Ebook dostępny w abonamencie bez dopłat od 13.01.2026
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Marcelinka jest zwyczajną dziewczynką o wyjątkowej wrażliwości, która co rusz przeżywa nowe wspaniałe przygody w szkole, w domu i na wakacjach.
Tym razem znajduje w skrzynce na listy tajemniczą wiadomość o magii kryjącej się w każdym dniu i skrupulatnie szuka jej – w klasie, w autobusie, a nawet u dentysty! Co niesamowitego może nas spotkać podczas zwyczajnego tygodnia? Jak się niebawem przekonacie – bardzo wiele!
Przed wami dalsze losy ulubionej bohaterki wszystkich bardzo wrażliwych dzieci, okraszone szczyptą najprawdziwszej magii!
Do tej pory w cyklu ukazały się:
Marcelinka. Opowieść dla bardzo wrażliwych dzieci i ich rodziców
Marcelina i szkolna wycieczka
Marcelinka i świąteczny kołowrotek
Marcelinka i wakacyjna przygoda na Mazurach
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 30
Rok wydania: 2025
Tekst © Katarzyna Kucewicz, 2025
Ilustracje © Ewa Poklewska-Koziełło, 2025
Copyright © 2025 by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Wydanie pierwsze, Poznań 2025
REDAKTOR PROWADZĄCA: Anna Czech
REDAKCJA: Marta Stochmiałek
KOREKTA: Małgorzata Kuśnierz, Barbara Szymanek
SKŁAD I ŁAMANIE: Monolitera Piotr Przepiórkowski
DRUK: EDICA
ISBN 978-83-8402-718-9
Wydawnictwo FRAJDA
Imprint Grupy Wydawniczej FILIA Sp. z o.o.
www.wydawnictwofrajda.pl
Grupa Wydawnicza FILIA Sp. z o.o.
ul. Franciszka Kleeberga 2
61-615 Poznań
www.wydawnictwofilia.pl
To była zwyczajna niedziela, taka jak wszystkie inne wiosenne niedziele. W powietrzu pachniało bzem i chociaż zegary wybiły już dziewiętnastą, wciąż było jasno i ciepło, wręcz gorąco. Takie leniwe, spokojne wieczory lubi się najbardziej.
Zachód słońca pięknie komponował się z widokiem na znajdujący się nieopodal park. Z tego parku wracała właśnie Marcelinka z mamą i bratem. Po dniu spędzonym na pikniku cała trójka była już zmęczona i chciała czym prędzej znaleźć się w swoim przytulnym domu. Zwłaszcza Benio, który lubi oglądać programy z utalentowanymi śpiewającymi ludźmi. Może też zostanie kiedyś piosenkarzem? On chciałby bardzo, chociaż jak zaczyna śpiewać, to Marcelinka od razu chowa się w łazience, żeby – jak mówi – przeczekać, aż przebiegnie to stado wyjących wilków.
Marcelinka i Benio dogryzają sobie od zawsze, ale teraz zgodnie weszli na klatkę schodową i skierowali się do swojego mieszkania. Dużo było dziś zabawy, ale jak to mówią, „wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”.
– Jeszcze listy – przypomniała mama i otworzyła kluczykiem skrzynkę pocztową. Wtedy w stercie reklam i pism ze spółdzielni i z banku oczom wszystkich ukazała się połyskująca koperta. List nie był zaadresowany do nikogo, ale ktoś drobnym maczkiem napisał: „Dla tej, która potrafi widzieć magię w codzienności”. Mama obróciła list w dłoniach, wzruszyła ramionami i już chciała wrzucić go do pudełka z napisem „zwroty”, ale Marcelinka wyrwała jej kopertę z dłoni, wołając:
– Mamo, to chyba do mnie!
– Nie sądzę. – Mama pokręciła głową. – To pewnie jakaś reklama drogich perfum albo zestawu garnków.
Ale Marcelinka chwyciła kopertę, czując, że to żadna reklama, tylko początek prawdziwej przygody…
Marcelinkę fascynują magiczne opowieści, lubi zatapiać się w swoich wyobrażeniach o księżniczkach, zamkach i biegających jednorożcach. Dziewczynka często wyobraża sobie, że mieszka w magicznej krainie na końcu świata, w której chodzi się w kolorowych pięknych sukniach i gdzie każdy ma skrzydła i może latać. Ach, Marcelinka to ma wyobraźnię! Czasami, gdy jest jej smutno, kładzie się w łóżku i wyobraża sobie tajemnicze historie. Teraz głowę zaprzątał jej list – kto go przysłał? O co w nim chodzi?
W poniedziałek dreptała do szkoły, podśpiewując wesoło. Powód? No, ten list! Tajemnicza wiadomość, którą mama znalazła w skrzynce. Był napisany na nieco pożółkłym papierze, atramentem w kolorze leśnych jagód, a litery były tak fantazyjnymi zawijasami, jakby rysowali je elf albo wróżka!
Droga Odkrywczyni Magii!
Codziennie, przez siedem kolejnych dni, poszukaj jednej niesamowitej rzeczy w swoim otoczeniu. Nie musi być wielka! Wystarczy, że będzie miała w sobie choć szczyptę magii. Jeśli Ci się uda, siódmego dnia magia odkryje przed Tobą swoje prawdziwe oblicze. Powodzenia!
Serce Marcelinki biło jak szalone. Prawdziwa magia! Zapragnęła natychmiast podzielić się tym z Tosią, a najlepiej z całą klasą.
Gdy zadzwonił dzwonek na pierwszą lekcję, a każdy uczeń zajął swoje miejsce, Marcelinka, drżąc z ekscytacji, podniosła rękę tak energicznie, że prawie spadła z krzesła.
– Tak, Marcelinko? Coś ważnego? – zapytała pani Aniela, przewracając oczami, ponieważ już od samego rana przeszkadzano jej w uzupełnianiu dziennika.
– Proszę pani! Bo ja otrzymałam wczoraj niesamowity, magiczny list! – wykrzyknęła dziewczynka. Jej oczy aż błyszczały z radości.
