszej linii, prawie w zasięgu radzieckich dział, pracowali spędzeni tu z okolicznych wsi Polacy. Niemiecka firma „Hermann Göring Werke", która już w październiku 1939 roku rozpoczęła rabunkową eksploatację drzewostanu nad jeziorem Wigry, kontynuowała ją do października 1944 roku.

Kiedy jednak front ruszył, postanowiono, zgodnie z hitlerowskimi zwyczajami wojennymi, zostawić po sobie spaloną ziemię. Cofające się oddziały niemieckie wysadziły w powietrze kotłownię i murowany biurowiec, drewniane budynki na placach tartacznych podpalono. Zostawiono gruzy, ruiny i jedno wielkie pogorzelisko. Liczną grupę młodzieży z osady wywieziono na roboty fortyfikacyjne. Wśród tych w ostatniej niemal chwili schwytanych znalazł się również Wiktor i kilku jego kolegów z oddziałów partyzanckich. (Na Suwalszczyźnie, w oddziałach „Leśnego“, „Romana“, „Konwy“, „Żwirki“ i „Orlego Szpona“, było wielu leśników i drzewiarzy, w tym 15 pracowników z tartaku w Płocicznie. W walce z Niemcami zginęli Józef Andrulewicz, Franciszek Gaworowski, Andrzej Kanclerz i Władysław Łaukajtys.)Gdy w mroźny styczniowy dzień Wiktor z kolegami wrócił do rodzinnej osady, niewiele zmieniło się tutaj od jesiennych dni października. Tartak nadal leżał w gruzach, a ostatnie trzy miesiące ludzie przeżyli głównie dzięki żywnościowej pomocy udzielanej im przez polowe kuchnie Armii Radzieckiej. Przez cały ten czas znajdowali się przecież w strefie przyfrontowej.

Wreszcie w styczniu ruszył front wschodni (od Karpat po Bałtyk) i wybito wrota do „twierdzy wschodniopruskiej“.

Przed miejscowymi pojawiły się niemal nieograniczone możliwości działania i wykazania inicjatywy. Dawni robotnicy tartaczni i młodzież byli zgodni co do jednego: musimy odbudować swój warsztat pracy!

Młoda władza ma sporo kłopotów, front jeszcze dość blisko, zima dokucza wielu ludziom pozbawionym przez wojnę dachu nad głową, sklepów nie ma, nie ma też za co kupować, bo skąd brać pieniądze, skoro brak pracy?

Utworzona 6 września 1944 roku, czyli natychmiast po wyzwoleniu niedalekich Sejn, Tymczasowa Rada Administracyjna dla ziem powiatu suwalskiego, pozostającego jeszcze pod okupacją niemiecką dopiero 23 października rozpoczęła swoją działalność w wyzwolonych Suwałkach.

Pierwszego grudnia powstał Komitet Powiatowy Polskiej Partii Robotniczej. Kazimierz Józefowicz, w okresie międzywojennym członek Polskiej Partii Socjalistycznej, wraz z grupą dotychczas bezpartyjnych robotników tartaku zgłosił swoją gotowość do działalności w szeregach PPR i organizacji komitetu gminnego w Płocicznie.

Dwudziesty piąty stycznia był dla Wiktora dniem niezwykle ważnym i będzie go pamiętał do końca życia. Nim po południu wrócił z Suwałk wuj Kazimierz, przegadał prawie dwie godziny z Romkiem Wróblewskim. Mówili o sprawach poważnych, wagi państwowej, z których nie wszystkie Wiktor do końca rozumiał.

No bo jak to jest?

Kiedy wojska radzieckie poszły naprzód, władzę przejęła administracja polska z ramienia Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej, który na pewno już wkrótce będzie urzędował w wyzwolonej przed tygodniem Warszawie. Majątki właścicieli ziemskich zostaną rozparcelowane, a ziemia oddana nieodpłatnie najbiedniejszym chłopom. Jeszcze 6 września ubiegłego roku rząd, który wówczas nazywał się „Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego“, razem z Krajową Radą Narodową, tymczasowym Sejmem Polskim, wydał dekret o reformie rolnej. To sprawiedliwie. Ale dlatego niektórzy już przebąkują, że ziemi nie będą brali, bo się boją?

Kogo się boją?

Romek mówi, że partyzantów. Ale jakich partyzantów, chyba nie tych, co walczyli z Niemcami?

