Marlene - Angelika Kuźniak - ebook + audiobook + książka

Marlene ebook i audiobook

Angelika Kuźniak

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Marlena Dietrich – ikona złotej ery Hollywood, gwiazda Błękitnego Anioła, Niemka, która sprzeciwiła się Hitlerowi.

W latach 1964 i 1966 Marlene Dietrich dwukrotnie odwiedziła Polskę. Ponadsześćdziesięcioletnia artystka wciąż robiła wrażenie sceniczną charyzmą, a ówcześni współpracownicy zapamiętali ją jako wymagającą, profesjonalną, do bólu dokładną. Nie wszędzie była jednak witana równie entuzjastycznie jak w Polsce – chociaż od zakończenia wojny minęły lata, wielu Niemców uważało ją za zdrajczynię ze względu na otwarty sprzeciw wobec nazizmu. Po latach wspominała: „Straciłam ojczyznę̨ i język. Nikt, kto tego nie przeżył, nie może wiedzieć, co czuję”.

Korzystając z materiałów zgromadzonych w przepastnym berlińskim archiwum, Angelika Kuźniak odkrywa mniej znane wątki biografii Dietrich: od barwnych historii, jak spotkanie artystki ze Zbigniewem Cybulskim, po tematy determinujące jej życie: ciężar sławy, uzależnienie czy skomplikowane relacje rodzinne. To wydanie autorka rozbudowała o nieznane wcześniej materiały.

Marlene to niejednoznaczny, intymny zapis późnych lat Dietrich – portret wielkiej artystki, ale także kobiety kapryśnej, osamotnionej, spragnionej uczucia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 187

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 25 min

Lektor: Maria Kozłowska

Oceny
3,9 (32 oceny)
10
11
9
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ajka1976

Nie oderwiesz się od lektury

Świetne! Przepiękny portret znakomitej artystki.
10
nagadowska111

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała polecam
00
Alidor

Dobrze spędzony czas

Ciekawa biografia, bo i niezwykły życiorys. Interesujące akcenty polskie. Lektorka niestety nazwy własne i kilku językach odcumuje nieprawidłowo. Irytujące to.
00
dzust

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny reportaż.
00
piorka2828

Z braku laku…

bardziej zlepek ciekawostek niz biografia. nic specjalnego
00

Popularność




Wy­dawca ADAM PLUSZKA
Re­dak­torka pro­wa­dząca DO­MI­NIKA PO­PŁAW­SKA
Ko­rekta MARTA STOCH­MIA­ŁEK, BE­ATA WÓJ­CIK
Pro­jekt okładki, opra­co­wa­nie gra­ficzne i ty­po­gra­ficzne ANNA POL
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Zdję­cie na okładce © Bet­t­mann / Getty Ima­ges
Ła­ma­nie
Co­py­ri­ght © by An­ge­lika Kuź­niak Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2023
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze w tej edy­cji
ISBN 978-83-67790-18-5
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Nie ist­nieje pełne przed­sta­wie­nie rze­czy­wi­sto­ści.

Tylko wy­bór.

PÄR LA­GER­KVIST

PRO­LOG

Trzy szmaty do pod­łóg Mar­leny Die­trich otrzy­mały nu­mer ka­ta­lo­gowy 70039. Do Ber­lina tra­fiły w czwar­tek, 21 paździer­nika 1993 roku o ósmej rano. Pra­wie osiem­na­ście mie­sięcy po jej śmierci. Ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa ani dnia, ani miej­sca przy­by­cia nie po­dano do pu­blicz­nej wia­do­mo­ści.

W dro­dze gi­nie klucz do kłódki przy kon­te­ne­rze, w któ­rym są prze­wo­żone.

Po do­tar­ciu na dzie­dzi­niec daw­nej fa­bryki pod­ze­spo­łów elek­tro­nicz­nych w dziel­nicy Span­dau (jedno pię­tro bu­dynku za­adap­to­wano na tym­cza­sowy ma­ga­zyn) kłódkę od­pi­ło­wano.

W ciągu ko­lej­nych dni do Ber­lina do­trą jesz­cze cztery kon­te­nery.

I tak swoje nu­mery otrzy­mają: wstążki do kwia­tów, ręcz­niki, ścierki do na­czyń, fla­kony po per­fu­mach, chu­s­teczki, wy­pa­lone za­pałki, łyżki, pa­pier do pa­ko­wa­nia pre­zen­tów, rolki pa­pieru to­a­le­to­wego, fiolki po le­kach, pla­stry na od­ci­ski, skrawki fu­ter – i te prze­ni­co­wane przez mole i roz­sy­pu­jące się w dło­niach, i te twarde, ła­miące się przy sil­niej­szym na­ci­sku (le­żały w skrzy­niach po­nad pięć­dzie­siąt lat). Setki fil­trów do świa­tła. Ta­bliczki z brązu z jej imie­niem i na­zwi­skiem. Wi­siały za­wsze na drzwiach gar­de­roby pod­czas to­urnée. 

Pe­ruki.

Mię­dzy ar­ku­szami je­dwab­nego pa­pieru za­cho­wały się pióra eg­zo­tycz­nych pta­ków, szmu­glo­wane la­tami przez Die­trich z jed­nego kraju do dru­giego. Wy­ko­rzy­sty­wa­nie ich, na­wet do ko­stiu­mów fil­mo­wych, było za­bro­nione.

W jed­nym z kar­to­nów gip­sowy od­lew jej dłoni.

Oprócz tego sto pięć­dzie­siąt par rę­ka­wi­czek, czte­ry­sta ka­pe­lu­szy, czte­ry­sta trzy­dzie­ści par bu­tów, osiem­dzie­siąt ku­frów, około sie­dem­dzie­się­ciu ko­stiu­mów fil­mo­wych i es­tra­do­wych, szes­na­ście i pół ty­siąca zdjęć, cza­so­pi­sma. Do­ku­menty, no­tesy, stare ko­perty, li­sty. Ra­zem trzy­sta ty­sięcy za­pi­sa­nych kar­tek. Książki. Mię­dzy nimi Zbrod­nia i kara z de­dy­ka­cją Al­berta Ein­ste­ina, wier­sze Ril­kego, do­ku­men­ta­cja do­ty­cząca Tre­blinki, sześć to­mów opo­wia­dań Kon­stan­tego Pau­stow­skiego i słow­nik an­giel­sko-pol­ski, na mar­gi­ne­sie któ­rego przy sło­wie „dzię­kuję” Die­trich do­pi­sze od­ręcz­nie „tsche­kuye”.