W klasie zapadła cisza. Nawet bliźniaczki, które wiecznie coś bazgrały w zeszycie, uniosły głowy z zaciekawieniem. Marcelinka, czując na sobie spojrzenia wszystkich dzieci, rozwinęła drżącymi palcami list i zaczęła czytać na głos. Jej głosik, zwykle cichy i melodyjny, teraz wibrował z podekscytowania.
Gdy skończyła, w klasie przez chwilę panowała cisza. Marcelinka spojrzała wyczekująco na kolegów i koleżanki. Spodziewała się okrzyków zachwytu, pytań, może nawet odrobiny zazdrości. Zamiast tego Piotruś parsknął śmiechem.
– Oj, Marcela, magiczny list? Chyba od Świętego Mikołaja, co zapomniał o Bożym Narodzeniu! To jakieś głupoty! – Zarechotał, a za nim jak echo rozległ się śmiech innych dzieci. Najpierw cichy, a potem coraz głośniejszy, jakby ktoś opowiedział najlepszy dowcip na świecie.
– Marcelinka, ale ty jesteś dziecinna – zawołała jedna z bliźniaczek.
Aj, aj, zabolało. Dziewczynka się zawstydziła. Poczuła się niezrozumiana i wyśmiana. Takie sytuacje nie dodają nikomu pewności siebie, wręcz przeciwnie.
To miłe, kiedy inne dzieci odbierają coś podobnie jak my – wtedy czujemy, że do nich pasujemy, że jesteśmy do nich podobni. A kiedy wszystkie mają inaczej, to można się poczuć samotnie i dziwnie. Marcelince gorąc oblał policzki. Znowu poczuła, że jest odludkiem i nikt jej nie rozumie.
– Marcelinko, co za ciekawa historia, kolejna… – westchnęła znudzona pani Aniela. – Może to początek jakiejś zabawy, którą wymyśliłaś? Czy po prostu ktoś zrobił ci żart, a ty oczywiście wzięłaś wszystko na serio?
Żart? Zabawa? Marcelinka miała wrażenie, że entuzjazm ulatuje z niej jak powietrze z przekłutego balonu. Spojrzała na list. Czy to możliwe, że tylko ona widziała tę magię?
– Przecież to jest serio… – szepnęła. Zwinęła list i schowała go do kieszonki w plecaku. Było jej tak przykro.
Lekcja ciągnęła się w nieskończoność. Słowa pani Anieli o dodawaniu i odejmowaniu docierały do niej jak przez mgłę. W jej głowie kołatało się tylko to jedno raniące słowo: „głupoty”. Ale gdzieś głęboko, pod warstwą wstydu, tliła się iskierka przekory i ciekawości. A co, jeśli list był prawdziwy? Co, jeśli magia tylko czeka, by ją odkryć?
Gdy zadzwonił dzwonek na przerwę, Marcelinka ostatnia wyszła z klasy, chcąc uniknąć rozmowy z kimkolwiek. Dziewczynka nauczyła się już, że warto mieć swoje zdanie, ale dzisiaj znowu przekonała się, że czasami to własne zdanie nie podoba się innym i trudno się obronić.
– Ej, Marcelka, nie przejmuj się nimi! – zawołała Tosia, łapiąc ją za rękę. – Ja ci wierzę. No, może nie do końca w elfy piszące listy, ale w to, że coś fajnego może z tego wyniknąć, to na pewno! Przeczytasz mi jeszcze raz? – poprosiła.
Marcelinka uśmiechnęła się lekko. Tosia może i nie wierzyła w magię, ale najważniejsze że była przyjacielska i życzliwa. Wyjęła list i przeczytała go na głos Tosi, która nie lubi czytać, bo literki jej się mieszają, i unika czytania jak ognia, chociaż tata w domu ćwiczy z nią czytanie przez godzinę dziennie.
– Myślisz, że powinnam spróbować szukać tej magii? – zapytała cicho Marcelinka, patrząc na przyjaciółkę, która trochę słuchała, a trochę zamyśliła się nad tym, że musi jednak częściej trenować to czytanie.
Tosia wzruszyła ramionami.
– W sumie co masz do stracenia? Będzie zabawnie! A jak znajdziesz magiczny kamyk, który pomoże mi wygrywać zawsze w zbijaka, to…
Marcelinka się roześmiała. Humor Tosi jak zawsze był zaraźliwy.
– A jak! – zawołała z nową energią. – Znajdę coś magicznego. Już dziś! I udowodnię, że magia istnieje.
I tak Marcelinka postanowiła podjąć wyzwanie. Pierwszy dzień poszukiwania magii właśnie się zaczynał. A ona poczuła, że to będzie naprawdę niezwykły tydzień.
– Wchodzę w to! – krzyknęła Tosia. – Chodź, poszukamy razem! Może magiczna jest ta guma do żucia przyklejona pod ławką od zeszłego roku? Ma magiczną moc klejenia się do wszystkiego!
Marcelinka skrzywiła się, ale uśmiech nie schodził jej z twarzy.
***
Przerwa na szkolnym boisku była jak zwykle głośna i gwarna. Chłopcy grali w piłkę, krzycząc przy każdym udanym (i nieudanym) strzale. Dziewczyny grały w gumę albo plotkowały, chichocząc i co rusz zerkając w stronę Marcelinki. Ale nasza bohaterka nie przejmowała się tym specjalnie. Ich sprawa, niech się śmieją, Marcelka ma ważniejsze rzeczy na głowie. Gdzie tu szukać magii? Wszystko wydawało jej się normalne jak zawsze. A nawet gorzej – przytłaczające. Hałas i upał znów zaczęły ją drażnić.
Tosia, widząc zmęczenie na twarzy przyjaciółki, pociągnęła ją w stronę mniej uczęszczanej części podwórka, pod stary rozłożysty kasztanowiec.
– Tutaj będzie spokojniej – stwierdziła. – No to czego szukamy? Błyszczących kamieni? Czterolistnych koniczynek? Zgubionych skarpetek jednorożca?
Marcelinka westchnęła.
– List mówił, że magia „nie musi być wielka”. Wystarczy, że dla mnie będzie miała odrobinę czaru.
Usiadła na trawie pod drzewem, podciągając kolana pod brodę. Wpatrywała się w korę kasztanowca, w jego szorstką fakturę, w mech. Ładne, ale czy magiczne? Może dzieci w klasie miały rację? Może to wszystko głupoty?
