Najgorsza decyzja markiza Cranforda - Louise Allen - ebook

Najgorsza decyzja markiza Cranforda ebook

Louise Allen

3,9

Opis

Markiz Cranford szuka żony i matki dla swego małego synka. Wie, że jego tytuł to za mało, by skusić pannę z dobrego domu. Wszyscy pamiętają, że wychował się w slumsach i był korsarzem. Los mu sprzyja, bo dla pewnej damy z towarzystwa szybki ślub to najlepsza ochrona przed utratą reputacji. Po krótkim spotkaniu markiz i panna Prudence zawierają umowę. Ona po ślubie chętnie zajmie się jego synkiem, on obiecuje małżeństwo oparte na wzajemnym szacunku. Jednak już w dniu ślubu markiz dochodzi do wniosku, że popełnił błąd. Niepotrzebnie nalegał na czysto formalny związek, skoro nieustannie zastanawia się, jak oczarować Prudence i sprawić, by przestała go traktować z dystansem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 275

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (14 ocen)
4
6
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Master89wt

Z braku laku…

Doslownie: z braku laku.... Nie była to najlepsza książka, jaką czytałam.
00
2323aga

Dobrze spędzony czas

Mam wrażenie, że znakomita większość dobrze napisanych romansów historycznych została wydana już dawno. Ta książka ma swoje dobre i słabe momenty, ale ogólnie oceniam ją na +.
00

Popularność




Louise Allen

Najgorsza decyzja markiza Cranforda

Tłumaczenie:

Bożena Kucharuk

Tytuł oryginału: A Marquis in Want of a Wife

Pierwsze wydanie: Harlequin Mills&Boons, an imprint of HarperCollins Publishers, 2020

Redaktor serii: Grażyna Ordęga

Opracowanie redakcyjne: Grażyna Ordęga

© 2020 by Melanie Hilton

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2023

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin i Harlequin Romans Historyczny są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-672 Warszawa, ul. Domaniewska 34A

www.harpercollins.pl

ISBN: 978-83-8342-062-2

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Little Gransdon House, Hertfordshire, 1 maja 1815 roku

W rozgrzanym powietrzu unosił się oszałamiający zapach kwiatów. Srebrzysty księżyc lśnił pomiędzy listowiem, a dźwięki muzyki dochodzące z odległej sali balowej miały uwodzicielską moc. A potem, jak w baśniowej krainie, czar prysł, muzyka umilkła i słychać było jedynie pluskanie wody w niewielkiej fontannie.

Prue usiadła na ławce, która jeszcze przed chwilą wydawała jej się miękka jak łabędzi puch, choć w rzeczywistości była twarda i zimna. Kręciło jej się w głowie; duszący zapach jaśminu przyprawiał ją o mdłości, a może było jej niedobrze po kieliszku szampana?

– Charles?

Mężczyzna, który tak delikatnie położył ją na ławce, urodziwy młodzieniec, którego kochała z wzajemnością, starannie wygładził koszulę i uniósł wzrok.

– Tak? – odezwał się zniecierpliwionym tonem. – Na litość boską, zrób coś z sobą. Popatrz tylko, jak ty wyglądasz. – Starannie zapiął klapkę z przodu wieczorowych spodni.

Prue spojrzała w dół i głośno wciągnęła powietrze. Jej spódnice zostały podciągnięte aż do pasa. Jedna z pończoch zsunęła się po kostkę. Piersi wyłaniały się ze stanika sukni. Wyglądała, jakby przed chwilą… Co było prawdą.

Podciągnęła dekolt sukni i wepchnęła piersi w ciasny stanik. Na jej bladej skórze widniały liczne czerwone ślady, zalążki siniaków. Zaszlochała.

– Och, cicho bądź, głupia. Sama się o to prosiłaś, więc się teraz nie maż. – Odwrócił się, szczupły, o nienagannej figurze. Jego włosy zalśniły w świetle księżyca.

– Charles? Dokąd idziesz?

Wargi wygięły mu się w szyderczym uśmiechu. Romantyczny nastrój ulotnił się bezpowrotnie i łuski w końcu opadły jej z oczu.

– Powiedziałeś mi, że mnie kochasz. Powiedziałeś…

– Widzę, że naprawdę jesteś tak naiwna, jak mi się zdawało. – Stanął przy jednej z oplecionych pnączem kolumn, zrywał kwiaty i rzucał je na posadzkę. – Któż by przypuszczał, że sawantka Scott okaże się głupiutka jak gęś? Myślałem, że jesteś inteligentna. Jak mogłaś pomyśleć, że szlachetnie urodzony kawaler zakocha się w pospolitej pannie, której jedynym atutem są cycki? Owszem, miałem ochotę ich dotknąć, ale nawet i to nie było warte zachodu. Mimo wszystko dzięki tobie wygrałem pięćdziesiąt gwinei.

– Założyłeś się, że mnie uwiedziesz? – Ogarnięta złością wstała, mimo że jej nogi drżały i czuła ból tam, gdzie przed chwilą… – Jesteś nikczemnikiem, podłym łajdakiem, tchórzem, a ja…

– Co zrobisz?. Pójdziesz z płaczem do papy? Na twoim miejscu bym tego nie robił, chyba że chcesz, by wszyscy w towarzystwie dowiedzieli się, jak chętnie rozkładasz nogi. Siedź cicho, a moi przyjaciele i ja nie zdradzimy twojej tajemnicy. Chyba wyraziłem się dostatecznie jasno? – rzucił na odchodnym.

Posiadłość księcia Aylshama

Grosvenor Square, Londyn, 3 maja 1815 roku

– Wykastruję tego podleca zardzewiałymi nożyczkami. Wyłuskam mu jajka tępą łyżką. A potem usmażę je na zjełczałym oleju i każę mu jej zjeść. – Melissa Taverner, stojąca przed zimnym paleniskiem kominka, zaczerpnęła tchu, by kontynuować.

