Maria Callas. Primadonna stulecia - Anne Edwards - ebook + książka

Maria Callas. Primadonna stulecia ebook

Anne Edwards

0,0
62,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

UWIELBIANA, POŻĄDANA I SAMOTNA. PORYWAJĄCA BIOGRAFIA LEGENDARNEJ DIWY

Była jedną z najbardziej pożądanych kobiet swoich czasów. Jej zachwycające arie operowe rzucały na kolana tłumy.

Jaka jest prawda?

Ukochana primadonna, schodząc ze sceny, stawała się porywcza i wybuchowa. Z wyrachowaniem zdradzała męża. Los nie pozostawał jej dłużny. Arystoteles Onassis – najbogatszy wówczas człowiek na świecie – zmusił Callas do ukrywania ciąży, a później dziecka, które zmarło kilka dni po porodzie. Wreszcie porzucił ją dla Jacqueline Kennedy. Życie Callas to opowieść o wzlotach i upadkach. O licznych skandalach, samotności i odrzuceniu. O złotej erze opery, triumfach na legendarnych scenach La Scali i Metropolitan Opera oraz o współpracy z największymi artystami epoki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 592

Data ważności licencji: 1/24/2028

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla Stephena Citrona, mojego natchnienia, mojej miłości

„Tosca w interpretacji Callas [w Royal Opera House] jest znakomita. Wszystko, czego szukamy – piękno, żywość reakcji, kobiecość, nagłe rozbłyski i roziskrzenia ponad jej płonącą stałym światłem miłością, cierpienie, odwaga – wszystko to tam jest. I jeszcze coś, czego nie sposób zdefiniować – połączenie postawy, gestu, barwy głosu, frazowania, sposobu wymawiania słów – splot tajemnych właściwości, które nie tylko czynią ją t ą Callas, lecz sprawiają, że każda kreowana przez nią bohaterka jest wyrazista i nie do zapomnienia”.

Andrew Potter, „Financial Times”, 22 stycznia 1964

Od autorki

Przez większą część swego uniwersytec­kiego życia zajmowałam się przede wszystkim muzyką – śmiały wybór z mojej strony, ponieważ nie miałam żadnego szczególnego talentu obiecującego karierę na tym polu (choć po cichu marzyłam o zostaniu kompozytorką). Zwyciężyło słowo pisane. Moja miłość do niego, a także potrzeba wyrażenia siebie w możliwie najpełniejszy ­sposób sprawiły, że szczęśliwie obrałam tę właśnie ścieżkę. Pozostało mi jednak uwielbienie dla muzyki, dla opery i wielkich śpiewaków, dzięki którym jest ona dla mnie wciąż żywa.

Miałam wiele nagrań Marii Callas, ale po raz pierwszy zobaczyłam ją na własne oczy w 1964 roku na scenie Royal Opera House w londyńskiej Covent Garden, w roli Toski. Byłam oszołomiona. Oto śpiewaczka, która głęboko rozumiała nie tylko wykonywaną przez siebie muzykę, lecz również słowa i osobę, którą portretowała. Callas może i nie miała najwspanial­szego głosu XX stulecia, ale z pewnością była najwybitniejszą wykonawczynią operowego belcanta. Na zawsze odmieniła oblicze opery. To tragiczne, że zmarła tak młodo, wśród tylu kontrowersji, że nie napisano żadnej opery specjalnie dla niej i że tak niewiele jej występów uwieczniono na taśmie filmowej.

Równie tragiczne było jej życie – wielka, pełna pasji opera, rozgrywająca się nie na scenie, lecz w rzeczywistości. Przede wszystkim jednak ­Callas była kobietą z krwi i kości: fascynującą, dzielną, rodzajem Kopciuszka, który chciał być własną dobrą wróżką. Na stronach tej książki próbowałam przywrócić do życia prawdziwą Marię Callas. Chciałabym podziękować wszystkim, którzy pomogli mi w taki lub inny sposób. Biograf nie pracuje sam. Dobrzy, sumienni ludzie przez cały czas podawali mi pomocną dłoń. O wielu z nich wspominam w tekście. Byłabym jednak aroganc­ka, gdybym nie powtórzyła wyrazów wdzięczności wobec wcześniejszych prac o Marii Callas, napisanych przez świętej pamięci Johna Ardoi­na, wobec którego wszyscy miłośnicy muzyki mają ogromny dług.

Jestem szczególnie wdzięczna Robertowi Sutherlandowi, wspaniałemu akompaniatorowi Callas, oraz z górą stu przyjaciołom i członkom rodziny, którzy towarzyszyli Marii w Atenach (i pomogli mi zrekonstruować wojenne lata), w Nowym Jorku, Weronie, Rzymie, Mediolanie i Dallas – ich świadectwa i żywa pamięć bardzo wiele mi dały; ponadto niezrównanemu personelowi British Library, The Library of the City of New York, Lincoln Center Library, The Museum of Broadcasting (Nowy Jork), jak również archiwistom Metropolitan Opera i Royal Opera.

Słowa podzięki kieruję także do mojego entuzjastycznego angielskiego wydawcy Iona Trevina; do Hope Dellon i Sally Richard­son ze Stanów Zjednoczonych; do mojego troskliwego agenta Mitcha Douglasa, w którego ogromnej prywatnej kolekcji nagrań znalazłam wiele fantastycznych wywiadów z Marią Callas oraz zapisy jej występów; i do Terence’a McCarthy’ego, który ­okazał mi wieloraką pomoc przy moich wcześniejszych biografiach, a i przy tej okazał się niezastąpiony.

Mój mąż Stephen Citron jest znanym biografem w swojej dziedzinie – teatru muzycznego. Jest także świetnym muzykiem i dozgonnym miłośnikiem opery; posiada na jej temat encyklopedyczną wiedzę, którą szczodrze się ze mną dzielił, oddając mi nieocenione wprost przysługi. Jak zawsze, tak i tym razem był dla mnie największym źródłem otuchy.

Rozdział 1

Nowy Jork: 1923–1937

W odróżnieniu od innych grec­kich emigrantów na pokładzie ogromnego statku z Aten do Nowego Jorku, Geor­gios i Evangelia Dimitriadis Kalogeropoulos oraz ich sześcioletnia córka Hiakinta (Jac­kie) zajmowali kabinę pierwszej klasy. Karakułowe futro pani Kalogeropoulou wisiało w niewielkiej szafie obok dwóch wizytowych sukni, a umieszczony w ładowni statku kufer zawierał jej srebrne świeczniki, zastawę stołową i koronkowe obrusy. Litza, jak poufale nazywano będącą właśnie w piątym miesiącu ciąży panią Kalogeropoulou, nie zamierzała przybywać na obcą ziemię jako uboga, pozbawiona środków do życia uciekinierka. Wyjazd do Ameryki był pomysłem jej męża, który bez porozumienia z nią sprzedał wszystkie ich zasoby, aby sfinansować przenosiny. Młoda i uparta kobieta (mająca w owym czasie zaledwie dwadzieścia pięć lat) walczyła zaciekle, próbując skłonić męża do zmiany decyzji. Geor­gios odmówił. Gdyby nie to, że nosiła w łonie ich wspólne dziec­ko, Litza zabrałaby Jac­kie i została z własną rodziną.

„Moja rodzina zawsze była na przodzie – powtarzała później z dumą swojej młodszej córce. – Twój dziadek, a mój ojciec, świeć, Panie, nad jego duszą, był generałem, tak samo jak twój prapradziadek Dimitrios Dimitriadis. Twój cioteczny dziadek Kostas Louros był nadwornym lekarzem króla, a ja... – tu wzdychała, zaś jej zdumiewająco błękitne, pełne wyrazu oczy napełniały się nagle urazą – ... a ja wyszłam za aptekarza”.

Litza miała zaledwie siedemnaście lat, gdy jeden z kuzynów przedstawił jej szykownie wyglądającego Geor­giosa Kalogeropoulosa, który – choć niemal dwa razy starszy od niej – właśnie ukończył wydział farmacji ateńskiego uniwersytetu. Geor­gios, przystojny szatyn z szelmowskim wąsem i błyszczącymi, głęboko osadzonymi oczyma, był zafascynowany młodością Litzy, jej energią i znamienitym rodowodem. Sam pochodził z niewielkiego miasta Meligala na Peloponezie, a jego rodzina była biedna. Przez wiele lat pracował jako pomocnik farmaceuty w meligalskiej aptece, która – jako jedyna tego rodzaju placówka na obszarze trzynastu gmin – wyjątkowo dobrze prosperowała. Właściciel, starszy człowiek, obiecał, że jeśli Geor­gios ukończy studia farmaceutyczne, sprzeda mu aptekę. To był właśnie cel, dla którego Kalogeropoulos tak ciężko harował, oszczędzając każdy grosz. Obecnie jego marzenie było bliskie spełnienia.

Niedługo po tym jak Litza poznała Geor­giosa, jej ukochany ojciec, generał Petros Dimitriadis, zmarł nagle na zawał. Geor­gios bardzo jej współczuł. Młoda, pełna życia kobieta, jaką znał, w widoczny sposób cierpiała i niezwykle łatwo ją było zranić. Ojciec był najważniejszą osobą w jej życiu. Jeśli chodziło o „jego Litzę”, najmłodszą z jedenaściorga dzieci, nic nie było zbyt kosztowne ani zbyt trudne do zdobycia. W osobie Geor­giosa Litza znalazła podnoszącego ją na duchu zastępcę ojca. 7 sierpnia 1916 roku, w dwa tygodnie po śmierci Petrosa, ona i Kalogeropoulos wzięli cichy ślub w Grec­kim Kościele Prawosławnym – pan młody pragnący jak najprędzej wrócić na swoje nowe stanowisko właściciela apteki, panna młoda szczęśliwa, że może uciec od głębokiej żałoby w domu Dimitriadisów. Jej rodzina była przerażona, że Litza nie zamierza odczekać właściwego okresu żałoby, a bracia ostrzegali ją, że Geor­gios ugania się za spódnicz­kami. Nieugięta jak zawsze, a przy tym zapewniana przez Geor­giosa, że po ­ślubie będzie miała własny dom i służącą, Evangelia nie dała się zniechęcić. Z szacunku dla zmarłego ojca nosiła podczas ślubu prostą białą suknię bez ozdób, zrezygnowano też z przyjęcia weselnego. Jeden z braci, który oskarżył Litzę, że jest w ciąży, został przez nią wyniośle wykluczony z ceremonii.

Młoda para spędziła tydzień na Eginie, małej wyspie oddalonej o krótki rejs promem od Pireusu, a następnie udała się do Meligali. Okazało się, że obiecany przez Geor­giosa dom to raptem dwa pięterka nad apteką, połączone z nią wspólną klatką schodową. Litza była rozczarowana, ale pocieszało ją to, że nie tylko miała mieć służącą, lecz mogła według własnego życzenia urządzić mieszkanie. Niemal natychmiast ogarnęły ją wątp­liwości, czy mądrze zrobiła, wychodząc za Geor­giosa. W Atenach widziała jedynie jego czarującą stronę – aparycję i sposób bycia. Teraz jednak zdała sobie sprawę, że pochodzą z dwóch różnych światów. Czy kiedykolwiek będzie szczęśliwa, żyjąc w prozaicznym świecie męża?