Nagle jej wzrok przykuło coś małego i poruszającego się tuż przy bucie. Ślimak! Był wielki i miał pasiastą skorupkę. Sunął po źdźbłach trawy, zostawiając za sobą lśniącą strużkę. Marcelinka pochyliła się do niego. Słońce, przedzierając się przez liście kasztanowca, oświetliło ścieżkę ślimaka. I wtedy to zobaczyła.
Śluz, który zostawiał za sobą, mienił się w słońcu wszystkimi kolorami! Wyglądał jak rozsypany na trawie pył księżycowy lśniący srebrem, złotem, a czasem nawet delikatnym różem i błękitem. Marcelince zaparło dech.
– Tosiu, patrz! – szepnęła, wskazując palcem.
Tosia, która wcześniej próbowała zakręcić piłkę na palcu, podeszła bliżej, marszcząc nos.
– Co? Ślimak? Fajny, ale czy magiczny? Chyba że umie spełniać życzenia. Ej, ślimaku, to załatwisz mi tę lepszą piłkę do kosza?
Na twarzy Marcelinki pojawił się uśmiech. Dla Tosi to był tylko ślimak. Ale dla niej…
– Patrz na jego ślad. Widzisz, jak błyszczy? Jakby ktoś posypał go brokatem.
Wstała, a serce zabiło jej mocniej z radości. To było jej pierwsze magiczne znalezisko. Nikt inny może by go nie zauważył, a jeśli nawet, to nie uznałby go za nic specjalnego. Ale dla niej ta migocząca ścieżka ślimaka była dowodem, że list nie kłamał. Że magia jest po prostu wszędzie, trzeba tylko otworzyć na nią oczy, serce i być odrobinę wrażliwym.
– Może coś w tym jest… – mruknęła Tosia, przyglądając się uważniej. – Trochę jak te naklejki świecące w ciemności… Okej, masz swoją pierwszą magiczną rzecz! Ciekawe, co znajdziesz jutro. Może magiczne pudełko czekoladek, z którego można jeść bez końca?
Marcelinka się roześmiała. Jej sekretna misja właśnie się rozpoczęła, a ona miała już pierwszy, lśniący jak tęcza dowód. Schyliła się i delikatnie dotknęła opuszką palca gwiezdnej ścieżki. Wow!
Wracając do domu, rozglądała się uważnie. Świat nagle wydał jej się pełen malutkich cudów. Kropla deszczu na płatku kwiatka, piórko niesione przez wiatr, zabawny kształt liścia, chmury wyglądające jak wata cukrowa…
Wtorkowy poranek przywitał Marcelinkę słońcem zaglądającym przez firanki i radosnym ćwierkaniem ptaków za oknem. Wczorajsze odkrycie – tęczowy ślad ślimaka – wciąż lśniło w jej pamięci. „Co magicznego znajdę dziś?” – zastanawiała się, zakładając ulubioną różową bluzę.
Atmosfera w szkole była lepsza niż poprzedniego dnia. Wczorajszy śmiech przycichł, choć Marcelinka wciąż czuła na sobie ciekawskie spojrzenia. Piotruś posłał jej nawet coś na kształt krzywego uśmieszku, co mogło oznaczać wszystko – od „nadal uważam, że to głupie” po „a może jednak coś w tym jest?”. Marcelinka posłała mu tylko nieśmiały uśmiech i skupiła się na Tosi, która opowiadała z zapałem o wczorajszym meczu koszykówki.
Pierwsze lekcje mijały, a Marcelinka rozglądała się uważnie w poszukiwaniu magii. Czekała na coś niezwykłego. Ale liście na drzewach były po prostu zielone, chmury na niebie wyglądały zwyczajnie, a kreda skrzypiąca po tablicy była tylko irytująca – zero magii. Dziewczynka zaczynała się martwić. A co, jeśli wczorajszy ślimak to był tylko przypadek?
Po drugiej lekcji przyszła pora na zajęcia muzyczne. Pani Aniela zapowiedziała, że dzisiaj będą uczyć się nowej piosenki. Marcelinka uwielbiała muzykowanie. Wyjęła swoje nowiutkie dzwonki i dwie kolorowe pałeczki. Wyciągnęła także flet oraz trójkąt, który dostała niedawno od mamy. Prawdziwa orkiestra na Marcelinkowej ławce.
Nagle usłyszała stłumione przekleństwo: „kurka wodna”. To był Piotruś. Siedział ze skwaszoną miną, wpatrując się w swój pusty stolik.
– Co jest, Piotruś? Zgubiłeś dzwonki w kosmosie? – rzuciła wesoło Tosia, która zawsze miała gotowy żarcik.
– Zapomniałem, że dziś muzyka – mruknął Piotruś, wbijając wzrok w swoje buty. Wyglądał na załamanego. Jego pewność siebie gdzieś wyparowała.
Pani Aniela podeszła do niego.
– Oj, dzieciaku, to niedobrze. Dzisiaj uczymy się nowej piosenki. Będziesz musiał zaśpiewać to, co inni zagrają, skoro jedyny instrument muzyczny, jaki masz, to swój głos.
Na twarzy chłopca pojawiło się przerażenie. O nie. Piotruś nie cierpiał śpiewać, a przy całej klasie to już w ogóle…
Chłopiec zaczął nerwowo stukać palcami o blat, a jego twarz zrobiła się purpurowa z napięcia. Marcelinka znała to uczucie – kiedy coś idzie nie po twojej myśli, a tobie jest zwyczajnie głupio. Pamiętała, jak Piotruś śmiał się wczoraj z jej listu. „Dobrze mu tak” – pomyślała w pierwszej chwili. „Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni”. Marcelinka zmarszczyła złowrogo brwi. Piotruś schował twarz w dłoniach, chyba się rozpłakał. Tosia gestem wskazała na niego i szepnęła do przyjaciółki, że oliwa sprawiedliwa. Niby tak. Ale ten płacz z jakiegoś powodu sprawił Marcelince przykrość i wywołał przypływ współczucia.