Szafki, ka­napy, fo­tele, stare krze­sła. Ko­mody, stoły.

Ra­zem dwa­dzie­ścia pięć ton. Z pię­ciu ma­ga­zy­nów: w Los An­ge­les, No­wym Jorku, Lon­dy­nie, Pa­ryżu i Ge­ne­wie.

Kraj związ­kowy Ber­lin ku­pił wszystko na au­kcji w So­theby’s za osiem mi­lio­nów ma­rek nie­miec­kich (pięć mi­lio­nów do­la­rów). Nie była to naj­wyż­sza oferta, ale Ber­lin przed­sta­wił pro­jekt zar­chi­wi­zo­wa­nia ca­łej ko­lek­cji.

Każdy przed­miot bę­dzie sfo­to­gra­fo­wany i opi­sany. Je­śli to do­ku­menty, ważne, żeby za­zna­czyć: czego do­ty­czą, z któ­rego są roku, kto je pi­sał.

Przy ko­stiu­mach na­leży po­dać mię­dzy in­nymi: pro­jek­tanta, ty­tuł filmu, z ja­kiego dana rzecz po­cho­dzi, ko­lor i ma­te­riał.

Pierw­sze prace za­koń­czą się po pię­ciu la­tach. Jed­nak każ­dego roku ro­dzina Mar­leny Die­trich prze­ka­zuje do ar­chi­wum ko­lejne kil­ka­dzie­siąt kar­to­nów z przed­mio­tami, które wcze­śniej były jej wła­sno­ścią.

CZĘŚĆ 1

NO­TES

Od­dział ar­chi­wum (Ko­lek­cja Mar­leny Die­trich) przy Fun­da­cji Ki­ne­ma­to­gra­fii Nie­miec­kiej, Po­ts­da­mer Platz, Ber­lin.

Po­kój jest mały, ja­sno oświe­tlony. W środku ter­mo­hi­gro­graf bez­gło­śnie kre­śli po­ziom wil­got­no­ści (nie może prze­kra­czać pięć­dzie­się­ciu pro­cent) i tem­pe­ra­turę (osiem­na­ście stopni Cel­sju­sza). Każde od­chy­le­nie od normy mo­głoby znisz­czyć zdję­cia, które leżą w kar­to­nach na pół­kach. Jedno zdję­cie – je­den kar­ton. Nie­które z nich są warte kilka ty­sięcy euro.

Przy ścia­nach re­gały z mnó­stwem czar­nych szu­flad. Roz­ma­wiamy ci­cho. Ar­chi­wum po­dob­nie jak bi­blio­teka zmu­sza do mó­wie­nia pół­gło­sem, do sku­pie­nia.

Silke Ron­ne­burg, która pra­cuje w ar­chi­wum od pra­wie trzy­dzie­stu lat, otwiera jedną z szu­flad. Po­ka­zuje mi pu­dełko z na­pi­sem „Eu­ropa”. W środku kilka no­te­sów. Wśród nich ten, który in­te­re­suje mnie naj­bar­dziej.

Jest czer­wony, nie­wielki, sie­dem i pół na je­de­na­ście i pół cen­ty­me­tra. Wi­dać, że był czę­sto uży­wany. Okładka w nie­któ­rych miej­scach nad­darta, po­ry­so­wana. Na środku wy­cięty pro­sto­kąt. Nie­chluj­nie, jakby ży­letką lub tę­pymi no­życz­kami. Wi­dzę li­tery roz­ma­zane od śli­nio­nego palca szu­ka­ją­cego bez­u­stan­nie czy­je­goś na­zwi­ska. Ko­lejne ad­resy przy­kle­jane po­śpiesz­nie na kart­kach, czę­sto ta­śmą kle­jącą. Ktoś za­stą­pił ko­goś wy­kre­ślo­nego grubą kre­ską.

Pol­skie kon­takty w no­te­sie Mar­leny Die­trich

W no­te­sie cały wszech­świat. Erich Ma­ria Re­ma­rque, Jean Coc­teau, Er­nest He­min­gway. Ko­chan­ko­wie, przy­ja­ciele, wiel­bi­ciele. Mia­sta i kraje. Pró­buję do­pa­so­wać słowa do zna­jo­mych hi­sto­rii. Nie za­wsze wiem, co było przed, a co było po.

Szu­kam Pol­ski. Y – Izrael, U – Me­xico City. Nie ma re­guły. Jakby no­tes z bie­giem lat za­peł­niał się, a Die­trich ko­lejne pań­stwa, osoby wpi­sy­wała w wol­nym miej­scu. V – Rio, K – Am­ster­dam. Jest i Pol­ska. Na ostat­niej stro­nie pod na­pi­sem „Po­lo­gne, Po­land”: Marta Ro­mer, Bar­bara Ko­tar­ska, Mar­ga­ret Se­mil, Eli­sa­beth Sie­niaw­ska, Cy­bul­ski Z. Wię­cej pol­skich na­zwisk nie ma.

TE­LE­FON

Jest po­łowa stycz­nia 1964 roku. Ro­nald Trisch, pra­cow­nik agen­cji ar­ty­stycz­nej w Ber­li­nie Wschod­nim, krzy­czy do słu­chawki. Po­łą­cze­nie z Pa­ry­żem. Po dru­giej stro­nie Ed­die Ma­ro­uani, pa­ry­ski im­pre­sa­rio Mar­leny Die­trich.

Ma­ro­uani mówi krótko:

– Ma­dame Die­trich w dro­dze do Pol­ski bę­dzie miała mię­dzy­lą­do­wa­nie na lot­ni­sku Schöne­feld w Ber­li­nie Wschod­nim. Tan­ko­wa­nie sa­mo­lotu po­trwa go­dzinę. Je­śli je­ste­ście za­in­te­re­so­wani jej kon­cer­tem we Frie­drich­stadt­pa­last, spró­buj­cie ją na­mó­wić. Ja nie umiem.

Dzwo­nię do Ro­nalda Tri­scha. Mieszka w Ber­li­nie.