– Z pewnością na to zasłużył, ale w tej chwili zemsta nam nie pomoże – powiedziała księżna Aylsham i uśmiechnęła się do Prue siedzącej obok na sofie. Variety poruszyła stopami opartymi o stołek i przyłożyła rękę do zaokrąglonego brzucha. – Zemsta może poczekać. Prue ma teraz poważniejsze zmartwienia. Czy on cię zranił? Mam doskonałego, bardzo miłego doktora, który w dodatku jest uosobieniem dyskrecji. Uważam, że powinnaś się zbadać. Mogę go poprosić, żeby przyszedł.

Prue pokręciła głową.

– Dziękuję, Variety, ale to nie jest konieczne. Poszłam prosto do swego pokoju i poprosiłam o gorącą kąpiel. Bardzo mi pomogła. Wciąż jestem trochę obolała, ale poza tym wszystko w porządku. – Uśmiechnęła się smutno. – Przynajmniej jeśli chodzi o ciało. Nie wiedziałam tylko, co mam zrobić… jak mam się zachowywać w obecności Charlesa. A potem przypomniałam sobie, że rano dostarczono list od ciebie, więc następnego dnia, czyli wczoraj, powiedziałam cioci, że potrzebujesz mojej pomocy, bo spodziewasz się dziecka. Ciocia odparła, że jestem dobrą, uczynną dziewczyną, skoro chcę pomóc przyjaciółce. Pozwoliła mi wziąć powóz i zapewniła, że napisze do mamy o zmianie moich planów.

– Jak długo zamierzałaś mieszkać u ciotki? – spytała małomówna Lucy Lambert. – Czy pani Scott może sprzeciwić się twojemu postanowieniu?

– Miałam spędzić tam kilka miesięcy. Ciocia zawsze wydaje co najmniej trzy przyjęcia, o ile dopisuje pogoda. Mama doszła do wniosku, że mam tam większe szanse na spotkanie odpowiedniego kawalera niż w rodzinnej okolicy – odpowiedziała cichym tonem.

– Więc jeśli napiszę do twojej mamy i zapytam ją, czy możesz się u mnie zatrzymać i zapewnię, że będziesz uczestniczyła w przyjęciach i piknikach, to nie powinna się sprzeciwić.

– Jesteś księżną, Variety – powiedziała Prue, a kąciki jej warg po raz pierwszy od dwóch dni lekko uniosły się w uśmiechu. – Mama nie odmówiłaby ci, nawet gdybyś miała dwie głowy.

– Doskonale. Poproszę ją, żeby pozwoliła ci ze mną zostać. Napiszę, że czuję się dobrze, ale bardzo mi brakuje damskiego towarzystwa i obiecam, że przedstawię cię odpowiednim ludziom.

– Dzięki temu Prue będzie mogła trzymać się z dala od tego podłego mężczyzny, ale to nie pomoże w innych sprawach – upierała się Melissa.

– Jakich? – spytała nieśmiało Lucy.

– Mogłam zajść w ciążę, a nawet jeśli tak się nie stało, to co powiem mojemu przyszłemu mężowi, o ile w ogóle na horyzoncie pojawi się jakiś narzeczony? – westchnęła Prue. Rozmyślała nad tym całe dwie noce.

– Kiedy spodziewasz się miesiączki? – zapytała jak zwykle praktyczna Variety.

– Za dwa tygodnie.

– To brzmi jak dwa miesiące, czas będzie ci się strasznie dłużył – wtrąciła z właściwym sobie brakiem taktu Melissa. – A jeśli jesteś w ciąży, to co zrobisz? Chyba nie…

– Nie, nie mogłabym tak postąpić. – Długo zastanawiała się nad tym, ogarnięta panicznym strachem. – Powiem mamie, a ona zapewne wyśle mnie w jakieś miejsce i znajdzie kogoś miłego, kto pomoże mi zajmować się dzieckiem.

– Chyba nie będzie zbyt zadowolona – powiedziała Variety.

– Na pewno nie będzie. – przyznała Prue. Bała się, że mama odbierze jej dziecko i znajdzie dla niego „odpowiednich” rodziców zastępczych. Wtedy nie miałaby szansy dowiedzieć się, co się z nim dzieje.

– Powinnaś nalegać, by Charles Harlby się z tobą ożenił – zaproponowała Lucy.

– Wolałabym poślubić węża. Nie mogę uwierzyć, że zakochałam się w tej kreaturze. – Przeniknął ją dreszcz. – Chyba oszalałam.

– Zostałaś złapana w sidła – odezwała się Jane, hrabina Kendall, w zamyśleniu ścierając smugę farby olejnej z dłoni. Przemówiła po raz pierwszy, odkąd zgromadziły się, by pocieszyć Prue. – Trzeba mu oddać, że jest bardzo urodziwy i potrafi wkupić się w czyjeś łaski. Jestem pewna, że nie po raz pierwszy postąpił w ten sposób wobec porządnej młodej damy. – Zamyśliła się. – Mogę poprosić Iva, żeby dał Charlesowi nauczkę. Ivo świetnie się bije, a ten odrażający Charles Harlby nie zasługuje na honorowy pojedynek. A tak w ogóle, to kim on jest?

– Synem wicehrabiego Rolsona. Proszę, nie mów o tym nikomu, nawet mężowi… Myślę, że Charles będzie milczał na temat tego, co zaszło, o ile nie będę sprawiać mu kłopotu.

– To szantaż – syknęła Melissa.

– Z pewnością. Ale w tej chwili nie możemy nic z tym zrobić – powiedziała zdecydowanym tonem Variety. – Prue nie chce wyjść za niego za mąż… któż mógłby ją za to winić?, Musimy się zająć najpilniejszymi sprawami: tym, że może być w ciąży i skandalem, jaki może wywołać Harlby. Wiem, że obiecał dyskrecję, ale nie wierzę mu.

– A jakiego męża chciałabyś mieć, Prue?

– W ogóle nie chciałam wychodzić za mąż, dopóki nie zakochałam się w Charlesie, a teraz ten pomysł jeszcze mniej mi się podoba. Przypuszczam jednak, że pewnego dnia będę musiała kogoś poślubić, bo mama i papa ciągle na to nalegają. Nie sprzeciwiałabym się tak bardzo małżeństwu, gdybym miała pewność, że mój mąż będzie dla mnie dobry, pozwoli mi kontynuować naukę i nie będzie czuł się zakłopotany, że jestem sawantką. No i powinien mieć dużą bibliotekę – dodała z rozmarzeniem.