Dziewczynka spojrzała na swoje instrumenty muzyczne. Miała ich mnóstwo, a w jej szkolnej szafce leżał jeszcze kolorowy tamburyn. Zastanawiała się przez chwilę. Tak, to był ten sam Piotruś, który ją wyśmiał. Ale czy to znaczy, że ona ma być teraz niemiła? Przecież list mówił o odnajdywaniu magii, a „magia” chyba nie lubi, jak ktoś jest mściwy, prawda?
Niee, taka zemsta to zupełnie nie w stylu Marcelinki. Dziewczynka wstała, wzięła swoje dzwonki i podeszła do ławki kolegi. Chłopak spojrzał na nią zdziwiony, unosząc brwi i przecierając czerwone od łez oczy.
– Możesz użyć moich dzwonków, ja wezmę tamburyn – powiedziała Marcelinka.
W klasie zapadła cisza. Nawet Tosia przestała brzdąkać i popatrzyła na tych dwoje. Piotruś wpatrywał się to w dzwonki, to w Marcelinkę, jakby nie do końca rozumiał, co się dzieje. Na jego twarzy malowało się zdumienie.
– Naprawdę? – spytał w końcu, a jego głos był jakiś taki… cichszy niż zwykle.
Marcelinka skinęła głową.
– Tylko nie połam mi pałeczek, bo to moje ulubione – dodała z uśmiechem.
Piotruś przełknął ślinę. Na jego policzkach pojawił się rumieniec.
– Dzięki – mruknął prawie niesłyszalnie. A potem, już trochę głośniej, dodał: – Dziękuję, Marcelinka. Jesteś bardzo w porządku. Przepraszam za wczoraj…
I w tym momencie dziewczynka poczuła to ciepło w brzuchu, delikatny dreszczyk, który przebiegł jej po plecach. To było to! Magia! Ale magia innego rodzaju. Magia gestu życzliwości, który zmienił atmosferę między nimi. Magia, która potrafiła przemienić skwaszoną minę w coś na kształt wdzięczności i wybaczenia.
Pani Aniela, która dyskretnie obserwowała całą scenę, uśmiechnęła się do Marcelinki.
– To miłe z twojej strony – powiedziała, kiwając głową z uznaniem.
Wracając do domu, Marcelinka rozmyślała. Magia może kryć się nie tylko w błyszczących rzeczach, ale też w zachowaniu. W tym, jak traktujemy innych, nawet jeśli na początku nie są dla nas uprzejmi. To było o wiele trudniejsze do znalezienia niż lśniący ślad, ale dawało jeszcze większą satysfakcję.
Środa przyniosła ze sobą ciężkie ołowiane chmury i deszcz. Marcelinka była nie w sosie, bo uwielbia biegać po podwórku, a w taką pogodę nici z zabawy na świeżym powietrzu. Ale potem przypomniała sobie o swojej misji. „Nawet w deszczowy dzień można znaleźć coś magicznego” – pomyślała z determinacją, pakując plecak.
W szkole dzień minął spokojnie. Piotruś był dla niej zaskakująco miły, a nawet podzielił się z nią kawałkiem czekolady na przerwie. To było super, ale Marcelinka czuła, że dzisiejsza magia czeka na nią gdzie indziej.
W mieszkanku unosił się zapach świeżo upieczonego ciasta drożdżowego. Mama krzątała się w kuchni, a Benio budował wieżę z klocków, która co chwilę z hukiem się rozpadała, wywołując salwy jego radosnego śmiechu. Niedługo potem do drzwi zapukała Tosia, cała mokra od deszczu, ale z uśmiechem od ucha do ucha.
– Cześć wszystkim! – zawołała, wyciskając wodę z włosów. – Leje jak z cebra, więc przyszłam pomóc Marcelince szukać magii pod dachem! Może znajdziemy skarpetkę, która sama znajduje drugą do pary? Ale ja to mam pomysły!
Mama uśmiechnęła się i zabrała od Tosi przemoczony płaszcz.
– Nasza kochana Tosieńka. Ciasto zaraz będzie gotowe. A wy, małe czarodziejki, możecie zająć się przez chwilę Beniem? Muszę przygotować lukier!
Dziewczynki chętnie się zgodziły. Benio uwielbiał towarzystwo siostry i jej energicznej przyjaciółki. Zaczęli od budowania wież z klocków, potem bawili się w chowanego za zasłonami, aż w końcu Benio stał się marudny. Deszcz bębnił coraz mocniej o parapet, a w pokoju zrobiło się trochę ponuro.
– Nuuuudzę się – jęknął Benio, ciągnąc Marcelinkę za rękaw. – Chcę słońce!
Marcelinka przytuliła braciszka. Sama też nie lubiła takiej szarugi. Tosia próbowała rozbawić chłopca, robiąc śmieszne miny i skacząc jak żaba, ale maluch wciąż był markotny.
I wtedy Marcelinka wpadła na pewien pomysł. Przypomniała sobie eksperyment, który kiedyś widziała w książeczce dla dzieci.
– Poczekajcie tu chwilę! – zawołała i pobiegła do kuchni. Wróciła, niosąc duży, pusty słoik, wodę, piankę do golenia dziadka i niebieski barwnik spożywczy.
– Co ty kombinujesz? Będziemy robić eliksir młodości? – spytała Tosia, zaintrygowana.
– Prawie. – Marcelinka uśmiechnęła się tajemniczo. – Zrobimy… burzę w słoiku!
Ostrożnie nalała wody do naczynia, prawie do pełna. Potem na wierzch nałożyła grubą warstwę pianki do golenia, tworząc coś na kształt pieniącej się chmurki. Benio i Tosia przyglądali się temu z zapartym tchem.
– Tadaaam, dorzucimy deszcz – powiedziała Marcelinka, biorąc buteleczkę z niebieskim barwnikiem.
Powoli, kropla po kropli, zaczęła wpuszczać barwnik na piankową chmurę. Ten zaczął przenikać przez piankę, a potem, jak najprawdziwsza ulewa, spływać do wody w słoiku, tworząc niebieskie smugi.
– Łaaaał! – krzyknął Benio, klaszcząc w rączki. Jego marsowa mina zniknęła bez śladu. Nawet Tosia przyznała, że to „megafajne”.
Przez dłuższą chwilę cała trójka wpatrywała się w słoik, obserwując, jak smugi barwnika tworzą miniburzę. Deszcz za oknem wciąż padał, ale w pokoju zrobiło się jakoś tak… magicznie!