Kiedy zapytał o to Wróblewskiego, ten tylko głęboko westchnął i zapytał, czy rozumie, co to jest walka klasowa. Faktycznie, nie za wiele o tym wiedział, chociaż wuj Kazimierz kiedyś mu o Karolu Marksie i Leninie coś mówił.

— Póki była Armia Radziecka, to reakcja siedziała cicho, a teraz podnosi łeb! — perorował Romek.

Na pewno wiedział wiele więcej od niego, bo nie tylko ukończył przed wojną kilka klas gimnazjum, ale jego ojciec, dawny działacz PPS-Lewicy, był jednym z organizatorów pierwszego strajku w tartaku w 1922 roku.

— Mamy mieć ustrój demokratyczny, ale nie każdemu on się podoba, zwłaszcza dziedzicom i fabrykantom, którzy chcieliby mieć wszystko to, co przed wojną, albo i więcej! — ciągnął dalej kolega.

No nie, na to nie może być zgody! Ale żeby partyzanci?

Tego dnia po południu Wiktor został członkiem Polskiej Partii Robotniczej. Zebranie w Płocicznie, pierwsze na ziemi suwalskiej, wybrało gminny komitet PPR, grupujący 47 osób. Sekretarzem komitetu został Kazimierz Józefowicz i on to po raz pierwszy powiedział do Wiktora: towarzyszu!

Wówczas to, o czym tak lapidarnie mówił Romek, nabrało w oczach Wiktora zupełnie innych wymiarów. Wstąpienie w szeregi partii było dla niego wyróżnieniem, ale i zobowiązaniem. O wielu ważnych sprawach musiał teraz wiedzieć, wiele się uczyć i nauczyć. Musiał zrozumieć sens i znaczenie zmian politycznych, reform społecznych, poznać funkcje administracji i jej powiązanie z obywatelami, określić swój własny udział w odbudowie tartaku, uświadomić potrzebę dalszej nauki zarówno własnej, jak i dzieci z osady, ciągle pozbawionych szkoły. Wreszcie zrozumieć, dlaczego jeszcze tak wielu jest przeciw, i to przecież nie samych kapitalistów i obszarników.

Dlaczego i o co walczą z młodą władzą, którą już można nazwać ludową, synowie chłopów i robotników? Dlaczego przeciwko tej władzy wystąpili jego koledzy z Płociczna? Przecież dawniej wspólnie łobuzowali, a potem razem walczyli z hitlerowskim okupantem.

Życie nasuwało wiele pytań, na które nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Dużo pracował, czytał i rozmawiał z towarzyszami, na odpoczynek i kontakty towarzyskie pozostawało mu niewiele czasu, ale ciągle czuł się tak, jakby tkwił obok głównego nurtu ważnych wydarzeń.

Pewnego dnia zauważył to wuj Kazimierz.

— Co się z tobą dzieje? — zapytał. — Czasem wyglądasz tak, jakbyś sobie nie mógł miejsca znaleźć albo jakby było ci za ciasno w Płocicznie.

— Bo tak jest! — odpowiedział bez chwili namysłu; zdawał sobie sprawę, że jest niezwykle pobudliwy i nerwowy, łapał się na tym, że język często wyprzedzał myśl, teraz jednak ta natychmiastowa reakcja nie wynikała z braku zastanowienia. — Wojna, proszę wuja, zakończyła się zwycięsko, ale beze mnie. Czy to jest w porządku? — uznał, że winien jest swemu rozmówcy jakieś wyjaśnienie.

— Byłeś przecież u „Romana"...

— Tak, ale zawsze uważali mnie za młodszego od innych i ciągle byłem łącznikiem. I potem dałem się złapać na te roboty...

— Przecież nie ty jeden...

— To mnie nie usprawiedliwia. Mam już prawie dwadzieścia lat i prawie nic dla ojczyzny nie zrobiłem. Ciągle porównuję się z żołnierzami naszych armii, warszawskimi powstańcami i zamęczoną na śmierć suwalską młodzieżą i wstyd mnie ogarnia. Sam wuj mówił, że partia potrzebuje oddanych ludzi. A ja stoję na uboczu...

— Nie gadaj głupstw. Żeby wszyscy robili tyle co ty...

