Markiz i lady Sara - Louise Allen - ebook + książka

Markiz i lady Sara ebook

Louise Allen

3,9

Opis

Kiedy mąż Sary zginął w pojedynku, jej świat zachwiał się w posadach. Mogłaby znów zamieszkać z ojcem i wieść dostatnie życie, ale wybiera inne rozwiązanie – prowadzi  sklepik w pobliskim miasteczku. Woli pracować, niż tkwić w gorsecie nudnych konwenansów. Pewnego dnia w jej sklepie pojawia się markiz Lucian, który szuka prezentu dla chorej siostry. Poruszona jego opowieścią Sara obiecuje pomoc. Zaprzyjaźnia się z siostrą markiza i szybko poznaje wstydliwe rodzinne sekrety. Spontanicznie proponuje udział w intrydze, która uchroni ród Luciana przed skandalem. Oczarowany Sarą Lucian marzy, by ta piękna i mądra kobieta stała się dla niego kimś więcej niż partnerką w zaplanowanym spisku. Gdy jego oświadczyny zostają odrzucone, zrobi wszystko, by przekonać Sarę, że kieruje nim prawdziwe uczucie i zależy mu na niej bardziej niż na powodzeniu ich planu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 292

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (51 ocen)
15
18
16
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Louise Allen

Markiz i lady Sara

Tłumaczenie: Janusz Maćczak

HarperCollins Polska sp. z o.o. Warszawa 2021

Tytuł oryginału: Surrender to the Marquess

Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Ltd., an imprint of HarperCollinsPublishers, 2017

Redaktor serii: Grażyna Ordęga

Opracowanie redakcyjne: Grażyna Ordęga

© 2017 by Melanie Hilton

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2021

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin i Harlequin Romans Historyczny są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A. Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-672 Warszawa, ul. Domaniewska 34A

www.harpercollins.pl

ISBN 978-83-276-6682-6

Konwersja do formatu EPUB, MOBI: Katarzyna Rek / Woblink

Lornie Chapman

za to, że zachęciła mnie do opowiedzenia historii Sary.

Dziękuję Ci!

Rozdział pierwszy

Wrzesień 1818 r. – Sandbay, Dorset

To była elegancka witryna z dyskretnymi złoceniami i lśniącymi czystością oknami, a także z ozdobnym szyldem MUSZLA AFRODYTY. Lucian uznał, że to ryzykowna nazwa dla sklepu, skoro Afrodyta była grecką boginią miłości zrodzoną z morskiej piany, która powstała, gdy Kronos odciął Uranosowi jądra i cisnął je do oceanu. Tak czy inaczej, sklep kojarzył się z kobiecością i sprawiał nieco frywolne wrażenie, stosownie do swego przeznaczenia i lokalizacji. To miejsce zdecydowanie nie należało do tych, w których Lucian zwykł się pojawiać, i mógłby to uczynić tylko pod wpływem skrajnej desperacji.

Ale pan L. J. Dunton, w wytwornych kręgach śmietanki towarzyskiej znany również jako Lucian Dunton Avery, markiz Cannock, właśnie był zdesperowany. W przeciwnym razie nie znalazłby się w tym podrzędnym nadmorskim kurorcie, i to poza sezonem, czyli w połowie września. Ta desperacja sprawiła, że poprosił o radę właściciela szacownego hotelu Royal Promenade, ten zaś polecił mu ów sklep. Tak więc Lucian pchnął drzwi i przy akompaniamencie zawieszonych nad nimi dzwonków wszedł do środka.

Sara ostatnim muśnięciem poprawiła udrapowanie kotary i cofnęła się, by podziwiać ekspozycję przyborów artystycznych, którą urządziła obok lady sklepowej. Składała się ona ze sztalugi, palety, pudełka farb akwarelowych, a także z niedokończonego szkicu na płótnie przedstawiającego zatokę, a całość tworzyła coś w rodzaju gustownej martwej natury, uzupełnionej o parasol przeciwsłoneczny ustawiony pośród dużych morskich muszli i kolorowych plażowych kamyków.

Tak, pomyślała, skinąwszy z aprobatą głową. To powinno zainspirować klientki, by nabyły naręcze tych przyborów plastycznych, a następnie zaszyły się w jakimś malowniczym zakątku i namalowały arcydzieło.

Odstawiła słoje z muszelkami na półkę obok innych szklanych naczyń z barwionym piaskiem oraz zestawu tajemniczych pojemników i blaszanych puszek, mających wzbudzić zaciekawienie klientek. Popatrzyła w lewo i upewniła się, że regał z książkami, wieszak z ramami do obrazów oraz stół zarzucony broszurami i żurnalami sprawiają wrażenie raczej zachęcającej prywatności niż zwykłego nieładu.

Usłyszawszy brzęk dzwonków nad drzwiami, odwróciła się z serdecznym powitalnym uśmiechem, zaraz jednak zmieniła go na bardziej powściągliwy. To nie była jedna z jej zwykłych klientek. Co więcej, to w ogóle nie była klientka, lecz klient, do tego nadzwyczaj męski, wręcz wybitny przedstawiciel swojej płci. Sara nadal uśmiechała się z rezerwą. Była kobietą wystarczająco młodą, by w pełni docenić jego urodę, lecz nazbyt dumną, aby to okazać.

– Dzień dobry. Zapewne pan zbłądził, jak sądzę. Sezonowa biblioteka i czytelnia znajdują się dwa budynki dalej po tej stronie ulicy.

Mężczyzna uważnie rozejrzał się po wnętrzu, a gdy Sara zamilkła, zdjął elegancki kapelusz i wyjaśnił:

– Szukam sklepu Muszla Afrodyty, nie biblioteki.

– Zatem znalazł go pan. Witam. Czy mogę panu w czymś pomóc?

Miał na końcu języka pytanie: „Jak przypuszczam, to pani jest Afrodytą?”, lecz powstrzymał się i powiedział tylko:

– Mam nadzieje, że tak… – zerknął na jej dłoń i spostrzegł ślubną obrączkę – pani…?

Dobrze znała ten męski typ, choć być może lepszym określeniem byłaby rasa. Należeli do niej jej ojciec i brat, jakkolwiek każdy z nich na własny, niepowtarzalny sposób. Wysoko urodzeni arystokraci, odznaczający się totalną, bezwiedną pewnością siebie, którą zawdzięczali wielu pokoleniom przodków obdarzonych przywilejami. Ale też byli to twardzi mężczyźni, szlifujący szczytową sprawność fizyczną, aby wyróżniać się w rozrywkach popularnych w tej klasie społecznej, czyli w konnej jeździe, powożeniu zaprzęgami, sporcie, walkach bokserskich, wojnie.