Dimitriadisowie, choć nie należeli do krezusów, byli uważani za wyższą klasę średnią i za rodzinę o arystokratycznych tradycjach. Wydali kilku znakomitych muzyków, oficerów i polityków. Jeden z braci, zanim popełnił samobójstwo pod wpływem zawodu miłosnego, był dobrze zapowiadającym się poetą. Związki Dimitriadisów ze światem kultury napawały Litzę głęboką dumą. „Fanatycznie interesowała się wszystkim, co dotyczyło sceny”, lubiła się chwalić swoją wiedzą muzyczną i opowiadać o sławnych artystach, których znała. Niestety Meligala miała niewiele do zaoferowania zarówno w dziedzinie intelektualnej, jak i artystycznej. Litzy udawało się czasem wyciągnąć Geor­giosa z apteki do nadmorskiego miasta Kalamata, gdzie znajdował się teatr odwiedzany przez objazdowe zespoły. W skrytości ducha marzyła, że pewnego dnia sama wystąpi na scenie. Dla grec­kiej kobiety nie była to ambicja niezwykła. W owym czasie, kiedy wszystkie inne profesje opanowali mężczyźni, teatr stanowił jeden z niewielu rodzajów kariery, o jakich mogła marzyć młoda niewiasta. Jednak Meligala, a także ograniczenia, jakie nakładało na Litzę życie małżeńskie, nie dawały zbyt wielkiej nadziei na spełnienie się tego kaprysu.

Miasto było malownicze – białe budynki, przyciągające o poranku silne światło słońca i rzucające kojący cień w upalne popołudnia, kręte ulice i kilka zielonych oaz. Tuż za miastem rosły dobrze utrzymane gaje oliwne. Wśród ich właścicieli znajdowało się kilku zamożnych obywateli, żaden z nich jednak nie zaprosił do siebie nowo poślubionych małżonków. Litza nie kryła rozczarowania.

4 czerwca 1917 roku, dziesięć miesięcy po ślubie (co dowodziło, że brat się jednak mylił), na świat przyszło pierwsze dziec­ko Kalogeropoulosów, Hiakinta. Nastąpiło to w Atenach, ponieważ Litza nie ufała miejscowemu lekarzowi. Trzy lata później, 27 czerwca 1920 roku, urodził się – znów w Atenach – upragniony syn, któremu dano na imię Vassilios. W tym czasie Litza nie miała już wątpliwości, że jej małżeństwo z Geor­giosem to pomyłka. Wprawdzie mąż nadal był eleganc­ki i ujmujący w obejściu, lecz odkąd został właścicielem apteki i ojcem, utracił ludycznego ducha, który tak ją kiedyś pociągał. W dodatku flirtował z co ładniejszymi klientkami, a ostrzeżenia braci zasiewały w sercu Litzy coraz większy niepokój. Poświęciła się więc całkowicie małemu Vassiliosowi – pięknemu chłopcu o wielkich błękitnych rozmarzonych oczach – który, jak wierzyła, miał w przyszłości zostać albo poetą, albo muzykiem. Mała Hiakinta-Jac­kie często była pozostawiana samej sobie, co zresztą niespecjalnie jej przeszkadzało, ponieważ uważała, że matka raz jest chłodna i wyciszona, a raz wybuchowa i nieprzewidywalna.

„Ówczesny świat ograniczał się do cienistego wnętrza naszego domu, pokoi o zasłoniętych oknach i trajkotania służących [Kalogeropoulosowie mieli teraz pokojówkę, kucharkę i majstra do wszystkiego, który dostarczał również klientom robione przez Geor­giosa leki na receptę]” – wspominała po latach Jac­kie. Jej światem była sień ze schodami, prowadząca do słodko pachnącego pomieszczenia, w którym ojciec spędzał całe dni. Dla niej był to „magiczny sklep, pełen pięknych słojów i butelek, z oszklonymi szafkami mieszczącymi całe mnóstwo pudełeczek i tubek”. Uwielbiała patrzeć, jak „ojciec uprzejmie obsługuje przychodzące do drogerii panie, starannie zawija w papier i z ukłonem wręcza im zakupione rzeczy, podkręcając z lekkim uśmiechem czarnego wąsa”.

Jedyne, co łączyło Geor­giosa i Litzę, to dzieci, a zwłaszcza tak drogi ojcowskiemu sercu Vassilios, który w wieku trzech lat poprawnie czytał i potrafił na ukochanym fortepianie Litzy zagrać ze słuchu melodię dziecięcej piosenki. Potem zdarzyło się nieszczęście. Vassilios zaraził się tyfusem. Rodzina szalała z rozpaczy, a stan chłopca gwałtownie się pogarszał. Nie pomogły leki przepisane przez miejscowego medyka ani mikstury, które Geor­gios sporządził na podstawie recept od innych lekarzy. W ciągu tygodnia Vassilios zmarł. Dom pogrążył się w otchłani żałoby. Litza wpadła w taką depresję, że nie chciała wychodzić ze swojego pokoju, a szare wczesnozimowe dni tylko pogłębiały zalegający we wszystkich kątach smutek.

Była Wielkanoc 1923 roku, kiedy Litza odkryła, że znów jest w ciąży. Odtąd nieustannie mówiła o powrocie do Aten, gdzie ten syn (była święcie przekonana, że Bóg zsyła jej zastępcę Vassiliosa) mógłby się cieszyć korzystnymi warunkami, jakich pozbawiony był jego brat – którego już nigdy nie miał poznać. Dochodziło do dzikich kłótni z Geor­giosem, łzy lały się strumieniami, z obu stron padały gorzkie słowa. Dom zmienił się w strefę wojny. Litza była w piątym miesiącu, kiedy Geor­gios posadził ją i Jac­kie za stołem w jadalni i oznajmił, że sprzedał za dobrą cenę aptekę wraz z domem oraz – przekonany, iż to osłodzi wstrząs – że zakupił bilety pierwszej klasy na transatlantyk odpływający za trzy tygodnie z Aten do Ameryki. Dodał, że chce nowego życia dla nich trojga i dla oczekiwanego dziec­ka, skontaktował się więc ze starym przyjacielem z czasów studiów na ateńskim uniwersytecie doktorem Leonidasem Lantzounisem, chirurgiem ortopedą, który wyemigrował do Ameryki rok wcześniej, a obecnie starał się o uzyskanie amerykańskiej licencji. Doktor Lantzounis załatwił Geor­giosowi pracę w aptece w charakterze urzędnika – do czasu aż dostanie pozwolenie na działalność jako farmaceuta.

Wściekłość i rozgoryczenie Litzy nie zniechęciły Geor­giosa, który nie miał już teraz żadnych wątpliwości, że rodzina powinna wyjechać do Ameryki. Litza nigdy nie kryła niezadowolenia z powodu mieszkania nad sklepem w prowincjonalnym mieście, jakim była Meligala. Jednak oczekiwanie Geor­giosa, że ona, Greczynka, porzuci ojczyznę dla odległego kraju, którego językiem nie mówiła, wydało jej się zbyt obcesowe i okrutne. Poza tym nagłość jego decyzji napełniła ją podejrzeniami. Od czego lub kogo uciekał? Przypomniała sobie, jak często widywała różne zamężne kobiety, które zachodząc do apteki, uśmiechały się uwodzicielsko do Geor­giosa. Czyżby znalazł się w sytuacji, z której nie mógłby się wywikłać, gdyby zostali w Meligali bądź w ogóle w Grecji? Gdyby nie ciąża, jak często później podkreślała, zabrałaby Jac­kie i wróciła do Aten, a Geor­gios niechby sobie sam pojechał do Ameryki. Wkrótce jednak miał przyjść na świat ich syn. Chłopiec potrzebuje ojca, a żaden grec­ki mężczyzna nie wyrzeknie się nigdy syna.

„Nie będziemy cierpieć – zapewniał ją Geor­gios. – Ameryka jest krajem wielkich szans. Mamy dość pieniędzy, żeby przyzwoicie żyć do czasu, aż dostanę licencję, a wtedy będziemy bogaci. Zobaczysz”. Podkreślał także, jakie cudowne rzeczy ma do zaoferowania Nowy Jork – teatr, sale koncertowe, operę, muzea i liczną kolonię Greków pochodzących z najlepszych ateńskich rodzin. Litza nie była przekonana. Dla niej nie było piękniejszego miasta – o bogatszej historii, dziedzictwie i kulturze – niż Ateny.

Płakała, patrząc, jak większość dobytku jest pakowana do skrzyń przeznaczonych do wysłania do jej rodzinnego domu, gdzie miały czekać, zgodnie z zapewnieniami Geor­giosa, tylko do chwili, gdy Kalogeropoulosowie znajdą sobie w Nowym Jorku jakiś stały adres. W miarę jak zbliżała się data wyjazdu, nastrój Litzy coraz bardziej mroczniał. A gdy w parny dzień u schyłku lipca 1923 roku wsiedli na statek, który miał ich ponieść przez pół świata do ich nowego domu, Evangelia była tak zrozpaczona, że nie wyszła na pokład, by pomachać na pożegnanie członkom własnej rodziny, którzy odprowadzili ich do portu w Pireusie.

Ponieważ zaawansowana ciąża nie pozwalała jej ubrać się do kolacji w żadną z dwu wykwintnych sukien, Litza przez dwa pierwsze dni nie towa­rzyszyła Geor­giosowi w wieczornych posiłkach. Trzeciego wieczoru na wieść, że odbędzie się recital znanej jej z nazwiska śpiewaczki, zmieniła zdanie, zarzuciła na codzienny ubiór szeroki haftowany szal, wpięła w uszy najlepsze kolczyki, a we włosy szylkretowy, wykładany brylantami grzebień (stanowiący rodzinną pamiątkę) i wkroczyła u boku Geor­giosa do sali jadalnej. Tworzyli piękną parę, ze swoimi ciemnymi włosami, niezwykłą urodą i arystokratycznym sposobem bycia. Odtąd w rozmowach z innymi pasażerami Litza nazywała Geor­giosa „doktorem”, dość pogardliwie wyrażała się o biedakach podróżujących trzecią klasą i ostrzegała Jac­kie – dorodną, wesołą sześciolatkę, wciąż nieświadomą, że jej nieustanne potykanie się jest spowodowane krótkowzrocznością – aby nie zapuszczała się do tamtej części statku, bo może się zarazić wszawicą.

2 sierpnia 1923 roku, w dniu ich przybycia do Ameryki, Geor­gios obudził żonę i córkę o czwartej rano, aby mogły wyjść na pokład i zobaczyć Statuę Wolności, gdy statek wpłynie do nowojorskiego portu. Ponieważ byli pasażerami pierwszej klasy, z dokumentami stwierdzającymi, że udają się z trzymiesięczną wizytą do Nowego Jorku, gdzie Geor­gios ma wziąć udział w zjeździe lekarzy, oraz dysponowali środkami finansowymi na pokrycie wszystkich wydatków, uniknęli procedur, jakie w zatłoczonych halach na Ellis Island musiała przejść reszta emigrantów.

Doktor Lantzounis – rosły, serdeczny, inteligentny mężczyzna o wyrazistych rysach, po których od razu poznawało się Greka – powitał ich trójkę na nabrzeżu. Panowie uściskali się, Lantzounis wziął Jac­kie na ręce. Mieszkał w Nowym Jorku od roku, mówił po angielsku i tchnął pewnością siebie, dzięki czemu Kalogeropoulosowie nie musieli długo czekać na odprawę swoich bagaży. Geor­gios i Litza byli oszołomieni, nie rozumieli ani słowa z tego, co do nich mówiono, przytłaczał ich widok tłumu podnieconych ludzi z niepokojem wypatrujących znajomych twarzy, a także mnogość niebosiężnych budynków, które niczym widma wyłaniały się z wywołanej upałem mgły otaczającej miasto w ten skwarny sierpniowy dzień.