Kiedy mama weszła z talerzem pachnącego ciasta, zastała ich siedzących na dywanie, wciąż zafascynowanych zawartością słoika.
– Co za czary odprawiacie? – spytała z uśmiechem.
– Marcelinka zrobiła burzę! Prawdziwą burzę w słoiku! – pochwaliła przyjaciółkę Tosia.
– To nic takiego… – Te niespodziewane pochwały zawstydziły dziewczynkę.
– Ależ to jest właśnie bardzo pomysłowe! – Mama pokiwała głową z uznaniem.
– Marcelinka zawsze robi coś super, a potem mówi, że to nic wielkiego – zauważyła Tosia.
– Myślałam, że nie wolno być dumną z siebie, bo to nieskromne… Mamo, zawsze, jak cię chwalę, to odpowiadasz, że to drobiazg – powiedziała Marcelinka.
Mama otworzyła oczy ze zdumienia. NIE! Tak bardzo chciała, żeby Marcelinka była z siebie dumna, pewna i doceniała siebie! Ale z kolei na samą siebie zawsze narzeka, zawsze jest niezadowolona…
– Mamo, ja chcę być taka jak ty. Jeśli ty nie lubisz siebie, to ja też nie lubię siebie – dodała dziewczynka po chwili.
Mamie aż się w głowie zakręciło, bo nagle zrozumiała coś ważnego. Że córeczki często chcą być takie jak mamy, więc jak mamy siebie nie lubią, to one mają podobnie. Bardzo ją to zasmuciło. Obiecała sobie, że już nigdy nie będzie wobec siebie taka krytyczna!
– Marcelinko, Tosiu, obie jesteście pomysłowe, zdolne i marzę o tym, żebyście były zawsze pewne tego, jak wiele znaczycie! Jesteście wyjątkowymi i wrażliwymi dziewczynkami i to jest wasza supermoc. A mało tego. Ja też jestem wyjątkowa! – zawołała mama.
Jak to świetnie zabrzmiało! Marcelinka pierwszy raz usłyszała, jak mama mówi o sobie coś dobrego. Wow! To jest magia dzisiejszego dnia.
Marcelinka poczuła, jak jej serce wypełnia ciepło. Patrząc na roześmianą buzię braciszka, zaciekawioną minę Tosi i mamę, która tak złagodniała, zrozumiała, że dzisiejsza magia nie kryła się w żadnym przedmiocie. Kryła się w twórczości. W kreatywności, która podpowiedziała jej, jak rozproszyć smutek braciszka. W kreatywności, która pozwoliła jej stworzyć coś pięknego z prostych rzeczy.
Wieczorem, gdy nasza bohaterka leżała w łóżku, przytulając swoją pluszową sówkę, myślała o minionym dniu. Słoik z burzą wciąż stał na jej biurku, a niebieskie smugi delikatnie wirowały w świetle nocnej lampki.
„Jeszcze cztery dni” – pomyślała. „Ciekawe, jakie magiczne odkrycia przede mną”. Czuła, że ta przygoda zmienia ją w jakiś niezwykły sposób. Przypominała sobie wciąż słowa mamy, że wrażliwość, która czasem sprawiała jej tyle kłopotu, może być też siłą. Jej własną magią.
Nadszedł czwartek. Po południu grad już padał jak szalony, istne urwanie chmury. Marcelinka westchnęła, patrząc na mokre ulice. Nawet jej ulubione kalosze w sówki nie zachęcały do wyjścia. „Och, jak dobrze, że nie trzeba będzie już dziś nigdzie wychodzić…” – pomyślała, ale w tym samym momencie mama wparowała do jej pokoju, wołając:
– Jedziemy autobusem do kwiaciarni odebrać storczyki, pamiętasz, dziecko? Będzie przygoda! – Mama próbowała wykrzesać z siebie entuzjazm, ale chyba też nie miała za bardzo ochoty wychodzić. Ale jak mus, to mus. Słowo dane mamie ważniejsze było niż deszczyk. Chociaż Marcelince naprawdę się nie chciało.
„Jasne, przygoda w zatłoczonym autobusie” – pomyślała gorzko, ale przytaknęła. Zadanie z listu wciąż tkwiło w jej głowie. Tylko gdzie dzisiaj szukać magii? W autobusie?
Autobus, który podjechał na przystanek, był dokładnie taki, jakiego się spodziewała – pełen ludzi z mokrymi parasolami. Nie udało im się znaleźć wolnego miejsca, więc mama Marcelinki przytuliła dzieci i przycupnęła blisko zimnej szyby.
Na kolejnym przystanku do autobusu próbowała wsiąść pani poruszająca się na wózku. Była to młoda kobieta o pogodnym uśmiechu, ale w jej oczach widać było lekkie zmęczenie, gdy manewrowała wózkiem. Ludzie odsuwali się niechętnie, niektórzy udawali, że nie widzą, pogrążeni w ekranach telefonów. Kierowca coś burknął o pośpiechu, ale zaczął rozkładać podjazd, aby kobieta mogła wjechać do środka.
Mama Marcelinki, próbując jednocześnie uspokoić wiercącego się Benia i złożyć mokry parasol, rzuciła szybkie, nieco zdenerwowane spojrzenie w stronę wejścia.
– Och, żebyśmy tylko zdążyły przed zamknięciem – mruknęła bardziej do siebie niż do kogoś, ale Marcelinka to usłyszała.
Poczuła ukłucie i rozczarowanie postawą mamy. Mama, zazwyczaj taka miła i przyjazna, dzisiaj, w tej deszczowej ciasnocie, wydawała się poirytowana, jakby nie zauważyła, skąd to opóźnienie autobusu.
Kobieta w końcu wsiadła do pojazdu. Niestety, jedna z toreb zawieszonych na oparciu jej wózka przechyliła się i na podłogę wysypała się garść kolorowych kredek. Te rozproszyły się na wszystkie strony, niknąc pod nogami pasażerów. Kobieta westchnęła cicho i spuściła głowę, zrezygnowana.
Większość ludzi nie zareagowała wcale. Ale Marcelinka tak. Widziała rozsypane kredki, smutek w oczach tej kobiety i zakłopotanie mamy, której teraz chyba zrobiło się trochę głupio z powodu swojej wcześniejszej uwagi.