Powędrowała wzrokiem po twarzach przyjaciółek, zmartwionych jej sytuacją i wytężających umysły, jak jej pomóc. Napomniała się w duchu. Nadszedł czas, by wziąć los w swoje ręce.

– Chciałabym mieć ojca dla dziecka, jeśli zaszłam w ciążę, i myślę, że im szybciej wyjdę za mąż, tym lepiej to będzie wyglądać. Ale kto zechce mnie poślubić? Będę musiała powiedzieć prawdę… nie mogę kłamać.

– A co sądzisz o dzieciach? – spytała Variety.

– Nie mam nic przeciwko dzieciom. To znaczy, lubię je. Tyle że dotąd nie myślałam o posiadaniu dziecka. Zanim poznałam Charlesa, myślałam, że zostanę wykształconą starą panną. – Prue uporczywie wpatrywała się we wzór na tureckim dywanie. – Myślę, że posiadanie dzieci może być… interesujące.

Zapewne niedługo się o tym przekonam, dodała w duchu.

– A zależy ci, żeby twój mąż był przystojny? – dopytywała Variety. – Wiem, że niegodziwy Harlby jest bardzo urodziwy.

Jane odłożyła szkicownik, z którym nigdy się nie rozstawała i spojrzała na Variety.

– Masz kogoś konkretnego na myśli?

– Być może… Przypomniałam sobie spotkanie sprzed kilku dni i przyszedł mi do głowy pewien pomysł… Prue, czy zgodziłabyś się, żebym z kimś porozmawiała? Oczywiście nie wymieniłabym twojego nazwiska, ale musiałabym opisać twoje położenie. Trzeba liczyć się z tym, że najprawdopodobniej nic z tego nie wyjdzie.

Prue starała się odegnać smutek. Variety zawsze miała mnóstwo pomysłów, które wywoływały palpitacje u matron, jednak jako żona wzoru cnót, jakim był książę Aylsham, unikała krytyki z wdziękiem wprawnego łyżwiarza ślizgającego się po zamarzniętym jeziorze.

– Będę ci bardzo wdzięczna – powiedziała. Zapewne jakiś oryginał potrzebował bibliotekarza i nie miał nic przeciwko zatrudnieniu kobiety, choćby i brzemiennej.

– W takim razie po posiłku ruszam w drogę. Trzeba kuć żelazo, póki gorące. – Postawiła stopy na podłodze i usiadła prosto. – Biorę was wszystkie na świadków, że wypoczywałam dostatecznie długo, by zadowolić nawet najbardziej nerwowego przyszłego ojca. Nie martw się, Prue. Niezależnie od tego, co się wydarzy, zaopiekujemy się tobą.

– Wiem. Dziękuję. – Prue zmusiła się do uśmiechu. Wierzyła, że przyjaciółki są gotowe zrobić wszystko, co w ich mocy, by jej pomóc. Żałowała jedynie, że okazała się na tyle nierozsądna, by zakochać się w Charlesie.

Przyjaciółki okazały się bardzo uprzejme, twierdząc, że była niewinna, nie znała londyńskich dandysów i ich sztuczek. Powinna była jednak się domyślić, jaki naprawdę jest Charles. Może nawet coś podejrzewała, słysząc od niego tak wiele komplementów na swój temat. Myśl o tym, że ktoś ją pokochał, była dla niej tak słodka i krzepiąca, że straciła instynkt samozachowawczy. Ależ była głupia! Powinna zajmować się greką i łaciną, przesiadywać w bibliotece z nosem w książkach. Nie było w nich nic niebezpiecznego poza kurzem i martwymi pająkami.

Ross Vincent stał oparty o balustradę tarasu i przyglądał się synkowi. Na niewielkim trawniku mały Jon gaworzył wesoło i machał grzechotką w stronę niańki siedzącej obok niego na kocu. Tworzyli piękny obrazek opromieniony wiosennym słońcem. Dziecko z zaróżowionymi policzkami i pulchna, zarumieniona dziewczyna w śnieżnobiałym fartuchu, zawsze skora do uśmiechu. Była wspaniałą opiekunką dziecka osieroconego przez matkę… lecz nie matką.

Towarzystwo będzie zgorszone, dowiedziawszy się, że myśli o powtórnym ożenku zaledwie sześć miesięcy po śmierci żony, jednak Jon umiał już siadać i zaczynał gaworzyć. Rozpoznawał ludzi, znał wszystkich w swoim małym światku. Ostatnio mówił: dada, mama, gugu, zwracając się nimi bez rozróżniania do ojca, niańki i pluszowego pieska.

Jon potrzebował matki, zanim zda sobie sprawę, że jej nie posiada Jak jednak Ross miał znaleźć odpowiednią kandydatkę, skoro wszystkie szanowane damy będą zgorszone, że pragnie się ożenić, będąc w żałobie? Jak miał właściwie ocenić ich charakter? Za pierwszym razem nie udało mu się dokonać odpowiedniego wyboru. Lady Honoria Gracewell, córka lorda Falhavena, piękna, utalentowana, z doskonałymi koligacjami, wydawała się zachwycona, mogąc poślubić markiza, nawet z niezbyt dobrym pochodzeniem i nieszczególnie urodziwego.

Istniała jednak pewna nadzieja, jeśli ekscentryczna księżna się nie myliła. Nie wiedział, dlaczego na przyjęciu u Hendersonów zapomniał się do tego stopnia, że zdobył się na zwierzenia. No chyba że ta kobieta była wiedźmą i potrafiła czytać w myślach. Złożyła mu kondolencje z powodu śmierci żony, ciepło zapytała o syna, i oto po dziesięciu minutach i przy trzecim kieliszku szampana zwierzył się jej z rozpaczliwej potrzeby znalezienia matki dla Jona. To wszystko przez alkohol, pomyślał z goryczą. A przecież jako korsarz codziennie pijał rum i słynął z mocnej głowy, zachowując trzeźwość, gdy inni dawno leżeli pod stołem.