Niemal niemożliwością było ocenić na pierwszy rzut oka, czy tacy dżentelmeni są bogaci, czy bez grosza przy duszy, gdyż prędzej skonaliby z głodu, niż pozwolili sobie na choćby najmniejsze uchybienie w nienagannym wyglądzie. Mieli doskonałe maniery, a w stosunku do kobiet należących do ich rodzin zachowywali się pobłażliwie i opiekuńczo. Nade wszystko cenili honor, zaś jego istoty upatrywali w dobrym imieniu owych kobiet, którego gotowi byli bronić, pojedynkując się na śmierć i życie, by pomścić choćby najdrobniejszą zniewagę.

Sara nie podziwiała ani nie aprobowała tego rodzaju postawy, wręcz przeciwnie, obawiała się jej. Nie aprobowała również tego, w jaki sposób ci mężczyźni odnosili się do innych niewiast, z którymi się zadawali. Owszem, przyzwoite kobiety, nieważne, z jakiej klasy pochodziły, traktowali uprzejmie i z szacunkiem, z jednym jednak wyjątkiem. Chodziło o atrakcyjne wdowy. To prawda, również i do nich odnosili się uprzejmie, jeśli chodzi o zewnętrzne maniery, ale bez choćby odrobiny szacunku. A Sara była atrakcyjną wdową, o czym doskonale wiedziała.

– Pani Harcourt – powiedziała, starając się sprawić wrażenie żony silnego i władczego męża.

Nieznajomy zareagował nikłym błyskiem ciepłego uśmiechu w oczach. Uznała, że rzeczywiście jest bardzo przystojny, i z irytującym wysiłkiem zdołała zapobiec temu, by ta myśl odbiła się na jej twarzy. Był wysoki, proporcjonalnie zbudowany, miał gęste kasztanowe włosy, brązowe oczy, orli nos, mocny podbródek, a usta o wyrazie… szelmowskim. Sara nie była pewna, dlaczego tak pomyślała. Wiedziała tylko, że wpatrywanie się w nie jest wysoce nieroztropne.

– Słucham pana? – ponagliła go.

– Mam siostrę, ma osiemnaście lat i trochę niedomaga na zdrowiu. Jest w złym nastroju i nie cieszy ją pobyt w Sandbay.

– Być może się nudzi?

– Ogromnie – przyznał, a gdy Sara nie zareagowała, wyjaśnił: – Jest zbyt delikatna na zażywanie morskich kąpieli, poza tym nie nawykła do oceanu, więc spacery po plaży wprawiają ją w zdenerwowanie. Nie ma tu żadnych przyjaciółek, a na ile mogłem się zorientować, w tym kurorcie przebywa niewiele młodych dam. W domu czuła się lepiej, uczestniczyła w przyjęciach i piknikach, chadzała do teatru, na tańce czy na zakupy. No i miała przy sobie przyjaciółki. Tutaj nie jest w stanie brać udziału w wieczornych rozrywkach.

– Ma pan nadzieję znaleźć dla niej jakieś zajęcie. Coś, co pozwoli jej zabić czas w ciągu dnia. Pojmuję, że to mogłoby pomóc. Czy pańska siostra umie rysować albo malować?

– Guwernantka uczyła ją tego, ale nie sądzę, by Marguerite przykładała się do doskonalenia tych umiejętności. Brak jej do tego cierpliwości.

Sara pomyślała, że jeśli ta dziewczyna jest z natury żywa i aktywna, rekonwalescencja i związane z tym ograniczenia muszą być dla niej tym bardziej dokuczliwe.

– Czy w ogóle może spacerować?

– Daje radę przejść kilkaset jardów po promenadzie, opada z sił i prosi, żeby zawrócić. Nie potrafię ocenić, czy jej niechęć do spacerów wynika z osłabienia, czy z przygnębienia.

– Czy mogłaby odwiedzić sklep, by się przekonać, co mamy do zaoferowania?

– Nie wiem… – A po chwili dodał: – Nie, jeśli ja to zaproponuję. – Mocno zacisnął usta, zdradzając tym gniew na samego siebie za to, że pozwolił sobie na ten przejaw irytacji.

A zatem ta młoda dama ma na pieńku z bratem i pragnie wrócić do Londynu, do przyjaciółek, bez względu na to, jak niekorzystny wpływ na jej stan zdrowia może wywrzeć pobyt w tym brudnym, zadymionym mieście.

– Więc może ja do niej przyjdę? Mogłabym podsunąć jej kilka pomysłów na szkice, być może przynieść przybory rysunkowe. – Wskazała nieznacznym gestem dłoni liczne przedmioty w sklepie. – Coś, co mogłoby ją skusić.

– Skusić? – To słowo, wypowiedziane ciepłym tonem, zdawało się pieszczotą. Bliskość tego mężczyzny wprawiała Sarę w zakłopotanie. – Byłoby to z pani strony bardzo uprzejme, pani Harcourt. Ale kto w tym czasie zająłby się sklepem? Może mąż?

To była pierwsza niezręczność, jaką popełnił, a grymas jego pięknych ust świadczył, że o tym wiedział.

– Jestem wdową, panie…?

Przez chwilę spodziewała się, że usłyszy tylko tytuł albo co najwyżej nazwisko rodowe. Dotąd nigdy nie spotkała tego mężczyzny, ale przecież zaledwie rok po debiucie w towarzystwie wyszła za Michaela i przeprowadzili się do Cambridge, więc nic dziwnego, że się z nim nie zetknęła.

– Dunton. – Wyjął wizytówkę i położył na ladzie. – Mieszkamy w hotelu Royal Promenade.

– A gdzieżby indziej? – wymamrotała.

Taki wytworny mężczyzna z wyższych sfer nie zadowoliłby się nawet najlepszą prywatną kwaterą w Sandbay. Wzięła elegancką i niewątpliwie kosztowną wizytówkę, zerknęła na nią i pomyślała zaskoczona, że tylko „pan” przed nazwiskiem, bez dodatku choćby „jaśnie wielmożny”. Podejrzewała, że wizytówka nie mówi całej prawdy, ale nie mogła wyrazić powątpiewania bez żadnego dowodu. Poza tym dopóki „pan Dunton” nie popełnił żadnego przestępstwa, mógł tytułować siebie, jak chciał.

Zza kotary na drzwiach prowadzących do pokoju na tyłach sklepu dobiegł nikły grzechot rondli.

– Przepraszam pana. Pani Farwell, mogłaby pani poświęcić mi chwilę?

Trzeba oddać sprawiedliwość Lucianowi, że nawet nie drgnął, gdy zza kotary wyłoniła się Dot z wałkiem do ciasta w ręku. Była kobietą słusznego wzrostu, jak większość ratowniczek obsługujących kabiny plażowe. Spiorunowała intruza wzrokiem, co było jej rutynową reakcją na każdego mężczyznę, który znalazł się w pobliżu Sary. Odpowiedział jej obojętnym spojrzeniem, a Dot chrząknęła cicho, jakby zdał jakiś test.