— Mnie to nie wystarcza. A w ogóle, jak dotąd, wszyscy tylko gadamy, cieszymy się ze zwycięstwa, a po wsiach zaczynają strzelać do naszych. Słyszał wuj o milicjantach z Bociek?

— A któż by nie słyszał, chłopcze, o tej tragedii? Ale czemu o tym wspominasz?

— Bo myślę, że teraz jest to najważniejszy front walki.

— Masz rację, ale zwalczając politycznego przeciwnika powinniśmy stosować broń ideologiczną.

— Nawet wtedy, kiedy on do nas strzela ze zwykłej?

— Tak, nawet wtedy...

— W tej kwestii jest wuj prawdziwym chrześcija-ninem. Jeśli ktoś rzuci w ciebie kamieniem, ty rzuć weń chlebem.

— To nie jest wcale taka zła metoda, mój drogi.

— Ja wolę odpowiadać im karabinem.

— Naprawdę wolisz?

— Naprawdę. Nie mogę pogodzić się z tym, że jeszcze nie obeschły krew i łzy po tej wojnie, a oni już straszą nas następną.

Z nadejściem wiosny 1945 roku obok nadchodzących wieści z dalekiego już frontu poczęły napływać i inne, budzące poważny niepokój. Nie wiadomo kto i kiedy zaczął rozpowszechniać wiadomości o mającym nastąpić w najbliższym czasie wybuchu trzeciej wojny światowej, chociaż jeszcze nie zakończyła się druga.

W tym samym czasie mieszkańcy osiedli i wiosek ziemi suwalskiej szeptali między sobą, że w Puszczy Augustowskiej pojawiły się oddziały „polskiej partyzantki“, które podejmują walkę z nową władzą na wyzwolonych terenach.

Wśród działających w północno-wschodniej Polsce 80 zbrojnych ugrupowań, w skład których wchodziło ponad 2500 ludzi, na Suwalszczyźnie szczególną aktywność przejawiały zgrupowania „Brzozy", „Groma", „Rębacza" i „Skały".

Była to poważna siła, której w pierwszych powojennych miesiącach przeciwstawiały się nieliczne, pełne zapału, ale niezbyt dobrze uzbrojone i wyszkolone załogi powiatowej komendy MO i Urzędu Bezpieczeństwa w Suwałkach oraz posterunki w terenie. W wielu miejscowościach powiatu pojawiły się wrogie ulotki, groźna broń, działająca zwłaszcza na ludzką psychikę. Do najliczniej kolportowanych należały: „Echo leśne" i „Biuletyn informacyjny". Roiły się one od różnego rodzaju oszczerstw skierowanych przeciwko młodej władzy ludowej, członkom Polskiej Partii Robotniczej, funkcjonariuszom Służby Bezpieczeństwa i Milicji Obywatelskiej.

Pewnego dnia w Płocicznie na domach, w których mieszkali członkowie PPR, naklejone zostały wrogie ulotki. Co jakiś czas powtarzała się ta historia, a później na tych samych domach pojawiły się malowane czerwoną farbą hasła: „Precz z PPR", „Precz z komuną", „Śmierć PPR-owcom". Pod każdym z tych haseł przyklejano spis wszystkich członków Polskiej Partii Robotniczej zamieszkałych w Płocicznie.

Wrogowie władzy ludowej nie ograniczyli się tylko do tego typu poczynań. Po pewnym czasie w pobliżu mieszkań członków partii nocą zaczęły rozlegać się strzały. Kilku zastraszonych oddało w komitecie gminnym swoje legitymacje, ale większość młodzieży zarówno Płociczna, jak i kilku okolicznych miejscowości zareagowała na te wystąpienia zupełnie inaczej, niż oczekiwali tego przedstawiciele podziemia.

Kilkunastu chłopców, rozumujących podobnie jak Wiktor, zgłosiło chęć natychmiastowego wstąpienia do milicji lub Służby Bezpieczeństwa.

Pod koniec marca 1945 roku zameldowali się w komitecie powiatowym partii w Suwałkach.

Pierwsza warta

— Jak inaczej niż zwykle wygląda dzisiaj to miasto — Felek nadrabiał miną, dłużej nie mógł znieść panującego milczenia, musiał coś powiedzieć. Jadący razem z nim Heniek, Marian i Wiktor, zwykle gadatliwi, nie podjęli rozmowy. Milczeli uparcie podczas tej krótkiej przecież, ale dziwnie dłużącej się podróży. Towarzysz Koprowski próbował też do nich zagadywać, lecz zimowy, przenikliwy wiatr uderzający prosto w twarz oraz brak jakiejkolwiek reakcji ze strony chłopców sprawiły, że i on stracił ochotę do konwersacji.