– Sprawa nie była pro­sta – wspo­mina. – O to, żeby wy­stą­piła u nas, sta­ra­li­śmy się̨ od kil­ku­na­stu mie­sięcy, ale Mar­lena mó­wiła, że ni­gdy nie za­po­mni tego, co stało się̨ w Niem­czech w 1960 roku: przed Ti­ta­nia-Pa­last w Ber­li­nie, w Mo­na­chium czy w Düs­sel­dor­fie. Bar­dzo chcie­li­śmy ją prze­ko­nać, że Ber­lin Wschodni jest jej wdzięczny za to, że ra­zem z in­nymi żoł­nie­rzami wy­zwo­liła nas od na­zi­stów. Że nie wszy­scy mają jej za złe, że pod­czas wojny wy­stę­po­wała na fron­cie dla tych, któ­rzy wal­czyli z Niem­cami.

To­urnée w 1960 roku za­pla­no­wano do­kład­nie. W ciągu trzech ty­go­dni Die­trich miała dać kon­certy w dzie­się­ciu nie­miec­kich mia­stach. Usta­lono, że w sa­mym Ber­li­nie spę­dzi pięć dni.

Pierw­sze re­ak­cje na wieść o jej pla­no­wa­nych wy­stę­pach po­ja­wiają się̨ w pra­sie się̇ mie­siąc przed.

Re­dak­cja „Aache­ner Ze­itung” pu­bli­kuje list otwarty z Mayen w imie­niu „wszyst­kich nie­miec­kich sióstr i braci”:

„Ta zu­chwała dziwka śmie przy­jeż­dżać tu­taj, by wal­czyć o swój ho­nor. Mar­lena Die­trich ma na swym su­mie­niu ty­siące gro­bów nie­miec­kich żoł­nie­rzy. Nie tylko wal­czyła prze­ciwko na­zi­stom, ale rów­nież prze­ciwko na­ro­dowi nie­miec­kiemu. A te­raz jesz­cze zjed­nała so­bie po­par­cie Willy’ego Brandta, by­łego wo­jow­nika oporu. Ona jest aspo­łecz­nym pa­so­ży­tem i za­słu­guje na to, by­śmy wy­mie­rzyli jej od­po­wied­nią karę. Ty podła, nik­czemna zdraj­czyni, nie wsty­dzisz się̨ sta­wiać kroku na nie­miec­kiej ziemi? Po­winno się cie­bie zlin­czo­wać jako ohydną zbrod­niarkę wo­jenną”.

„Stany Zjed­no­czone i Niemcy już od dawna są w przy­ja­ciel­skich sto­sun­kach, ale Mar­lena Die­trich na­dal pro­wa­dzi pry­watną wojnę prze­ciwko swej oj­czyźnie. A jed­nak naj­wy­raźniej nie gar­dzi nie­miec­kimi mar­kami tak bar­dzo jak swoim kra­jem” – do­daje „Kölni­sche Rund­schau” z 3 marca 1960 roku.

„Ba­di­sche Tag­blatt”, Ba­den-Ba­den, 14 marca 1960 roku: „Mar­lena opo­wie­działa się̨ po stro­nie uczest­ni­ków oporu i wro­gów wszyst­kiego, co nie­miec­kie. Nie uczy­niła nic, kiedy Niemcy za­częły dźwi­gać się̨ z ruin i ubó­stwa i od­zy­ski­wać sza­cu­nek świata. Le­piej by­łoby dla nas, gdyby zo­stała tam, gdzie jest te­raz”.

„Bild am Son­n­tag”, Ham­burg, 3 kwiet­nia 1960 roku: „Wło­żyła ame­ry­kań­ski mun­dur i za­ba­wiała woj­skowe od­działy! Je­śli uczy­nek ten można było zro­zu­mieć w cza­sach hi­tle­row­skiego re­żimu, trudno po­jąć, dla­czego nie zmie­niła swego na­sta­wie­nia po woj­nie”.

Die­trich pi­sze do Nor­mana Granza opie­ku­ją­cego się̨ jej eu­ro­pej­skim to­urnée: „Mu­simy się̨ zdzwo­nić. Nie­miecka prasa jest co­raz bar­dziej obrzy­dliwa. Wszyst­kie ar­ty­kuły brzmią jak prze­mó­wie­nie Göringa wy­gła­szane prze­ciwko mnie”.

W roz­mo­wie z dzien­ni­ka­rzem „Die Zeit” przy­zna: „Nie ro­zu­miem tego. Przed wojną ata­ko­wał mnie Göring, po­nie­waż przy­ję­łam oby­wa­tel­stwo ame­ry­kań­skie. Po­tem nie­miec­kie ga­zety za to, że nie wró­ci­łam do Nie­miec. A te­raz te ga­zety ata­kują mnie, bo tam jadę”.

Przed przy­jaz­dem do Nie­miec spo­tyka się̨ w pa­ry­skim ho­telu Ra­phael z Cur­tem Ries­sem, dzien­ni­ka­rzem i pi­sa­rzem. „Miała piękną, spo­kojną, tro­chę chłodną twarz. To była twarz ko­biety, która wie, ja­kie jest ży­cie. Twarz ko­biety, która sama wiele prze­żyła: i szczę­ście, i roz­cza­ro­wa­nia, ale jest w sta­nie prze­trwać wię­cej”.

Riess pyta:

– Co pani czuje przed po­dróżą do Nie­miec? Jaki jest pani sto­su­nek do Niem­ców?

– Niemcy! Jak ja nie­na­wi­dzę tych ogól­nych ha­seł. Prze­cież nie ist­nieje coś ta­kiego jak Niemcy, Ame­ry­ka­nie czy Fran­cuzi! Wszę­dzie są do­brzy i źli lu­dzie. Nie róbmy tego idio­tycz­nego błędu i nie trak­tujmy wszyst­kich jed­na­kowo – od­po­wiada Die­trich.

In­nemu dzien­ni­ka­rzowi po­wie: „Czuję się̨, jak­bym je­chała na wła­sny pro­ces no­rym­ber­ski”.

Die­trich w Ber­li­nie. W tle ru­iny Ka­iser-Wil­helm-Ge­dächt­ni­skir­che. Tu w 1923 roku Mar­lena wzięła ślub

30 kwiet­nia 1960 roku o go­dzi­nie dwu­dzie­stej dru­giej trzy­dzie­ści lą­duje w Ber­li­nie. Na lot­ni­sku wi­tają ją mię­dzy in­nymi ak­torka Hil­de­gard Knef i bur­mistrz Ber­lina Willy Brandt.