A potem odwiedziła go w domu, śliczna jak z obrazka w swoim słomkowym kapeluszu, z olśniewającym sznurem pereł, i obwieściła, że znalazła dla niego żonę… pod warunkiem, że przyjmie również jej ewentualne dziecko, którego ojcem jest ktoś inny. Gdy nie odpowiedział od razu, poinformowała go chłodnym tonem, że dama, którą ma na myśli cieszyła się doskonałą reputacją, jednak została oszukana i zdradzona.

Księżna Aylsham jest jak żywioł, pomyślał, i nie zamierzał się karcić za to, że poddał się jej sile jak huraganowi czy przypływom i odpływom. Po nocy spędzonej na rozmyślaniach miał jednak wiele wątpliwości, a wyobraźnia podsuwała mu okropne scenariusze, jeden za drugim. Było już niestety za późno, dał księżnej słowo, a jej przyjaciółka miała się tu zjawić lada chwila.

– Przyszła młoda dama, której się pan spodziewał, milordzie. – Finedon, jego nowy ochmistrz, odpowiadał mu dużo bardziej niż poprzednik odziedziczony wraz z tytułem. Hodges nigdy nie doszedł do siebie po odkryciu, że wnuk jego pana jest korsarzem i słał karcące spojrzenie, ilekroć Ross uniósł głos o ton wyżej, niż przewidywała to etykieta.

– Wprowadź ją. – Wyprostował się, jednak nie zwrócił się całą twarzą w stronę kobiety zmierzającej ku niemu przez taras. Nie chciał jej przestraszyć; wkrótce biedaczka i tak przeżyje szok.

Nie jest pięknością. Takie było jego pierwsze wrażenie. Jednak i on nie był urodziwy. Pomyślał, że młoda dama ma miłą, szczerą twarz, na której często gości uśmiech. Była blondynką o szaroniebieskich oczach, opanowaną, mimo że musiała przemierzyć spory dystans, nim do niego podeszła. Miała też bardzo zgrabną figurę i modną suknię. Mógł się jednak mylić co do stroju, jako że kompletnie nie znał się na damskich ubraniach.

Była szczupła, o wydatnych piersiach, które unosiły się i opadały w rytm przyśpieszonego oddechu, choć starała się nie dać poznać po sobie emocji. Ross przełknął z trudem. Bez wątpienia biust jest jej największym atutem. Na chwilę dał upust wodzom fantazji.

– Milordzie – powiedziała miłym tonem i wykonała nienaganne dygnięcie. Udało mu się nie oderwać wzroku od jej twarzy, choć kusiły go urocze krągłości poniżej.

– Madam.

Odwrócił się teraz do niej, patrząc, jak jej oczy robią się okrągłe. Ledwie dosłyszalnie wciągnęła powietrze; jednak pozostała opanowana.

Zrobił to specjalnie, żeby zobaczyć, jak zareaguję, pomyślała.

Miał dość dużą bliznę; jakby ktoś rozorał szponami jego twarz od ciemienia, obok prawego oka, wzdłuż policzka aż do kącika ust.

Poczuła silne emocje już od pierwszego spojrzenia, onieśmielona jego potężną sylwetką. Miał sporo ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, szeroki tors i ramiona. Wyglądał jak olbrzym, który z łatwością przewraca ogromne drzewa, a potem ciągnie je za sobą bez najmniejszego wysiłku.

Po chwili zauważyła, że nie jest bardzo przystojny, co w pewien sposób sprawiło jej ulgę. Miał brązowe włosy, niemodnie opaloną skórę, niczym się niewyróżniający nos, krzaczaste brwi komponujące się z mocno zarysowaną szczęką i wargami nieprzywykłymi do uśmiechu. Jeśli Variety chciała znaleźć dla niej męża różniącego się od Charlesa, to nie mogła trafić lepiej.

Variety powiedziała Prue, że ten mężczyzna niedawno owdowiał. Nie miał więc powodów do śmiechu. Żona zmarła na zapalenie płuc zaledwie kilka miesięcy temu, a on miał twarz, na widok której ludzie nerwowo drgali. Przyglądał się jej badawczo.

Nie jest okrutny, pomyślała. Ani nieuprzejmy. Po prostu trudno go rozszyfrować. Jest zimny, powściągliwy.

Wiedziała, że ludzie często oceniają innych na podstawie wyglądu. Mężczyźni gapili się na jej piersi, niemal się oblizywali na ich widok. Mimo że starała się ubierać skromnie, kobiety uważały, że jest kusicielką, zaś mężczyznom zdawało się, że mają prawo patrzeć na nią pożądliwie, a jej powinno to pochlebiać. Kiedy nie reagowała, stawali się niemili albo wulgarni, w najlepszym razie ją lekceważyli. To, co przeżywała z powodu ponętnego biustu, musiało być jednak niczym w porównaniu z tym, co musiał wycierpieć ten mężczyzna. Z pewnością doświadczył ogromnego bólu.

Gdzie szlachetnie urodzony mężczyzna może odnieść taką ranę? I kim w ogóle jest? Variety nie pisnęła jej ani słowa na ten temat. Prue dowiedziała się, że ma przed sobą lorda, dopiero gdy lokaj ją zaanonsował.

Spodziewał się, że piśnie z przerażenia albo odruchowo się cofnie. Prue jednak splotła ręce z przodu i czekała. Zmrużył oczy, prezentując ponure, groźne spojrzenie. Przełknęła ślinę i zmusiła się do opanowania, marząc, by jak najszybciej usiąść.

Z ogrodu położonego poniżej tarasu dobiegł ich radosny śmiech. Lewy kącik ust gospodarza lekko się uniósł.

Gdy oderwał od niej wzrok, poczuła ogromną ulgę.

– To pański syn?

Oboje patrzyli na trawnik, gdzie dziecko niemal piało ze śmiechu, poklepując zabawkę wyciągniętą ku niemu przez nianię.

– Tak. Ma na imię Jon.

– Wydaje się szczęśliwy. – Prue zamachała; dziecko zauważyło ruch i odmachało w odpowiedzi, uderzając przy tym nianię w podbródek. – Przepraszam! – zawołała Prue w stronę kobiety, a dziewczyna uśmiechnęła się. – Ma pan bardzo dobrą nianię dla syna.