– W towarzystwie tego dżentelmena odwiedzę w hotelu jego siostrę – oznajmiła jej Sara. – Czy mogłabyś przez godzinę zająć się sklepem? Na podwieczorku nie spodziewam się więcej osób niż zazwyczaj i wszystko jest przygotowane do zaserwowania.

Wręczyła swojej pomocnicy otrzymaną wizytówkę. Dot nie była zbyt mocna w czytaniu, ale Sara uznała, że nie zaszkodzi przekazać panu Duntonowi, że ktoś jeszcze wie, dokąd udaje się wraz z nim. Może była zbyt niezależna, jak uważał jej brat Ashe, jednak nie na tyle lekkomyślna, żeby pójść gdzieś z obcym mężczyzną bez podjęcia elementarnych środków ostrożności. A zwłaszcza z takim, który, jak była pewna, nie jest tym, za kogo się podaje.

– Aha, wszystko gotowe – potwierdziła Dot. – Muszę tylko zalać herbatę wrzątkiem. Kanapki przyrządzone, ciasto owocowe i bułeczki z dżemem truskawkowym czekają, żeby je podać, a chłopak już przyniósł słuszną bryłkę lodu, więc śmietanka i masło miło się chłodzą. Zdejmę fartuch i powitam gości we frontowych drzwiach.

Mówiła z czystym akcentem z Dorset, jednak żadna z klientek nigdy nie miała problemu ze zrozumieniem jej. Gdyby zrządzeniem losu Dot urodziła się gdzieś indziej, a nie w chacie rybaka, osiągnęłaby w życiu więcej.

– Więc to także herbaciarnia? – zapytał Dunton, gdy Sara wzięła koszyk i zaczęła obchodzić sklep, wybierając przedmioty, które mogłyby wzbudzić zainteresowanie jego siostry.

Niełatwo przychodziło jej zdecydować, co zabrać, gdyż panna Dunton mogła być kruchą i schorowaną młodą kobietą albo tylko krnąbrną i nieznośną smarkulą. To się wkrótce okaże.

– Dwa razy w tygodniu podajemy herbatę i słodycze. Klientki przychodzą, by popracować nad najnowszymi projektami artystycznymi albo pisać, a przy herbacie wymieniają się pomysłami. To miłe miejsce, w którym damy mogą się spotkać, nie ograniczając się do błahych pogaduszek czy jałowego wysiadywania.

– A przy okazji mogą uzupełnić swoje zapasy przyborów plastycznych.

– To oczywiste, panie Dunton, przecież prowadzę interes. Damy zachęcają się nawzajem, podejmują nowe formy aktywności artystycznej, idąc za przykładem przyjaciółek, i przyjemnie spędzają czas. Jest pan gotowy do wyjścia? – Włożyła lekką pelisę i elegancki czepek, a gdy Lucian chciał wziąć od niej koszyk, powiedziała: – Dziękuję, ale na zewnątrz jest ktoś, kto go poniesie. Niebawem wrócę, Dot.

Dunton przytrzymał dla niej drzwi i podjął jeszcze jedną uprzejmą próbę przejęcia koszyka, ale gdy wyszli na dwór, z wylotu alei obok sklepu kapelusznika po drugiej stronie ulicy podbiegł do nich truchtem Tim Liddle. Miał osiem lat i niemal sam utrzymywał owdowiałą matkę, więc Sara zlecała mu wszystkie dorywcze prace, które zdarzały się podczas dnia, oraz takie, które musiała specjalnie wymyślać. Był schludny, lecz chudy, choć systematyczne go dokarmiała, i miał zniszczone ubranie, które trafiło do niego z drugiej czy trzeciej ręki, ale szczerzył zęby w wesołym uśmiechu.

– A więc jesteś, Tim. Proszę, zanieś to do hotelu. – Podała mu wypełniony po brzegi koszyk, a potem przyjęła ramię zaoferowane przez pana Duntona. Gdy ruszyli w dół wzgórza w kierunku promenady, zerknęła na niego spod brzegu czepka i spytała: – Chyba nie myślał pan, że pójdę do hotelu z nieznajomym mężczyzną bez żadnej eskorty?

– Nie wydaje mi się, żeby ten chłopiec zapewniał pani skuteczną ochronę przed jakimś pozbawionym skrupułów fircykiem.

– Nie? To by się pan zdziwił… – Uśmiechnęła się przekornie. – Jeśli nie pojawię się z powrotem w porze, którą podam Timowi, podniesie raban i zaalarmuje personel hotelu, potem pobiegnie po Dot, a następnie sprowadzi konstabla, który jest jego dalekim krewnym.

– Ach, ta imponująca Dot! Nie warto wzywać konstabla, sama by odstraszyła każdego mężczyznę żywiącego złe zamiary. Mogłaby towarzyszyć Kronosowi w jego przerażającej napaści na Uranosa, biorąc pod uwagę jej krzepkie ramiona i spojrzenie, którym mnie obrzuciła. Czy tak bardzo odrażający jej się wydałem, czy też z zasady wrogo traktuje całą płeć męską?

Sara nie dała się złapać na przynętę, jaką była aluzja do narodzin Afrodyty, tylko odparła:

– Dot była ratowniczką plażową, a one muszą być silne, żeby poradzić sobie z ludźmi, którzy po raz pierwszy w życiu wchodzą do morza. Niektórych przewracają fale przyboju i trzeba ich wyciągać z płycizny na brzeg, inni zaczynają się gwałtownie szamotać, kiedy są wyławiani z głębiny, i potrzeba sporo siły, żeby nad nimi zapanować. Dot uszkodziła sobie plecy i nie mogła już wykonywać tak ciężkich obowiązków, więc przyjęłam ją do pracy, a ona z wdzięczności podjęła się dodatkowego zadania. Strzeże mnie przed… męską natarczywością.

Ta uwaga miała go zniechęcić do flirtowania, choć mówiąc szczerze, Sarze sprawiało przyjemność towarzystwo tego mocno zbudowanego, wytwornego dżentelmena i kontakt z jego muskularnym ramieniem. Tak czy inaczej, po jej proklamacji reszta drogi do hotelu Royal Promenade, czyli całe pięć minut, upłynęła w milczeniu.

Hotel składał się z kilku budynków połączonych dobudowanymi korytarzami. Wszystkie domy były pomalowane na kolor kremowy, ozdobione u góry pasem królewskiego błękitu, a na fasadzie głównego gmachu widniała wypisana wielkimi złoconymi literami nazwa hotelu.

Lucian wziął od Tima koszyk i przystanął przed kontuarem, za którym właściciel hotelu rozmawiał z recepcjonistą.

