22,99 zł
14 sierpnia 1941 roku w obozie koncentracyjnym w Auschwitz umiera franciszkanin, Maksymilian Maria Kolbe. Choć dla nas to niezłomny zakonnik gotowy oddać życie za drugiego człowieka, dla Marianny Kolbe był przede wszystkim ukochanym synkiem, za którym wylała morze łez.
Kim była kobieta, po której święty Maksymilian odziedziczył swoją heroiczną odwagę? Skąd czerpała siłę pozwalającą pogodzić się z męczeńską śmiercią syna? Dlaczego tak mało o niej wiemy?
Po raz pierwszy mamy możliwość spojrzenia na świat jej oczami. Poznania jej głębokiej duchowości, poczucia atmosfery domu, w którym wzrastała i dowiedzenia się, jak była wychowywana. A także usłyszenia, jak wychowywała swoje dzieci do tego, by nie bały się przedkładać cudzego życie nad swoje.
Natalia Budzyńska – dziennikarka Przewodnika Katolickiego, matka Niny i Staszka oraz żona Tomka. Pisała m. in. o ks. Kaczkowskim, Wojciechu Smarzowskim i mamie Jaśka Meli. Marianna Kolbe nauczyła ją inaczej patrzyć na świat..
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 221
Data ważności licencji: 7/31/2026
imą 1991 roku umarła prawnuczka Marianny Kolbe Maria Szymańska. Nie miała dzieci, więc na niej zakończyła się historia rodziny Kolbów z gałęzi Marianny i Juliusza. Zakończyła się smutno i tragicznie, bo Maria Szymańska zmarła nagle, a w sprawie jej śmierci prowadzono dochodzenie, które ostatecznie jednak umorzono. Prokurator zawsze bada nagłe i nienaturalne zgony, w tym przypadku to nic dziwnego. Suche ustalenie prokuratora, które czytam, kryje tragiczną historię kobiety usiłującej poradzić sobie w życiu w najgorszy z możliwych sposobów. „Była nałogową alkoholiczką i narkomanką, piła wszelkiego rodzaju płyny zawierające alkohol o różnym natężeniu. Zażywała leki psychotropowe i inne” – zanotowała pani prokurator badająca z urzędu tę sprawę. Maria mieszkała w Łodzi z konkubentem. Próbowała coś zarobić, sprzedając wiązanki ze sztucznych kwiatów. Tego dnia chciała pożyczyć pieniądze od sąsiadki. Sąsiadka czuła od niej alkohol i widziała, że tamta cała się trzęsie. Nie pożyczyła. Maria wyszła na podwórko, tam się przewróciła, a kiedy przyjechało pogotowie, już nie żyła. „Oględziny zwłok nie wykazały istnienia jakichkolwiek obrażeń na ciele denatki. W tej sytuacji twierdzić należy, że brak jest podstaw do powzięcia uzasadnionego podejrzenia, że do zgonu doszło wskutek działania osób trzecich, i przyjąć należy, że śmierć Marii Szymańskiej była wynikiem nadużywania alkoholu i leków”. W muzeum w Zduńskiej Woli znajduje się jej notes, w którym zapisywała wiersze. Takie młodzieńcze próby literackie, o miłości. Była wtedy młodziutka, żyła jeszcze jej matka, ale ojciec już ją opuścił wiele lat temu. Co się stało? Gdyby Maria Szymańska spotkała się z psychoterapeutą, ten, usłyszawszy jej historię, z pewnością namówiłby ją do zrobienia genogramu. To rodzaj drzewa genealogicznego, tyle tylko, że ważniejsi są tu nie poszczególni przodkowie, ale relacje, jakie się między nimi tworzyły. Genogramu używają terapeuci pracujący z rodzinami, w których widoczne są jakieś dysfunkcje. Rysuje się go podobnie do drzewa genealogicznego, ale związki i różne relacje w rodzinie zaznacza się na nim z góry określonymi stylami linii, szukając pewnych analogii. Według podejścia systemowego w psychoterapii w kolejnych pokoleniach jednej rodziny powielają się pewne schematy, wzorce zachowań. Powiela się je nieświadomie, na zasadzie kamienia rzuconego do wody, który sprawia, że wokół niego pojawiają się rozchodzące się kręgi. W ten sposób pewne zachowania powtarzają się w kolejnych pokoleniach. Psycholog Murray Bowen, który pracował w ten sposób z pacjentami, traktował rodzinę jako system, w którym można obserwować powtarzające się zjawiska mające charakter transgeneracyjny, jako grupę osób, między którymi istnieją więzi emocjonalne, wspólne myśli, fantazje. Każdy od swojej rodziny otrzymuje w spadku nie tylko kolor oczu, ale i pewne wzorce zachowań i reakcji na konkretne trudne sytuacje oraz sposoby rozwiązywania konfliktów. Analizując genogram, można odczytać, co tak uporczywie powiela się w kolejnych pokoleniach. Być może mądry terapeuta pomógłby