Ogromnie zdziwili się, kiedy zegar na ścianie jednego z pomieszczeń komitetu powiatowego PPR wykazał im dowodnie, że wyjechali z Płociczna zaledwie pół godziny temu.

Wiktor nie mógł dokładnie określić swoich uczuć. Czy niecierpliwość w nich przeważa, czy niepokój. Na tyle dobrze znał swoich kolegów, by domyślić się, że czują oni podobnie. Teraz, kiedy każdy miał już prawie 20 lat, a niektórzy i trochę więcej, ich niepokój zupełnie inaczej się przejawiał niż w szkole, gdy nie przygotowali się do lekcji czy też nie odrobili zadań. Tutaj był inny świat niż ten pozostawiony w ciasnym, ale przecież rodzinnym domu, wśród tartacznych pni, nad jeziorem. Bliski również, bo polski już przecież, ale nie znany jeszcze. Budził obawy, których wyjaśnić żaden z nich nie potrafił.

Co i kto oczekuje ich za tak niepozornie wyglądającymi ścianami zwykłego budynku przy ul. Kościuszki, naprzeciw suwalskiego miejskiego parku, zastanawiał się Wiktor.

W gardle sucho, trudno oddychać i odchrząknąć. Przed chwilą dokuczało wietrzne, mroźne powietrze, a teraz jest ciepło, a nawet tak gdzieś od środka prawie gorąco.

Jak mógł od razu tego nie zauważyć? Pomalowany białą i czerwoną farbą szlaban jak na przejeździe kolejowym stanowił pierwszą przeszkodę w dotarciu do drzwi budynku. Drugą był wartownik, bynajmniej nie w wojskowym mundurze, ale w zwyczajnej ściągniętej paskiem kurtce. Poza czapką z orzełkiem i pistoletem maszynowym przewieszonym przez pierś nic więcej żołnierskiego na sobie nie miał. Zatrzymał ich przy tej zaporze bezpieczeństwa, ale po kilku słowach towarzysza Koprowskiego pozwolił wejść do wnętrza budynku.

Minęli długi korytarz, potem jakieś małe, puste pomieszczenie, i znaleźli się w obszernym ni to pokoju, ni to poczekalni. Usłyszeli, jak ich przewodnik powiedział głośno do kogoś, kogo nie dostrzegli w panującym mroku, że „przyszli nowi“, potem rzucił im krótkie „do widzenia“ i zostawił samych, tuż przy zamkniętych drzwiach, pod bystrą obserwacją kilkunastu par oczu.

W pokoju unosiła się specyficzna woń poczekalni dworca kolejowego lub koszar. Był to zapach przepoconych ubrań i długo nie pranych onuc zmieszany z zapachem smarów, jaki wydzielały tkwiące w stojakach karabiny. Po drugiej stronie, pod ścianą, stały piętrowe łóżka przykryte kocami różnej barwy i gatunku. Pod nimi widać było zwykłe zbite z deseczek kuferki i woreczki z samodziałowego płótna. Pośrodku stał długi stół, przy którym siedziało kilkunastu ludzi w ubraniach na pół cywilnych, na pół wojskowych. W większości byli to młodzi chłopcy. Czyścili broń, a jednocześnie uczyli się ją rozbierać i składać. Nie wiadomo, jak długo przyglądaliby się sobie, gdyby tej wzajemnej lustracji nie przerwało wejście pierwszego, jakiego tu zobaczyli, wojskowego. Starszy sierżant Konstanty Orłowski miał niemiecki pistolet Parabellum, a przy lewym boku bagnet ze srebrnym pomponem, jakie nosili podoficerowie Wehrmachtu.

Wiktorowi nie podobała się ta niemiecka broń przy polskim mundurze. Spostrzegł, że jego koledzy odnieśli podobne wrażenie i nie potrafili ukryć tego przed innymi. Wkrótce jednak okazało się, że nie jest to widzimisię czy fantazja sierżanta, ale po prostu życiowa konieczność. Mieli kłopoty z uzbrojeniem. Wyjaśnił to im wkrótce sierżant Orłowski — komendant ochrony budynku. Dodał również, że komu dusza skoczyła na ramię, może jeszcze się wycofać.