– Panie Winstanley, czy mógłby pan zaprowadzić panią Harcourt do naszego prywatnego salonu, natomiast ja pójdę po siostrę?

Całkiem zręcznie, pomyślała Sara, gdy prowadzono ją po schodach na piętro, a potem do ładnego pokoju z oknem wykuszowym wychodzącym na promenadę. Wszystko załatwione nader przyzwoicie, z wykorzystaniem pana Winstanleya, żeby potwierdził pozycję Duntona jako szanowanego dżentelmena, który rzeczywiście mieszka ze swoją siostrą. Ale nadal z tym „panem Duntonem” coś jest nie tak.

Jednak cokolwiek to było, nie zaciemniało męskiego uroku tego dżentelmena, tylko dodatkowo wzbudzało w Sarze ciekawość. Prawda była taka, że reagował na nią zmysłowo, tak samo jak ona na niego. Rzecz w tym, by tego nie okazała.

Usadowiła się przy stoliku, wyjęła z koszyka szkicownik i ołówek i zaczęła rysować widok z okna, skupiając się na dwóch damach, które pogrążone w rozmowie, przystanęły przy maszcie flagowym. Jedna była wysoka i mocno zbudowana, druga szczupła, a obie trzymały na smyczach śmiesznie małe pieski salonowe. Gdy drzwi salonu się otworzyły, Sara wstała i grzbietem do góry niedbale odłożyła szkicownik na stół.

Młoda kobieta, która weszła przed panem Duntonem, niewątpliwie była jego siostrą. Miała takie same kasztanowe włosy i brązowe oczy, jednak prostszy nos i łagodniej zarysowany podbródek. Widać było, że źle się czuje, do tego jest nadąsana.

– Marg… pani Harcourt, przedstawiam pani moją siostrę Marguerite. – Dunton zmarszczył brwi, niezadowolony ze swego zająknięcia, a droga siostrzyczka posłała mu ostre spojrzenie. – Marguerite, to jest pani Harcourt, której sklep z przyborami plastycznymi dziś odwiedziłem. Była tak uprzejma, że przyniosła koszyk z rzeczami, które być może cię zainteresują.

Panna Dunton dygnęła nieznacznie i usiadła po drugiej stronie owalnego stolika przy wykuszowym oknie.

Bardzo ciekawe, pomyślała Sara, analizując to, co przed chwilą się wydarzyło. Dunton zaczął przedstawiać ją siostrze, co byłoby stosowne, gdyby owa siostra stała od niej wyżej w hierarchii społecznej. Zaraz jednak się zmiarkował i najpierw przedstawił siostrę kobiecie starszej o statusie wdowy. Co oznaczało dwie rzeczy. Po pierwsze, traktował ją jak damę, a nie jak zwykłą sklepikarkę, a po drugie on i jego siostra należeli do wyższej klasy społecznej niż szanowana wdowa, nawet jeśli nie wiedział, z jakiej sfery wywodził się jej zmarły małżonek.

Bezgłośnie zachichotała, myśląc przy tym: Jeśli nie posiadasz tytułu szlacheckiego, mój miły panie, zjem mój kosztowny nowy czepek razem z piórami!

A zatem co go sprowadziło do Sandbay i co jest nie w porządku z jego siostrą?

Przywołała swój profesjonalny uśmiech i energiczny, lecz przyjazny ton głosu.

– Dzień dobry, panno Dunton. Mój sklep zapewnia wszelkie artykuły w dziedzinie godziwych rozrywek dla dam. – Odpowiedziało jej obojętne spojrzenie, więc spróbowała czegoś bardziej bezpośredniego: – Mamy wszystko, od młotków do wyłupywania skamielin ze skał, aż po sieci do eksplorowania skalnych sadzawek.

Wreszcie tym sprowokowała pannę Marguerite do jakiejś reakcji, czyli do krótkiego pytania:

– Młotki?

– A także przybory artystyczne oraz drewniane skrzynki, ramy do luster i tym podobne rzeczy, które można ozdabiać farbami, muszlami albo ślimacznicami. Tkaniny i jedwabne nici do wyszywania, wełniane włóczki do haftowania, naczynia do tworzenia kompozycji z morskich wodorostów, wzory, a także książki i żurnale. – Skinieniem głową wskazała koszyk. – Może zechciałaby pani rzucić okiem? Jeśli pani pozwoli, ja w tym czasie dokończę mój szkic tamtych dwóch dam, które przedstawiają sobą nader zabawną scenkę.

Wskazała dłonią w kierunku drzwi, mając nadzieję, że pan Dunton pojmie tę wskazówkę. Po chwili, gdy znów wzięła szkicownik i ołówek, usłyszała odgłos otwierania i zamykania drzwi i pochyliła głowę nad szkicem. Pozbycie się z pokoju tego mężczyzny było niczym swobodne zaczerpnięcie powietrza do płuc. Dunton zdawał się zajmować całą przestrzeń wokół niej, nawet gdy go nie widziała.

Uspokoiła oddech i pewniej ujęła ołówek. Nie zjawiła się tutaj ze względu na pana Duntona.

Rozdział drugi

Sara spostrzegła kątem oka, że Marguerite zawahała się, a potem zaczęła przeglądać zawartość koszyka.

– Dlaczego ktoś miałby walić młotkiem w skały? – Otworzyła słoik z małymi muszelkami i wysypała je na dłoń. – I co to są skamieliny?

Nie przerywając szkicowania, Sara wyjaśniła jej kwestię skamielin, a potem, jakby mimochodem, wspomniała o tym, jak wspaniałe i wyzwalające jest walenie młotkiem u podnóża skalnych klifów.

– Nie sądzę, żeby młode damy miały wiele okazji do rozbijania rzeczy – zakończyła.

– Często mam na to ochotę. – Marguerite ujęła młotek i zważyła go w dłoni, jakby wyobrażała sobie cel. Choć na oko krucha i delikatna, zrobiła to bez wielkiego wysiłku. – Czy skalne sadzawki nie są pełne oślizłych stworzeń?

– Są pełne pięknych stworzeń, a niektóre z nich rzeczywiście są trochę oślizłe. Ale przyjemność, którą czerpiemy z tego, że po zdjęciu pantofli i pończoch swobodnie brodzimy w wodzie, dalece przewyższa dość rzadkie, ale i niemiłe spotkania z oślizłymi stworzeniami.

– Bez pończoch? W publicznym miejscu? – spytała Marguerite, wykazując wreszcie nieco ożywienia.

– Oczywiście tylko na plaży – wyjaśniła Sara. – Spójrz, co o tym sądzisz? – Odwróciła szkic tak, by dziewczyna mogła go zobaczyć.

