Meandry. Wiersze i monodramy - Jarek Dąbrowski - ebook

Meandry. Wiersze i monodramy ebook

Dąbrowski Jarek

0,0

Opis

Jarek Dąbrowski - fizjoterapeuta, w przeszłości sportowiec wyczynowy (skok o tyczce). Pisze poezję od wczesnych lat 80. XX w. Wtedy był również członkiem zespołu Teatru MIKROSCENA przy Staromiejskim Domu Kultury w Warszawie, gdzie wystawiano krótkie formy teatralne oparte na jego tekstach, miał tam także swoje wieczory autorskie. Brał też udział w Warsztatach Młodych Twórców w Myślcu nad Popradem, gdzie również miał wieczory autorskie.

Szedłem kiedyś ulicą.
Zobaczyłem w górze,
gdzieś tam,
na którymś piętrze...
Okna przyjazne
z dzieciństwa,
a może...
z młodości.
Wciąż milczały swym przyjaznym ciepłem,
a czasem chłodem.
(fragment "Szedłem")

I wciąż, codziennie idziemy dalej w poszukiwaniu miłości, przyjaźni, zrozumienia przez kogoś bliskiego, a czasem przez zupełnie obcego. Szukamy swojego szczęścia, spełnienia czegoś, co w nas, a czasem łez – pochylając się nad czyimś losem. Często też nad własnym. Meandry to próba wniknięcia do własnego wnętrza, każdego z nas i przez każdego z nas. To próba rozmowy z własnymi uczuciami, próba zrozumienia nie tylko samego siebie, ale też drugiego człowieka, który tak mocno zawitał do naszego wnętrza. I trwa w nim, czasem tak ciepło, a czasem tak boleśnie. Ale naprawdę i wciąż.
Zapraszam do chwili zadumy i refleksji.
Jarek Dąbrowski

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 54

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wiersze, okres wczesny (1982–1985)

A obłęd trwa

Przeszli,

przeminęli

obok nas i poprzez nas,

współludzie możni i malutcy,

znaczący i przypadkowi.

Zostawili piętno uporu w umysłach

pobliskich sobie,

bliskich sobie,

naszych.

Czyż nigdy nie przegadamy mroku w kolorycie bieli?

 

Czyż tylko bezosobowość postrzegania lirycznego,

właśnie i tylko dla nas wpojonego,

będzie dopełniać się słuchawką

w narożnej budce telefonicznej

już na wieczność?

 

Strumień myśli płynie wciąż do ujścia.

Nadchodzą,

skradają się…

następni wyrachowani,

potencjalni szczęśliwi – uwłaczający nam.

To już…

patos pochodu.

Mimo to funkcjonujemy,

jesteśmy, a…

…a obłęd trwa.

Kamyk

Pamięci C.K. Norwida

 

Szczera, martwa doskonałość

w nieszczerym pancerzu gładkiego chłodu.

Drzemie cichym krzykiem protestu

w pustym rowie humanizmu

i daremnie żebrze swojego odbicia

w papierowym zwierciadle wyobraźni…

I pięknej,

i chorej z konieczności.

Upadł tak nisko,

że nie widzą go nawet

wytrwałe kroki pustelnika

i ufne dłonie ociemniałego starca.

Chroni i zabija bezlitośnie

swą kamienną treścią.

Kiedyś…

umarł jako diadem narodowy

schowany w troskliwym brudzie,

konającego w obcym przytułku, oplutego poety.

 

I leży jak on,

w śmierdzącym barłogu sączącego się czasu.

 

Człowieku!

Mimo że cię nie ma…

Podnieś kamyk.

Poranek

…grymasem odpoczynku,

mając zapuchnięty uśmiech.

 

Z martwych mówię:

Powstań!

 

Usta wżerają się

w nawałnicę wspólnej matki,

po przegniłych deskach.

Myśli wtrącają się

w biel kości,

tykaniem czasu na ścianach.