Wsiada do tak­sówki. Kie­rowcą jest Wal­ter Ra­tay­szak:

– Drogę za­je­chał nam wóz konny. Nie wy­trzy­ma­łem i za­czą­łem prze­kli­nać „po ber­liń­sku”. Kiedy prze­sta­łem, Die­trich za­py­tała mnie: „Na, Się sind ooch so’n rich­tja Ber­li­ner, wa?”. [No, jest pan praw­dzi­wym Ber­liń­czy­kiem, prawda?] Mó­wiła w dia­lek­cie tak, jakby ni­gdy nie opu­ściła Ber­lina – opo­wiada.

Mieszka w ho­telu Hil­ton.

Przy­cho­dzą li­sty i wy­cinki pra­sowe. Mar­lena każe je sor­to­wać. Zaj­muje się̨ tym Ka­rin We­deke, ro­ma­nistka, pra­cow­nica Związ­ko­wej Agen­cji Pra­so­wej w Bonn. Otwiera ko­perty, czyta. Uważ­nie.

Ko­bieta z Düs­sel­dorfu pyta: „Kto oka­zał wię­cej sil­nej woli: Mar­lena, która nie dała się̨ sku­sić obiet­ni­com Hi­tlera i bez­kom­pro­mi­sowo wal­czyła prze­ciwko zbrod­nia­rzom na­zi­stow­skim, czy my, któ­rzy pa­da­li­śmy na ko­lana przed tymi ohyd­nymi przy­wód­cami? Czym się̨ różni ha­sło: «precz z Żydami» od «precz z Mar­leną»?”.

I znów ktoś z Düs­sel­dorfu: „Ar­ty­ści tacy jak Mar­lena Die­trich czy To­masz Mann wie­dzieli wtedy, że ich oj­czy­zna wpa­dła w ręce prze­stęp­ców. Czy tylko dla­tego, że są Niem­cami, mieli mil­czeć? Czy aby Mar­lena nie była lep­szą Niemką, po­nie­waż̇ po­ka­zała, że ist­nieją także inne Niemcy?”.

To „poczta po­zy­tywna”.

Na ko­lej­nej ko­per­cie ad­res ber­liń­ski: „Sza­nowna Pani, skąd wła­ści­wie bie­rze Pani od­wagę, żeby wy­stą­pić w Ber­li­nie?” – pyta dy­rek­tor firmy pro­du­ku­ją­cej sprzęty elek­tryczne. „Po tym, jak Pani za­cho­wa­nie pod­czas wojny było tak nie­przy­ja­zne wo­bec Nie­miec. Życzymy Pani, żeby ber­liń­ska pu­blicz­ność zgo­to­wała Pani od­po­wied­nie przy­ję­cie”.

De­cy­zja: „poczta ne­ga­tywna”. Tych li­stów Die­trich nie czyta.

Dzwoni Char­les de Gaulle. Wzywa Mar­lenę do na­tych­mia­sto­wego opusz­cze­nia Nie­miec „w związku z wro­go­ścią pu­bliczną”.

Ale Die­trich 2 maja 1960 roku scho­dzi na kon­fe­ren­cję pra­sową. Do czar­nej su­kienki przy­pina czer­woną wstążkę Le­gii Ho­no­ro­wej. („W Ber­li­nie naj­chęt­niej no­si­ła­bym dwie”. Or­der Le­gii Ho­no­ro­wej wrę­czył jej fran­cu­ski am­ba­sa­dor w Wa­szyng­to­nie w 1951 roku za „od­wagę i dzia­łal­ność pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej”).

„Ku­rier”, 3 maja 1960 roku: „Świa­to­wej sławy nogi w ja­snych poń­czo­chach i bro­ka­to­wych pan­to­flach na wy­so­kich ob­ca­sach wcho­dzą do Sali kon­fe­ren­cyj­nej. Gwiazda zaj­muje miej­sce po­środku. Za­czyna się roz­mowa; za­bawa w py­ta­nia i od­po­wie­dzi. Fil­mowy uśmiech spra­wia, że ma­ska wresz­cie opada. Pod ol­brzy­mim brą­zo­wym ka­pe­lu­szem na ja­snych lo­kach uka­zują się te fa­scy­nu­jące, zimne i za­ra­zem go­re­jące oczy. Ubrana jest w czarną pa­ry­ską su­kienkę od Ba­lan­ciagi z ma­łym de­kol­tem na ple­cach. [...] Nie tak znowu ner­wowo, ale czę­sto sięga do zło­tego etui po pa­pie­rosa dło­nią ob­cią­gniętą rę­ka­wiczką z ja­snej skóry. Roz­po­częła się̨ wy­miana zdań. Sen­ty­men­tal­nym, cza­sem nie­dy­skret­nym i pła­skim dy­gre­sjom kła­dzie kres mą­dra, dow­cipna, bar­dzo uj­mu­jąca dama, po­stę­pu­jąca zgod­nie z cy­to­wa­nym przez sie­bie mot­tem: Bądź ener­giczny!”.

„Od­po­wie­dzi, które da­wała, były żywe, chłodne i orzeźwia­jąco in­te­li­gentne. Jest tu po to, aby pra­co­wać. Ba­sta. Nie za­mie­rza roz­tkli­wiać się̨ nad dawno prze­brzmiałą prze­szło­ścią”.

3 maja 1960 roku od­bywa się̨ pierw­szy kon­cert w Ti­ta­nia-Pa­last w Ber­li­nie.

Ty­siąc dzie­więć­set dwa­dzie­ścia miejsc, czte­ry­sta z nich wol­nych. Aby wy­peł­nić salę, część bi­le­tów (kosz­to­wały od dzie­się­ciu do stu ma­rek) roz­dano za darmo. (Na kon­cer­tach Ma­rii Cal­las w Ber­li­nie też były wolne miej­sca).

Przed bu­dyn­kiem kil­ka­dzie­siąt osób z trans­pa­ren­tami. Na nich na­pisy po an­giel­sku i nie­miecku: „Mar­lene, go home!” [Mar­lena, do domu!], „Mar­lene, hau ab” [Mar­lena, wy­noś się̨]. Die­trich boi się̨, że ob­rzucą ją jaj­kami. „Zo­sta­wiają ta­kie obrzy­dliwe plamy na ubra­niach. Mam płaszcz z pu­chu ła­bę­dziego i kiedy lą­dują na nim jajka, nie wiem, co mam ro­bić. Od­czysz­cze­nie tego jest pra­wie nie­moż­liwe”.