– Ma pani pojęcie o takich sprawach?

– Nie. Ale potrafię rozpoznać wesołą, życzliwą twarz i widzę, że syn jest zadowolony i pięknie się rozwija.

Milord chrząknął i odwrócił wzrok.

– Ma pani silne nerwy.

– Mam na imię Prudence. Prue. Myśli pan tak dlatego, że odważyłam się przyjść sama do domu mężczyzny?

– Myślałem o tym. – Dotknął prawą ręką policzka, a Prue omal się nie wzdrygnęła. Grzbiet ręki był pokryty ciemnym wizerunkiem ptasiej nogi; pazury zdobiły każdy palec. Tatuaż, pomyślała. To słowo przywiózł na Stary Kontynent kapitan James Cook z wysp mórz południowych. Czytała o tym, jednak nigdy dotąd nie widziała.

– Tak, to był szok – przyznała. – Wolę nie wyobrażać sobie, jak okropny musiał być ból. Kto panu zadał taką ranę?

– Ptak. Orzeł, którego ktoś go wytresował tak, by umiał atakować.

– Boże, nie miałam pojęcia, że to możliwe.

– Był Szwedem, nazwałbym go raczej piratem niż korsarzem. Oni trenują orły przednie, żeby polowały na sarny i jelenie.

– Zabił go pan?

– Dlaczego miałbym to robić? Ptak był przecież tylko bronią, narzędziem. – Spojrzał na nią. – Zabiłem jego pana.

– I postanowił pan wyrazić szacunek dla tej nietypowej broni, robiąc sobie tatuaż? – Prue wskazała jego rękę.

– Potraktowałem to jak rozrywkę w okresie rekonwalescencji. Członek mojej załogi miał talent do takich rzeczy. – Proponuję, żeby pani usiadła, panno Prudence. Mamy do omówienia sprawy ważniejsze niż blizny.

W cieniu znajdował się stolik i dwa krzesła. Prue udała się za gospodarzem, zastanawiając się nad jego słowami o załodze. Czyżby był marynarzem? Oficerem? Miał przecież lordowski tytuł.

Zajęła miejsce na krześle, które dla niej przysunął i czekała, aż usiądzie naprzeciwko niej. Zwrócił ku niej poorany blizną policzek. Najprawdopodobniej znów poddaje mnie próbie, pomyślała. Cóż, ostatnio ujrzała na męskiej twarzy coś znacznie gorszego niż głęboka szrama. Zobaczyła pogardę i oznaki triumfu. W porównaniu z nimi szkaradna rana wydawała jej się piękna, czysta.

– Szukam żony, nie chcę, by mój syn dorastał bez matki – powiedział bez żadnych wstępów. – I muszę ją znaleźć, nim Jon dostrzeże ten brak. Księżna sądzi, że mogłaby pani być zainteresowana.

Te szczere słowa nie odstraszyły ani nie onieśmieliły Prue. Dzięki nim dowiedziała się, czego od niej oczekuje ten mężczyzna.

– Czy mógłby pan się przedstawić, milordzie? Dobrze pan wie, że moje położenie nie usposabia do plotkowania.

– Ross Vincent, markiz Cranford. O, wiedzę, że w końcu udało mi się zburzyć to imponujące opanowanie.

– Pan jest markizem? – Gdy kiwnął głową, dodała: – Dwa lata temu… pamiętam, czytałam o tym w gazetach. Był pan korsarzem. Nazwali pana arystokratą z East Endu.

Ponownie kiwnął głową i czekał.

– I pan chce się ze mną ożenić?

– Niekoniecznie – odpowiedział spokojnym tonem. – Ale myślę, że nadaje się pani na moją żonę.

ROZDZIAŁ DRUGI

Lord Cranford nie tylko zburzył jej opanowanie, ale wręcz ją zszokował, a potem obraził. Kusiło ją, by szybko stąd uciec.

Dobrze wiedziała, że taki przejaw buntu mógłby ocalić jej dumę jedynie na chwilę. Co gorsza, ucieczka oznaczałaby odrzucenie ostatniej deski ratunku, jaką znalazła dla niej Variety. Postąpiłaby bardzo nierozsądnie, a roztropność zawsze była jej mocną stroną. No chyba, poprawiła się w myślach, że w grę wchodzili urodziwi kobieciarze umiejący wkraść się w łaski dam za pomocą pięknych słówek.

Ten mężczyzna, zdecydowanie nieskory do prawienia komplementów, niezbyt miły i nie tak znów młody – chyba zbliżał się do trzydziestki – szukał żony, by jego syn miał matkę. Działał ze szlachetnych pobudek.

– Nie zna mnie pan i niczego o mnie nie wie oprócz tego, że nie jestem dziewicą i mogę nosić w łonie dziecko innego mężczyzny.

Wzruszył ramionami.

– Ufam księżnej. Pani przeszłość mnie nie interesuje i mam już dziedzica. Zapewniam panią, że zawsze będę traktował pani dziecko jak swoje. – Widząc, że Prue w zamyśleniu stara się odgadnąć jego myśli, posłał jej surowe spojrzenie. – Nie zmierzam się powtórnie żenić ze względu na uroki łoża. Może pani śmiało porzucić swe obawy. I proszę nie patrzeć na mnie z niedowierzaniem. Będę wierny. Przeszła mi już chęć ochota na te rzeczy.

– A jeśli apetyt powróci? – spytała, zaskoczona jego szczerością.

Przez chwilę miała wrażenie, że markiz wybuchnie śmiechem, jednak tylko ściągnął brwi.

– Dotrzymuję obietnic, szanuję przyrzeczenia i nie mam ochoty sypiać z kobietą, która mnie nie chce. Pani przyjaciółka opowiedziała mi o pani. Wiem, że pochodzi pani z szanowanej rodziny, że jest pani sawantką i straciła pani głowę dla czarującego łajdaka, że jest pani lojalną przyjaciółką, a przy tym inteligentną, dobrą kobietą. Do tego upartą. W to ostatnie jest mi łatwo uwierzyć. – Wstał. – Chodźmy się przekonać, czy spodoba się pani mój syn i jak on na panią zareaguje. – Gdy się nie poruszyła, dodał: – Albo proszę wyjść i oboje zapomnimy, że to spotkanie miało miejsce.