Z zaciętych i chmurnych min kolegów, obserwowanych ciągle przez chłopaków czyszczących broń, Wiktor wyciągnął wniosek, że nic takiego się nie stanie, choć może niektórzy mieliby na to ochotę.

Sierżant Orłowski jakby nieco złagodniał. Wyjął z kieszeni notes, spisał ich imiona, nazwiska i adresy, poinformował o porach pobudki i apelu, a później o tym, co najważniejsze: gdzie i kiedy można otrzymać śniadanie, obiad i kolację. Teraz wywołał jednego z siedzących przy stole i ten oznajmił przełożonemu, że dla nowo przybyłych są już przygotowane łóżka. Niestety, oczekiwali tylko czterech, a że przybyło ich więcej, przeto pierwszą noc będą musieli spać po dwóch. Nim sierżant odszedł, polecił im, by nie opuszczali budynku bez zameldowania i zajęli się poznawaniem broni.

Znajomość z siedzącymi przy stole chłopcami zawarli błyskawicznie, tym bardziej że znalazło się wśród nich kilku kolegów z sąsiednich wsi.

— Może macie trochę „wałówy“ z domu, bo tutaj z żarciem to kiepsko — zagaił wysoki i tęgi chłopak.

— Nie dajcie się Wickowi naciągać, bo jemu ciągle mało. Gdyby mógł, zjadłby konia z kopytami, a jeszcze lepiej dwa... — zażartował krępy, niewysoki żołnierz, którego, jak zauważył Wiktor, inni nazywali „Małym“.

Gruchnął śmiech i wszyscy poczuli się raźniej.

— Jedzenie, jak jedzenie — wtrącił któryś. — Nie można narzekać, bo naprawdę niejeden lepszego w domu nie miał...

— U nas się nie przelewało — odważył się na krótką uwagę Wiktor.

— Bo i z czego, z jednej tartacznej, robotniczej pensji na tyle luda — poparł go Fredek.

Przy obiedzie — zapalanej, gęstej kartoflance z ogromną pajdą chleba — dowiedzieli się, że nikt tu nikomu nie mówił jeszcze o żadnym żołdzie czy wynagrodzeniu, nikt też nie obiecywał umundurowania. Co prawda kiedy weszli do małego, ciemnego pokoju, zwanego szumnie magazynem, po uzbrojenie i mundur, zaświtała im nadzieja na zrzucenie cywilnego ubrania. Ale była to nadzieja chwilowa i złudna.

Wiktorowi wręczono zwyczajny karabin, i to sprzed 39 roku, produkcji zakładów zbrojeniowych w Radomiu, a zamiast munduru biało-czerwoną opaskę, taką samą, jaką miał wartownik przepuszczający ich przez szlaban. Widząc zawód na twarzy Wiktora, sierżant rozkazał wydać mu dodatkowo Parabellum.

— Noszą go u nas tylko starsi stopniem — wyjaśnił — ale miej i ty. Znajdzie się niejedna okazja, byś szybko awansował.

Z całą powagą też potraktował jego wyjaśnienie, że służył w partyzantce, i zaraz po wydaniu broni wyznaczył go na nocną wartę przy budynku będącym siedzibą Urzędu Bezpieczeństwa.

Ile to może sie wydarzyć w ciągu jednego dnia, myśli Wiktor, chroniąc się za ścianę domu przed mokrym, marcowym śniegiem. Wytęża słuch, stara się wychwycić każdy szmer, ale tylko parkowe drzewa, od lat takie same, szumią, spoglądając z wysoka na wydarzenia przetaczające się ulicami Suwałk.

Sto lat temu był tutaj carski garnizon, czterdzieści lat temu maszerowali stąd żołnierze na Daleki Wschód, na pola Mandżurii, przed wojną każdego dnia koło parku przejeżdżali ułani z Suwalskiej Brygady Kawalerii. Wprost nie chce się wierzyć, że do niedawna panoszyli się tutaj hitlerowcy... Jak wiele trudnych dni przeżyła nasza piękna kraina jezior, myśli Wiktor. W jego głowie panuje prawdziwy chaos. Wiadomości zasłyszane w szkole, od rodziców i dziadków mieszają się z wyczytanymi z książek i starych czasopism, które kiedyś przyniósł wuj Kazimierz z biura tartaku.