Kufrów i waliz mieli tyle, że trzeba było wziąć dwie taksówki: Geor­gios i doktor wsiedli do jednej, Litza z Jac­kie do drugiej. Oznaczało to, że obcy człowiek, nie rozumiejący jej języka, uwozi ją w niewiadomym kierunku. Przerażona, przez całą drogę przyciskała córkę do siebie. Na domiar złego uliczne latarnie przystrojono czarnymi flagami – całe miasto i kraj były bowiem pogrążone w żałobie po śmierci prezydenta Warrena Hardinga, który zaledwie kilka dni wcześniej, wracając z Alaski, zmarł nagle w San Fran­cisco na atak serca.

Pierwszym domem rodziny Kalogeropoulos było trzypokojowe mieszkanie w Astorii na Queensie, z widokiem przez Hell Gate na niesamowite wieżowce Manhattanu. Kilka ulic dalej znajdował się niewielki park z placem zabaw. W owym czasie nierodowici Amerykanie i ich dzieci stanowili blisko trzy czwarte ludności miasta. Poszczególne grupy napływowe trzyma­ły się zwykle blisko siebie, nie próbując na własną rękę zanurzać się w odmętach amerykańskiego życia. Stopniowo jednak te społeczności imigrantów ulegały dezintegracji, rozszerzając się na inne grupy, w miarę jak bardziej ambitne jednostki poprawiały swój status – co zresztą wiodło do powstawania kolejnych enklaw etnicznych. W 1923 roku w Nowym Jorku było około 25 tysięcy Greków. Mniej niż jedna dziesiąta z nich mieszkała w tej samej części Queensu co Kalogeropoulosowie (pierwotnie był to kwartał imigrantów włoskich1), zasiedlonej przez ludzi należących do warstwy „niebieskich kołnierzyków”. Choć jednak dystrykt ten uchodził za lepszy od dzielnicy, gdzie żyli ich rodacy nie znający angielskiego i nie mający stałych zarobków, nie był to obszar, na którym osiedlali się zamożni Grecy. Litza – upokorzona, a przy tym aroganc­ka – gardziła swoimi sąsiadami z klasy robotniczej, a Jac­kie nie wolno było chodzić na plac zabaw, stanowiący chlubę dzielnicy, ponieważ matka nie życzyła sobie, by jej córka zadawała się z dziećmi z „niższej warstwy”.

Litza przywiozła z sobą przez ocean swoją wyniosłą dumę. Bez względu na warunki, w jakich żyła, nie pozwalała zapomnieć ani sobie, ani Jac­kie, że pochodzi z Dimitriadisów – rodu cieszącego się w Atenach dużą estymą; nigdy też nie zaakceptowała swego statusu emigrantki. Natomiast Geor­gios dość łatwo zadomowił się w Ameryce. Już w kilka dni po przyjeździe podjął pracę i ze zdumiewającą szybkością uczył się angielskiego. Pracował do późna, a same dojazdy na początku i końcu każdego dnia zabierały mu w sumie półtorej godziny. Kiedy wreszcie docierał wieczorem do domu, spotykały go gorzkie wymówki żony.

2 grudnia, cztery miesiące od dnia ich przybycia do Nowego Jorku – z szarego nieba padał pierwszy śnieg – Litza zaczęła rodzić. Doktor Lantzounis zabrał ją do Flower Hospital przy Piątej Alei na Dolnym Manhattanie, gdzie kończył właśnie budowę swojej amerykańskiej rezydencji. Litza przez cały czas mówiła o synu, którego wyda na świat. Od kilku miesięcy robiła dla niego na drutach niebieskie sweterki i czapeczki. Miał nosić imię Petros, po jej ojcu. „Od śmierci Vassiliosa modliłam się o drugiego syna, żeby wypełnił puste miejsce w moim sercu” – pisała później. Nie dopuszczała myśli, że urodzi się córka. Zapewniała Jac­kie, że niedługo będzie miała braciszka. Kiedy po niewątpliwie trudnym porodzie pielęgniarka chciała jej dać do rąk rumianą, ponadczteroipółkilogramową dziewczynkę, powiedziała podobno: „Zabierzcie ją stąd”.

„Była duża jak na noworodka – wspominała Jac­kie – i miała rozwichrzoną kruczoczarną czuprynę, zupełnie inaczej niż reszta z nas (...) Ojciec mówił coś do matki (...) żeby spróbowała popatrzeć na dziec­ko, ale ona gapiła się na śnieg i nie reagowała. Ojciec, najwyraźniej rozgniewany, złapał mnie za rękę i wyciągnął ze szpitalnego pokoju na korytarz”.

Cztery dni później Litza zgodziła się w końcu, żeby dziewczynce dać na imię Maria. Niechętnie zajmowała się małą i często płakała, gdy przynoszono ją do karmienia. Zawsze twierdziła, że urodziła Marię 4 grudnia, po dwóch dniach mąk porodowych spowodowanych rozmiarami dziec­ka. Jednak doktor Lantzou­nis, późniejszy ojciec chrzestny Marii, pamiętał, że dziewczynka przyszła na świat tego samego dnia, w którym przywiózł jej matkę do szpitala2.

Dopiero trzy lata później, w grec­kiej cerkwi prawosławnej pod wezwaniem Świętej Trójcy, pod numerem 31 po wschodniej stronie 74 ulicy, Maria została ochrzczona jako Anna Cecylia Zofia Maria Callas. Geor­gios dokonał wcześniej urzędowej zmiany nazwiska Kalogeropoulos, ponieważ jego zdaniem było ono zbyt trudne do wymówienia dla klientów. Kiedy ­wreszcie uzyskał licencję na wykonywanie zawodu, złożył podanie o amerykańskie obywatelstwo i kupił drogerię na rogu 38 ulicy i Ósmej Alei. Położona w sek­torze uchodzącym wówczas za „niechlujny”, była wszystkim, na co Geor­gios mógł sobie pozwolić. Drogeria pochłonęła większość ich oszczędności, a Litza znów rezydowała nad sklepem, tym razem w podrzędnej dzielnicy – aczkolwiek zamieszkanej przez liczną grec­ką populację. Nie były to wprawdzie slumsy, ale okolica nie umywała się do Astorii. Pomimo to Litza stroiła córki w sukienki z drogich materiałów, a w ciemne, lśniące czystością włosy wpinała im wykrochmalone kokardy. Obie dziewczynki mówiły po angielsku, lecz przebywały wyłącznie we własnym towarzystwie.

„Po szkole nie wolno mi było wychodzić z domu – wspominała Jac­kie. – Matka patrzyła na ludzi z góry, jeszcze bardziej niż w Meligali czy w Astorii; jej zdaniem nikt nie dorównywał nam poziomem”.

Maria była pulchnym, radosnym dziec­kiem. Dzieliła pokój z Jac­kie i uwielbiała siostrę, która czytała jej wieczorami. Nim skończyła pięć lat, obie z Jac­kie musiały zacząć nosić okulary – na ich problemy ze wzrokiem zwrócił Litzy uwagę doktor Lantzou­nis. Geor­gios pracował po dwanaście godzin dziennie. Nie tylko kręcił pigułki, lecz również komponował esencje zapachowe do perfum i kosmetyków, które sprzedawał w drogerii obok innych artykułów. Teraz, gdy stali się trochę zamożniejsi, Litza nalegała, aby przeprowadzili się do lepszej dzielnicy i wynajęli miesz­kanie na Riverside Drive. Geor­gios bał się, że nie będzie ich stać na utrzymanie takiego apartamentu, nie umiał jednak przeciwstawić się żonie, która wciąż wypominała mu pozostawione w Atenach mienie. Aby zrekompensować jej brak ukochanego fortepianu, Geor­gios – za pieniądze, które zgromadził, dając lekcje grec­kiego w wolne sobotnie popołudnia – kupił jej pianolę.

Słysząc dźwięki dochodzące z tego instrumentu, Maria zastygała w bezruchu. Litza kupowała wyłącznie rolki z zapisem fragmentów oper, głównie Verdiego i Belliniego. Wieczorami, gdy Geor­gios był jeszcze w pracy, siadywała przy pianoli i wpompowując stopami powietrze do wnętrza urządzenia, wydobywała zeń muzykę. Czasami Maria wczołgiwała się pod instrument i nacis­kała pedały rączkami. Pianola wniosła trochę beztroskich chwil w życie tej skądinąd niezgranej rodziny.

„Nigdy nie bawiłyśmy się lalkami – opowiadała po latach Jac­kie. – Czy zresztą mogło być inaczej, skoro jedynym przykładem macierzyństwa, jaki znałyśmy, była kobieta bez przerwy biadająca, że wyszła za mąż za naszego ojca?”

Dziewczynki cierpliwie znosiły okresy, kiedy matka popadała w głęboką depresję; znały też dobrze odgłosy zaciekłych kłótni między rodzicami. Byłoby to nie do zniesienia, gdyby nie miały siebie. Litza nie należała do kobiet, które przytulają lub całują swoje pociechy; z niezwykłą surowością żądała od córek, by trzymały się z dala od innych dzieci, przestrzegały dobrych manier i zawsze były nienagannie ubrane. Geor­gios coraz częściej nie wracał na noc do domu, twierdząc, że sypia w drogerii, aby móc wcześnie rano wstawać do pracy. Litza nigdy nie miała wątpliwości, że kryje się za tym jakaś kobieta, i nie omieszkała informować córek, że tatuś zdradza rodzinę.

„Nie było żadnej innej kobiety, przynajmniej wtedy – wspominała po latach jedna z młodych przyjaciółek Geor­giosa. – Jego dom był polem bitwy. Geor­gios powiedział kiedyś, że jakoś to znosi, ale dziewczętom nie wychodzi na zdrowie, że on spędza tak wiele godzin poza domem, aby im zapewnić utrzymanie. Pracował do późna w noc, próbując skomponować nowe perfumy i kosmetyki, dzięki którym zarobiłby więcej pieniędzy. Był typem marzyciela”.

Nadszedł rok 1929 i krach na giełdzie. Ameryka staczała się w otchłań finansowej depresji, która miała dławić kraj przez blisko dziesięć następnych lat. Interesy Geor­giosa mocno ucierpiały, ponieważ jego klientek nie było stać na perfumy i kosmetyki, którymi tak bogato zastawił półki w swojej drogerii. Zmuszony do jej sprzedania, zrobił to – podobnie jak w Meligali – nie informując żony o swych zamiarach.

Kiedy w końcu Litza dowiedziała się, że sklep został sprzedany, i to za mniej, niż wynosiła suma ich długów, urządziła Geor­giosowi taką awanturę, „jakby to on był osobiście odpowiedzialny za cały finansowy kryzys w świecie Zachodu”. A kiedy mąż odwrócił się do niej plecami, schwyciła fiolkę z pigułkami i połknęła jej zawartość, w następstwie czego wylądowała w szpitalu, gdzie zrobiono jej płukanie żołądka.

Dwuletnia Maria z matką, siostrą i ojcem. Rok 1925.Fot. Bridgeman Images/East News

Geor­gios pracował teraz jako obwoźny sprzedawca leków, podróżując autobusami po wyznaczonym obszarze, którym były stany Nowy Jork i New Jersey. Nocował w tanich hotelikach, aby zaoszczędzić ze swej niewielkiej pensji trochę pieniędzy, które oddawał żonie. Mając stałą pracę, i tak był szczęśliwszy niż większość mężczyzn. Wkrótce stało się jasne, że Callasowie będą musieli przeprowadzić się do tańszego mieszkania. Znaleźli lokal na czwartym piętrze bez windy w zachodniej części 157 ulicy, w Washington Heights. Było to tuż na skraju dzielnicy zwanej wówczas Negro Harlem, gdzie tłoczyło się ćwierć miliona czarnych z południowych stanów, Karaibów i Afryki. Na całym obszarze panowała gruźlica. Kwartał położony dwanaście ulic na południe od ich domu (143 ulica) miał najwyższy w całym mieście wskaźnik umieralności na tę ­chorobę.