Ham­bur­ski „Die Welt” ostrzega ro­da­ków: „Je­śli zo­sta­nie przy­jęta zgni­łymi po­mi­do­rami i ja­jami, to stra­cimy re­pu­ta­cję w oczach Ame­ryki i znów udo­wod­nimy, że ni­czego nie na­uczy­li­śmy się̨ na swo­ich błę­dach”.

Kon­cert za­czyna się̨ o dwu­dzie­stej. Od 1955 roku jej show składa się̨ z dwóch czę­ści. Mar­lena wy­stę­puje w sukni za­pro­jek­to­wa­nej przez Je­ana Lo­uisa. „Mi­strzo­stwo ilu­zji. Mu­siał ją wy­na­leźć Ho­udini” – pi­sze Mil­ton Shul­man w lon­dyń­skim „Eve­ning Stan­dard”.

Die­trich szep­cze do mi­kro­fonu: „Te­raz śpie­wam dla mę­skiej pu­blicz­no­ści”. Po kilku pio­sen­kach znika za ku­li­sami. Po czter­dzie­stu pię­ciu se­kun­dach (na kon­cer­tach w Pa­ryżu po trzy­dzie­stu dwóch) znów zja­wia się̨ na sce­nie, tym ra­zem w czar­nym fraku, w któ­rego bu­to­nierce tkwi biały goździk.

– Była za to spe­cjalna do­płata w kontr­ak­cie. Gdy scho­dzi­łam z jed­nej strony za ku­lisy, punk­towy re­flek­tor ocze­ki­wał mnie przy ku­li­sie, jak­bym za chwilę miała po­wró­cić. Or­kie­stra grała tusz, re­flek­tor na­gle prze­rzu­cano na prze­ciwną ku­lisę i wy­cho­dzi­łam z dru­giej strony, ubrana zu­peł­nie ina­czej. Na wi­downi był nie­zmien­nie szał! Scho­dząc, sta­wa­łam na wózku, który prze­wo­ził mnie na drugą stronę es­trady, pod­czas gdy gar­de­ro­biane bły­ska­wicz­nie mnie prze­bie­rały; tak to wy­glą­dało od ku­lis – niby pro­ste, ale trudne i mę­czące.

Die­trich stoi bez ru­chu z pa­pie­ro­sem w dłoni.

Lili Da­rvas, która w 1928 roku wy­stę­po­wała z nią w Me­za­lian­sie Ber­narda Shawa w ber­liń­skim Komödie The­ater, wspo­mina, że już wtedy:

– Mar­lena po pro­stu sie­działa na sce­nie, bar­dzo wolno i zmy­słowo pa­liła pa­pie­rosa, a lu­dzie za­po­mi­nali, że są tam jesz­cze ja­kieś inne ak­torki. Jej po­zy­cja była tak na­tu­ralna, a w jej gło­sie było tyle me­lo­dyj­no­ści, swymi ge­stami dys­po­no­wała tak oszczęd­nie, że fa­scy­no­wała wi­dzów tak jak ob­razy Mo­di­glia­niego. Po­sia­dała ce­chę nie­odzowną wiel­kim gwiaz­dom: wspa­niale po­tra­fiła nie ro­bić nic.

W 1952 roku Er­nest He­min­gway w „Life Ma­ga­zin” (w ar­ty­kule Hom­mage on Mar­lene) pi­sze: „Na­wet gdyby nie miała nic oprócz swego głosu, jest on tym, czym mo­głaby ła­mać serca”. Ktoś inny do­dał: „Ta­kim gło­sem Ham­let wy­gło­siłby swój mo­no­log, gdyby wie­dział, jak skoń­czy”.

Śpiewa dwa­dzie­ścia utwo­rów w aran­ża­cji Burta Ba­cha­ra­cha. Wy­stę­pują ra­zem od 1957 roku. To on wpro­wa­dza en­trée grane przez or­kie­strę i ogra­ni­cza skrzypce.

W ABC me­ines Le­bens Die­trich na­zywa skrzypce „stra­co­nym ma­rze­niem mło­do­ści”.

Pierw­szy in­stru­ment do­staje od matki w 1917 roku. „Je­śli nie gwiazdą fil­mową, zo­stanę ar­tystką” – ogła­sza. W tej sa­mej książce przy­znaje, że nie lubi Ba­cha. To ćwi­cze­nie jego so­nat, we­dług niej, spo­wo­do­wało w 1922 roku za­pa­le­nie ścię­gna. „Ni­gdy już nie zo­stanę wspa­niałą skrzy­paczką, sławną na cały świat” – no­tuje wtedy.

1945 rok, po jed­nym z wy­stę­pów dla żoł­nie­rzy. Od­ręczny ko­men­tarz Mar­lena do­pi­sała w la­tach osiem­dzie­sią­tych

W 1960 roku w Ber­li­nie kon­cert za­czyna od Ich bin vom Kopf bis Fuss z Błę­kit­nego anioła, po­tem Ich bin die fe­sche Lola. Jest i Lili Mar­leen, z mu­zyką Nor­berta Schult­zego, do słów mało zna­nego po­ety Hansa Le­ipa.

„Ta me­lan­cho­lijna pio­senka o mi­ło­ści żoł­nier­skiej to fe­no­men bez­pre­ce­den­sowy w dzie­jach ga­tunku. Bo wszystko było prze­ciwko niej: to, że no­siła piętno na­zi­stow­skie, bo po­wstała w Niem­czech, jej au­to­rami byli Niemcy, pierw­szą, naj­sław­niej­szą wy­ko­naw­czy­nią była Niemka[1], nada­wało ją, stop­niowo czy­niąc po­pu­larną, woj­skowe ra­dio nie­miec­kie w Bel­gra­dzie, prze­ka­zu­jące pro­gramy na ob­szar Afryki Pół­noc­nej, prze­zna­czone dla Afrika Korps, a było to w cza­sie okrut­nej wojny i zbrod­ni­czych po­czy­nań na­zi­stów wo­bec oku­po­wa­nych na­cji. [...] Ra­dio Bel­grad po raz pierw­szy nadało Lili Mar­leen 19 sierp­nia 1941 roku, trak­tu­jąc na­stęp­nie tę pio­senkę jako swój znak roz­po­znaw­czy, po­wta­rzany co­dzien­nie do trzy­dzie­stu razy. I z miej­sca suk­ces. Żoł­nie­rze Afrika Korps słu­chali jej w czoł­gach, w sa­mo­cho­dach, ka­sy­nach, w mar­szu i na po­stoju. Do roz­gło­śni za­częły na­pły­wać setki, a po­tem ty­siące li­stów z po­dzię­ko­wa­niami i proś­bami o wię­cej. Po­dobny oddźwięk był i po dru­giej stro­nie frontu, wśród Bry­tyj­czy­ków z 8. Ar­mii wal­czą­cej z Rom­m­lem. Po­dobne przy­ję­cie od­no­to­wano wśród Fran­cu­zów, Wło­chów, no i Niem­ców na in­nych fron­tach, bo pio­senka wraz z prze­miesz­cza­ją­cymi się̨ od­dzia­łami We­hr­machtu wę­dro­wała po ca­łej Eu­ro­pie”.