prawnuczce Marianny przerwać ten zaklęty krąg, może gdyby wcześniej zrozumiała mechanizm, nie musiałaby szukać spokoju tam, gdzie go z pewnością znaleźć nie mogła. Zrozumienie własnej historii rodzinnej być może pozwoliłoby jej także odnaleźć zasoby dobra w poprzednich pokoleniach – cechy charakteru, wzorce, z których mogłaby czerpać siłę i światło. Przecież znalazłaby tam i bohaterów, którzy umieli oddać się drugim do końca, do samej śmierci. Dlaczego o tym piszę? Bo poznając historię Marianny Kolbe, można od razu zauważyć pewien schemat zachowań. To schemat porzuceń i odejść, któremu potrafili się przeciwstawić tylko jej dwaj synowie: Józef i Rajmund, przyszły ojciec Maksymilian. Nie potrafiła poradzić sobie z nim sama Marianna, która wiele lat żyła z mężem w separacji. Nie poradził sobie jej pierworodny Franciszek, który najpierw opuścił zakon, a potem żonę. Nie poradziła sobie jego jedyna córka, rozwodząc się z mężem, ani wnuczka Maria, popadając w alkoholizm. Rodzina ostatecznie się rozpadła.
Ale można na te wydarzenia spojrzeć z jeszcze innej perspektywy: może rodzina, która wydaje świętego męczennika, jest bardziej niż inne narażona na mające ją zniszczyć siły zła.
a budynku dworcowym widnieje wielki napis: „Zduńska Wola, miasto św. Maksymiliana Kolbego”. Ale Dom Urodzin Świętego jest zamknięty, nie ma kto oprowadzać. Trzeba zadzwonić i umówić się, najlepiej kilka dni wcześniej, żeby zdołano zorganizować kogoś, kto otworzy dom i będzie miał czas zaprezentować wnętrza. Ulica nazywała się wtedy Browarna i prowadziła oczywiście do browaru, który działa do dziś, a w firmowym sklepiku ekspedientka mówi, że ma pięćdziesiąt różnych gatunków miejscowego piwa. Wszystkie w butelkach z kapslem. Jest zimno, a ulice wymarłe. Niskie kamienice czynszowe, gdzieniegdzie budynki z czerwonej cegły, pojedyncze kominy, kościół ewangelicki i ten najważniejszy dla naszej opowieści, katolicki, pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Tam ochrzczono Mariannę, tam brała ślub z Juliuszem, tam ochrzciła potem swoje dzieci: Franciszka i Rajmunda, tam ci dwaj byli bierzmowani i tam pierwszą swoją mszę odprawił najmłodszy jej syn Józef, czyli ojciec Alfons. Marianny na niej nie było, ale za to komunię świętą z rąk młodego zakonnika przyjęli niektórzy krewni. Po Zduńskiej Woli tamtych czasów może oprowadzić nas Leonard de Verdmon-Jacques. W serii „Biblioteczka Krajoznawcza” pojawiła się w 1909 roku jego książeczka zatytułowana Z Sieradza przez Zduńską Wolę, Łask, Pabjanice i Rzgów do Łodzi. Pisze on tak: „Dziwne to miasto! Do niedawna jeszcze składało się z jedynej ulicy, będącej zarazem szosą wiodącą z Kalisza do Łodzi. Kilkanaście kroków trzeba było zboczyć z ulicy głównej na prawo lub lewo, by ujrzeć łany zboża lub ziemniaków, wśród których tu i owdzie stał domek drewniany, miarowym stukiem czółenek w warsztatach tkackich stwierdzający, że w nim wre życie znojne i gorączkowe, jakby w przewidywaniu, że tej pracy grozi machina, parą dysząca. Minęły lata, a z nimi i burze zastoju w przemyśle tkackim, niejedna maszyna przez ten czas stanęła (...), tych domków drewnianych jednak z warsztatami przybyło, zapełniły one sobą puste dotąd place, potworzyły ulice i żywią przeszło 12 000 rodzin drobnych tkaczów, skutecznie walczących z tak groźnym konkurentem, jakim niewątpliwie zda się być maszyna parowa. Miasto jednak niewiele się zmieniło w swej pierwotnej figurze. Jak było tak pozostało długie na wiorst parę, a rozrost zaznacza się jedynie kilkoma bocznemi ulicami i przedmieściami. (...) Miasto posiada prymitywne bruki z kamienia polnego, oświetlone jest gazem acetylenowym, a żyje wyłącznie z przemysłu, ściśle z Łodzią związanego. Tkacze ręczni otrzymują przędzę od fabrykantów łódzkich, tu ją przerabiają na towar łokciowy i odsyłają furmankami lub koleją”. Autor zauważa, że „ulice miasta, prócz dni targowych, prawie puste”, a w dni targowe okazuje się, że „ludu polskiego” jest tu najmniej: „W rozmowach przeważa język niemiecki, a tłumy spacerujących przedstawiają tak monotonny widok, że nawet trudno jest odróżnić jedną grupę od drugiej i chwilami robi to wrażenie, że zawsze jedni i