– To brzmi uczciwie. – Przynajmniej ten korsarz, który stał się markizem, był szczery i mówił bez ogródek. Podszedł wraz z nią do szczytu schodów, po czym przystanął i dalej Prue sama zeszła do niańki i dziecka.

Uśmiechnęła się do dziewczyny.

– Proszę, nie wstawaj, Ja usiądę. – Zajęła miejsce na kocu. – To jest Jon, nieprawdaż? A jak ty masz na imię?

– Maud.

Dziecko pomachało oślinioną zabawką w jej stronę i zagruchało radośnie. Prue chwyciła mokrą nogę pieska i delikatnie pociągnęła. Jon zaśmiał się i pociągnął zabawkę w swoją stronę.

– Podoba ci się? Może zobaczymy, czy potrafię cię podnieść tak, żeby cię nie upuścić?

Gdy wzięła go w ramiona, chłopczyk wydał jej się zaskakująco ciężki, krzepki i ciepły. Umieściła go tak, by był bezpieczny, a potem pogładziła dłonią jego jedwabiste ciemne włoski.

– Masz oczy swojego taty. – Sądząc po budowie malca, pewnego dnia osiągnie także wzrost rodzica. Po jej słowach rozległo się rozkoszne gaworzenie, a na małej twarzyczce pojawił się szeroki uśmiech.

Jak wyglądałby obserwujący ich mężczyzna, gdyby i on się szeroko uśmiechnął? Jednego mogła być pewna. W uśmiechu markiz ukazałby duże, ostre zęby.

Uśmiech Jona ustąpił miejsca dużemu skupieniu. Maud szybko sięgnęła po chłopca.

– Myślę, że jego małej lordowskiej mości zaraz trzeba będzie zmienić pieluszkę. Czy mogę go zabrać?

– Tak, proszę. – Prue przekazała malca niani. Będzie musiała nauczyć się radzić sobie z czymś poważniejszym niż dotykanie oślinionych zabawek. Mimo to poczuła ukłucie żalu po rozłące z chłopcem.

Maud wstała.

– Zaniosę go do pokoju. Pomachaj ładnie tej miłej pani, Jon. – Pokiwała ręką, by chłopiec domyślił się, o co jej chodzi. W drodze do domu malec uśmiechał się do Prue znad ramienia opiekunki.

Na koc padł długi cień.

– No i? – Markiz bezszelestnie przeszedł przez trawnik.

– No i co? – odpowiedziała niezbyt uprzejmie Prue, chwytając spódnice, by wstać. – Jon jest uroczym dzieckiem. Jest radosny, przyjazny. Wydaje mi się, że mnie polubił.

Ku jej zdumieniu lord Cranford usiadł obok, krzyżując nogi.

– Wyjdzie pani za mnie?

– Nie wiem. Nie miałam czasu na zastanowienie.

– W takim razie proszę się zastanowić. Potrzebuję żony, która będzie dobrą matką dla mojego syna i która będzie pełniła honory gospodyni, kiedy będę przyjmował gości. Poza tym do obowiązków mojej żony będzie należało zarządzanie moją posiadłością… Posiadłościami – poprawił się. – Zapewnię pani sowite uposażenie. Jeśli jest pani w ciąży, uznam pani dziecko za własne. Będę pani wierny.

Wszystko wskazywało na to, że przystąpili do negocjacji. Pomyślała, że ona również potrafi mówić bez owijania w bawełnę.

– Chciałabym mieć czas na naukę i bibliotekę. Wysokość mojego wynagrodzenia powinna pozwolić mi na kupno książek. Chciałabym chodzić na wykłady, zwiedzać wystawy. Muszę odwiedzać moje przyjaciółki i móc je przyjmować.

Prue zagryzła wargę, zastanawiając się, jak ubrać w słowa dwa pytania, które cisnęły się jej do głowy. W końcu postanowiła po prostu je zadać:

– Czy kochał pan żonę?

– Nie – odpowiedział bez chwili namysłu. Kiedy wbrew wszelkim rachunkom prawdopodobieństwa odziedziczyłem tytuł, doszedłem do wniosku, że powinienem mieć żonę i dziedzica. Honoria wydawała mi się odpowiednia, a do tego bardzo chciała zostać markizą. – Rozłożył ręce. – Nie pasowaliśmy do siebie i praktycznie każde z nas prowadziło własne życie. Mogliśmy ciągnąć to w nieskończoność. Nalegała, by udać się na przyjęcie do Vauxhall, i złapała infekcję. – Ściągnął wargi. – To ją zabiło.

Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Gdyby siedział przy niej inny mężczyzna, uznałaby, że pragnie coś przed nią ukryć, jednak markiz był szczery do bólu.

– Biedna… Czy nadal jest pan korsarzem?

– Nie. Żałuję tego. – Patrzył na nią z nieprzeniknioną twarzą. – Chyba pani wie, jaka jest różnica między korsarzem a piratem?

– Oczywiście. Kiedy czytałam o panu, nie znałam tej różnicy i postanowiłam zgłębić temat. Piraci są morskimi rozbójnikami, przestępcami. Korsarze są kapitanami prywatnych okrętów i mogą prowadzić działania wojenne wobec wrogich państw w imieniu władcy, na podstawie wystawionego przez niego listu kaperskiego. W pańskim przypadku wrogami byli Francuzi. Myślę, że to musi być bardzo intratne, chociaż niezwykle ryzykowne zajęcie.

– To prawda. Czy ma pani jakieś inne pytania? Bo ja mam trzy. Jak się pani nazywa?

– Prudence Scott z Dorset. Moja rodzina widnieje w księdze heraldycznej jeśli miałby pan ochotę sprawdzić.

– Ile ma pani lat?

– Dwadzieścia trzy. A mój ojciec, przerażony, że dotąd nie wyszłam za mąż, będzie zachwycony, jeśli oświadczy mi się markiz.