– Och, jakie to zabawne! Korpulentna dama z małym pieskiem i chuda dama z tłustym mopsem. Jesteś bardzo zdolna, Saro. Nigdy bym nie potrafiła narysować czegoś takiego.

– Tak naprawdę ten rysunek z formalnego punktu widzenia nie jest zbyt dobry. Po prostu szkicuję scenki, które mnie bawią, i rzadko je pokazuję.

– A ja nie wiem, co właściwie chcę robić. – Chwila ożywienia minęła i Marguerite znów się przygarbiła.

Sara pomyślała, że nie wygląda na znudzoną czy rozdrażnioną, raczej jakby wpatrywała się w pustkę. To było coś głębszego niż osłabienie i przygnębienie po influency czy ponury nastrój spowodowany tym, że brat przywiózł ją do tej nadmorskiej mieściny.

– Nie umiem rysować tak dobrze jak ty – dodała dziewczyna. – I nie lubię haftowania…

– Ja też nie. Czy guwernantka nakłaniała cię do wyszywania nudnych wzorów? – Gdy Marguerite skinęła głową, Sara postanowiła kuć żelazo, póki gorące. – Urządzam w sklepie podwieczorki, na które damy przynoszą swoje prace artystyczne albo literackie, gawędzą, planują nowe projekty i jedzą szalenie tłuste ciasta. Ale nie trzeba udzielać się towarzysko, niektóre panie po prostu czytają albo szperają po sklepowych półkach.

– Przypuszczam, że także plotkują o swoich kawalerach. – Marguerite zacisnęła ładne usta w cienką linię.

– Wcale nie – odparła Sara, myśląc przy tym, że być może dziewczyna przeżyła zawód miłosny. – Nie spotykamy się, żeby rozmawiać o mężczyznach, lecz o tym, co nas bawi. A mężczyźni jakże często nie są ani trochę zabawni, prawda?

– Nie są, i to wcale. – Marguerite zerknęła w stronę drzwi, a potem znów pochyliła się nad koszykiem i wyjęła broszurę. – Co to jest?

– Książeczka o tym, jak tworzyć kompozycje z morskich wodorostów. To zabawne zajęcie, tylko mokre i powstaje przy tym spory bałagan. Dziś o trzeciej po południu urządzam podwieczorek. Przyjdź, jeśli zechcesz. Sześć pensów za napoje i nie ma obowiązku kupowania czegokolwiek.

– Co Lucian ci o mnie powiedział? – spytała nagle Marguerite.

Biedne dziecko, za chwilę zaleje się łzami, pomyślała Sara. O co tu chodzi? Nie okłam jej, i tak się dowie. Nie jest głupia.

– Mówił, że nie czujesz się dobrze i przyjechałaś tu, żeby odzyskać zdrowie, ale bardzo się nudzisz i ma nadzieję, że w moim sklepie znajdziesz coś, co dostarczy ci rozrywki. Ale pewnie wolałabyś wrócić do Londynu? Bo tam mieszkasz, prawda?

– Nie… Tak, tam jest nasz miejski dom, w którym mieszka mój brat. Żałuję, że nie jestem we Francji. – Zwróciła spojrzenie brązowych oczu o powiekach, które zdawały się podpuchnięte od płaczu, ku południu, za morze. – Żałuję, że nie umarłam…

Ostatnie słowa wyszeptała tak cicho, że Sara mogłaby udać, że nie usłyszała tego rozdzierającego serce wyznania. I co, u licha, mogłaby na to odpowiedzieć, co nie byłoby stekiem wyświechtanych komunałów?

– Nigdy nie byłam we Francji – powiedziała. – Dorastałam w Indiach.

– Dlatego masz taką złocistą skórę? Och, wybacz mi tę niestosowną, zbyt osobistą uwagę, to nieuprzejme z mojej strony. Ale jesteś taka niezwykła.

– Wcale nie. Po matce jestem w jednej czwartej Hinduską. Była księżniczką z rodu Radźputów.

– Księżniczką?! – Podekscytowana Marguerite całkiem zapomniała o łzach. – A ty jesteś sklepikarką?

– Ponieważ to mnie bawi. – Zadumała się na moment. – A mówiąc całkiem szczerze, po śmierci męża choć na jakiś czas musiałam zająć się czymś praktycznym i wypełniającym czas od świtu do nocy, by nie rozpamiętywać w kółko mego poprzedniego życia. I pomogło. – Przynajmniej trochę, dodała w duchu. Koszmary wracają tylko co jakiś czas, a nie każdej nocy.

Te informacje najpewniej dotrą do uszu pana Duntona, czy jakkolwiek się nazywa, z tym że jej prawdziwa tożsamość nie była w Sandbay żadną tajemnicą. To z pewnością wprawi go w zakłopotanie, zwłaszcza jeśli chodzi o jego stosunek do wdów. Czy nadal będzie chciał flirtować z ćwierćkrwi Hinduską i potomkinią rodziny królewskiej?

Sara rzuciła okiem na zegar na kominku.

– Muszę już iść. Czy mogę spodziewać się ciebie dzisiejszego popołudnia?

Zadała to pytanie niezobowiązującym tonem, jakby było jej wszystko jedno, jaką odpowiedź usłyszy. Te dziewczynę nakłaniano – oczywiście dla jej dobra, jak to się nie tylko mawia, ale i uważa – do postępowania w określony sposób, więc odruchowo reagowała oporem, gdyż to dawało jej poczucie elementarnej kontroli nad własnym życiem. Sara aż nazbyt dobrze wiedziała, w czym rzecz. Zaczęła zbierać rozrzuconą zawartość koszyka i wsypała muszelki z powrotem do słoja.

– Tak, przyjdę, dziękuję. Czy mój brat też musi się zjawić?

– Och nie! – Sara roześmiała się. – Mężczyźni mają zakaz wstępu na te spotkania. Oczywiście może cię przyprowadzić, poczekać przed progiem, a potem odebrać.

W końcu doczekała się uśmiechu Marguerite. Nikłego i przelotnego, ale jednak. U licha, co sprawiło, że ta dziewczyna tak się zachowuje! I z czego wynikały jej specyficzne relacje z bratem?

Pożegnały się i głęboko zadumana Sara wyszła z pomieszczenia, ale gdy tylko zamknęła za sobą drzwi, ktoś zabrał jej z rąk koszyk.

– Jak zareagowała?

– Panie Dunton, sugeruję, żeby porozmawiał pan o tym z siostrą. Nie jestem pośredniczką pomiędzy wami, a już w żadnym razie nie zamierzam jej szpiegować. – By skutecznie to rozegrać, nieznacznie, czyli na tyle, na ile pozwalały dobre maniery, podniosła głos, ale gdy w wyrazie desperacji zacisnął szczęki, nieco ustąpiła: – Panna Dunton zamierza przyjść dziś po południu na nasz podwieczorek. O trzeciej, tylko dla pań.