Litza jeszcze gorliwiej chroniła córki przed otoczeniem i żywiła coraz większą urazę do Geor­giosa za to, że poziom ich życia tak bardzo się ob­niżył. Nie miało dla niej znaczenia, że miliony innych mężczyzn straciło pracę, że wiele osób było w gorszej sytuacji niż ona sama i że Geor­gios starał się, jak mógł. Dbał o to, by rodzinie nie brakowało jedzenia i najbardziej niezbędnych rzeczy, by dziewczęta miały nowe buty i zawsze były porządnie ubrane. Mieszkanie składało się z dwóch pokoi i kuchni, wystarczająco dużej, by pomieścić ich biały laminowany stół i krzesła. W nowym miejscu znalazła się także pianola, ikony Litzy, jej koronkowe obrusy i srebrna zastawa oraz nakręcany korbką fonograf, na którym można było odtwarzać muzykę ­Pucciniego.

Litza często pogrążała się w smutku, choć w tych ciężkich czasach zdarzały się i szczęśliwe chwile: pikniki, świąteczne wycieczki, podczas których Geor­gios dołączał do żony i córek, tak że stawali się prawdziwą rodziną. 6 stycznia, w dzień Objawienia Pańskiego, jeździli autobusem do centrum, by obejrzeć uroczystą grec­ko-amerykańską „procesję uliczną, prowadzoną przez ubranych w przepyszne szaty kapłanów, z ikonami niesionymi przez akolitów”. Nigdy nie docierali do Battery Park, gdzie kapłan, błogosławiąc morze, ciskał w zimne odmęty niesiony przez siebie krzyż, wyławiany następnie przez jednego z wiernych, którzy wskakiwali do wody w ślad za nim. 25 marca, w grec­kie Święto Niepodległości, Callasowie wkładali najlepsze ubrania i uczestniczyli w ulicznych obchodach, a także w nabożeństwie u Świętej Trójcy. Geor­gios stał się bardzo „amerykański” i zwracał się do córek wyłącznie po angielsku. Litza uczyła się języka bez specjalnego zapału. Słuchała natomiast w radiu grec­kich programów i czytała grec­ką gazetę „Keryx”. Gdy miała pieniądze, chodziła na przedstawienia którejś z dwóch grec­kich trup teatralnych istniejących w Nowym Jorku. Zdecydowanie trzymała się swojej grupy etnicznej, a im bardziej do niej lgnęła, tym bardziej oddalała się od Geor­giosa, który dla siebie i dla swoich dzieci chciał silniejszej integracji z amerykańskim życiem.

Maria, nie mogąc zaskarbić sobie matczynej miłości i tęskniąc za wiecznie nieobecnym, o wiele czulszym od matki ojcem, szukała serca i uwagi u starszej siostry, a Jac­kie nie szczędziła jej jednego ani drugiego. Maria stała się jej cieniem; chodziła za siostrą krok w krok. Pewnego razu, nie myśląc, co robi, przebiegła przez jezdnię na czerwonym świetle, aby powitać Jac­kie wysiadającą ze szkolnego autobusu, i nie zauważyła nadjeżdżającego samochodu. Pojazd potrącił ją i wlókł przez kilka metrów po ziemi. Zabrano ją do Szpitala Świętej Elżbiety przy Fort Washington Avenue. Jakimś cudem – choć posiniaczona i zszokowana – nie odniosła poważniejszych obrażeń i już po kilku dniach wróciła do domu.

Dorastała jako samotne dziec­ko, pozostawiana samej sobie przez wiele godzin dziennie, gdy siostra była w szkole, a matka przechodziła ataki depresji. Ponieważ jej urodziny wypadały w grudniu, poszła do szkoły dopiero we wrześniu następnego roku, kiedy miała już prawie siedem lat. W szkole czuła się skrępowana – z powodu krótkowzroczności, a także dlatego, że była wyjątkowo otyła i nieśmiała. Miała niewiele przyjaciółek i nigdy nie wiedziała, w jakim stanie nerwów zastanie matkę po powrocie ze szkoły. Największą radość sprawiało jej siedzenie i słuchanie z gramofonu kilku płyt, jakie mieli w domu.

W wieku zaledwie siedmiu lat zaczęła śpiewać do wtóru z nagraniami i matce zaświtała myśl, że córka ma talent, odziedziczony rzecz jasna po jej rodzinie. Maria miała świetny głos. Jak na dziec­ko w jej wieku była też obdarzona fenomenalnym słuchem, a co dziwniejsze, śpiewała z dużym wyczuciem zarówno muzyki, jak i słów, nawet jeśli nie znała języka, w którym był napisany utwór. Jac­kie, która przejawiała pewne zdolności muzyczne, pobierała już wtedy lekcje – po pięćdziesiąt centów za jedną – u signorinySantriny, nauczycielki fortepianu mieszkającej w tym samym budynku na pierwszym piętrze. Litza przekonała signorinę, aby za dodatkowe dwadzieścia pięć centów uczyła w tym samym czasie obie dziewczynki.

Matka zainteresowała się raptem młodszą córką. Może Marii uda się to, co jej samej wymknęło się z rąk – zrobienie kariery scenicznej? Nie mogąc sobie pozwolić na kupowanie płyt, każdego sobotniego popołudnia zabierała dziewczęta do biblioteki na rogu Piątej Alei i 42. ulicy, gdzie w dziale muzycznym można było słuchać nagrań. Po powrocie do domu Maria śpiewała niektóre z nich – na przykład La Palomę albo A Heart That’s Free (wylansowane przez cudowne dziec­ko lat trzydziestych Deannę Durbin). Podczas trudnych lat wielkiego kryzysu Ameryka była zakochana w dziecięcych wykonawcach, a kino robiło z nich prawdziwe bożyszcza. A może właśnie Maria? – myślała Litza. Ale Maria nie była rozkosznym maluchem. Nie grzeszyła urodą ani wdziękiem, była gruba. Poza tym wcale nie pragnęła zostać gwiazdą, nawet gdyby jakimś cudem okazało się to możliwe. Nie cierpiała występowania przed ludźmi. Peszyło ją to, jak wygląda, bała się, że zostanie wyśmiana, wstydziła się swojej krótkowzroczności.

Jedno tylko było prawdą. Uwielbiała śpiewać.

Żal mi wszystkich, którzy dorastali w latach dwudziestych i trzydziestych, w tej epoce cudownych dzieci – ubolewała później – kiedy rodzice prześcigali się w pomysłach na to, jak zdobyć bogactwo i sławę (...) Miałam rzeczywiście niezły głos i [matka] ogromnie chciała, żebym zrobiła karierę. Mnie także uważano za rodzaj cudownego dziec­ka (...) Ostatecznie wyszło mi to na dobre, nie mogę narzekać. Ale nakładanie na dziec­ko odpowiedzialności w tak wczesnym wieku jest czymś, co powinno być zakazane prawem. Cudowne dzieci zawsze są pozbawione prawdziwego dzieciństwa. Tym, co pamiętam, nie jest jakaś szczególna zabawka, lalka czy gra, ale utwory wokalne, które musiałam wciąż ćwiczyć, czasem do upadłego, po to żebym mogła zabłysnąć na zakończenie roku szkolnego. Dziec­ku pod żadnym pozorem nie wolno odbierać młodości – to prowadzi do przedwczesnego wyczerpania.

Całe osobiste rozczarowanie i frustracja Litzy znalazły ujście w jej ambicjach co do Marii. Na początku lekki mezzosopranowy głos jej córki był miły dla ucha, ale dość nikły. Przecież była tylko dziec­kiem. Pół biedy, gdyby śpiewała popularne przeboje, w rodzaju tych, z których zasłynęła Shirley Temple. Ale Litza pozwalała córce uczyć się wyłącznie utworów o bardziej klasycznym charakterze. To doprawdy cud, że w ciągu niezliczonych godzin, jakie codziennie spędzała z Marią przy starym pianinie (pozyskanym w drodze wymiany za pianolę), nie zdołała całkowicie zrujnować możliwości głosowych córki, zmuszając ją do śpiewania koloratur – co w tak młodym wieku powinno się było odbywać pod troskliwym okiem doświadczonego nauczyciela.

Pierwszy publiczny występ Marii miał miejsce w jej szkole w Washington Heights. Dziesięcioletnia, z przewiązanymi wstążką równo przyciętymi włosami, w krótkiej spódniczce odsłaniającej pulchne nogi, zaśpiewała Ave Maria Gounoda i habanerę z Carmen Bizeta. Szwedzki sąsiad Callasów John Eriksen, który śpiewał w chórze Metropolitan Opera Company, usłyszał przez otwarte okno jej wprawki wokalne i zaoferował bezpłatny instruktaż. Ostrzegł Litzę, że dziewczynka nie posługuje się głosem we właściwy sposób i że jeśli potrwa tak dalej, może dojść do poważnego uszkodzenia aparatu fonacyjnego. Latem 1934 roku pracował z Marią, pomagając jej ustawić głos i znacząco rozszerzyć skalę, tak by mogła śpiewać arie sopranowe; pokazał jej także, jak rozwinąć środkowy rejestr i jego lirykę. Nie ulega wątp­liwości, że ten pierwszy prawdziwy nauczyciel Marii – nie pobierający za lekcje wynagrodzenia, a później wręcz zapomniany – zaoszczędził jej wielu poważnych problemów z głosem. Litza nie miała pojęcia o szkoleniu wokalnym. Jej jedynym celem było sprawienie, by córka śpiewała głośniej i wyżej, wzbudzając podziw słuchaczy.

W wieku lat dwunastu Maria dostała rolę w szkolnym przedstawieniu Mikado Gilberta i Sullivana, a na ceremonii rozdania świadectw zaśpiewała olśniewającą koloraturową arię Je suis Titania z Mignon Ambroise’a Thomasa z jej stratosferycznymi ruladami. W przekonaniu, że córka może być dziec­kiem wirtuozem, Litza ciągnęła ją na różne przesłuchania radiowe, aż w końcu zdobyła dla niej miejsce w Major Bowes Amateur Hour, najpopularniejszym w kraju konkursie talentów. Kilkoro młodych zwycięzców miało obiecane kontrakty w Hollywood i w radiu, a Litza czuła, że Maria może się znaleźć w gronie wybranych. W swojej pierwszej korespondencji z programem radiowym nadała córce imię „Anita Duval”. Potem, dla potrzeb przesłuchania, podczas którego Maria zaśpiewała Un bel di, zmieniła ten pseudonim na „Nina Foresti” (sądząc, że włoskie nazwisko przyciągnie większą uwagę). Maria zakwalifikowała się do udziału w przedstawieniu. Przestraszona, ubrana w strój sprawiający, że przy swoich jedenastu latach wyglądała wyjątkowo dziecinnie i niezgrabnie, zamieniła kilka ­nerwowych słów z Majorem Bowesem, po czym odśpiewała A Heart That’s Free, z Jac­kie – wówczas siedemnastoletnią absolwentką liceum – przy fortepianie (Litza nie pozwoliła żadnej z córek założyć okularów). Pomimo kilku drobnych potknięć spowodowanych onieśmieleniem i krótkowzrocznością obu dziewcząt Maria zajęła drugie miejsce za pewnym akordeonistą i otrzymała w nagrodę zegarek wart 50 dolarów (co było sporą sumą jak na owe czasy). Nie dostała jednak żadnych propozycji ani z radia, ani z filmu.