Mama zemdleje z radości, pomyślała.

– A kim jest mężczyzna odpowiedzialny za pani obecne położenie?

– Dlaczego pan pyta? – Patrząc na jego ściągnięte brwi i spochmurniałą twarz, mogła być pewna, że uciekłby się do przemocy. – Nie odpowiem na to pytanie. Nie dlatego, że chcę go chronić, ale się, że zrobi pan coś, o czym pan teraz myśli – dokończyła pośpiesznie. – Widziałam, jak zachowują się dżentelmeni i doszłam do wniosku, że przedstawiciele pańskiej płci często uważają przemoc za najlepszy sposób rozwiązywania problemów.

– No dobrze. Skoro nie ma pani dalszych pytań ani zastrzeżeń, czy uczyni mi pani zaszczyt i zostanie moją żoną, panno Scott? Czy otrzymam pozwolenie na rozmowę z pani ojcem?

– Tak, zostanę pańską żoną i może pan udać się do mojego ojca. – Co też sobie wyobrażała? Nigdy nie uczyniła nic bez wcześniejszego namysłu, nie rozważywszy różnych możliwości. Jak widać, ta zasada nie miała zastosowania w stosunku do mężczyzn. Zazwyczaj nie ufała instynktowi, tymczasem to właśnie przeczucie kazało jej zaufać temu posępnemu, groźnie wyglądającemu markizowi. Wierzyła też opinii Variety, a ponadto coś mówiło jej, że ojciec szczęśliwego dziecka nie może być złym człowiekiem. Zwłaszcza że rozpaczliwie pragnął znaleźć dziecku matkę, która by go kochała.

Pokochanie małego Jona wydawało jej się czymś oczywistym, natomiast jej miłość do markiza Cranforda była zapewne niemożliwa. Jednak nie pragnął, by go kochała, podobnie jak ona nie chciała jego miłości. Potrzebowała jedynie poczucia bezpieczeństwa, spokojnej przystani.

– Jeszcze dziś napiszę do rodziców. – Sięgnęła do torebki. – To moja wizytówka z ich adresem w Dorset.

– Dziękuję. – Popatrzył na prostokątną tekturkę. – Przez kilka dni nie będzie mnie w Londynie. Jestem pewien, że pan Scott będzie chciał zapoznać się z warunkami umowy.

Wątpię, pomyślała. Ojciec będzie zbyt zajęty tańczeniem z radości, że ktoś chce się ze mną ożenić.

Lord Cranford wstał i podał jej lewą rękę, pomagając wstać.. Jej szczupłe palce, wiecznie upstrzone plamami z atramentu, zniknęły w jego dużej dłoni. Uniósł ją z łatwością, która zaparła jej dech. Był silny i zgrabny.

Prue usiłowała cofnąć rękę, lecz trzymał ją mocno.

– Wydaje się pani niezwykle opanowana, panno Scott, a jednak pani puls bije jak u schwytanego królika.

– Uważa pan, że to takie dziwne, milordzie? Właśnie zgodziłam się poślubić nieznajomego, korsarza, który przed chwilą pokazał, że ma dość siły, by mnie połamać jak patyczek.

Dotknął jej policzka prawą dłonią, długie palce z wizerunkami szponów były zaskakująco delikatne.

– Nie pokochasz mnie, nie polubisz, ale nie musisz się mnie bać.

– Dobrze. Zastanie mnie pan w domu księżnej Aylsham przy Grosvenor Square. Zatrzymałam się tam na… nie wiadomo jak długo.

– Ten czas, Prudence to mniej więcej tydzień. Załatwię specjalne pozwolenie, żebyśmy mogli wziąć ślub tuż po moim powrocie z Dorset. Sądzę, że twoi rodzice będą chcieli odbyć podróż w tym samym czasie. Weźmiemy ślub tutaj.

– Weźmiemy ślub przy Grosvenor Square – powiedziała Prue, pewna, że Variety się na to zgodzi. – Najbardziej szanowany książę w Anglii uciszy plotkarzy.

– Dobrze. W takim razie poproszę sekretarza, żeby przygotował pani uposażenie i dopilnował, aby jak najszybciej miała pani do niego dostęp.

– To bardzo hojny gest a pana strony. – Poprawiła kapelusz. – A co będzie, jeśli zmienię zdanie?

– Nie wierzę w taką możliwość, Prudence. To byłoby… nierozsądne, nieprawdaż? A ja zakładam, że zawsze postępujesz rozsądnie. No, prawie zawsze.. – Lord Cranford zgiął rękę w łokciu. – Pani pozwoli, że ją odprowadzę. Bo chyba czeka na panią powóz?

Przynajmniej mówi „rozsądna”, a nie „roztropna”. Tego ostatniego słowa użył Charles, nakazując mi milczenie, pomyślała.

Ten mężczyzna ma zostać moim mężem, powtarzała w duchu. przechodząc do holu.

Mój mąż, mój dom.

Był markizem, więc zapewne miał inne posiadłości poza tą przy Hanover Square. Wszystko wydawało jej się nierealne… A może upadła, uderzyła się w głowę i za chwilę odzyska przytomność, ujrzy nad sobą krzyczący tłum i jej niemiła przygoda zostanie obwołana skandalem roku.

– Powiedziałam, że wyjdę za niego – rzekła Prue.

Variety pokiwała głową; jej mąż, Will, złożył dłonie jak do modlitwy i spojrzał na nią znad wierzchołka palców. Lucy szepnęła coś pod nosem, Jane uśmiechnęła się.

Melissa oczywiście siedziała z naburmuszoną miną. Przybrała ją już w chwili, gdy Prue wymieniła nazwisko mężczyzny, którego zamierzała poślubić.

– Jesteś pewna, że wiesz, co robisz? Ten człowiek to właściwie pirat i podobno wychował się w slumsach.

– Posługuje się poprawnym językiem, właściwie to ma nienaganne maniery i wydaje się inteligentny.

– Co rozumiesz pod „właściwie to”?

