Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jarek Dąbrowski - fizjoterapeuta, w przeszłości sportowiec wyczynowy (skok o tyczce). Pisze poezję od wczesnych lat 80. XX w. Wtedy był również członkiem zespołu Teatru MIKROSCENA przy Staromiejskim Domu Kultury w Warszawie, gdzie wystawiano krótkie formy teatralne oparte na jego tekstach, miał tam także swoje wieczory autorskie. Brał też udział w Warsztatach Młodych Twórców w Myślcu nad Popradem, gdzie również miał wieczory autorskie.
Szedłem kiedyś ulicą.
Zobaczyłem w górze,
gdzieś tam,
na którymś piętrze...
Okna przyjazne
z dzieciństwa,
a może...
z młodości.
Wciąż milczały swym przyjaznym ciepłem,
a czasem chłodem.
(fragment "Szedłem")
I wciąż, codziennie idziemy dalej w poszukiwaniu miłości, przyjaźni, zrozumienia przez kogoś bliskiego, a czasem przez zupełnie obcego. Szukamy swojego szczęścia, spełnienia czegoś, co w nas, a czasem łez – pochylając się nad czyimś losem. Często też nad własnym. Meandry to próba wniknięcia do własnego wnętrza, każdego z nas i przez każdego z nas. To próba rozmowy z własnymi uczuciami, próba zrozumienia nie tylko samego siebie, ale też drugiego człowieka, który tak mocno zawitał do naszego wnętrza. I trwa w nim, czasem tak ciepło, a czasem tak boleśnie. Ale naprawdę i wciąż.
Zapraszam do chwili zadumy i refleksji.
Jarek Dąbrowski
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 54
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Przeszli,
przeminęli
obok nas i poprzez nas,
współludzie możni i malutcy,
znaczący i przypadkowi.
Zostawili piętno uporu w umysłach
pobliskich sobie,
bliskich sobie,
naszych.
Czyż nigdy nie przegadamy mroku w kolorycie bieli?
Czyż tylko bezosobowość postrzegania lirycznego,
właśnie i tylko dla nas wpojonego,
będzie dopełniać się słuchawką
w narożnej budce telefonicznej
już na wieczność?
Strumień myśli płynie wciąż do ujścia.
Nadchodzą,
skradają się…
następni wyrachowani,
potencjalni szczęśliwi – uwłaczający nam.
To już…
patos pochodu.
Mimo to funkcjonujemy,
jesteśmy, a…
…a obłęd trwa.
Pamięci C.K. Norwida
Szczera, martwa doskonałość
w nieszczerym pancerzu gładkiego chłodu.
Drzemie cichym krzykiem protestu
w pustym rowie humanizmu
i daremnie żebrze swojego odbicia
w papierowym zwierciadle wyobraźni…
I pięknej,
i chorej z konieczności.
Upadł tak nisko,
że nie widzą go nawet
wytrwałe kroki pustelnika
i ufne dłonie ociemniałego starca.
Chroni i zabija bezlitośnie
swą kamienną treścią.
Kiedyś…
umarł jako diadem narodowy
schowany w troskliwym brudzie,
konającego w obcym przytułku, oplutego poety.
I leży jak on,
w śmierdzącym barłogu sączącego się czasu.
Człowieku!
Mimo że cię nie ma…
Podnieś kamyk.
…grymasem odpoczynku,
mając zapuchnięty uśmiech.
Z martwych mówię:
Powstań!
Usta wżerają się
w nawałnicę wspólnej matki,
po przegniłych deskach.
Myśli wtrącają się
w biel kości,
tykaniem czasu na ścianach.
Noc uprzątnęła już
pustą, samotną półlitrówkę i odcisk styliska.
Tylko kwiaty nie mogą jakoś zemdleć.
Kilka razy widzę twoje dłonie…
Dużo na nich złotych pasków,
a jeden bez oczka…
Po co?!
Trwanie,
znów przyszli wszyscy.
Przynieśli pastelową szczerość i zwyczajowy smutek.
Odejdźcie!
Kocham was!
Nie ma mnie.
Umarłaś,
by żyć!
Lecz nie łudź się, że…
narodzisz się i pozwolą ci
powstać z martwych myśli,
że…
żyjąc,
zmartwychwstaniesz swoim krzykiem.
Nie ma już twojej,
naszej Matki!
Zabiły ją niewinne niemowlęta
neutronowym uśmiechem.
Wyszedłem na podniebny spacer ze strzępkiem swojej kieszeni.
Miałem w niej maleńkie ziarenko piasku…
Życzę mu męczeńskiej śmierci,
by mogło spokojnie przetrwać
w tkliwym świecie materialnego humanizmu.
Nie ma mnie.
I chyba nigdy nie było?!
Jest tylko
piaskowa burza niedobitych marzeń
i zakrwawiony smak mechanicznych owoców.
Nas,
wybuchłego tuż przed jego śmiercią przedwczesną,
Zajrzałem
energią nagromadzoną jeszcze przed Nas narodzeniem,
tak nieokiełznaną,
że nie sposób połączyć się z losem ukartowanym
przez
własną głupotę
i ufnością w istnienie przyjaźni.
Wybacz,
przecież nieposkromienie, tak dziecięce charakterem,
zabrało jasność myśli.
Może już, aż nadto późno – śmiech szyderczej litości,
ogrom urazy i wyrzutu,
może żal…
Wysłuchaj choć
klęczącego w hołdzie:
wszak niczym głuchy z Norwida
„stanąłem przed ścianą dźwięku, by modlić się do muzyki…”,
To było!