– Akordeonista! – uśmiechała się szyderczo Litza. – Co ci Amerykanie wiedzą o dobrej muzyce!

Evangelia uważała, że obie córki potrzebują takiego rodzaju wykształcenia muzycznego, jakie mogły zdobyć wyłącznie w Grecji. Błagała Geor­giosa, żeby znalazł pieniądze, które pozwoliłyby im wrócić do ojczyzny. Geor­gios jednak nie chciał opuszczać Ameryki. To zwiększyło jedynie determinację Litzy. W grudniu 1936 roku za pieniądze pożyczone od doktora Lantzounisa opłaciła Jac­kie rejs do Aten. Starsza z córek miała tam mieszkać u babci do czasu, aż w przerwie roku szkolnego dołączy do niej matka z Marią. Geor­gios robił, co mógł, żeby zatrzymać Marię w Nowym Jorku, nic jednak nie mogło zniechęcić Litzy. Kiedy 28 stycznia 1937 roku dobiegł końca semestr w szkole Marii, Litza sprzedała wszystkie wartościowe rzeczy, łącznie z pianinem, brakującą kwotę pożyczyła od jednego z braci i zakupiła dwa bilety drugiej klasy do Grecji na statek „Saturnia”, odpływający sześć tygodni później, 14 marca. Obiecała mężowi, że wrócą z końcem lata, a najpóźniej na Boże Narodzenie, Geor­gios zaś zgodził się posyłać im na utrzymanie 125 dolarów miesięcznie, co stanowiło niemal połowę tego, co zarabiał.

– Stań przy poręczy i pomachaj ojcu – poprosił Marię, gdy w dzień odjazdu, popędzani przez Litzę, szli w stronę trapu.

– Jedź z nami, papo – zapamiętała Maria własne słowa, które wymówiła, ściskając ojca za rękę.

Pociągnięta przez Litzę, na chwilę straciła go z oczu. Gdy tylko znalazły się na pokładzie, podbiegła do relingu. Zrazu nie mogła odnaleźć Geor­giosa w ludzkiej ciżbie. Potem nagle zobaczyła, jak wymachuje w jej stronę kapeluszem, i też mu pomachała. Ojciec wołał do niej, ale nie słyszała, co mówi. Potem ktoś ją odepchnął od poręczy, a gdy wróciła na swoje miejsce, Geor­giosa już nie było. Rozległ się głos syreny i „Saturnia” ruszyła powoli poprzez szarość zimnego popołudnia, wśród posępnego, upiornego zawodzenia rogów mgłowych. Pasażerowie nie zdawali sobie sprawy, że nad miejscem, do którego płyną, gromadzą się już chmury wojny.

1 W 1924 roku Konrad Bercovici pisał: „Gdyby mapę Europy nałożyć na mapę Nowego Jorku, okazałoby się, że różne grupy napływowe (...) żyją względem siebie tak samo jak w Europie: Niemcy blisko Austriaków, Rosjanie i Rumuni obok Węgrów, a Grecy za Włochami (...) Jeśli Włosi przenoszą się w głąb Harlemu, Grecy podążają w ślad za nimi, potem dołączają Hiszpanie, jeszcze potem wiecznie spóźnieni Francuzi i wreszcie Niemcy, skorzy do ekspansji na wschód”.
2 W dzieciństwie i jako młoda kobieta Maria przyjmowała za datę swoich urodzin 4 grudnia. Później zaczęła obchodzić urodziny 2 grudnia – najwyraźniej na przekór matce. Dokładnej daty nie da się ustalić, ponieważ dokumenty szpitalne zaginęły.

Rozdział 2

Ateny: lata studenc­kie

„Saturnia” była statkiem włoskim. Kapitan – jowialny mężczyzna przepadający za operą – dbał, aby pasażerowie mieli pod dostatkiem jedzenia i rozrywki. Przez pierwsze dwa dni rejsu było to niemożliwe, ponieważ z powodu złej pogody i wzburzonego oceanu bardzo wielu podróżujących, w tym Maria, pozostało w kabinach. W końcu, gdy wpłynęli na spokoj­niejsze, bardziej południowe wody, dziewczynka wstała z łóżka w maleńkiej kajucie, którą zajmowała wraz z matką, i ruszyła na obchód statku. Litza była w euforii. W ciągu tygodni poprzedzających wyjazd nicowała i przerabiała swoje stroje. Odpowiednio przycięte kawałki futra z karakułów, teraz już znoszonego i niemodnego, posłużyły do obszycia kołnierza i mankietów pięcioletniego wełnianego płaszcza, zakrywając najbardziej wyświecone miejsca. Stary kapelusz, ozdobiony długim piórem, nabrał zawadiac­kiego wyglądu. Brzoskwiniowa narzuta na łóżko, przywieziona jeszcze z Grecji i przez wszystkie te lata nie rozpakowana nawet z papieru, zmieniła się w ręcznie szytą suknię wieczorową.

Litza sprawiała wrażenie nowo narodzonej. Zawarła znajomość z kilkoma małżeństwami na statku. „Bóg wie, co im naopowiadała – komentowała później Maria. – Słyszałam, jak mówiła ludziom, że jestem geniuszem muzycznym i że miałam w Ameryce mnóstwo ofert, ale wracam do Grecji, aby pracować z najlepszymi nauczycielami na świecie”. Matka nalegała na córkę, aby zaśpiewała w okrętowym salonie z jej własnym, niezbyt zresztą bieg­łym, akompaniamentem. Maria wstydziła się występować, ale kapitan usłyszał jej głos i poprosił, aby zaśpiewała na wydawanym przez niego przyjęciu, w którym mieli uczestniczyć pewien książę i księżniczka. Litza była ogromnie podekscytowana, Maria natomiast – w wyczyszczonych do lustrzanego połysku czarnych lakierkach i ze świeżą kokardą we włosach – narzekała, że ona i matka nie są traktowane jak prawdziwi goście i zżymała się, że ma występować ot tak, bez żadnego wynagrodzenia.

Zaśpiewała habanerę z Carmen, a pod koniec arii wyjęła z pobliskiego wazonu różę i zalotnie rzuciła ją siedzącemu w pierwszym rzędzie kapitanowi. Wkrótce potem kapitan odwzajemnił się całym bukietem czerwonych róż oraz lalką o ślicznej porcelanowej twarzy i długich czarnych włosach, ubraną w haftowany włoski strój ludowy. Wszystkie zabawki Marii zostały w Nowym Jorku. Miała już przecież trzynaście lat i szykowała się do bycia młodą damą. Jednak ta lalka wiele dla niej znaczyła i jeszcze przez długie lata zdobiła jej łóżko.

„Saturnia” zakotwiczyła w porcie Patros na północnym Peloponezie. Było to pierwsze nieamerykańskie miasto, jakie Maria kiedykolwiek widziała. Wydało jej się – przynajmniej z wysokości trapu, kiedy schodziły z matką ze statku – brudne i podupadłe. Ludzie mówili potoczną greczyzną, a przy tym tak szybko, że nie można było zrozumieć, o co im chodzi. Litza mocno trzymała córkę za rękę. Przeszły przez odprawę celną, odebrały bagaż i wsiadły do jednego z rozklekotanych drewnianych wagonów pociągu, który miał je zawieźć do Aten. Matka przez całą drogę opowiadała Marii historie sławiące piękno Grecji i podkreślała, jak dalece przewyższa ona Nowy Jork. Tymczasem, w miarę jak pociąg wlókł się przez ponury zimowy krajobraz, dziewczynka widziała rudery i oznaki nędzy, jakiej wcześniej nawet sobie nie wyobrażała.

– Jesteśmy w Grecji – powtarzała wciąż Litza, wyglądając ze łzami w oczach przez zasnute brudem okno wagonu. – Widzisz to niebo? Zaczekaj, aż wyjdzie słońce. Nigdy nie zobaczysz bardziej błękitnego nieba.

Stopniowo okolica stawała się coraz ładniejsza. Na horyzoncie pojawiły się wzgórza, a pociąg przejeżdżał przez niewielkie, ale malownicze miasteczka, gdzie bosonogie kobiety w chustach poruszały się wolnym krokiem, dźwigając na głowach kosze pełne warzyw bądź drewna na opał. Biednie ubrani mężczyźni siedzieli cierpliwie na ciągniętych przez osły wózkach, wyładowanych czymś, co wyglądało jak ziarno. Były tam kamienne mury, kopulaste drzewa i zbudowane z gliny domy o nierównych dachach. Marii nic z tego nie wydawało się znajome. Było tak, jakby wpadła w pętlę czasu – jedną z tych, które miała wspominać i barwnie opisywać po wielu latach.

Do Aten dotarły późnym popołudniem; dzień nadal był ponury. Litza pokazała córce wyniosły Partenon i Akropol, trajkotała o Sokratesie i Demostenesie, o tym, że miasto było kolebką cywilizacji zachodniej. W szarości zmierzchu Ateny wydały się Marii mdłe i nieciekawe. Żadnych drapaczy chmur ani podniecenia, jakie odczuwało się, jadąc metrem w Nowym Jorku, gdy kolejka wynurzała się nagle na powierzchnię i widać było, jak wszystko dookoła pulsuje życiem. Dla matki – która przechowywała w pamięci obraz z bardziej słonecznych dni, kiedy cztery góry wokół Aten mieniły się fioletem i żywą zielenią, a rozciągnięte ku południowemu zachodowi morze wyglądało pogodnie i przyjaźnie – był to powrót do domu. Dla Marii – przerażająca podróż w głąb nieznanej, obcej krainy.

Jac­kie powitała je na dworcu w towarzystwie babki, dwóch sióstr Litzy i dwóch samochodów – te ostatnie miały pomieścić ludzi i bagaże. „Matka – wspominała Jac­kie – miała na sobie dopasowany płaszcz i wymyślny kapelusz z ogromnym piórem, najwyraźniej po to, żeby zaimponować bliskim. [Maria] została przedstawiona rodzinie jako ważna osoba, stojąca u progu olśniewającej kariery. Wyglądała jednak na speszoną i przybitą”. Litzy, ściśniętej w samochodzie razem z Marią i dwiema siostrami, przez całą drogę nie zamykały się usta.

Jej plany były oszałamiające. Jeden z wujów Marii, Efthemios Dimitriadis, prawnik z wykształcenia, miał wielu przyjaciół w świecie muzycznym, a także kontakty w konserwatorium. Litza chciała jak najszybciej z nim porozmawiać, żeby załatwił Marii przesłuchanie. Był też problem pieniędzy. Powiedziała rodzinie, że Geor­gios to straszny sknera (nie wspomniała o jego bieżących kłopotach), który nie chce dawać więcej niż 125 dolarów na ich utrzymanie i edukację Marii. Zakładała, że Dimitriadisowie są ­nadal równie zamożni jak w czasach sprzed jej wyjazdu do Ameryki. Grecja jednak także odczuwała skutki kryzysu finansowego i drastycznej zmiany systemu rządów, który nałożył na obywateli wysokie podatki. Dwie z sióstr Litzy straciły posiadłości i mieszkały obecnie w jednym zatłoczonym domu razem z owdowiałą matką. Litza, Jac­kie i Maria miały dzielić z sobą pokój. „Nie będzie wam źle – pocieszały siostry. – Dzięki amerykańskim dolarom i zarobkom Jac­kie jakoś przeżyjecie”.

– Zarobkom Jac­kie?! – wykrzyknęła Litza, która dopiero teraz dowiedziała się, że starsza córka, aby się utrzymać, podjęła na pół etatu pracę sekretarki i od wielu miesięcy nie ćwiczyła na fortepianie.