ci sami przechodnie nas mijają”. Tak widział autor Zduńską Wolę, „miasto tkaczy”, w 1909 roku, lecz nietrudno sobie wyobrazić, jak wyglądała czterdzieści lat wcześniej. Była jeszcze bardziej prowincjonalna, spokojna i z pewnością przybyszowi z miasta wydawała się pospolita i nudna. Ciekawiej przedstawia miasteczko słownik geograficzny Królestwa Polskiego z końca XIX wieku. Dowiadujemy się więc, że miasto posiadało kościół parafialny rzymskokatolicki murowany, kościół parafialny ewangelicki, dom modlitwy baptystów i synagogę. Poza tym kilkaset domów, przeważnie drewnianych, parterowych. Katolików było około siedmiu tysięcy (w tym Niemcy i Czesi), ewangelików cztery tysiące, a Żydów sześć tysięcy. W miasteczku pracowało nawet dziesięć tysięcy ręcznych domowych warsztatów tkackich wyrabiających towary bawełniane, wełniane i półjedwabne. Tkacze, nazywani sukiennikami, uzależnieni byli od nakładców, od których kupowali surowiec i którym potem sprzedawali gotowy towar. Pod wpływem niemieckojęzycznych osadników zaczęła niemczeć ludność polska, a przybysze wcale nie musieli ulegać polonizacji: mieli swoje niemieckie szkoły, a w kościele katolickim odprawiano msze z niemieckim kazaniem. Można śmiało powiedzieć, że Zduńska Wola posługiwała się głównie językiem niemieckim, a Polacy stanowili zaledwie czwartą część mieszkańców miasta. Jako ciekawostkę można dodać, że zduńskowolscy tkacze mieli negatywny stosunek do powstania listopadowego i opowiedzieli się wtedy po stronie carskiego rządu. Inaczej sprawa wyglądała w 1863 roku, kiedy patriotyczne kazania wygłaszał nawet pastor ewangelicko-augsburski.
Rodzice Marianny, „małżonkowie Franciszek Dąbrowski i Anna z Klinickich, zamieszkiwali z dawien dawna w Zduńskiej Woli” – pisze we wspomnieniach najmłodsza ich córka, też Anna. Mieszkali na przedmieściach zwanych Zduny. Anna Klinicka nie była pierwszą żoną Franciszka. W wieku dwudziestu pięciu lat ożenił się on z Urszulą Kuczyńską, dziewiętnastolatką. Umarła w grudniu, dziewięć miesięcy po ślubie, co każe przypuszczać, że zmarła przy porodzie. Zapewne razem z dzieckiem, bo nie ma żadnego śladu, żeby Franciszkowi Dąbrowskiemu urodziło się wtedy żywe dziecko, które zdążono by ochrzcić. Półtora roku później Franciszek wziął ślub z osiemnastoletnią Anną Krystyną Klinicką, urodzoną we wsi Głupice, oddalonej od Zduńskiej Woli o mniej więcej trzydzieści kilometrów. Był maj 1850 roku, godzina dziewiąta rano. Zapis w księdze parafialnej mówi o tym, że ogłoszono trzy zapowiedzi: 7, 14 i 21 kwietnia, „zezwolenie matki panny młodej nastąpiło”, a „nowi małżonkowie żadnej umowy przedślubnej między sobą nie uczynili”. Po ślubie zamieszkali w kolonii Rozomyśl (obecnie część Zduńskiej Woli) i trudnili się tkactwem. Franciszek od paru lat był już właścicielem kilku warsztatów, pracował cały dzień, od rana do późnego wieczora, i wyrabiał płótno. Jego żona rodziła dzieci, które w większości umierały. Marianna urodziła się jako dziesiąta. Najpierw, dwa lata po ślubie pojawił się pierworodny, Józef. Zmarł jako dwulatek. W 1857 roku urodziła się Rozalia, najstarsza siostra Marianny. (Wyszła za mąż za Leopolda Langera, który został później ojcem chrzestnym Rajmunda, a Rozalia jako akuszerka odbierała jego poród). W 1859 roku przyszła kolej na Kazimierza (mając dwadzieścia lat, ożenił się z Marianną Adriańczyk), a w 1860 – na Franciszka (który jako dwudziestotrzylatek poślubił Florentynę Domagalską). Potem niemal co roku rodziły się dzieci, które wkrótce umierały: Ignacy, Eleonora, Piotr, Aniela i Matylda. Ta ostatnia żyła sześć lat, a gdy miała trzy latka, przyszła na świat Marianna. Ostatnim dzieckiem Franciszka i Anny Dąbrowskich była urodzona w 1873 roku Anna, która wyszła za mąż za Stanisława Kubiaka. To od niej najwięcej wiadomo o domu rodzinnym państwa Dąbrowskich. Ona została też matką chrzestną Rajmunda, późniejszego świętego Maksymiliana. We wspomnieniach spisanych po wojnie siedemdziesięcioletnia Anna Kubiak, opisując swój rodzinny dom, podkreślała, że był bardzo religijny. Rodzice wpajali dzieciom „zasady katolickie”, a „na ścianach wisiały obrazy Pana Jezusa, Matki Bożej i świętych Pańskich”.