– Mamo, mogę pomóc tej pani? – szepnęła dziewczynka, wskazując na rozsypane kredki.
– Oczywiście, kochanie. Pozbierasz je na kolejnym przystanku, jak autobus się zatrzyma.
I tak się też stało. Marcelinka zaczęła błyskawicznie przemykać między nogami pasażerów, zbierając kolorowe kredki. Czerwoną spod siedzenia jakiegoś pana, niebieską tuż przy drzwiach, zieloną, którą prawie ktoś nadepnął. Niektórzy patrzyli na nią ze zdziwieniem, a inni z lekkim uśmiechem.
Gdy zebrała wszystkie, podeszła do kobiety na wózku. Jej serduszko biło trochę szybciej.
– Proszę – powiedziała cichutko, podając garść kredek. – Rozsypały się pani.
Nieznajoma spojrzała na nią z radością. Ten sam pogodny uśmiech, który Marcelinka widziała wcześniej, teraz powrócił, jeszcze szerszy.
– Dziękuję ci, kochana dziewczynko. Ależ jesteś uroczym aniołkiem – powiedziała, a jej głos był ciepły i melodyjny. Schowała kredki do torby i pogłaskała Marcelinkę po włosach. – Masz bardzo dobre serduszko.
W tym momencie Marcelinka doświadczyła tego znajomego uczucia rozlewającego się po całym ciele. Magia! Inna niż wszystkie dotychczasowe, ale jeszcze silniejsza. Magia płynąca ze świadomości, że się komuś naprawdę pomogło. I ta magia sprawiła, że nawet ponury, deszczowy autobus wydał się trochę bajkowy.
Kiedy wróciła na swoje miejsce, mama przytuliła ją mocno.
– Jestem z ciebie dumna – szepnęła jej do ucha. – Przykro mi, że byłam taka… zagoniona. Czasem dorośli też się gubią i zapominają o magii dobroci. Dzięki, że mi przypomniałaś.
Marcelinka się uśmiechnęła. To, że mama przyznała się do błędu, też było w pewien sposób magiczne. Pokazywało, że dorośli nie są idealni, że też czasem potrzebują małego przypomnienia od swoich dzieci, co jest naprawdę istotne w życiu.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki atmosfera w autobusie trochę złagodniała. A pani, zanim wysiadła, pomachała jej na pożegnanie, trzymając w ręku jedną z odzyskanych kredek.
Wieczorem Marcelinka zasypiała, mając poczucie, że z każdym dniem rozumie coraz więcej. Nie tylko na temat magii, ale też na temat ludzi. I siebie samej. Jeszcze trzy dni. Co przyniesie piątek? Magia była naprawdę wszędzie! Nawet tam, gdzie na pierwszy rzut oka widać było tylko deszcz i pośpiech.
Piątek przywitał mieszkańców miasteczka słońcem, ale dla Marcelinki był to dzień strachu. W kalendarzu na ścianie w kuchni widniała wielka czerwona kartka: „DENTYSTA, 15:00”. Już na samą myśl o wizycie w gabinecie stomatologicznym Marcelince robiło się słabo. Zapach fluoru, dźwięk wiertła, białe fartuchy – wszystko to kojarzyło jej się z bólem i borowaniem. Ała! Mimo że mama zapewniała, że to tylko kontrola, Marcelinka czuła w brzuchu skręcający się supełek strachu.
„Jak mam znaleźć dziś coś magicznego, skoro będę się tylko bać?” – myślała z rozpaczą, ubierając się powoli. Nawet Tosia, która zadzwoniła rano, żeby dodać jej otuchy, nie potrafiła rozproszyć jej obaw.
– Dasz radę! Pomyśl, że to jak walka ze smokiem, który mieszka w twoim zębie! – próbowała żartować, ale Marcelinka nie była w nastroju do śmiechu, bo dlaczego niby ten smok mieszkał akurat w JEJ ZĘBIE?
W poczekalni u dentysty panowała cisza, przerywana szelestem przewracanych stron starych czasopism. Marcelinka siedziała na brzegu kanapy, zaciskając spocone dłonie. Serce waliło jej jak oszalałe. Mama próbowała ją zagadywać, ale słowa docierały do dziewczynki jakby przytłumione.
Nagle z gabinetu wyszedł doktor Kwiatek. Był to wysoki, lekko zgarbiony mężczyzna o surowej twarzy i krzaczastych brwiach.
– Marcelina! – zawołał tubalnym głosem.
Marcelinka aż podskoczyła. Ruszyła za nim na drżących nogach, czując, jak strach zaciska jej gardło. Usiadła na wielkim zimnym fotelu. Doktor Kwiatek, który z kwiatkami nie miał chyba wiele wspólnego, bez słowa zaczął przeglądać jej kartę, mrucząc coś pod nosem. Potem chwycił metalowe narzędzie i rzucił:
– Otwórz paszczę. Sprawdzę, co tam narozrabiałaś.
Marcelina była przerażona. Chciała uciec, ale nogi miała jak z waty. Już by się rozpłakała, lecz nagle do gabinetu zajrzała córka doktora, pani doktor Kwiatek, też lekarka.
– Tato, pilny telefon ze szpitala! – zawołała.
Mężczyzna westchnął zniecierpliwiony, rzucił narzędzie na tackę i wyszedł bez słowa. Marcelinka została sama na fotelu, drżąc. „To koniec, teraz na pewno będzie bolało”.
Po chwili jednak drzwi gabinetu się otworzyły, ale zamiast doktora weszła jego córka, w białym fartuchu, z ciepłym uśmiechem na twarzy.
– Cześć, Marcelinko – powiedziała łagodnym głosem. – Jestem doktor Monika Kwiatek i też leczę ząbki. Tata musiał wyjść, więc dzisiaj ja się tobą zaopiekuję, dobrze?
Marcelinka spojrzała na nią niepewnie, ale kobieta nie wyglądała na groźną.
– Słyszałam, że trochę się boisz dentysty – kontynuowała doktor Monika, siadając na stołeczku obok fotela. – Wiesz, ja też kiedyś się bałam. Nawet teraz, jak sama muszę iść na kontrolę, to mam lekkiego pietra. To zupełnie normalne.