Babka nie mieszkała już w eleganc­kiej willi, o której Litza tyle opowiadała Marii. Pani Dimitriadis kilka lat wcześniej wyprowadziła się z domu dzieciństwa Litzy, ponieważ nie było jej stać na jego utrzymanie. Obecnie wszyscy tłoczyli się w skromnym parterowym domku, mającym trzy niewielkie pokoje i łazienkę. W obliczu tych przeciwności losu marzenia Litzy przybrały na sile. Była przekonana, że Maria, zostając cudownym dziec­kiem, zapewni im dobrobyt. Nieustannie mówiła, co ona i jej córki powinny zrobić, żeby tak się stało. Maria musiała zostać przyjęta do konserwatorium – albo Ateńskiego, albo Narodowego. W Grecji dawało to przepustkę do kariery śpiewaczki koncertowej i operowej, a Litza nie pozwa­lała Marii myśleć o czymkolwiek innym. Wcześniej jednak trzeba było pokonać szereg przeszkód, z których pierwszą był młody wiek Marii.

Kandydaci do jednego i drugiego konserwatorium musieli mieć dyplom szkoły średniej i ukończone szesnaście lat. Maria miała trzynaście. Litza odmówiła posłania jej do zwykłej szkoły, co zresztą było dziewczynce na rękę, ponieważ nie mogła się dogadać nawet z własnymi kuzynami rówieśnikami, którzy wyśmiewali jej amerykański akcent, przezywali ją „Jankeską” i udawali, że nie rozumieją tej odrobiny grec­kiej mowy, jaką władała – choć było jasne, że rozumieją.

Poważniejszą przeszkodę stanowiły finansowe problemy rodziny. Zaledwie w dwa miesiące od wyjazdu Litzy i Marii Geor­gios trafił do szpitala z zapaleniem płuc. Po wyjściu usłyszał, że nie ma już pracy. Wciąż słaby, a na dodatek bezrobotny, przestał posyłać żonie comiesięczną ratę, pisał natomiast, żeby czym prędzej wracała z córkami do Ameryki. Maria i Jac­kie dopiero po latach dowiedziały się, dlaczego ojcowskie wsparcie ustało. Ilekroć przychodziły od Geor­giosa listy, Litza niszczyła je. Córki tymczasem myślały, że ojciec je opuścił.

Dysponując mizerną pensją Jac­kie i wspierana datkami od rodziny (która sama ledwo wiązała koniec z końcem), Litza przeprowadziła się wraz z córkami z domu matki do całkiem wygodnie urządzonego mieszkania. Najwyraźniej uważała, że zdoła ponieść koszty niezależności dzięki pożyczkom od przyjaciół. Kilkoro z nich rzeczywiście okazało jej pomoc, kiedy zapewniła ich, że lada chwila przyjdą pieniądze od Geor­giosa. Żyła, łącząc spryt z marzeniami, a jednym z nich było to, że Maria będzie śpiewać za wynagrodzeniem w radiu. Kiedy się okazało, że jej brat Efthemios raczej nie potrafi nawiązać odpowiednich kontaktów, Litza przejęła inicjatywę. Każdego dnia brała Marię – wystrojoną w wielką kokardę i ubraną jak mała dziewczynka – i odwiedzała gabinety ludzi, których znała za młodych lat, a którzy mogli pomóc jej córce w zrobieniu kariery, bądź to przez wsparcie finansowe, bądź przedstawiając ją komuś mającemu kontakty w środowisku muzycznym. Marię wszystko to ogromnie krępowało, ale Litza była nieustępliwa.

W tamtym czasie Maria jeszcze nie dowiodła, że posiada uzdolnienia predestynujące ją do zawodu śpiewaczki. Litzę niewiele to obchodziło. Dla niej wzorem były rodzicielki amerykańskich gwiazd ekranu i sceny – Gertruda Temple, Ethel Garland czy niestrudzona matka striptizerki Gypsy Rose Lee, Rose. Zamiłowanie Marii do śpiewu nieustannie zderzało się z apodyktycznością Litzy, nigdy się jednak nie buntowała. Chowając urazę w głębi duszy, paradowała z matką od gabinetu do gabinetu i śpiewała na zawołanie.

Czy matczyne ambicje były dla niej udręką? Po latach twierdziła, że tak. Z drugiej jednak strony dzięki Litzy zyskiwała energię oraz wiarę, że obrana droga wiedzie do zdobycia uznania. Nie znosiła wdrażanego przez matkę programu, lecz równocześnie upokarzało ją, że sama nie potrafi znaleźć żadnego innego sposobu osiągnięcia swych celów. Kiedy w końcu przyszło uznanie, przysięgła kuzynce: „Teraz odlecę na własnych skrzydłach”.

We wrześniu 1937 roku, w sześć miesięcy po ich przybyciu do Grecji, brat Litzy Dukas wspomniał, że odwiedził pewną tawernę na wybrzeżu niedaleko Aten, gdzie klienci wstają z miejsc i śpiewają arie operowe i gdzie często zachodzą agenci i menedżerowie w poszukiwaniu nowych talentów. Litza natychmiast zaczęła nalegać, żeby zabrał ją tam z córką. To, co zastała na miejscu, było dla niej wstrząsem. Większość klienteli stanowili rozwrzeszczani mężczyźni. Wnętrze było przesiąknięte kwaśnym odorem tytoniu i ouzo. Nieletnich nie wpuszczano, ale Litza podtapirowała Marii włosy, nałożyła jej na usta trochę różu i zarzuciła na ramiona swoją starą hiszpańską chustę. Dodatkowo wzrost i bujne kształty Marii sprawiły, że wyglądała nie jak dziewczynka, ale jak młoda kobieta. Początkowo nie chciała śpiewać, ponaglana jednak przez matkę i mając u boku gotową jej akompaniować Jac­kie, podeszła w końcu nerwowo do podestu w głębi tawerny.

– Chciałabym państwu zaśpiewać... – odezwała się po grec­ku drżącym głosem.

– To śpiewaj! – zażądali mężczyźni.

Jac­kie zagrała wstęp do La Palomy i Maria zaczęła śpiewać. Tawerna stopniowo cichła, aż w końcu niemal całkiem zamilkła, gdy zaś przebrzmiała ostatnia nuta, słuchacze poczęli wołać o więcej. Maria zaśpiewała z kolei po angielsku A Heart That’s Free, z szeregiem wyjątkowo wysokich tryli, które wykonała z dużą siłą i nienaganną intonacją. Kiedy wracała do stolika – niepewna, co ma robić dalej – zgotowano jej entuzjastyczną owację. Litza powiedziała, że nie mogą teraz wyjść po prostu z tawerny – miała nadzieję, że ktoś ważny słyszał śpiew Marii i będzie chciał porozmawiać. Tak też się stało. Młody tenor Zannis Kambanis podszedł, żeby jej pogratulować. Okazało się, że śpiewa on w ateńskiej operze i ćwiczy z madame Marią Trivellą z Konserwatorium Narodowego, uważaną za jedną z najwybitniejszych nauczycielek emisji głosu w Atenach. Przyrzekł, że przy najbliższej okazji wspomni jej o Marii.

W owym czasie istniały w Grecji dwa czołowe konserwatoria – Ateńskie i Narodowe. Konserwatorium Ateńskie uchodziło za bardziej prestiżowe, ale Narodowe i pracujący w nim nauczy­ciele również cieszyli się dużym poważaniem. Litza była ogromnie podekscytowana. Zadzwoniła do Efthemiosa. Czy zna madame Marię Trivellę? Mają wspólną znajomą, odparł. Litza zażądała więc, żeby zatelefonował do tej osoby, opowiedział jej o Marii i poprosił, by skontaktowała się z panią Trivellą, spytała o ewentualne przesłuchanie i przypomniała, że siostrzenica Efthemiosa, Maria Kalogeropoulou (Litza nie używała już nazwiska Callas) jest tą samą młodą kobietą, o której wspominał jej Zannis Cambanis. Efthemios zrobił tak, jak życzyła sobie Litza. Nie spodziewał się wiele, ale madame Trivella zgodziła się posłuchać, jak Maria śpiewa.

Maria stawiła się na przesłuchanie w towarzystwie Litzy, ­Jac­kie, wuja Efthemiosa, babci i dwóch ciotek, ubrana i umalowana przez matkę tak, by wyglądała na bardziej dorosłą. Litza uważała, że Marii lepiej się będzie śpiewać przed publicznością złożoną z najbliższych osób, madame Trivella poprosiła jednak, żeby rodzina pozostała w pokoju przyjęć, a sama z Marią weszła do gabinetu.

Wiele lat później Maria wspominała, jak bardzo była zdenerwowana podczas tego przesłuchania. Jac­kie przyszła razem z siostrą w przekonaniu, że będzie jej akompaniować, ale okazało się to zbędne, ponieważ madame Trivella miała do pomocy studentkę pianistyki. Zapytana, co zaśpiewa, Maria odparła: La Palomę. Ponieważ ta dość krótka ludowa pieśń nie mog­ła zbyt wiele powiedzieć o jej możliwościach wokalnych, madame Trivella poprosiła o wykonanie jakiegoś innego utworu. Maria zaproponowała habanerę – zmysłową arię Carmen z pierwszego aktu opery Bizeta1. Kiedy stanęła obok fortepianu i rozpoczęła arię, zdenerwowanie niemal natychmiast minęło. Śpiewała pełnym głosem, idealnie frazując.

Madame Trivella była oszołomiona – nie tyle samym głosem Marii (choć nim także), ile niezwykle dramatycznym wykonaniem arii przez młodą kobietę, która zdawała się głęboko rozumieć namiętność Carmen. Nauczycielka natychmiast dostrzegła wielki potencjał Marii. Był to jednak całkowicie niewyszkolony głos, a dziewczyna – madame Trivella od razu zorientowała się, że Maria jest młodsza, niż napisano w podaniu – śpiewała „z gardła”, co groziło zniszczeniem możliwości wokalnych jeszcze przed osiągnięciem przez nią pełnej dojrzałości. Oprócz niezwykłego wyglądu, który sprawiał, że całkowicie zapominało się o jej młodym wieku, dziewczyna miała też wszystkie zalety prawdziwej śpiewaczki operowej: dobre wyczucie tonacji, otwartą, emocjonalną naturę oraz odpowiednie cechy fizy­czne – dużą jamę ustną, długą szyję i krzepką budowę ciała. Zdumiewał sposób, w jaki używała oczu i rąk, podkreślając niektóre słowa i frazy, dzięki czemu aria nabierała nagle życia. Było to coś wrodzonego, głęboko odczuwanego, czego większość adeptów sztuki śpiewaczej nigdy nie osiąga, ale co musi posiadać wielka diwa.

Kiedy Maria skończyła śpiewać, madame Trivella przez ko­lejne dwadzieścia minut wyjaśniała jej, czego potrzebuje do dalszego rozwoju. Opowiedziała o latach poświęceń i ciężkiej pracy, o gamach, arpeggiach i ćwiczeniach, o konieczności skupienia się bez reszty na własnym głosie. „Czy jesteś gotowa na taki reżim?” – spytała. Maria odparła, że tak.

Gdy wyszły z gabinetu – według relacji Jac­kie – madame Trivella wykrzyknęła: „Ależ to jest talent!”. Wiele lat później, wspominając to przesłuchanie, nauczycielka dodała: „Przyjęłam Marię na uczennicę z wielką przyjemnością, bo zachwycały mnie, i wtedy, i potem, jej możliwości głosowe”.