– Jeżeli wszystkie są szacownymi damami…

– Panie DUNTON – wpadła mu w słowo. – Albo mi pan ufa, albo nie. Żegnam. Mam nadzieję po południu ujrzeć pańską siostrę. – Nie zatrzymała się, by sprawdzić, jak zareagował na specyficzną intonację, z jaką wymówiła jego nazwisko. – Tim, proszę, weź koszyk! – A w duchu skwitowała: Jeżeli są szacownymi damami?! Doprawdy, za kogo on mnie uważa!

Porywcza mała ślicznotka…

Lucian był bliski tego, by wyrwać koszyk chłopakowi i odprowadzić panią Harcourt na wzgórze, zaraz jednak pomyślał, że nie przyjechał tu po to, by flirtować ze sklepikarkami, nawet tak elokwentnymi. I tak urodziwymi. Pani Harcourt była szczupła, z wyjątkiem bujnego biustu. Miała jasne włosy, szare oczy i złocistą cerę. Mogła być z pochodzenia Włoszką, chociaż ten jej władczy nosek nie wyglądał na włoski. Bardzo piękna, bardzo opanowana i ubrana z wytworną kosztowną prostotą. Nie to spodziewał się ujrzeć, gdy wybrał się tego ranka, by porozmawiać z właścicielką sklepu.

Skinął głową hotelowemu portierowi, który otworzył dla niego drzwi, spacerowym krokiem przeszedł na drugą stronę drogi i oparł się o barierkę odgradzającą zbocze opadające stromo ku plaży. Stąd mógł niepostrzeżenie przyglądać się pani Harcourt, która dość wolno wchodziła na wzgórze. Nawet gdy swobodnym krokiem szła do domu, zachowała postawę świadczącą o znacznie staranniejszym wychowaniu, niż zazwyczaj otrzymuje sklepikarka. A gdy była blisko, poczuł nikłą woń perfum, szokująco egzotyczną w przesyconym zapachem soli powietrzu tej mieściny w hrabstwie Dorset. Woń drzewa sandałowego i czegoś jeszcze, jakiejś ostrej przyprawy. A tak naprawdę była to woń pokusy. Jego zmysły ożyły, gdy wspomniał tamtą chwilę.

Mówiła w sposób dystyngowany i właściwie modulowała głos, co dowodziło, że pani Harcourt należała do wyższych sfer. Więc co, u diabła, ta dama i szanowana młoda wdowa naprawdę robiła, jaką toczyła grę, gdy postanowiła zostać sklepikarką w nadmorskim kurorcie, strzeżona przy tym przez małego szpiega i imponującą pomocnicę? Lucian był świadom, że ta zagadka jeszcze bardziej wzmaga jego i tak już silne podniecenie.

Kiedy ostatnio był z kobietą? Uświadomił sobie, że ani razu, odkąd zaczął się ten koszmar z Marguerite, czyli od niemal sześciu miesięcy. To długi okres czasu jak na niego. Odkąd osiągnął dojrzałość, na ogół był w jakimś dyskretnym związku erotycznym lub kontentował się przelotnymi przygodami. Z tym że ostatni związek z kochanką trwał dość długo. Lucian pieczołowicie dbał o dwie rzeczy: bardzo uważał, by nie skompromitować swoich partnerek, a także by nie wplątać się w uczuciowe więzi.

Zdawał sobie sprawę, że z powodu swojego nazwiska i pozycji społecznej, a także reputacji kobieciarza, którą zyskał jego ojciec, powinien się wystrzegać ekstrawaganckiego stylu życia. Przyjęcie odpowiedzialności za siostrę dodatkowo skłaniało go do dyskrecji, a podjęcie decyzji, że podczas najbliższego sezonu znajdzie odpowiednią młodą damę i zacznie się do niej zalecać w celach matrymonialnych, dodatkowo go powstrzymywało przed związkiem z nową kochanką. Nie miał zamiaru być niewiernym mężem.

Ale sześć miesięcy… Nic dziwnego, że kusiła go myśl o miłosnej przygodzie. A ładne wdówki na ogół są skore do przelotnych romansów, co byłoby idealnym rozwiązaniem, skoro z oczywistych względów przebywał w Sandbay tylko tymczasowo. Jednak nie ta wdowa, która sprawiała na nim niepokojące wrażenie, że potrafi czytać w myślach, a swoją postawą jasno oznajmiła, że nie jest im pisana żadna tego typu wspólna historia.

Już prawie stracił z oczu panią Harcourt. Nadal szła wolno, rozmawiając z chłopcem, który przechylał głowę na bok, by spojrzeć na nią w górę. Z jakiegoś powodu ten powolny krok wydawał się dla niej nietypowy. Lucian łatwo mógł ją sobie wyobrazić w szybkim ruchu, żwawą, wirującą, niebezpieczną.

Niebezpieczną? Doprawdy, powinien powściągnąć swoje fantazje.

Ten mężczyzna wyszedł z hotelu i obserwował ją. Sara wyczuwała to, chociaż nie popełniła błędu i nie obejrzała się za siebie, tylko szła do przodu miarowym i dość wolnym krokiem. Niech sobie patrzy. Nie zamierzała umknąć niczym płochliwe dziewczę i zdradzić się, jak bardzo wyprowadził ją z równowagi.

– Zostaw go przed sklepem i poproś Dot o dwa pensy – rzekła do Tima, gdy przełożył duży koszyk z jednej ręki do drugiej.

Minęła Muszlę Afrodyty i weszła do trzeciego z kolei budynku z szyldem WYPOŻYCZALNIA KSIĄŻEK I KSIĘGARNIA MAKEPEACE’A. Była to jedyna biblioteka w miasteczku.

– Dzień dobry, panie Makepeace.

Bibliotekarz siedział za kontuarem i pakował książki dla jednego z gońców, który miał dostarczyć je gościowi hotelowemu. Wstał, skłonił głowę i ponownie usiadł.

– W czym mogę służyć, pani Harcourt? – zapytał.

Podobnie jak całe miasteczko doskonale wiedział, kim ona naprawdę jest, ale podobnie jak wszyscy inni, skrupulatnie rozdzielał jej obie tożsamości: sklep i życie towarzyskie.

– Chciałabym zajrzeć do Księgi genealogicznej parów, jeśli jest dostępna.

Kiedy biblioteka była pusta, co rzadko się zdarzało podczas godzin otwarcia, pan Makepeace zwracał się do niej per Saro, natomiast ona nazywała go Jamesem, a wówczas oblewał się wstydliwym rumieńcem i proponował filiżankę herbaty, co stanowiło szczyt śmiałości w jego zalotach.