Marcelinka otworzyła szerzej oczy. Dentystka, która boi się dentysty? To było zaskakujące.
– Tak? – szepnęła.
– Serio! – potwierdziła lekarka z uśmiechem. – Ale wiesz co? Odkryłam, że strach jest mniejszy, kiedy wiem, co się będzie działo. Chcesz, żebym ci wszystko pokazała, zanim zaczniemy?
Marcelinka skinęła głową, czując, jak supeł w brzuchu zaczyna się powoli rozluźniać. Pani doktor pokazała jej małe lusterko, którym ogląda się ząbki, dmuchawkę do powietrza, a nawet wiertełko. Mówiła spokojnie, z cierpliwością, i odpowiadała na każde pytanie Marcelinki.
Okazało się, że dziewczynka ma w jednym ząbku dziurkę, którą trzeba było oczyścić. Kiedy doktor Monika wzięła do ręki jedno z narzędzi do borowania, serce Marcelinki znów zaczęło bić szybciej.
– Wiem, że ten dźwięk nie jest przyjemny – powiedziała lekarka, widząc jej minę. – Będę delikatna. Jeśli poczujesz, że potrzebujesz przerwy, podnieś rękę, dobrze?
Podczas zabiegu doktor Monika cały czas zagadywała Marcelinkę. Kiedy coś mogło być nieprzyjemne, uprzedzała ją o tym. Dziewczynka wciąż czuła lekki niepokój, ale nie był to już taki paraliż jak wcześniej. Czuła się zaopiekowana.
Gdy leczenie dobiegło końca, a dziura została zalepiona plombą, Marcelinka poczuła ogromną ulgę i dumę, że dała radę wysiedzieć na tym fotelu.
– Byłaś bardzo dzielna! – powiedziała lekarka, wręczając jej naklejkę z uśmiechniętym ząbkiem.
Wychodząc z gabinetu, Marcelinka uśmiechała się od ucha do ucha. Mama patrzyła na nią ze zdumieniem i ulgą.
– I jak było, kochanie?
– Szczerze? - zapytała Marcelinka, która jeszcze mówiła niewyraźnie, bo miała wacik w buzi. – Nie będzie to moje ulubione miejsce, ale pani doktor jest najlepsza na świecie!
W drodze do domu dziewczynka czuła, jak w jej sercu rozkwita kolejne magiczne odkrycie. To była magia odwagi! I tego, że życzliwość drugiego człowieka może sprawić, że pokonamy swój największy lęk. Pani doktor pokazała Marcelince, że nawet w najtrudniejszych sytuacjach odrobina ciepła drugiej osoby może zdziałać cuda.
Sobota rozbłysła słońcem tak jasnym i ciepłym, jakby chciała wynagrodzić wszystkie poprzednie pochmurne dni. Marcelinka obudziła się pełna energii. Dobrze, że najgorsze (dentysta) już za nią. Tylko jeden dzień dzielił ją od końca misji z tajemniczego listu! Czuła, że z każdym odkryciem staje się odważniejsza i bardziej uważna na to, co dzieje się dookoła.
Po śniadaniu wybiegła na podwórko, gdzie czekali na nią Tosia, a także bliźniaczki oraz Piotruś. Czyli koledzy z klasy, z którymi na początku miło nie było, ale na szczęście się dogadali.
– Bawimy się w podchody! – zarządziła Tosia, która jak zwykle miała już gotowy plan. – Dzielimy się na dwie drużyny. Ja i bliźniaczki kontra Marcelinka i Piotrek! Nasza drużyna chowa skarb, a wy szukacie po znakach!
Zabawa zaczęła się pełną parą. Słońce tego dnia grzało, a śmiech dzieci roznosił się echem po okolicy. Drużyna Tosi rysowała kredą strzałki na chodniku, ukrywała karteczki z zagadkami pod kamieniami i zostawiała ślady z patyków. Marcelinka i Piotruś z zapałem tropili ich wskazówki, piszcząc z radości przy każdym kolejnym odkryciu. Było gwarno, wesoło i beztrosko. Marcelinka prawie zapomniała o swojej misji, tak bardzo pochłonęła ją zabawa.
W pewnym momencie, gdy dzieci były już blisko rozwiązania zagadki, rozległa się syrena strażacka. Dźwięk był coraz głośniejszy, aż w końcu czerwony wóz z migającymi światłami przemknął pobliską ulicą. Za kierownicą siedział nie kto inny jak tata Tosi, który pomachał im szybko, zanim wóz zniknął za rogiem.
Dzieci na chwilę przerwały zabawę, patrząc za odjeżdżającym wozem.
– Ciekawe, co się stało – mruknął Piotruś.
– Pewnie nic groźnego. Tata mówi, że często jeżdżą do małych spraw, jak kot na drzewie albo zalana piwnica… – powiedziała Tosia, ale w jej głosie słychać było nutkę niepokoju. Zawsze tak reagowała, gdy jej tata wyjeżdżał na akcję.
Wrócili do zabawy, ale coś się zmieniło. Ich radość jakby trochę przygasła. Nawet gdy drużyna Marcelinki w końcu odnalazła skarb – kasztanowego ludzika – entuzjazm nie był już tak wielki. Tosia co chwilę spoglądała w stronę ulicy, a jej zwykle roześmiana twarz była poważna.
Marcelinka widziała zmartwienie Tosi. Wiedziała, że jej przyjaciółka bardzo kocha swojego tatę strażaka i zawsze się o niego martwi.
Bliźniaczki i Piotruś stali niepewnie, nie wiedząc, co robić. Atmosfera zrobiła się ciężka od smutku i niepokoju. Marcelinka poczuła, jak ogarnia ją bezradność. Co mogła zrobić? Jak pocieszyć Tosię?
Podeszła do niej i delikatnie ją przytuliła. Potem usiadła obok na ławce.
– Twój tata jest bardzo dzielny, Tosiu – powiedziała cicho. – Jest najlepszym strażakiem w naszym mieście, ale wiem, że i tak się martwisz, bo go bardzo kochasz.