Litza stanęła teraz wobec problemów finansowych, jakie wiązały się z przygotowaniem Marii do kariery muzycznej. Nadal nie przychodziły pieniądze od Geor­giosa, który pisał sążniste listy, domagając się powrotu Litzy i córek albo przynajmniej samej Marii, która w jego przekonaniu była jeszcze dziec­kiem. Upierał się, że Maria jest Amerykanką i powinna wrócić do kraju swoich narodzin. Niewielka suma, którą zaoszczędził, miała umożliwić im powrotną podróż do domu. Litza ignorowała jego prośby i nigdy nie odpowiadała na listy. Dimitriadisowie wspierali ją, jak mogli; do tego dochodziła niewielka pensja Jac­kie – z nowej pracy, polegającej na tłumaczeniu napisów filmowych. Litza i jej córki przeprowadziły się też do tań­szego mieszkania w oficynie przy Terma Patission 61. Z trudem, bo z trudem, ale dawały sobie radę. Madame Trivella zarekomendowała Marię do stypendium w Konserwatorium Narodowym, dzięki czemu mogła ją uczyć bez obciążania rodziny kosztami. Aby jednak móc uczestniczyć w zajęciach, Maria musiała udowodnić, że ma ukończone szesnaście lat. Litza podeszła do tego ze spokojem i po mistrzowsku przerobiła datę urodzin w metryce córki. Madame Trivella wiedziała o dokonanej zmianie, lecz przymknęła na nią oko. Maria została przyjęta do konserwatorium. Od nowego semestru, z początkiem września 1937 roku, zaczęła prawdziwą ­naukę.

Uczyć się i ćwiczyć – zarówno w szkole, jak i w domu – musiała bardzo intensywnie. Codziennie miała prywatne lekcje ekspresji wokalnej z madame Trivellą, prócz tego zajęcia z aktorstwa i historii opery z Geor­giosem Karakantasem, fortepian z Evie Baną oraz kursy wymowy francuskiej i włoskiej. Jakiekolwiek życie towarzyskie czy kontakty z rówieśniczkami nie wchodziły w ogóle w grę. Maria najczęściej zamykała się w swoim małym, prawie pustym pokoju (Jac­kie dzieliła pokój z matką) i oddawała studiom; rzadko kiedy siadała do wspólnego posiłku, przegryzając coś tylko od czasu do czasu w trakcie nauki.

Mieszkanie przy Terma Patission składało się z sześciu przestronnych pomieszczeń, ale było nie umeblowane. Litza odnajęła dla pieniędzy jeden pokój i urządziła dom używanymi sprzętami, które otrzymała od rodziny, przy czym najlepsze z nich dostały się lokatorce. Litzy i jej córkom zostały stół kuchenny, krzesła, łóżka i niewiele więcej. Ogrzewanie było minimalne. Pokój Marii w ogóle nie miał pieca, wskutek czego dziewczyna uczyła się ubrana w kilka warstw odzieży, owinięta kocem i w rękawiczkach. Jakimś cudem Litza zdobyła gdzieś pianino. Stało ono w pokoju, który był połączeniem salonu z jadalnią, i właśnie tam Maria wykonywała swoje ćwiczenia głosowe. Mówiła już teraz o wiele lepiej po grec­ku, miała jednak amerykański akcent, silnie zakorzeniony na obszarach Nowego Jorku, gdzie się wychowała.

Kontakty z żeńską głową rodziny Dimitriadisów zostały raptownie zerwane, kiedy Litza, po kłótni o pieniądze, przestała się odzywać do swojej matki. Maria i Jac­kie były zdruzgotane; babcia stanowiła bowiem – wedle słów Jac­kie – „wyspę pełnego miłości spokoju i zdrowego rozsądku wśród niespokojnych fal wzbudzanych przez nienasyconą ambicję (...) matki”.

Litza w dalszym ciągu oczerniała Geor­giosa, obwiniając go o brak choćby najskromniejszych wygód, jakimi mogłaby się cieszyć rodzina. „Musisz chodzić do konserwatorium na piechotę – usłyszała raz Maria od matki – bo twój ojciec nie przysyła ci pieniędzy nawet na bilet autobusowy”. Nigdy nie pokazywała Marii jego listów (zresztą coraz rzadszych), w których Geor­gios – jak sam później mówił – błagał je o powrót do domu. Ojciec Marii twierdził również, że posyłał rodzinie dolary – tyle, ile zdołał zaoszczędzić; nie było tego wiele, bo wciąż niedomagał i pracował tylko dorywczo. Marii wydawało się, że matka może mieć rację i że ojciec od nich odszedł. To jednak nie zmniejszało jej tęsknoty za nim. Wspominała później, jak płakała w swoje czternaste urodziny, kiedy nie dostała od niego żadnych życzeń. Geor­gios utrzymywał, że to nieprawda: napisał przecież do niej list, do którego dołączył pięć dolarów. Być może przesyłka zaginęła gdzieś w drodze albo Litza wzięła pieniądze, a list wyrzuciła. Skutek jednak był taki, że Maria miała poczucie odrzucenia i jeszcze gorliwiej oddawała się pracy w konserwatorium. Spędzała też coraz więcej pozalekcyjnego czasu z madame Trivellą, która objęła ją osobistą opieką. Doprowadziło to do zgrzytów pomiędzy nauczycielką a Litzą.

Litza obawiała się, że traci kontrolę nad Marią, i zaczęła poświęcać więcej uwagi Jac­kie w nadziei, że to ona poprawi ich rozpaczliwą sytuację finansową. Wysoka, szczupła, atrakcyjna, utalentowana jako pianistka, Jac­kie – w przekonaniu matki – marnowała się w swojej obecnej pracy. Litza uważała, że starsza córka powinna wyjść za jakiegoś bogatego mężczyznę, a tym samym zapewnić również wyższy poziom życia jej i Marii. W owym czasie Jac­kie spotykała się z Miltonem Embiricosem, ze znanej rodziny budowniczych statków. Milton, najstarszy z synów, pracował ciężko nad odbudowaniem rodzinnej fortuny, poważnie naruszonej podczas kryzysu początku lat trzydziestych; handlował nieruchomościami, a także zakupił łódź, kursującą wahadłowo między stałym lądem a wyspą Korfu. Litza wbiła sobie do głowy, że Milton rozwiąże ich problemy. Jac­kie miała mu powiedzieć, jak kiepsko stoją ich sprawy, i poprosić o pożyczkę.

Z płaczem odmówiła. W końcu znała Miltona od niedawna i nie była nawet pewna, czy go kocha. Poza tym istniała pewna bogata dziewczyna, której rodzina była w znacznie bliższych relacjach z rodziną Miltona; oczekiwano, że młody Embiricos pojmie za żonę właśnie ją. Litza nie dawała za wygraną. „Umrzemy z głodu! – krzyczała. – Potrzebujemy pieniędzy natychmiast”. ­Jac­kie była bliska załamania. Dotąd zawsze spotykała się z Miltonem w mieście. Teraz Litza zażądała, by adorator przyszedł po Jac­kie do domu. „Gdy tylko wszedł do tego pustego mieszkania [w którym panowało przenikliwe styczniowe zimno], uświadomił sobie całą skalę problemu” – pisała Jac­kie w swoim pamiętniku. Litza wyraźnie dała do zrozumienia, że jeśli Milton im pomoże, ona zgodzi się, żeby Jac­kie została jego kochanką. Dziewczyna była przerażona. Były łzy i wybuchy złości, ale w kilka dni później Litza doszła do porozumienia z Miltonem i zawarła z nim czysty, w jej mniemaniu, „układ”.

„W ciągu paru dni – pisała Jac­kie – rzemieślnicy dostarczyli nowe meble, wynajęto służącą, zapełniono spiżarnię: wszystko na koszt Miltona Embiricosa. Maria miała głos; ja byłam towarem na wymianę”. Wkrótce Jac­kie „weszła w świat Miltona (...) i zapoznała się z odpowiednimi regułami zachowania. Przede wszystkim nie mogła oczekiwać oficjalnych relacji z jego rodziną” ani pytać, „gdzie był, kiedy nie przebywali razem, o czym zresztą na ogół [jej] nie informował”, nie mogła także „odwiedzać go w biurze ani myśleć o podjęciu pracy, która byłaby poniżająca w oczach mężczyzny z jego pozycją”. Dzięki niewielkiemu wsparciu finansowemu ze strony Miltona Jac­kie mogła na nowo podjąć studia pianistyczne, a jej matka snuła marzenia o tym, jak to pewnego dnia obie jej córki będą sławne, jedna jako diwa operowa, druga jako koncertująca pianistka. Najwyraźniej nie miała poczucia winy, że dosłownie sprzedała córkę, wpędzając ją w seksualny związek, który mógł napiętnować Jac­kie na całe życie. Kiedy po latach postawiono jej taki zarzut, odparła: „Bzdura. Jac­kie przepadała za Miltonem”. Była to prawda, ale ten nieformalny układ na zawsze miał już zniweczyć szanse Jac­kie na to, że Milton ją poślubi.

Maria na razie nie wiedziała, jakie jest prawdziwe źródło nag­łej poprawy ich sytuacji materialnej. W mieszkaniu przybyło mebli, u niej w pokoju zainstalowano ogrzewanie. Lokatorce wymówiono pokój, który zajęła teraz Jac­kie. Litza i córki miały służącą, mnóstwo jedzenia i dość pieniędzy na nowe ubrania, co w przypadku Marii – która wyrosła z wszystkich przywiezionych z Ameryki rzeczy – było szczególnie cenne. Maria przypuszczała, że zmianę na lepsze zawdzięcza ojcu. Kiedy mniej więcej po roku poznała prawdę, była „chora ze wstydu”, jak wspominała Jac­kie, „i nie patrzyła już na starszą siostrę z takim podziwem jak dawniej”. Nie mogła też przebaczyć Litzy, jednak w tym czasie miała tak wiele powodów do wrogości wobec matki, że jej niegodziwość i rażąca zdrada wobec starszej córki zeszły na dalszy plan – aczkolwiek Maria miała później przyznać, że obawiała się, iż ją samą spotka podobny los, jeśli nie będzie zaspokajać matczynych ambicji.

Zawsze była łakomczuchem. Teraz, mając swobodny dostęp do pełnej spiżarni, nakładała sobie na talerz górę jedzenia, zamykała się w swoim pokoju i tam jadła i uczyła się, uczyła się i jadła – czasem przez całą noc, raz po raz chodząc po dokładki, podczas gdy Litza i Jac­kie spały. Nigdy nie spożywała posiłków z rodziną. Jedzenie stało się nagrodą, rekompensatą. W ciągu roku ogromnie utyła.

Pierwsze miesiące w Konserwatorium Narodowym pod okiem madame Trivelli spędziła na pracy nad prostymi piosenkami. Przed przystąpieniem do śpiewania arii operowych musiała się nauczyć właściwego posługiwania się przeponą. W istocie, choć słuchała z płyt wielu znakomitych oper, nigdy nie widziała żadnej na scenie. Milton postanowił temu zaradzić i pewnego wieczoru zabrał Litzę i jej dwie córki na Traviatę do Teatru Lirycznego w Atenach. Maria była jak porażona. Teraz już nie miała wątpliwości, że opera będzie jej światem. Być może ujrzała samą siebie w Violetcie, pięknej kurtyzanie, która wyrzeka się ukochanego – nie chcąc, by ich mezalians pokrzyżował małżeńskie plany jego siostry – a potem umiera na suchoty. Traviata – oparta na autobiograficznej powieści Aleksandra Dumasa syna Dama kameliowa – to jedno z najbardziej dramatycznych dzieł operowych. Ponieważ sopranistka śpiewająca tego wieczoru partię Violetty była osobą wyjątkowo korpulentną, Maria nie miała problemów z utożsamieniem się z postacią.