Po klę­sce pod Sta­lin­gra­dem Go­eb­bels uznaje ostat­nią zwrotkę[2] za nie­pa­su­jącą do ha­sła „osta­teczne zwy­cię­stwo” i za­bra­nia pu­blicz­nego wy­ko­ny­wa­nia i emi­to­wa­nia pio­senki.

Wy­stęp w ra­mach Uni­ted Se­rvice Or­ga­ni­za­tions, Ber­lin, 1945 rok. Die­trich czy­tała w my­ślach. Pod­czas se­ansu te­le­pa­tycz­nego wy­bie­rała żoł­nie­rza i za­pra­szała go na scenę. Po chwili mó­wiła: kiedy żoł­nierz na mnie pa­trzy, nie­trudno zgad­nąć, o czym my­śli

Die­trich włą­czyła Lili Mar­leen do swo­jego re­per­tu­aru jesz­cze pod­czas kon­cer­tów na fron­cie w 1943 roku. Któ­re­goś dnia śpiewa ją w an­giel­skim ra­diu. Na­gle prze­rywa i wy­krzy­kuje po nie­miecku: „Chłopcy! Nie da­waj­cie się̨! Prze­cież wojna to gówno! Hi­tler to idiota!”.

Wie­rzyła, że au­dy­cja do­ciera też do nie­miec­kich żoł­nie­rzy.

Po woj­nie za­po­wiada ją za­wsze po­dob­nie: „A te­raz pio­senka, która jest bli­ska mo­jemu sercu. Śpie­wa­łam ją pod­czas wojny. Śpie­wa­łam ją przez trzy dłu­gie lata: w Afryce, na Sy­cy­lii, na Ala­sce, Gren­lan­dii i Is­lan­dii, w An­glii, w Bel­gii, Ho­lan­dii, Niem­czech i Cze­cho­sło­wa­cji”.

W Ti­ta­nia-Pa­last śpiewa od­waż­nie, z dumą, po nie­miecku. Kiedy kon­cert się koń­czy, pu­blicz­ność mil­czy. Gdzie­nie­gdzie sły­chać po­je­dyn­cze okla­ski. I na­gle wstaje Willy Brandt. Za nim cała sala. Owa­cja na sto­jąco.

5 maja 1960 roku „Süd­deut­sche Ze­itung” dru­kuje re­cen­zję: „Po­szło do­brze. Mar­lena, któ­rej po­wro­towi to­wa­rzy­szyło tyle głu­pich ura­zów i fał­szy­wej «po­li­tyki», może być za­do­wo­lona. W ogrom­nej sali Ti­ta­nia-Pa­last nie roz­legł się ża­den fał­szywy ton, ża­den głos nie­za­do­wo­le­nia. Jej stare pio­senki przy­jęto okrzy­kami ra­do­ści, wzru­sze­niem, burz­li­wymi okla­skami i ser­deczną wrzawą po­wi­ta­nia [...]. Śpiewa – ochry­ple, wznio­śle albo szybko, ko­ły­sząc się i ak­cen­tu­jąc po­inty. Robi to do­sko­nale. Drogo sprze­daje każdy nu­mer, nie szczę­dząc kro­pel za­baw­nej wul­gar­no­ści i czy­stego sen­ty­men­ta­li­zmu. To­wa­rzy­szą jej okrzyki ra­do­ści, gdy wkłada frak i z grupą dziew­cząt wy­ma­chuje swymi słyn­nymi no­gami, jakby wcale nie była bab­cią, którą już prze­cież jest. A kiedy z ber­liń­ską me­lan­cho­lią śpiewa Ru­iny Ber­lina, nikt nie może jej się oprzeć. Robi z ludźmi, co chce”.

Dzień wcze­śniej Die­trich spo­tyka się z Wil­lym Brand­tem w ra­tu­szu (wów­czas sie­dzi­bie Se­natu Ber­lina Za­chod­niego) w dziel­nicy Schöne­berg. Brandt mówi: „Być może tu i ów­dzie po­ja­wia się dy­so­nans. Ale to po­wo­duje, że wy­raźniej­sze stają się przy­jaźń i po­dziw, któ­rymi pa­nią da­rzymy”. Die­trich wpi­suje się do księgi go­ści. Pod go­to­wym, wy­ka­li­gra­fo­wa­nym na­pi­sem „Wi­zyta Mar­leny Die­trich, 4 maja 1960” złoży swój pod­pis. Żad­nych do­dat­ko­wych słów.

Przed bu­dyn­kiem pod­cho­dzi do niej star­sza ko­bieta, miesz­kanka Ber­lina. Chwyta Mar­lenę za dło­nie i pyta:

– To co, może się po­go­dzimy?

Na drugi kon­cert przy­cho­dzi tylko pięć­set osób. Na ostatni bi­lety w więk­szo­ści znów roz­dano za darmo. Die­trich opusz­cza Ber­lin.

Miesz­kanka Ber­lina pyta Mar­lenę: „To, co może się po­go­dzimy?”

W Mo­na­chium bi­lety na wszyst­kie kon­certy sprze­dane. Ale na wi­downi Deut­sches The­ater ktoś pod­ło­żył „cuch­nącą bombę”. Mimo to Die­trich staje na sce­nie. Wśród wi­dzów jest Frie­drich Hol­la­en­der, au­tor wielu jej pio­se­nek, Żyd, który w 1933 roku mu­siał opu­ścić Niemcy. Mar­lena krzy­czy: „Dzię­kuję ci, Friedl”.