 

Noc uprzątnęła już

pustą, samotną półlitrówkę i odcisk styliska.

 

Tylko kwiaty nie mogą jakoś zemdleć.

 

Kilka razy widzę twoje dłonie…

Dużo na nich złotych pasków,

a jeden bez oczka…

 

Po co?!

Trwanie,

znów przyszli wszyscy.

Przynieśli pastelową szczerość i zwyczajowy smutek.

Odejdźcie!

Kocham was!

 

Nie ma mnie.

Skała

Umarłaś,

by żyć!

Lecz nie łudź się, że…

narodzisz się i pozwolą ci

powstać z martwych myśli,

że…

żyjąc,

zmartwychwstaniesz swoim krzykiem.

 

Nie ma już twojej,

naszej Matki!

Zabiły ją niewinne niemowlęta

neutronowym uśmiechem.

 

Wyszedłem na podniebny spacer ze strzępkiem swojej kieszeni.

Miałem w niej maleńkie ziarenko piasku…

 

Życzę mu męczeńskiej śmierci,

by mogło spokojnie przetrwać

w tkliwym świecie materialnego humanizmu.

 

Nie ma mnie.

I chyba nigdy nie było?!

 

Jest tylko

piaskowa burza niedobitych marzeń

 

i zakrwawiony smak mechanicznych owoców.

W głąb

Nas,

wybuchłego tuż przed jego śmiercią przedwczesną,

Zajrzałem

energią nagromadzoną jeszcze przed Nas narodzeniem,

 

tak nieokiełznaną,

że nie sposób połączyć się z losem ukartowanym

przez

własną głupotę

i ufnością w istnienie przyjaźni.

 

Wybacz,

przecież nieposkromienie, tak dziecięce charakterem,

zabrało jasność myśli.

 

Może już, aż nadto późno – śmiech szyderczej litości,

ogrom urazy i wyrzutu,

może żal…

Wysłuchaj choć

klęczącego w hołdzie:

wszak niczym głuchy z Norwida

„stanąłem przed ścianą dźwięku, by modlić się do muzyki…”,

 

To było!

To było, jest i będzie, lecz w tamtej modlitwie.

 

 

Chcę, byś wiedziała, bo trwam!

 

W głąb…

 

Zajrzyj.

Heureza

Myśli,

tysiące maleńkich skrawków

wyciętych z cierpliwego ciała wyobraźni

załzawionych wzrokiem dnia

i ciepłych uśmiechem nocy.

 

Suną barwnym korowodem radości

w takt cichutkiej melodii szczęścia

i spadają w nicość czarnym potokiem bólu

niczym podstępnie zestrzelone,

powracające do gniazd ptaki.

 

Tańczą w nas i obok nas

rozdmuchiwane przez dziejowy wiatr codzienności.

 

Goją rany pozostawione przez uścisk trwożnej troski

i wżerają się jak cyniczna gangrena

w niewinną tkliwość nadziei.

 

Całują wymarzonym ukojeniem

nasze poorane zwątpieniem twarze

i szafując własną barwą,

mamią dziecięcą ufność

prawdą swojego kłamstwa.

 

Coś we mnie zawrzało

i wypędziło mnie na cichy bruk nocy!

To martwy pomruk myśli

spędził mi z powiek błogość

czułego marzenia.

 

Usłyszałem rozdzierający krzyk ciszy

skąpany w ogniu

twoich łez

i pognałem przez wymarłe miasto,

by splunąć światu

w twarz nagą prawdą!

 

Zobaczył nasze szczęśliwe dłonie,

zapłakał pustką sensów najprostszych

i…

konając we własnych ramionach, krzyknął:

 

Zwyciężyliście!

Piętno

Czas…

niemy świadek ludzkiego istnienia,

ostoja krzyku ciszy bolesnej.

 

I milczące usta szczęścia.

 

Cóż mam mu ofiarować

rozpaczliwym gestem w nagrodę?!

W nagrodę, że wziął i mnie pod swoje skrzydła.