W poniedziałek 11 kwietnia 1938 roku, podczas swojego pierwszego studenc­kiego koncertu w sali Parnas w Atenach, zaśpiewała cztery wybrane utwory: Leise, leise (z Wolnego strzelca Webera) – standard dla zaawansowanych studentów, bardzo trudny do poprawnego zaśpiewania; Plus grand, dans son obscurité (z rzadko wykonywanej opery Gounoda Królowa Saby) – dzięki któremu mogła ukazać swoje zdolności dramatyczne; Dwie noce – miłą dla ucha ludową pieśń grec­ką w opracowaniu Psaroudasa; oraz duet z Zannisem Cambanisem, młodym człowiekiem, którego rok wcześniej poznała w tawernie2. Ułożony przez madame Trivellę program był niewątpliwie bardzo ambitny jak na czternastoletnią dziewczynę, która zaledwie od sześciu miesięcy ćwiczyła pod fachowym nadzorem, ale Maria robiła nadzwyczaj szybkie postępy, toteż nauczycielka była pewna, że jej podopieczna poradzi sobie z repertuarem. I tak też się stało.

„Przy akompaniamencie Stefanosa Valtetsiotisa – wspominała Jac­kie – Cambanis, ze swoją imponującą posturą, i (...) czternastoipółletnia Maria stali na środku sceny. Było to niesamowite. Obie z matką ledwo oddychałyśmy. Gdy jednak utwór się skończył i wszyscy dookoła zaczęli bić brawo, a Cambanis gestem zachęcał Marię do ukłonu, wtedy nagle zrozumiałam, że nic już nigdy nie będzie takie samo”.

„Wszyscy myśleliśmy, że ona ma siedemnaście lat – przyznał później Cambanis, wracając pamięcią do tego występu – ale i tak czuliśmy, że jest przeznaczona do rzeczy wielkich. Ja sam dużo jeszcze się miałem nauczyć. Jednak już wtedy wiedziałem, że [Maria] ma naprawdę dobry głos. Nie dysponowała jeszcze odpowiednią barwą do zaśpiewania całej roli operowej, ale jej ekspresja dramatyczna była zdumiewająca”.

Inna osoba spośród publiczności, która słuchała Marii tego wieczoru, miała powiedzieć, że „jej głos był nie tyle miły dla ucha, ile władczy. Kto słyszał albo widział ją, jak śpiewa, ten nigdy tego nie zapominał”.

Mimo późniejszego oskarżania Litzy, że zmuszała ją do występowania na scenie, ograbiając w ten sposób z dzieciństwa, Maria była teraz całkowicie pochłonięta swoim głosem i własnymi ambicjami. Wszystko w życiu tej młodej kobiety było nienormalne i można wątpić, czy kiedykolwiek wiedziała, co jest normalne dla dziewczyny w jej wieku. Wciąż jeszcze nie porzucała myśli, że wróci do Ameryki, do ojca. Litza, pomimo wiecznego utyskiwania, była szczęśliwa, że jest u siebie, w Grecji, a Jac­kie – choć gdy wyjechała z rodzinnego kraju, miała zaledwie sześć lat – bardzo szybko zaadaptowała się na powrót do otoczenia. Marii na­tomiast wciąż brakowało poczucia zadomowienia. W Konserwatorium Narodowym miała niewielu przyjaciół. Jej życie obracało się wokół studiów i muzyki. Praca pochłaniała ją niemal całkowicie, a w wolnych chwilach „czuła się obca nawet samej sobie”.

Nie widziała także ciemnych chmur nadciągających przez Europę w ich kierunku. Dostrzegała je Jac­kie, która z rosnącym zrozumieniem słuchała codziennych wiadomości BBC oraz ostrzeżeń Miltona przed Włochami – sprzymierzeńcem Niemiec w Osi. Hitler rósł w siłę. W kwietniu 1939 roku Mussolini wkroczył do Albanii. Wróg był już na samej granicy Grecji i lada chwila mogło dojść do inwazji. Jac­kie toczyła z matką ciężkie walki o Marię, która z urodzenia była Amerykanką i zdaniem siostry powinna wrócić do Nowego Jorku, zanim wejdą faszyści. Jej własna sytuacja była bardziej skomplikowana. Nigdy nie była obywatelką amerykańską, co mogło jej poważnie utrudnić ponowny wjazd do Stanów, ale gdyby nawet udało się pokonać tę przeszkodę, był przecież Milton. Gdyby Jac­kie opuściła Grecję, ustałaby jego pomoc dla Litzy. Jac­kie uważała za swoją powinność pozostanie w Grecji, dopóki będzie tam matka. Z Marią rzecz przedstawiała się inaczej. Ona byłaby bezpieczna w Ameryce. Ulubienica ojca, miałaby w nim wsparcie, a dzięki swoim dotychczasowym osiągnięciom na studiach mogłaby się ubiegać o stypendium w Juilliard School albo w innym renomowanym amerykańskim konserwatorium.

Litza drwiła z pogłosek o nadchodzącej wojnie i twardo obstawała przy przekonaniu, że Maria powinna kontynuować naukę w Atenach. „Nie możesz być aż tak ślepa i samolubna!” – krzyczała Jac­kie. Litza jednak uważała, że kariera Marii jest najważniejsza i że nic nie może zakłócać jej studiów. Matka i Jac­kie całymi tygodniami nie odzywały się do siebie. Maria – teraz częściej przebywająca u madame Trivelli niż w domu – była zaabsorbowana czym innym. 2, 9 i 16 kwietnia miała śpiewać swoją pierwszą rolę operową jako Santuzza, młoda wieśniaczka zdradzona przez kochanka, w Rycerskości wieśniaczej Pietra Mascagniego. Koncertowi w teatrze Olimpia w Atenach patronowało Konserwatorium Narodowe.

Choć opera ta ma tylko jeden akt, rola była trudna, wymagała bowiem zarówno technicznej, jak i aktorskiej biegłości. Santuzza zostaje zhańbiona przez swojego kochanka Turiddu i oboje śpiewają żarliwy duet. Kiedy odtrącona upada na ziemię, wyjawia woźnicy Alfiowi, że jego żona ma romans z Turiddu. Gdy jednak niewierny kochanek zostaje zabity, Santuzza wpada w rozpacz, a żałość i poczucie winy pozbawiają ją przytomności. Te melodramatyczne wymogi były potężnym wyzwaniem dla piętnastoletniej dziewczyny, mającej za sobą niewiele ponad osiemnaście miesięcy szkolenia wokalnego. Przez sześć tygodni bezpośrednio poprzedzających przedstawienie Maria prawie nie opuszczała domu madame Trivelli, pracując z nią do późna w nocy. Wiara nauczycielki dodawała jej sił i Maria bez reszty poświęciła się przygotowaniom do występu.

„Maria zaśpiewała rolę Santuzzy jak prawdziwa profesjonalistka – wspominał później Geor­gios Karakantas, dyrektor muzyczny teatru. – Na próbach słuchała jak w transie, a czasem przechadzała się tam i z powrotem, powtarzając: »Któregoś dnia mi to wyjdzie«. Nie panowała może całkowicie nad głosem, ale pamiętam, że wykonała Voi lo sapete i pieśń wielkanocną z tak dramatyczną siłą, że wokalne niedoskonałości przestały być dostrzegalne”.

W przeciwieństwie do Litzy i Marii kraj nie był nieświadomy sytuacji w Europie. 1 września Hitler napadł na Polskę i w Europie wybuchła wojna. 9 kwietnia następnego roku Niemcy wkroczyli do Norwegii, która zanim dostała się pod faszystowską okupację, przez dwa miesiące dzielnie walczyła, pomagając w ucieczce ogromnie wielu swoim Żydom. Pod koniec czerwca Niemcy byli już w Paryżu. Grecja, granicząca z Włochami, musiała się liczyć z rychłym atakiem armii Mussoliniego.

Od dwudziestu lat polityka grec­ka była uwikłana w gniewny konflikt między rojalistami a republikanami. W 1935 roku, po wielu latach emigracji w Wielkiej Brytanii, na tron powrócił król Jerzy II. Jednak już w 1938 roku oddał on całą władzę Metaksasowi, rojalistycznemu generałowi o długoletnim doświadczeniu konspiracyjnym, który bezzwłocznie ustanowił w kraju dyktaturę wojskową, bardziej zdolną, zdaniem króla Jerzego, do odparcia jakichkolwiek najeźdźców. Dla Litzy, jej rodziny i reszty Grecji nastały trudne czasy: wprowadzono godzinę policyjną, podwyższono podatki, a każdy dzień przynosił aresztowania dysydentów politycznych. Król Jerzy pozostawał marionetką w rękach Metaksasa; pozwolono mu zachować tytuł, ponieważ łączyły go bliskie więzi z brytyjską rodziną królewską (był kuzynem księżniczki Mariny, żony diuka Kentu – młodszego brata króla Jerzego VI). Generał Metaksas był antywłoski i proalianc­ki, co w oczach wielu ludzi zdawało się usprawiedliwiać jego skądinąd twarde rządy.

W Atenach zawsze istniała spora społeczność włoska. W miarę jak wojna zbliżała się do granic Grecji, ludziom tym ziemia zaczęła się palić pod nogami; łatwo ich było oskarżyć o szpiegowanie na rzecz obcego państwa albo stawiać inne sfingowane zarzuty. Madame Trivella, mimo iż mieszkała w Grecji od lat, znalazła się nagle w wielkim niebezpieczeństwie, podobnie jak jej podopieczni. Nie uszło to uwagi Litzy (prawdopodobnie dzięki podpowiedziom Miltona Embiricosa). Wyglądało na to, że nadeszła pora, aby Maria przeniosła się do Konserwatorium Ateńskiego, gdzie mogłaby studiować pod kierunkiem wybitnej nauczycielki Elviry de Hidalgo. Litza wykorzystała wszelkie możliwe kontakty, żeby do tego doprowadzić – zdecydowanie wbrew woli samej Marii, która chciała pozostać wierna madame Trivelli. Wreszcie, pod koniec 1940 roku, ustalono datę przesłuchania.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

1L’amour est un oiseau rebelle [Miłość jest niesfornym ptakiem].
2 Nie zachował się program tego koncertu. Podobno owym duetem było O dolci mani [O, słodkie ręce], w co jednak trudno uwierzyć, ponieważ jest to aria, którą śpiewa Tosce jej ukochany Cavaradossi, podczas gdy sama Tosca, choć musi reagować na jego słowa, nie ma do zaśpiewania żadnej kwestii.

Tytuł oryginałuMaria Callas. An in Intimate Biography

Text Copyright © 2001 by Anne Edwards Published by arrangement with St. Martin’s Press, LLC. All rights reserved.

Projekt okładki Paweł Panczakiewicz PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Fotografia na okładce Cecil Beaton Archive, ©Condé Nast.

Wybór ilustracji Marta Brzezińska-Waleszczyk Krzysztof Zieliński

Redaktor nabywający Damian Warszawski

Redaktorka prowadząca Marta Brzezińska-Waleszczyk

Opieka redakcyjna Paulina Gwóźdź

Korekta Barbara Gąsiorowska Anastazja Oleśkiewicz Katarzyna Onderka Beata Trebel-Bednarz

IndeksAnastazja Oleśkiewicz

Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2025 Copyright © for the translation by Mieczysław Godyń

ISBN 978-83-8367-375-2

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Plik przygotował Woblink

woblink.com