Kiedy dłuży się czas, podobno najlepiej liczyć do stu i potem znowu od początku. Można i tak, ale jak człowiek skupi się na liczeniu, to może czegoś nie zauważyć. Przecież niejeden raz zaskoczono niezbyt czujnego wartownika, rozbrojono albo i zabito. Nie ma więc sensu bawić się w liczenie, lepiej uważać. Nie będzie tkwił jak piecuch przy ścianie, będzie chodził dokoła i demonstrował w ten sposób swoją uzbrojoną obecność. A może lepiej nie, bo ktoś zza parkowych krzewów albo z gruzów zburzonego kościoła weźmie mnie na muszkę. Jak to powiedział sierżant Orłowski? Że wróg nie śpi... Więc i ja nie mogę spać, choć tak bardzo kleją się oczy po pełnym wrażeń dniu.

Wojna jeszcze trwa

— Przestań, cholera jasna, przecież jeszcze noc...

Wiktor mocował się z kocem, chcąc go z powrotem naciągnąć na głowę. Ale Mietek nie dawał za wygraną.

— Cicho, nie drzyj się, bo obudzisz chłopaków, a po co wszyscy mają wiedzieć — szeptał gorączkowo.

Jego podniecenie udzieliło się Wiktorowi.

— Co jest?

— Popatrz, co znalazłem przy szlabanie schodząc z warty.

Pomału i ostrożnie, by nie obudzić śpiących kolegów, zbliżyli się do okna. Czerwcowa, krótka noc przechodziła już w blady poranek przedświtu. Ciemne powielane litery wyraźnie odcinały się od bieli papieru.

„Wzywa się wszystkich przedstawicieli tymczasowych władz na terenie powiatu, aby w terminie do 20 czerwca 1945 roku przygotowali do zdania akta dotyczące prowadzonych przez nich urzędów, a sami usunęli się z zajmowanych stanowisk. W stosunku do tych, którzy nie podporządkują się tym wytycznym, zostaną zastosowane sankcje do kary śmierci włącznie.”

Chłopcy spojrzeli po sobie.

— Miesiąc minął od kapitulacji Niemiec, ale dla nas chyba wojna się jeszcze nie skończyła — wyszeptał cicho Wiktor.

Do czerwca 1945 roku na terenie powiatu zbrojne ugrupowania reakcyjnego podziemia rozbiły posterunki Milicji Obywatelskiej w Gibach, Berznikach, Sejnach, Krasnowie, Wychodnem i Przerośli. Zniszczyły dokumenty, zrabowały maszyny do pisania i broń. W tym czasie „leśni" zamordowali też wiele osób z okolicznych wsi. Z ich rąk zginął Mieczysław Jasiński ze wsi Raczki, Piotr Jegliński ze wsi Młyńsko, Albin Merecki i jego syn Henryk oraz Jan Słuchocki i jego żona Teofila z Płociczna Nowego, Jan Taraszkiewicz ze wsi Jeleniewo, Stanisław Białogórski z Sejn. Ugrupowania te znajdowały poparcie, i to poważne, Polskiego Stronnictwa Ludowego, działającego legalnie po utworzeniu latem 1945 roku Rządu Jedności Narodowej.

Do września 1945 roku na Białostocczyźnie uzbrojonym grupom mogły przeciwstawić się jedynie nieliczne załogi posterunków MO i Urzędów Bezpieczeństwa oraz niespełna 2 tysiące żołnierzy Wojska Polskiego i Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego.

Z ogłoszonej 1 czerwca 1945 roku amnestii skorzystało niewielu. Najwymowniejszym krwawym ak-tem złej woli był skrytobójczy mord w rejonie Czarnej Wsi. Tam właśnie 8 lipca został zastrzelony zastępca dowódcy 1 praskiego pułku piechoty kapitan Eugeniusz Oksanicz oraz dwaj towarzyszący mu żołnierze, kiedy to wzywali do zaprzestania przelewu krwi w bratobójczej walce.

Gdzieś pod koniec lipca podporucznik „Olek“, dowódca jednej z sekcji powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa, dał Wiktorowi do przeczytania ulotkę wydrukowaną przez Oddział Propagandy Głównego Zarządu Polityczno-Wychowawczego Wojska Polskiego. Każde jej zdanie poruszało do głę