 

Nie dam mu…

samotności,

uśmiechu,

bicia serca,

barwy ciepłych słów

i śpiewu ptaków…

 

Oddam mu swoją radość!

 

Resztę…

zostawię egoizmowi i cierpieniu.

 

I…

i nie napiszę mu Epitafium.

Sens

Słowo najprostsze,

uśmiech milczenia

i szczere łzy…

Marzenia o czułości

zostawione na zaplamionym obrusie,

w zadymionej knajpie.

 

Pan płaci?!

 

Resztki…

niedopita herbata w brudnej szklance

i pomarszczona twarz zwykłego, ludzkiego oczekiwania.

 

Tak, ja płacę…

Mam kiesę pełną samobójców!

Kroki

Wtuliłem się cicho w oczekiwanie.

Życie płynęło obcą rzeką,

tuż obok.

Niepokój zawrzał

lodowatą ręką na zakurzonym oknie…

Tak blisko.

 

Zapach wiosennych wspomnień,

dawno już przestał

obiecywać

i usnął w ciepłych wciąż…

marzeniach.

 

Została tylko wierna, zakurzona ławka w pustym parku.

 

Pozwoliłem trosce przewietrzyć się i spocząć na niej na chwilkę.

 

I oto…

głucha cisza niespodziewanie przestała nucić swoją melodię!

 

Zaszeptały nieśmiało

ostrożne kroki czyjejś samotności.

Zastygłe w cierpieniu myśli,

skruszyły ramiona bólu

i wybiegły im z nadzieją naprzeciw.

Były coraz bliżej…

 

Nieśmiałe,

ostrożne,

a tak przecież bliskie!

 

Rozbiegane, gorące marzenia

zastygły na chwilę

w przyjaznym pokłonie.

 

Kroki przycupnęły wahaniem w pobliżu…

Jakby chciały się upewnić,

kto usiadł na ławce?!

 

Cisza,

zgiełk ciszy.

I huk maleńkich drobinek,

nadziei.

 

Nagle poczułem ich ciepły oddech przy swoim ramieniu.

Uniosłem smutne, zamyślone oczy

i oto…

rozległa się cichutkim echem zagubiona melodia.

 

Zobaczyłem twój zakłopotany uśmiech!

Wiarygodność, czyli godność wiary

…odchodzisz.

 

Nie rzucaj słów za siebie!

 

Płaczę…

 

Tobą,

sobą,

Wiarą!

Zmierzch

Płaczem, mając zroszone ręce, pytam:

Dlaczego?

 

Usta cisną się w żałobny uśmiech,

myśli rozrywa targanie wiosny.

Odpowiedzi nie będzie!

Bo po co?!

 

Zasypiam wśród kolorowych płatków i szarf

pod niezgrabnym odciskiem styliska łopaty…

i ciężarem porzuconej po robocie,

samotnej, pustej

półlitrówki.

 

Koniec.

Wszyscy już poszli, odeszli…

 

Zmierzch.

Witaj, przyjacielu!

I oto

Dano nam egzaltację życiem.

Spisaną w pamiętnikach ślepca,

co przez lata brodził

rzetelną akwarelą

w pięknie, bezbarwnym złudą kolorytu…

 

Laska mu była Panem,

gdy przechodził obok śpiewu

i słupa betonowego.

Raz nawet…

potknął się o swój cień.

 

Myślał, że to kłoda porzucona na pastwę pasożytów…

Miał rację!

 

 

Dano nam egzaltację życiem.

 

Na błękitnej czystością,

zielonej prostotą,

czerwonej sumiennością,

tacy zwykłych i pięknych konieczności,

jak to przypisano motywom.

 

Wyrwano nam prawo do ślepoty.

Gdzież ten humanizm spowiadany kolejnymi deklaracjami?!

 

Napijmy się wódy!

Bo ją też nam dano.

 

Może uda nam się…

I wtedy nie będzie już komu dawać.

Aby ludzie żyli dostatniej