ydarzyło się w mieście Zduńska Wola 22 lutego / 6 marca 1870 roku o godzinie 2 po południu. Zjawił się Franciszek Dąbrowski, tkacz ze Zduńskiej Woli mający 47 lat, w towarzystwie Leona Białeckiego 24 lat i Adama Klempińskiego 48 lat, oboje tkacze ze Zduńskiej Woli, i przedstawili nam dziecko płci żeńskiej urodzone w Zduńskiej Woli 13/25 lutego 1870 roku o godzinie 4 po południu z jego ślubnej żony Anny Krystyny z Klinickich lat 40. Dziecku dano na chrzcie świętym, odbytym w dniu dzisiejszym, imię Marianna, a rodzicami chrzestnymi byli pierwszy świadek i Maria Michalska”. Akt podpisał tylko proboszcz, ponieważ ani ojciec dziecka, ani świadkowie pisać nie umieli. Podwójną datę wpisywano we wszystkich dokumentach w zaborze rosyjskim. Ta pierwsza wyznaczona była według kalendarza juliańskiego, druga – gregoriańskiego.
Rodzice nie byli już najmłodsi jak na tamte czasy. Najstarsza siostra Rozalia miała trzynaście lat, Kazimierz – jedenaście, Franciszek – dziesięć, a Matylda – trzy. Pięcioro już nie żyło. W dniu urodzin Marianny na świecie nie wydarzyło się nic szczególnego. W „Kurjerze Polskim” z tego dnia można było przeczytać, że „w Paryżu zmarł w d.17 b.m. Baron Nathan Rothschild, naturalnie miljoner”, temperatura powietrza w Warszawie wynosiła rano 1 stopień, a po południu 4 stopnie Celsjusza. Można było odetchnąć, bo na początku lutego trzymały siarczyste mrozy „niepamiętne od lat” – jak pisały gazety. Mrozy „srożyły się” aż trzy tygodnie bez przerwy, a temperatury spadały do minus 24 stopni Celsjusza. Słońce tego dnia wzeszło o 7.58, a zaszło po piątej. Matce Marianny pozostały jeszcze dwadzieścia dwa lata życia. To ona zajmie się edukacją dzieci, nauczy je pisać i czytać, z pewnością też modlić się i śpiewać religijne pieśni. W domu, który rodzina wynajmowała i za który płaciła komorne, na ścianach wisiały pobożne obrazy, kupowane najczęściej podczas odpustów i pielgrzymek. Pod najważniejszym z nich, przedstawiającym Matkę Boską Częstochowską, stały kwiaty i paliła się lampka. To był ołtarzyk domowy, w ówczesnych domach częsty widok. Lampka pod obrazem paliła się trzy dni w tygodniu: w środy, soboty i niedziele. I oczywiście we wszystkie dni poświęcone liturgicznie Matce Bożej. A więc w styczniu w święto Bożej Rodzicielki Maryi, w lutym – Matki Boskiej Gromnicznej, w kwietniu – Maryi Panny Dobrej Rady, w maju – Maryi Panny Królowej Polski, Wspomożycielki Wiernych, Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny, w czerwcu – Matki Bożej Nieustającej Pomocy, w lipcu – Matki Bożej Szkaplerznej, w sierpniu – Anielskiej, Śnieżnej, Zielnej i Najświętszej Maryi Panny Częstochowskiej, we wrześniu – Matki Pocieszenia, Siewnej, Bolesnej, w październiku – Różańcowej, w listopadzie – Ofiarowania Najświętszej Maryi Panny, a w grudniu – Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny. Marianna codziennie modliła się z młodszą siostrą, razem chodziły też na modlitwy do koleżanek. Uwielbiała nabożeństwa majowe, przykładnie uczestniczyła we mszy świętej, a różaniec odmawiała na klęczkach każdego dnia. „Wszyscy w rodzinie mieli różańce i szkaplerze Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny” – wspominała Anna Kubiak.