To było, jest i będzie, lecz w tamtej modlitwie.
Chcę, byś wiedziała, bo trwam!
W głąb…
Zajrzyj.
Myśli,
tysiące maleńkich skrawków
wyciętych z cierpliwego ciała wyobraźni
załzawionych wzrokiem dnia
i ciepłych uśmiechem nocy.
Suną barwnym korowodem radości
w takt cichutkiej melodii szczęścia
i spadają w nicość czarnym potokiem bólu
niczym podstępnie zestrzelone,
powracające do gniazd ptaki.
Tańczą w nas i obok nas
rozdmuchiwane przez dziejowy wiatr codzienności.
Goją rany pozostawione przez uścisk trwożnej troski
i wżerają się jak cyniczna gangrena
w niewinną tkliwość nadziei.
Całują wymarzonym ukojeniem
nasze poorane zwątpieniem twarze
i szafując własną barwą,
mamią dziecięcą ufność
prawdą swojego kłamstwa.
Coś we mnie zawrzało
i wypędziło mnie na cichy bruk nocy!
To martwy pomruk myśli
spędził mi z powiek błogość
czułego marzenia.
Usłyszałem rozdzierający krzyk ciszy
skąpany w ogniu
twoich łez
i pognałem przez wymarłe miasto,
by splunąć światu
w twarz nagą prawdą!
Zobaczył nasze szczęśliwe dłonie,
zapłakał pustką sensów najprostszych
i…
konając we własnych ramionach, krzyknął:
Zwyciężyliście!
Czas…
niemy świadek ludzkiego istnienia,
ostoja krzyku ciszy bolesnej.
I milczące usta szczęścia.
Cóż mam mu ofiarować
rozpaczliwym gestem w nagrodę?!
W nagrodę, że wziął i mnie pod swoje skrzydła.
Nie dam mu…
samotności,
uśmiechu,
bicia serca,
barwy ciepłych słów
i śpiewu ptaków…
Oddam mu swoją radość!
Resztę…
zostawię egoizmowi i cierpieniu.
I…
i nie napiszę mu Epitafium.
Słowo najprostsze,
uśmiech milczenia
i szczere łzy…
Marzenia o czułości
zostawione na zaplamionym obrusie,
w zadymionej knajpie.
Pan płaci?!
Resztki…
niedopita herbata w brudnej szklance
i pomarszczona twarz zwykłego, ludzkiego oczekiwania.
Tak, ja płacę…
Mam kiesę pełną samobójców!
Wtuliłem się cicho w oczekiwanie.
Życie płynęło obcą rzeką,
tuż obok.
Niepokój zawrzał
lodowatą ręką na zakurzonym oknie…
Tak blisko.
Zapach wiosennych wspomnień,
dawno już przestał
obiecywać
i usnął w ciepłych wciąż…
marzeniach.
Została tylko wierna, zakurzona ławka w pustym parku.
Pozwoliłem trosce przewietrzyć się i spocząć na niej na chwilkę.
I oto…
głucha cisza niespodziewanie przestała nucić swoją melodię!
Zaszeptały nieśmiało
ostrożne kroki czyjejś samotności.
Zastygłe w cierpieniu myśli,
skruszyły ramiona bólu
i wybiegły im z nadzieją naprzeciw.
Były coraz bliżej…
Nieśmiałe,
ostrożne,
a tak przecież bliskie!
Rozbiegane, gorące marzenia
zastygły na chwilę
w przyjaznym pokłonie.
Kroki przycupnęły wahaniem w pobliżu…
Jakby chciały się upewnić,
kto usiadł na ławce?!
Cisza,
zgiełk ciszy.
I huk maleńkich drobinek,
nadziei.
Nagle poczułem ich ciepły oddech przy swoim ramieniu.
Uniosłem smutne, zamyślone oczy
i oto…
rozległa się cichutkim echem zagubiona melodia.
Zobaczyłem twój zakłopotany uśmiech!
…odchodzisz.
Nie rzucaj słów za siebie!
Płaczę…
Tobą,
sobą,
Wiarą!
Płaczem, mając zroszone ręce, pytam:
Dlaczego?
Usta cisną się w żałobny uśmiech,
myśli rozrywa targanie wiosny.
Odpowiedzi nie będzie!
Bo po co?!
Zasypiam wśród kolorowych płatków i szarf
pod niezgrabnym odciskiem styliska łopaty…
i ciężarem porzuconej po robocie,
samotnej, pustej
półlitrówki.
Koniec.
Wszyscy już poszli, odeszli…
Zmierzch.
Witaj, przyjacielu!
Dano nam egzaltację życiem.
Spisaną w pamiętnikach ślepca,
co przez lata brodził
rzetelną akwarelą
w pięknie, bezbarwnym złudą kolorytu…
Laska mu była Panem,
gdy przechodził obok śpiewu
i słupa betonowego.
Raz nawet…
potknął się o swój cień.
Myślał, że to kłoda porzucona na pastwę pasożytów…
Miał rację!
Dano nam egzaltację życiem.
Na błękitnej czystością,
zielonej prostotą,
czerwonej sumiennością,
tacy zwykłych i pięknych konieczności,
jak to przypisano motywom.
Wyrwano nam prawo do ślepoty.
Gdzież ten humanizm spowiadany kolejnymi deklaracjami?!
Napijmy się wódy!
Bo ją też nam dano.
Może uda nam się…
I wtedy nie będzie już komu dawać.