Triumf. Po­nad sześć­dzie­siąt razy pod­nosi się kur­tyna. Mo­na­chij­ska ga­zeta dziwi się: „Kto mógłby przy­pusz­czać, że w rze­czy­wi­sto­ści Die­trich śpiewa le­piej niż na na­gra­nych pły­tach?”.

W Wies­ba­den Mar­lena pod­cho­dzi zbyt bli­sko kra­wę­dzi sceny. Spada z niej na pierw­szy rząd krze­seł i ła­mie oboj­czyk. Wiele lat później jej córka Ma­ria Riva po­wie: „Po ci­chu przy­pusz­cza­łam, że to stało się nie tylko z po­wodu za­ciem­nio­nego skraju sceny, lecz rów­nież przez szam­pana, któ­rego matka wy­pi­jała co­raz wię­cej”.

Mar­lena przy­wią­zuje rękę pa­skiem od płasz­cza prze­ciw­desz­czo­wego do ciała i kon­ty­nu­uje wy­stęp. „Za­wsze wożę ze sobą skrawki ma­te­rialu na wy­pa­dek ko­niecz­no­ści ja­kiejś re­pe­ra­cji. Wy­szło cał­kiem nie­źle. Je­dyną więk­szą trud­no­ścią było to, że za­miast dwoma, mo­głam się po­słu­gi­wać tylko jedną ręką. Ina­czej śpiewa się, ma­jąc obie ręce, a ina­czej – jedną...”

Or­ga­ni­za­to­rzy chcą prze­rwać to­urnée. Die­trich się nie zga­dza.

– Prze­cież prze­ży­łam dwie wojny świa­towe – mówi. – Nie mogę od­wo­łać kon­certu z po­wodu ja­kie­goś zła­ma­nia.

Pi­sze do Nor­mana Granza: „Je­stem roz­cza­ro­wana, że Cię tu­taj nie ma, szcze­gól­nie dla­tego że nie ma ra­mie­nia, na któ­rym mo­gła­bym oprzeć moje zła­mane”. Pod­pis: „Twój jed­no­ręki ban­dyta”.

W Düs­sel­dor­fie przed ho­te­lem, w któ­rym mieszka, czeka dwa ty­siące fa­nów. Mar­lena prze­cho­dzi przez foyer. W jej kie­runku prze­ci­ska się ja­kaś dziew­czyna. Staje przed Die­trich i pluje jej w twarz. Ma nie wię­cej niż sie­dem­na­ście lat. Nie może pa­mię­tać wojny. Krzy­czy: „Zdraj­czyni!”.

Jean Améry, pi­sarz: „Głów­nym nie­po­ro­zu­mie­niem zwią­za­nym z tym to­urnée był fakt, że Mar­lena my­ślała, że po­wróci do domu, trium­fu­jąc. Nie wzięła jed­nak pod uwagę nie­spo­dzie­wa­nej pew­no­ści sie­bie nie­miec­kiego spo­łe­czeń­stwa, a zwłasz­cza miesz­kań­ców Ber­lina Za­chod­niego. Wraz z po­lep­sze­niem się wa­run­ków eko­no­micz­nych Niemcy od­zy­skali czy­ste su­mie­nie. Uro­sło nowe po­ko­le­nie, dla któ­rego Mar­lena Die­trich w za­sa­dzie nic nie zna­czyła, tak jak nie­wiele zna­czyły dla niego du­chy na­ro­do­wego so­cja­li­zmu”. Do­daje: „Gdy­bym był Niem­cem, był­bym z niej dumny i był­bym dumny z jej dumy”.

Ro­nald Trisch: To nie był jesz­cze ko­niec pro­ble­mów Mar­leny z Niem­cami. Po­dob­nie było z jej książką Mar­lene Die­trich. ABC me­ines Le­bens [Mar­lena Die­trich. ABC mo­jego ży­cia] wy­daną w 1963 roku. Nie­miec­kie księ­gar­nie boj­ko­to­wały jej sprze­daż.

To w niej pod li­terą D (jak Deutsch­land – Niemcy) Die­trich pi­sze: „Łzy, które wy­pła­ka­łam nad Niem­cami, wy­schły”.

3 maja 1963 roku Mar­lena Die­trich wy­syła list do swo­jego wy­dawcy: „Naj­droż­szy Pa­nie Bla­nva­let, po pierw­sze, Pań­ski te­le­gram spra­wił mi ogromną ra­dość, po­nie­waż bar­dzo długo nie mia­łam żad­nej wia­do­mo­ści od Pana. Po dru­gie, znów się ze­zło­ści­łam, że nasi mili na­zi­ści cią­gle tam sie­dzą i uprzy­jem­niają nam ży­cie. Bogu niech będą dzięki, że mniej niż wcze­śniej. Po­nie­waż księ­gar­nie nie znają mo­jej książki, to musi być boj­kot po­dobny do tego jak pod­czas mo­jego to­urnée. Myśl, że za­in­we­sto­wał Pan w tę książkę i że zo­stał Pan po­sta­wiony pod ścianą przez pa­nów, któ­rzy mają coś prze­ciwko mnie, i to nie dla­tego, że słabo pi­szę, tylko z in­nych zna­nych po­wo­dów, spra­wia, że je­stem smutna. Pro­szę, niech Pan mi mówi wszystko, na­wet to, co naj­okrut­niej­sze. Je­stem przy­zwy­cza­jona do bólu. Pań­ska Mar­lene”.

Wkrótce książkę wy­co­fują ze sprze­daży, a Mar­lena otrzy­muje „Oświad­cze­nie znisz­cze­nia”. Wy­ko­nawca Alt­pa­pier-Er­fas­sung GmbH, Ber­lin-Ruh­le­ben, Wie­sen­damm 20. Treść: „Do­star­czono nam 6336 eg­zem­pla­rzy książki Mar­lena Die­trich. ABC mo­jego ży­cia prze­zna­czo­nych do znisz­cze­nia. Zle­ce­nie zo­stało wy­ko­nane”.