Mariannę czytać i pisać uczyła w domu matka, ale na najbardziej podstawowym poziomie. Innymi słowy, czytać umiała, ale z pisaniem szło jej już nie najlepiej. Z ortografią zmagała się całe życie, prawdę mówiąc, jej listy roją się od błędów. Nie ma się co jednak dziwić decyzji rodziców, którzy woleli, żeby dzieci spędzały czas w domu, bo ze szkołami wtedy było tak: po powstaniu styczniowym wprowadzono język rosyjski do urzędów i oczywiście z jeszcze większym naciskiem niż dotąd – do szkół. Szkolnictwo było dla Rosjan niesłychanie ważnym instrumentem rusyfikacji Polaków. Kiedy Marianna miała dwa lata, oficjalnie i jawnie wprowadzono do szkół język rosyjski jako język wykładowy, a rok później w ogóle usunięto z programu szkolnego naukę języka polskiego. Elementarne szkoły były wprawdzie bezpłatne, jednak wizja rusyfikacji skutecznie odstraszała rodziców. Woleli uczyć swoje dzieci w domu. Poza tym książki i szkolne przybory były kosztowne, więc duże rodziny rzadko mogły sobie na taki wydatek pozwolić.
Marianna wzrastała w rodzinie tkackiej, od urodzenia towarzyszyły jej miarowy stukot krosien i ciężka praca. Dzisiaj trudno sobie wyobrazić, jak wyglądał dom tkacza, bo takich po prostu już nie ma. Nikt już nie tka, choć niedawno w Zduńskiej Woli prowadzono zajęcia tkactwa w ramach powrotu do zapomnianych zawodów. Urządzenia do chałupniczej pracy były dla tkacza najważniejszymi sprzętami. A więc w domu miał on gręple, które służyły do szarpania surowej wełny, maszynę do przędzenia, maszynę zwaną wilkiem i kółko do zwijania przędzy oraz warsztat do tkania sukna. Niektórzy, ci bardziej zamożni, posiadali po kilka tych urządzeń. Mieszkanie tkaczy składało się najczęściej z dwóch izb i kuchni: w jednej izbie stały krosna, w drugiej łóżka, a życie rodzinne toczyło się w kuchni. Rodzina Dąbrowskich była trochę zamożniejsza. Mieszkali w czteroizbowym domu i posiadali trzy warsztaty tkackie. Przy krosnach pracowała cała rodzina, łącznie z dziećmi. „Dola tkaczy zduńskich była ciężka” – wspominała Anna Kubiak. Marianna dorastała w czasach trudnych dla chałupników. Od 1860 roku powstawały w miasteczku fabryki i wkrótce drobni tkacze musieli pracować dla wielkich fabrykantów. W Zduńskiej Woli było ich pięciu: August Arlet, Karol Kuske, Moszek Aron Wiener, Chaim Grosskopf i Oswald Fulde. O żydowskich fabrykantach Anna Kubiak pisała, że byli „panami tkackiego przemysłu chałupniczego”. Od nich chałupnicy otrzymywali przędzę i osnowę, a potem oddawali gotowy towar Żydom, modląc się, żeby ci nie obcięli im zapłaty za jakieś wypatrzone błędy. Po pieniądze za wykonane płótno chodziło się z lękiem, czy zapłata będzie godziwa, czy nie. Zduńskowolscy tkacze byli zależni od Żydów „jak od sądu” – pisała Anna Kubiak.
Marianna pomagała rodzicom w pracy od najmłodszych lat. Już najmniejsze dzieci asystowały przecież przy zwijaniu przędzy na szpulki, a im były starsze, tym trudniejsze prace im powierzano. Miały w ogóle czas na zabawy? Chyba tylko w niedziele. Jako panienka Marianna chadzała na zabawy i wesela, ale zachowywała się bardzo przykładnie i skromnie. Przede wszystkim była niezwykle pobożna i oddana Najświętszej Maryi Pannie. Dziewiętnastowieczna Polska należała do Maryi jak żaden inny kraj w Europie. Wciąż oczywiście pielęgnowano kult Matki Bożej Częstochowskiej, Królowej Polski, ale czasy, w jakich dorastała Marianna, należały zdecydowanie do Niepokalanej. Zacznijmy od szkaplerza Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny, który nosiła cała rodzina.