Sara w żaden sposób nie zachęcała go do przekroczenia granic przyjaźni, gdyż byłoby to nie w porządku. Bardzo lubiła Makepeace’a, jednak nie było w tym choćby cienia romantycznej emocji. Ponadto miała już za sobą jedno małżeństwo z uroczym i bujającym w obłokach mężczyzną, więc jako wdowa wiedziała doskonale, że musiałaby spotkać wyjątkowego dżentelmena, który nie poczułby się zdominowany przez jej bezpośredni styl bycia. James Makepeace był przyjacielem, na którego życzliwość i uczynność zawsze mogła liczyć, i to jej wystarczało.

– Leży na swojej półce na piętrze, pani Harcourt. Proszę dać mi znać, jeśli będę mógł jeszcze w czymś pomóc.

Podziękowała i po kilku stopniach weszła do czytelni, z której roztaczał się panoramiczny widok na zatokę, co stanowiło jedną z głównych atrakcji tego miejsca dla ludzi niebędących molami książkowymi. Kilka osób stało na balkonie w blasku słońca i obserwowało krajobraz przez teleskop. Dwaj starsi dżentelmeni toczyli uprzejmy, lecz zaciekły spór o wejście w posiadanie egzemplarza „Timesa”, a dwie młode damy właśnie wychodziły, ściskając w dłoniach stertę książek podejrzanie wyglądających na powieści sensacyjne.

Sara znalazła dobrze jej znany oprawiony w czerwoną skórę opasły tom Księgi genealogicznej parów, po czym zasiadła przy stole. Zaledwie rok po towarzyskim debiucie wyszła za Michaela. Wkrótce potem młodzi małżonkowie przeprowadzili się do Cambridge, gdzie Michael został wykładowcą w jednym z college’ów. To zrozumiałe, że w takiej sytuacji Sara nie poznała wielu członków socjety, zwłaszcza że jej rodzina przybyła z Indii do Anglii tuż przez rozpoczęciem sezonu.

Pomyślała, że gdyby sama chciała przyjąć fałszywe nazwisko, wybrałaby możliwie najbliższe prawdziwemu, by w sposób naturalny na nie reagować. Na oko pan Dunton zbliżał się do trzydziestki, choć zapewne jeszcze jej nie przekroczył, na wizytówce widniały inicjały L. J., ale Marguerite nazywała go Lucianem i brzmiało to bardzo naturalnie. Tym Sara dysponowała na początek. Zamierzała zacząć od markizów i w razie potrzeby przejść w dół hierarchii do hrabiów, wiecehrabiów, baronów i baronetów, gdyż była pewna, że przynajmniej z widzenia zna wszystkich książąt.

Owszem, mógł jeszcze nie być lordem, tylko dziedzicem tytułu, co spowolniłoby poszukiwanie, była jednak pewna, że nie jest młodszym synem. Taki dżentelmen niewątpliwie urodził się pod dobrą gwiazdą czy nawet pod całym gwiazdozbiorem. Przejrzała dwie strony, odwróciła trzecią i znalazła. To był on:

Lucian John Dunton Avery, trzeci markiz Cannock, urodzony w 1790 roku. Jedyne rodzeństwo: Marguerite Antonia, urodzona w 1800 roku. Siedziba rodowa: Cullington Park w Hampshire.

Usatysfakcjonowana zamknęła grubą księgę z donośnym trzaskiem, który sprawił, że starsi dżentelmeni popatrzyli na nią gniewnie. Uśmiechnęła się do nich uroczo, a oni powrócili do lektury swoich gazet.

Dlaczego więc ten markiz zatrzymał się w hotelu incognito? Nie było niczego niestosownego ani szokującego w spędzaniu letniej pory nad morzem. Takich wywczasów zażywała połowa śmietanki towarzyskiej, chociaż rzadko udawała się do tak cichego kurortu. Preferowano Brighton na wschodzie, działający jak magnes na młodych i ambitnych członków socjety, albo Weymouth na zachodzie, przyciągający bardziej statecznych przedstawicieli wyższych sfer.

Mało prawdopodobne, by ukrył się tu przed wierzycielami, a gdyby był wplątany w jakiś wielki skandal, przeczytałaby o tym w gazetach, chociaż niezbyt interesowały ją plotki z kręgów arystokratycznych. Albo matka napisałaby jej o tym w jednym ze swych grubych cotygodniowych listów, w których relacjonowała wszystko, od najnowszych przestępstw seksualnych po tajne spory na dworze królewskim.

Innymi słowy, powodem tej anonimowości mogła być tylko jego siostra. Ponieważ zły stan zdrowia nie jest niczym wstydliwym, a przeważającą część gości kurortu stanowią osoby potrzebujące zabiegów leczniczych bądź rekonwalescenci, zatem nieszczęsna dziewczyna musiała być uwikłana w jakiś zatajony skandal. A skoro tak, należy postępować z nią z tym większą delikatnością i wrażliwością.

Sara wsunęła Księgę genealogiczną parów na jej miejsce na półce i zeszła po schodach na parter.

– Pani Harcourt, czy znalazła pani to, czego potrzebowała?

– Hm? – Była tak pogrążona w myślach, że wzdrygnęła się na pytanie Jamesa. – Och tak, dziękuję.

– Czy będzie pani na dzisiejszym balu w Domu Zgromadzeń? – Pomimo swej nieśmiałości, James Makepeace uwielbiał tańczyć, a program imprez w Domu Zgromadzeń obejmował w sezonie letnim dwa nocne bale w tygodniu. Gdy Sara przytaknęła, zapytał: – Czy zarezerwuje pani dla mnie zestaw tańców, pani Harcourt?

– Oczywiście, na samym początku.

Nawet przy akompaniamencie maleńkiej orkiestry, tańce w Domu Zgromadzeń sprawiały jej dużą radość. Sarze brakowało ich bardziej niż czegokolwiek innego podczas długiego roku żałoby. I było całkiem nieprawdopodobne, by ten nader dystyngowany i występujący incognito markiz o poważnym obliczu gustował w czymś tak frywolnym jak zabawa taneczna w nadmorskim kurorcie.

Rozbawiony tym, że kurort nadal zapewnia takie staroświeckie usługi, Lucian chciał zamówić lektykę jako środek transportu dla Marguerite, która musiała się dostać do usytuowanej na wzgórzu Muszli Afrodyty, ale kiedy zaproponował to siostrze, roześmiała się – naprawdę się roześmiała! – a on był tym tak zachwycony, że nie ważył się zepsuć jej nastroju dalszym naleganiem.

Od jakiegoś czasu Marguerite stale była zgorzkniała, smutna i rozgniewana – oczywiście na niego. Według niej wszystko to jego wina. A nie tego bastarda, dodał w duchu.