– Zachowuje się zgodnie z wymogami etykiety, ale przy tym jest zaskakująco szczery. Nie zadaje sobie najmniejszego trudu, żeby coś ukryć, przedstawić z jak najkorzystniejszej strony. Nie zrobił nic, co mogłoby mnie zauroczyć czy sprawić, żebym go polubiła. Sądzę, że po prostu ma już dość hipokryzji i oszustw. A jednak mu ufam.

Prue zauważyła, że Variety kiwa głową.

– Co wiesz na jego temat, Will?

Książę opuścił dłonie.

– Podobno jest nieustraszonym wojownikiem, i, co rzadkie u korsarzy, lojalnym. Jego okręty nie atakowały brytyjskich statków kupieckich. Jest surowy i skryty. Z pewnością nie przejmuje się opinią towarzystwa.

– Może dlatego, że wszyscy traktują go okropnie – powiedziała cicho Lucy. – Czytałam o tym, kiedy odziedziczył tytuł. Mama przeżyła szok, dowiadując się szczegółów na jego temat. Myślałam, że ci o tym wszystkim powiedział.

– Nie, nic nie powiedział, a ja nie chciałam pytać.

– Dobrze… Lucy wstała. – Uporządkujmy fakty. Jego dziadek miał dwóch synów, starszego Petera i Johna, który jest ojcem tego mężczyzny. Peter ożenił się i ma dwóch synów, George’a, dziedzica, i Fredericka. Obaj są żonaci, ale tylko George ma dzieci – chłopca i dziewczynkę.

– Cztery osoby plus jego ojciec pomiędzy Rossem Vincentem i jego tytułem – wtrąciła Melissa.

Lucy skinęła głową.

– John, jego ojciec, był postawnym mężczyzną, uwielbiał boks i walkę na gołe pięści. Pozostawał w ciągłym konflikcie z ojcem, starym markizem, za zadawanie się z awanturnikami. A potem zakochał się w córce jednego z walczących na gołe pięści i zapragnął się z nią ożenić.

– Jego ojciec musiał być wstrząśnięty – rzekła Prue.

– Co gorsza – powiedział Will, podejmując opowieść – ten pięściarz był okrytym hańbą synem baroneta, wybuchł też skandal co do jego pochodzenia. Jego córka była młodą wysoką kobietą, niemal dorównującą wzrostem Johnowi Vincentowi i doskonale sobie radziła w podejrzanym towarzystwie. Była jednak uczciwa, inteligentna i absolutnie nie zamierzała zostać kochanką dżentelmena. W grę wchodziło tylko małżeństwo.

– Więc ożenił się wbrew woli ojca? Podziwiam go – rzekła Prue.

– Ale zapłacił za to wysoką cenę. Został odcięty od rodzinnego majątku; nie otrzymał dosłownie ani pensa. W końcu zamieszkali w bardzo biednej części East Endu, w pobliżu rzeki. John zarabiał na życie ciężką pracą, ale i pisaniem listów, a także nauczaniem zagranicznych kupców angielskiego. Dobrze wyszkolił swojego syna i chłopak miał podwójne życie – biegał z dzieciakami po dokach, a w domu otrzymywał staranną edukację, poznawał dobre maniery i wymogi etykiety.

– Jego rodzice zmarli na szkarlatynę, epidemie tej choroby regularnie wybuchają w slumsach, a on zaczął pracować na barkach na rzece. Nie mam pojęcia, jak uzbierał pieniądze na swój pierwszy statek – rzekł Will ponurym tonem – ale przed ukończeniem dwudziestu lat, w tysiąc osiemset siódmym, został kapitanem brygu. Wyposażył go w broń, załatwił sobie licencję kaperską i wyruszył w morze. Kupił potem kolejne brygi i pewnie nadal byłby korsarzem, posiadaczem coraz większych okrętów. W czasie pokoju zostałby właścicielem floty handlowej.

– Ale potem zaczęła się straszna seria – powiedziała Lucy, pragnąc za wszelką cenę dojść do słowa. – Stary markiz zachorował, a George, starszy syn Petera dziedzica i jego rodzina jechali do Leicestershire do umierającego. Powóz stoczył się ze wzgórza i wszyscy zginęli. Już samo to było koszmarem, a do tego jeszcze Peter zmarł na atak serca, gdy usłyszał wiadomość. W ten sposób jego bezdzietny syn Frederick został dziedzicem. A był bezdzietny, bo mimo że miał żonę, to kochał inną kobietę, mężatkę. – Urwała zarumieniona.

– Fatalny zbieg okoliczności – podsumował Will. – Podobno jego żona chciała wspaniałomyślnie wybaczyć mu winy i wznowić pożycie małżeńskie, by mógł spłodzić dziedzica. Frederick udał się do swej kochanki, by zakończyć znajomość… i natknął się na jej męża, który nic nie wiedział o romansie. Wyzwał Fredericka na pojedynek i go zabił. Stary markiz nie przeżył kolejnego wstrząsu i tak oto Ross Vincent został jedynym dziedzicem.

– O, Boże – powiedziała Prue. – Nic dziwnego, że jest taki niezależny i zaradny. – A także nietowarzyski i twardy jak skała, dodała w myślach.

– Czy po tym wszystkim zamierzasz zmienić zdanie? – spytała Variety. – Może powinnam powiedzieć ci o nim coś więcej, zanim zorganizowałam spotkanie…

– Nie jestem pewna. Chyba lepiej się stało, że poszłam tam bez żadnych uprzedzeń. Miał bardzo trudne dzieciństwo i z pewnością jest mu ciężko przywyknąć do nowej pozycji. Jest inny niż znani mi dotychczas mężczyźni. Ale ma dom wypełniony atmosferą rodzinnej miłości… przynajmniej tak to wygląda. I z pewnością jest człowiekiem ambitnym, ciężko pracującym. No i kocha synka. – Głęboko zaczerpnęła tchu. – Mam zamiar zaufać instynktowi, mojemu i twojemu, Variety, i wyjść za niego za mąż.

ROZDZIAŁ TRZECI

Grosvenor Square, 13 maja 1815 roku

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

OKŁADKA
STRONA TYTUŁOWA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ROZDZIAŁ DRUGI
ROZDZIAŁ TRZECI