Zwyczaj noszenia szkaplerzy zapoczątkowała Urszula Benincasa, która w 1583 roku założyła w Neapolu Zgromadzenie Oblatek Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny. Miała siedemdziesiąt lat, kiedy objawili się jej Matka Boża z Chrystusem i zapowiedzieli, że założy wkrótce klasztor, w którym zakonnice będą żyły w odosobnieniu, ubrane tak samo jak Matka Boża w wizji (biała suknia i niebieski płaszcz), a od Zbawiciela otrzymają specjalne łaski. Usłyszawszy to, Urszula Benincasa poprosiła Jezusa, aby owymi łaskami zechciał obdarzyć także innych ludzi, którzy nie będą żyć w klasztorze. Chrystus zgodził się i wtedy zakonnica ujrzała anioły rozdające ludziom na całym świecie niebieskie szkaplerze. Urszula sporządziła takie same, jak te, które widziała w wizji, i rozdała je wiernym.
Szkaplerze nie były niczym nowym. Znano je już w XIII wieku i niemal zawsze wiązano z objawieniami Matki Bożej. Szkaplerzem (nazwa wywodzi się od łacińskiego słowa scapula – ramię, bark, plecy) nazywano wierzchni ubiór, pas sukna z otworem na głowę, bez rękawów, jaki nosili dominikanie czy benedyktyni. Taki strój wprowadził w V wieku święty Benedykt, jako scapolare propter opera – fartuch, który miał chronić habit przed zabrudzeniem w czasie pracy. Z biegiem czasu stracił on swoją funkcję praktyczną na rzecz symbolicznej, jako znak oddania się Bogu. Szkaplerze noszono początkowo na wierzchu, potem ukrywano je pod ubraniem i coraz bardziej zmniejszano. W końcu przeobraziły się w dwa kawałki materiału, ozdobione haftem i połączone tasiemką: jedna część opada na plecy, druga na pierś. Szkaplerz, który ujrzała w wizji Urszula Benincasa, był niebieski, a papieże obdarzyli go tak wieloma odpustami jak żaden inny. Ci, którzy go nosili, mieli obowiązek szerzyć kult Niepokalanej i modlić się o nawrócenie grzeszników i za dusze w czyśćcu. Wykonano go z niebieskiego płótna, z jednej strony widniał na nim wizerunek Niepokalanej, z drugiej symbole maryjne. Nosiło się go w dzień i w nocy na gołe ciało. Święty Alfons Maria Liguori, wielki czciciel Maryi, także nosił ten szkaplerz, a w dziele Chwała Maryi wymienił podobno aż pięćset trzydzieści trzy odpusty, jakie można było dzięki niemu uzyskać. Dziś szkaplerze nie są tak popularne, ale w XIX wieku nabożeństwo szkaplerza należało do najpopularniejszych form kultu Najświętszej Maryi Panny.
XIX wiek to zresztą niezwykły czas maryjnych objawień. Najpierw w 1830 roku w Paryżu, przy rue du Bac, nowicjuszka Katarzyna Labouré zobaczyła Maryję i Cudowny Medalik, który tak ukochał później święty Maksymilian Kolbe. Medalikowi miała towarzyszyć modlitwa: „O Maryjo, bez grzechu poczęta, módl się za nami, którzy się do Ciebie uciekamy”. W 1846 roku dwojgu dzieciom w La Salette ukazała się Matka Boża i przekazała orędzie (w którym nawoływała do nawrócenia i pokuty), w 1858 roku miały miejsce objawienia w Lourdes (gdzie Maryja przedstawiła się: „Ja jestem Niepokalane Poczęcie”). Objawienia zdarzały się także na ziemiach polskich – w 1850 roku w Licheniu, a w 1877 roku w Gietrzwałdzie. O tym wszystkim dużo mówiono na kazaniach w kościołach. Do znacznego ożywienia pobożności maryjnej przyczyniło się ogłoszenie w 1854 roku przez Piusa IX dogmatu o Niepokalanym Poczęciu Najświętszej Maryi Panny. Bulla głosiła, że „... nauka, która utrzymuje, iż Najświętsza Maryja Panna od pierwszej chwili swego poczęcia – mocą szczególnej łaski i przywileju wszechmocnego Boga, mocą przewidzianych zasług Jezusa Chrystusa, Zbawiciela rodzaju ludzkiego – została zachowana jako nietknięta od wszelkiej zmazy grzechu pierworodnego, jest prawdą przez Boga objawioną i dlatego wszyscy wierni powinni w nią wytrwale i bez wahania wierzyć”. To mówił urząd papieski, ale wierni już od wieków wierzyli w niepokalane poczęcie Maryi.