– Ko­chali ją i nie­na­wi­dzili – mówi Ro­nald Trisch. – Długo za­sta­na­wia­łem się, jak wy­tłu­ma­czyć Mar­le­nie, że to, że Niemcy przy­wi­tali ją w roku 1960 zgni­łymi ja­jami, się nie po­wtó­rzy. Ona była „tą z Za­chodu”, „zdraj­czy­nią”. Dla nie­któ­rych Niem­ców to, co za­chod­nie, było wro­gie. Prze­cież na­wet matki tłu­ma­czyły dzie­ciom w do­mach, że je­śli kie­dy­kol­wiek przyj­dzie im na lek­cji ry­so­wać ze­gar, to musi być z cy­fer­bla­tem, taki jak przed ener­dow­skimi wia­do­mo­ściami „Ak­tu­elle Ka­mera” o dzie­więt­na­stej trzy­dzie­ści. Inny, z kre­skami bez cyfr – za­bro­niony. Ta­kim roz­po­czy­nał się „Ta­ges­schau” w za­chod­nio­nie­miec­kiej te­le­wi­zji. Każdy bał się, że ktoś na niego do­nie­sie. „Ob­ser­wo­wać – ewi­den­cjo­no­wać – re­je­stro­wać”, ta­kie były ha­sła. Wy­star­czały ba­nalne po­wody.

Leni Rie­fen­stahl, re­ży­serka, mó­wiła: „Ro­zu­mia­łam, że [Mar­lena] jest an­ty­na­zistką, jed­nak moim zda­niem to­czyła walkę nie z Niem­cami, lecz z Hi­tle­rem”.

W Ber­li­nie było jed­nak wiele osób ko­cha­ją­cych Die­trich. Ber­nard Hall, przy­ja­ciel Mar­leny:

– My­ślę, że Mar­lena przy­je­chała do Nie­miec przede wszyst­kim po to, żeby wy­czuć, czy mo­głaby spę­dzić ko­niec ży­cia w swo­jej oj­czyźnie. Kiedy któ­re­goś wie­czora pi­li­śmy w ho­telu, po­wie­działa: „Może, kto wie...”. Być może była pi­jana, ale nie wie­rzę, by to był je­dyny po­wód. Jed­nak po tym, jak na­pluto jej w twarz, nie brała już tej ewen­tu­al­no­ści pod uwagę. Stało się ja­sne, że nie bę­dzie mo­gła ni­gdy wró­cić do Domu, po­nie­waż Niemcy jej nie chcieli”.

Die­trich po to­ur­née no­tuje: „Ni­gdy już nie przy­jadę do Nie­miec. Mia­łam wię­cej niż dość tego oplu­wa­nia, de­mon­stran­tów i nie­na­wi­ści. W jed­nym z wy­wia­dów po­wie­dzia­łam, że czują do mnie gniew po pierw­sze dla­tego, że wy­je­cha­łam do Ame­ryki, po dru­gie dla­tego, że nie wró­ci­łam po woj­nie do Nie­miec, i po trze­cie dla­tego, że wró­ci­łam na kon­certy”.

O swo­jej oj­czyźnie Mar­lena Die­trich wy­po­wie się jesz­cze w 1966 roku. We fran­cu­skim cza­so­pi­śmie „Le No­uveau Can­dide” (31 stycz­nia – 6 lu­tego 1966 roku) pod ty­tu­łem By­łam żoł­nie­rzem uka­zuje się z nią wy­wiad:

– Czy Niemcy dla pani umarły? – pyta dzien­ni­karz Paul Gia­nolli.

– Nie, to by­łoby nie­moż­liwe. Mam te­raz oby­wa­tel­stwo ame­ry­kań­skie. Ale uro­dzi­łam się w Niem­czech. Tego nie da się za­kła­mać. Na­wet ob­umarłe drzewo za­cho­wuje swoje ko­rze­nie.

– Nie chce ich pani wy­rwać?

– Dla­czego mia­ła­bym? One tkwią w czymś, co nie ma nic wspól­nego z hi­tle­row­skimi Niem­cami. Niemcy mo­jego dzie­ciń­stwa były inne.

– Była pani wzru­szona, kiedy wró­ciła pani do Nie­miec w 1960 roku?

– Nie, na­wet przez se­kundę. Ro­zu­miem, kiedy emi­grant, który opu­ścił swoją oj­czy­znę, aby szu­kać szczę­ścia w in­nym miej­scu, po po­wro­cie do niej jest po­ru­szony. Ja jed­nak opu­ści­łam kraj, bo się za niego wsty­dzi­łam.

– Czy pani przy­jazd był pro­wo­ka­cją?

– Nie, to był kon­trakt.

– Bała się pani?

– Nie. By­łam żoł­nie­rzem. Znam praw­dziwy strach.

Zima 1945. Mar­lena w woj­sko­wym trans­por­cie

KU­FRY

Pa­ryż, lot­ni­sko. 16 stycz­nia 1964 roku. Wy­lot do Pol­ski. Sztuk ba­gażu jest trzy­dzie­ści pięć. Ku­fry ogromne jak szafy, w dwóch od­cie­niach sza­ro­ści, ozdo­bione czar­nymi ini­cja­łami M.D. i mo­sięż­nymi gu­zi­kami.

Spis tego, co za­wiera jedna z wa­li­zek, znaj­duję w ar­chi­wum, w wy­bla­kłej nie­bie­skiej ko­per­cie. Wa­lizka szara. Za­war­tość: ża­kiet be­żowy, ża­kiet czarny, fu­tro czarne i be­żowe; ubra­nie weł­niane; ka­mi­zelki nie­bie­ska, biała; cztery nocne ko­szule; trzy sza­liki weł­niane; dwie pary rę­ka­wi­czek weł­nia­nych, cztery pary rę­ka­wi­czek skó­rza­nych, cztery pary skar­pet weł­nia­nych; ka­pe­lu­sze fu­trzane, czarne i białe; buty be­żowe, czarne, czarne dłu­gie; dwie pary maj­tek weł­nia­nych, bluzka czer­wona; gruba ka­mi­zelka czarna; dwa swe­try czarne; płaszcz ką­pie­lowy zie­lony; czer­wony tu­żu­rek; okry­cie zie­lone.

Die­trich każe za­re­zer­wo­wać dwa fo­tele z tyłu sa­mo­lotu. Te obok niej też mu­szą być pu­ste.

Boi się la­tać.

Tuż przed star­tem w jej dło­niach po­ja­wia się złoty łań­cuch, na któ­rym wi­szą: krzyż, me­da­lik z Matką Bo­ską, jej znak zo­diaku: Ko­zio­ro­żec, gwiazda Da­wida, me­da­lion ze świę­tym Krzysz­to­fem, pa­tro­nem po­dróż­nych, i za­ję­cza łapka.

– Nie, nie je­stem prze­sądna – mówi.