Opuścił ją niegdyś typowy dla niej dobry humor, zatraciła żywiołowy entuzjazm, zapadła w permanentną apatię. Zniknęła nawet jej furia, którą, jako osoba temperamentna, reagowała na różne niedogodności, a której Lucian szczerze się obawiał.

Było ich tylko dwoje, poza Marguerite nie miał innego rodzeństwa, lecz różniło ich tak wiele, nie tylko wiek i płeć. Jego dzieciństwo upłynęło w warunkach o wiele surowszych, pośród prywatnych korepetytorów, nauczycieli jazdy konnej i fechtunku, a towarzyszy zabaw staranie mu dobierano z rodzin o odpowiednim statusie społecznym. Zawsze musiał pamiętać, że jest dziedzicem starożytnego tytułu, i musiał postępować jak na arystokratę przystało, miał też wielkie zobowiązania dotyczące przyszłości rodu. Natomiast Marguerite była rozpieszczana, niewiele wiedziała o życiu i została tylko powierzchownie wyedukowana przez kochającą guwernantkę, dlatego tym trudniej radziła sobie z tym, co ją później spotkało.

– Naprawdę myślisz, że chciałabym być niesiona przez ulice niczym podstarzała matrona? – powiedziała, wyrywając go z tych rozmyślań, i ujęła go pod ramię, jak zwykła czynić w czasach przed ucieczką.

– Nie idź tak prędko – złajał ją, by nie okazać swojej radości. – Masz dotrzeć na wzgórze.

– Przecież muszę wreszcie pokonać słabość i zacząć wdrapywać się na wzgórza, bo inaczej będę skazana tylko na wstrętnie płaskie równiny – skwitowała, otwierając parasolkę chroniącą przed słońcem.

Czy to był taki żarcik, a nawet kpina? Może ta wyprawa nad morze nie była aż tak złym pomysłem, a on zbyt niecierpliwie wyczekiwał rezultatów. Marguerite całkiem dobrze poradziła sobie z pokonaniem wzgórza, ani razu nie zatrzymała się dla złapania oddechu i przyglądała się mijanym witrynom sklepowym z czymś dość podobnym do zaciekawienia.

Lucian wprowadził ją do Muszli Afrodyty i z udawaną swobodą powiódł spojrzeniem po kobietach, które już się zgromadziły wokół długiego stołu. Niektóre siedziały nad rękodziełami, inne stały i gawędziły. Gdy on i Marguerite weszli do środka, panie podniosły na nich wzrok, a potem powróciły do swoich zajęć, nie gapiąc się po prostacku. Wyglądały na szacowne damy, były dobrze ubrane i rozmawiały jak osoby kulturalne i wykształcone. Były w różnym wieku, Lucian oszacował, że mniej więcej od dwudziestu do sześćdziesięciu lat.

Pani Harcourt stała przy regałach, trzymając w dłoniach kilka książek, i rozmawiała z wysoką kobietą o poważnym wyglądzie.

– Mogłaby pani albo pisać dziennik w już oprawionym tomie i zamieścić swoje szkice na pustych stronach, albo pisać na luźnych arkuszach, a potem kazać je oprawić, co może być dogodniejsze, bo gdyby chciała pani wprowadzić jakieś poprawki, zapisane kartki można zastąpić nowymi. Ale musi pani sama podjąć decyzję, pani Prentice. – Dostrzegła nowo przybyłych. – Proszę mi wybaczyć, ale muszę się przywitać. – Podeszła do nich. – Witam, panno i panie Dunton.

Gdy zerknęła na Luciana, w jej bystrych szarych oczach dostrzegał figlarny błysk. Co ją tak rozbawiło? Nie było w tym złośliwości, lecz w jej spojrzeniu było jakieś przesłanie, zupełnie jakby razem dzielili jakiś sekret. Doprawdy, zadziwiające… i ekscytujące. Luciana znów ogarnęło kłopotliwe podniecenie, ta pierwotna zmysłowa żądza. Ale czemu się dziwić? Pani Harcourt była uroczą i ponętną kobietą, w której pewność siebie i wyrafinowanie w intrygujący sposób łączyły się z młodością.

Tak bardzo zapragnął jej dotknąć, że musiał to ukryć pod szorstkim, wręcz opryskliwym tonem głosu:

– Podobno obowiązuje drobna opłata za napoje.

– Sześć pensów, jeśli pan łaskaw, panie Dunton.

Ściągnął rękawiczkę, wyjął z portfela srebrną sześciopensówkę i podał ją, zamiast położyć na ladzie. Gdy pani Harcourt wyciągnęła rękę, musnął czubkami palców jej dłoń, gdy kładł tam monetę. Był pewien, że dobrze wiedziała, co zamierzał, lecz nie zdradziła żadnych emocji choćby drgnieniem powiek, tylko cofnęła rękę i położyła monetę na ladzie. Podczas tego przelotnego dotyku Lucian poczuł, że jej dłoń jest ciepła i miękka, i ku swemu zaskoczeniu wyobraził sobie tę bladozłocistą dłoń na swojej nagiej skórze.

– Dziękuję panu. O której godzinie wróci pan po siostrę? Jeśli woli pan zaczekać, niedaleko po tej stronie ulicy jest dobrze zaopatrzona biblioteka.

Czyli odesłała go z kwitkiem. Musiał porzucić nadzieję, że posiedzi w sklepie i przyjrzy się przebiegowi spotkania.

– Dziękuję, zajrzę tam – oświadczył pogodnym tonem, mając nadzieję, że pani Harcourt oczekuje bardziej znaczącej reakcji, może nawet zaproszenia do flirtu. Ale jakoś go do tego nie zachęciła. – O wpół do piątej, Marguerite?

– Mm? Dobrze, dziękuję – odparła pochłonięta szperaniem w książkach i broszurach.

Zobaczył, jak do siostry z uśmiechem podeszła kobieta w średnim wieku, wskazała jakąś książkę i wyszeptała komentarz. Marguerite zdjęła tom z półki, a Lucian skinął głową pani Harcourt, włożył kapelusz i wyszedł.

To wygląda dużo lepiej, niż myślałem, pomyślał, ruszając w górę na poszukiwanie biblioteki. Co za radość ujrzeć Marguerite, jak odzyskuje pewność siebie i jest czymś zaabsorbowana. Nie potrafił nawet złościć się na to, że pani Harcourt okazała się nieczuła na jego erotyczne aluzje. Niewątpliwie była szanowaną damą i zajmowała w miasteczku znaczącą pozycję, którą pragnęła zachować, on zaś jako dżentelmen nie zamierzał wprowadzać zamieszania bez wyraźnej zachęty z jej strony. Niemniej żałował, gdyż sprawiła mu przyjemność owa bezsłowna konwersacja, którą przez moment zdawali się ze sobą prowadzić.

Albo może to było starcie?

Rozdział trzeci

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
Rozdział siedemnasty