Cała rodzina nosiła więc szkaplerze i na klęczkach odmawiała różaniec, zgodnie ze starą polską dewizą: „Szkaplerz noś, na różańcu proś”.
dym przychodziła do zrozumienia spraw duszy, ceniłam bardzo cnotę czystości” – pisała o sobie młodej ponad siedemdziesięcioletnia Marianna. Wcale nie marzyła o mężu i dzieciach. Marzyła o klasztorze. Skąd takie pragnienia? Przecież w Zduńskiej Woli nie widziała nawet na oczy żadnej zakonnicy. Kasata zakonów w zaborze rosyjskim trwała właściwie od początku XIX wieku, a nasiliła się jeszcze po upadku powstania styczniowego. Kiedy Marianna zaczęła marzyć o klasztorze, teoretycznie mogła wybierać spośród dziesięciu istniejących w całym Królestwie Polskim. Tylko tyle żeńskich klasztorów przyjmowało nowicjuszki. Po pierwsze jednak, mało prawdopodobne, żeby Marianna o tym wiedziała, a po drugie, oddanie córki do zakonu wiązało się z wywianowaniem postulantki, a jej rodzice nie mogli sobie na to pozwolić. Byli po prostu za biedni. Ani Marianna, ani jej rodzice nie mieli pojęcia o tym, że w tej trudnej sytuacji na ziemiach polskich zaczynają powstawać w ukryciu zupełnie nowe zgromadzenia. Pomiędzy rokiem 1800 a 1900 powstało ponad dwadzieścia wspólnot żeńskich, wiele z nich za sprawą błogosławionego Honorata Koźmińskiego. „Ponieważ w Królestwie pod zaborem rosyjskim nie było klasztorów, nie miałam pojęcia o życiu w klasztorze, prosiłam tylko Pana Jezusa i Matkę Bożą, bym umarła pierwej, nim przyjdzie czas zamęścia, żebym mogła pocieszać się w niebie z tymi duszami czystymi, które chodzą za Barankiem i śpiewają pieśni im tylko dozwolone... Ale choć o tę wielką łaskę prosiłam ze łzami, to jednak bałam się gwałtownie narzucać swej woli i dodawałam, że gdybym tak musiała pójść za mąż, to proszę koniecznie, abym dostała takiego męża, który by nigdy nie zaklął, nie pił wódki i nie chodził do szynku na zabawy. I byłam wysłuchana” – wspominała Marianna.
I tak spotkała Juliusza Kolbego, o którym napisała, że „nie był tak wybitny jak inni”, którzy proponowali jej zamążpójście, a których ona odrzuciła. Pewnie tamci jej adoratorzy lubili się napić, bo alkohol był wtedy bardzo rozpowszechniony. W czym Juliusz nie był wybitny, nie dowiemy się. Ona była niewysoka, miała czarne włosy zaczesane często w warkocz zwinięty w kok, była skromna i rozmodlona. Jego tak opisuje najmłodsza siostra, Anna (po mężu Galert): „Juliusz był wzrostu wysokiego i silnie zbudowany. Włosy miał ciemne, nie całkiem czarne. U nas w rodzinie nikt nie miał jasnych włosów”. Poza tym piwne oczy, twarz pociągła, czoło wysokie i bardzo wesołe usposobienie. Nie zachowało się żadne zdjęcie Juliusza, możemy polegać tylko na opisach. Pochodził z rodziny o korzeniach czeskich – jego przodkowie to czescy osadnicy, których sprowadził do Zduńskiej Woli Stefan Złotnicki, dziedzic wsi. Ówczesna polityka Królestwa Polskiego wspierała rozwój rodzącego się przemysłu, Stefan Złotnicki zobowiązał się więc do wybudowania w 1825 roku fabryki płótna, za co Zduńska Wola miała uzyskać prawa miejskie. Tkaczy w Zduńskiej Woli było sporo, już w 1816 roku posiadali własny cech, ale żeby sprostać planom dziedzica, trzeba było ich jeszcze więcej. Czescy tkacze chętnie osiedlali się w tych okolicach, bo proponowano im tu podpisywanie umów, dzięki którym otrzymywali od razu ziemię, ogród i cegły na budowę domu. W zamian za to musieli zobowiązać się przede wszystkim do uruchomienia warsztatów tkackich. Złotnicki najprawdopodobniej korzystał z usług agentów werbujących tkaczy, bo wiadomo, że tacy działali. A więc przodek Juliusza, a konkretnie jego dziadek Paweł Kolbe, przybył do wsi Stęszyce pod Zduńską Wolą i najprawdopodobniej otrzymał tak jak inni dwie morgi gruntu, ogród, dziewięć klocków sosnowych, dwieście sztuk cegieł i dwadzieścia siedem talarów na budowę domu. Sprowadził się w te okolice około 1840 roku razem z bratem Wawrzyńcem. Ich losy i ciągłe zmiany miejsca zamieszkania znakomicie pokazują niepewność ówczesnego życia osadników. Przeprowadzali się z jednej wsi do drugiej, krążyli tak dookoła Zduńskiej Woli przez wiele lat. Jakby wciąż byli tu tylko na chwilę, jakby podświadomie bali się osiąść i zapuścić korzenie. Jak podają dokumenty, Paweł Kolbe urodził się jeszcze w Kraju Czeskim, a jego żoną była Teresa z domu Nisiger. Oboje byli katolikami. Nie wiadomo, czy rodzice Pawła Kolbego też wyjechali ze swojego miasta, którego nazwa zapisana jest w dokumentach parafii w Zduńskiej Woli jako Almendor (ale już księga meldunkowa podaje miasto urodzenia Pawła jako Beckerdorf). W każdym razie Paweł i Wawrzyniec osiedlili się w Stęszycach. Syn Pawła Jan urodził się już jednak w sąsiedniej wsi Izabelów. W 1870 roku wżenił się w rodzinę Grajbichów z Rozomyśla. Od ślubu mieszkał z żoną w jej rodzinnej miejscowości, prawdopodobnie w domu jej rodziców, ale na tak zwanym komornym. Tam w rok po ślubie urodził się Juliusz. Rodzice Juliusza też często się przeprowadzali: z Rozomyśla do Nowego Miasta, z Nowego Miasta do Henrykowa, z Henrykowa znów do Rozomyśla. W Nowym Mieście kupili na własność mały domek, a potem w Henrykowie większy. Właśnie do Henrykowa przyjeżdżali w odwiedziny do dziadków wnukowie: Franciszek i Rajmund. Ostatecznie w 1909 roku Jan i Helena Kolbe zamieszkali w Rozomyślu, w dużym domu z czteromorgowym gospodarstwem i zabudowaniami gospodarczymi. Tam też zmarli: Helena w 1914, a Jan w 1921 roku.
Tkacze czescy najczęściej byli wyznania ewangelickiego, ale jak widać, nie dotyczyło to przodków Juliusza. Co więcej, w jego domu musiała panować bardzo pobożna atmosfera i surowe wychowanie, skoro w czasach, gdy alkoholizm degenerował całe wsie, uchował się Juliusz – niepijący, niepalący i rozmodlony. Marianna poznała go w kościele parafialnym. Był od niej o rok młodszy. Nie był natomiast lepiej od niej wykształcony – najprawdopodobniej jego także uczyli rodzice w domu. Ciekawe z jakimi efektami, skoro dziadkowie między sobą nie rozmawiali jeszcze po polsku. Juliusz musiał być oczytany i mieć zamiłowanie do literatury, bo wskazują na to jego późniejsze zainteresowania: książki oprawiał, naprawiał i sprzedawał, a nawet w pabianickich czasach pomagał prowadzić przyparafialną bibliotekę. Miał też talent muzyczny, potrafił grać na skrzypcach i dużo śpiewał. Z pewnością wyróżniał się pod tym względem podczas nabożeństw.
Na dodatek, o czym pisała Anna Kubiak: „Juliusz Kolbe odbywał piesze pielgrzymki do Częstochowy, które co roku wyruszały ze Zduńskiej Woli. Był Polakiem prawdziwie kochającym swoją ojczyznę”.
W sierpniu pątnicy ze Zduńskiej Woli wyruszali pieszo na Jasną Górę, a wędrówka trwała trzy dni. W XIX wieku pielgrzymki wyraźnie nabrały charakteru demonstracji religijno-patriotycznej, do tego stopnia, że zaborcy zabronili kapłanom ich organizowania i przewodzenia im. W 1895 roku na pielgrzymkę pieszą z warszawskiej Pragi wyruszył nawet Władysław Reymont, chcąc poznać i zrozumieć ten fenomen. Napisał z tej wyprawy świetny reportaż Pielgrzymka do Jasnej Góry: „Patrzę i pytam siebie, co im każe rzucić dom, dzieci, gospodarstwo, zarobek, zawsze pewną miskę kartofli, łóżko i pierzynę, i iść mil kilkadziesiąt o suchym chlebie. Sypiać po drogach, znosić trudy niewypowiedziane życia koczowniczego. Cóż to jest za siła, która ich porywa z gniazda i rzuca w różnorodny, taki sam tłum...”. Idzie głównie lud, a nie inteligencja. W 1895 roku w dzień Zielonych Świątek dotarło na Jasną Górę aż pięćdziesiąt tysięcy pątników, ogromny „poczet ludu” – pisał korespondent „Gazety Kościelnej”, zauważając, że inteligencja przybywa na Jasną Górę kiedy indziej, wtedy gdy lud zajęty jest pracami polowymi. Jedni i drudzy pielgrzymowali również w inny sposób – inteligencja korzystała ze środków transportu i docierała do celu w towarzystwie rodzinnym, a lud zawsze szedł pieszo. Daniel Olszewski w książce Polska kultura religijna na przełomie XIX i XX wieku