Tosia pociągnęła nosem i spojrzała na przyjaciółkę. Marcelinka wzięła do ręki kawałek pomarańczowej kredy i na chodniku, tuż przed ławką, zaczęła rysować słońce. Potem dorysowała mu zabawne okulary i wielki kapelusz.
– Patrz, Tosiu! – zawołała. – To słońce specjalnie dla ciebie i twojego taty! Żeby szybko wrócił i żeby wszystko było dobrze!
Bliźniaczki i Piotruś też chwycili za kredę. Angelika dorysowała słońcu kolorową tęczę, Natalia chmurki w kształcie serduszek, a Piotruś czerwony wóz strażacki z uśmiechniętym tatą Tosi za kierownicą. Chodnik przed ławką zamienił się teraz w kolorowy obrazek.
Tosia podniosła głowę i spojrzała na rysunki. Na jej ustach pojawił się delikatny, nieśmiały uśmiech. Nie przypominał jeszcze zwykłego szerokiego uśmiechu Tosi, ale było już blisko.
– Dziękuję, fajny bazgroł – prychnęła w swoim stylu, ale jej głos był już trochę mocniejszy.
Przez następną godzinę dzieciaki rysowały kredą różne obrazki, opowiadając sobie miłe historie i próbując rozproszyć smutek Tosi. Marcelinka czuła, że robią coś ważnego. Coś magicznego. Tworzyli razem „bezpieczne miejsce” w tej trudnej dla Tosi chwili.
I wtedy, gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, na podwórku pojawił się nie kto inny jak tata Tosi! Trochę okopcony i zmęczony, ale cały i zdrowy. Uśmiechał się szeroko.
– Wszystko pod kontrolą! – zawołał, a Tosia z piskiem rzuciła mu się na szyję.
Radość, jaka wybuchła na podwórku, była ogromna. Nawet mama Marcelinki wybiegła na balkon, uśmiechając się serdecznie.
– Zapraszam jutro najlepszego strażaka w mieście na pyszne ciasteczka! – zawołała wesoło. Dzieciaki klaskały ze szczęścia.
Marcelinka patrzyła na szczęśliwą Tosię, na jej tatę bohatera, na kolorowe rysunki na chodniku. I zrozumiała. Dzisiejsza magia kryła się w przyjaźni. W życzliwości dzieci, które próbowały ją pocieszyć. We wsparciu bliskich, które może przezwyciężyć smutek. Magia była we wspólnej sile, która pozwalała zachować nadzieję i znaleźć promyk słońca nawet wtedy, gdy nadciągały chmury.
„Szósty dzień, szósta magiczna rzecz” – pomyślała, czując ciepło w sercu. Już tylko jeden dzień. Co przyniesie niedziela? Marcelinka czuła, że jest gotowa na wszystko. Bo wiedziała już, że największa magia kryje się w ludzkich sercach.
Ta niedziela była wyjątkowa. Była bowiem ostatnim dniem wyzwania z tajemniczego listu. Marcelinka obudziła się rano z poczuciem, że to był naprawdę obfitujący w przygody tydzień. A co czeka ją dzisiaj? Czy magia naprawdę odkryje się na dobre? I kto, motyla noga, stał za tym wszystkim?
Przez pół dnia Marcelinka chodziła jak na szpilkach. Rozglądała się uważnie, nasłuchiwała, próbując wyczuć cień magii. Ale dzień wydawał się… absolutnie zwyczajny. Słońce świeciło, ptaki śpiewały, a mama krzątała się po domu, przygotowując coś ciepłego do jedzenia.
Po południu, gdy Marcelinka bawiła się klockami z Beniem, do drzwi zapukali Tosia i jej tata, który – tak jak obiecał – wpadł z córeczką na ciasteczka.
– Cześć, Odkrywczyni Magii! – zawołała Tosia z uśmiechem. – Gotowa na wielki finał? Masz już swoją siódmą magiczną rzecz?
Marcelinka westchnęła.
– Właśnie nie… Może ten list to jednak był żart?
Tosia usiadła obok na dywanie.
– No co ty! Przecież przez cały tydzień znajdowałaś niesamowite rzeczy! Tęczowy ślad ślimaka, przeprosiny Piotrka, burza w słoiku, pomoc pani w autobusie, życzliwa dentystka, nasze rysunki na chodniku… To wszystko było magiczne! A może dzisiejsza magia jest po prostu dobrze ukryta?
W tym momencie do pokoju weszła mama Marcelinki, trzymając w ręku małą ozdobną szkatułkę. Uśmiechała się tajemniczo.
– Marcelinko, pamiętasz ten list, który znalazłaś tydzień temu?
Serce Marcelinki zabiło mocniej.
Mama otworzyła szkatułkę. W środku, na aksamitnej poduszeczce, leżał… drugi list. Wyglądał podobnie – pożółkły papier, atrament w kolorze leśnych jagód, fantazyjne litery, choć trochę inne.
– Nie mam pojęcia, kto napisał ten pierwszy, ale dla mnie to też magia… Bo dzięki niemu zobaczyłam, jaka jesteś wyjątkowa. Masz w sobie ogromną wrażliwość. To wielki dar, ale wiem, że czasem bywa ci z tym trudno. Świat potrafi być głośny i przytłaczający dla kogoś o tak wielkim sercu. Chciałabym ci pokazać, że wrażliwość to nie słabość, a supermoc. Twoja własna, osobista magia…
Marcelinka wpatrywała się w mamę bez słowa.
– To, jak przez tydzień świadomie szukałaś dobra, piękna i życzliwości wokół siebie, było piękne. Zobaczyłaś, że magia nie kryje się w czarach i zaklęciach, ale w małych, codziennych gestach. W pięknie przyrody, w ludzkiej dobroci, w kreatywności, w sile uśmiechu i w pomaganiu innym. A przede wszystkim… w tobie samej. Dlatego napisałam ci swój, prosto z serca…
Mama podała Marcelince drugi list, który dziewczynka drżącymi palcami rozwinęła.
Droga Marcelinko, Moja Mała Odkrywczyni Magii!
Jeśli czytasz te słowa, to znaczy, że udało Ci się wypełnić misję. Przez ostatnie siedem dni szukałaś magii i znalazłaś ją. Bo prawdziwa magia to nie sztuczki ani czary.
Prawdziwa magia to Twoja WRAŻLIWOŚĆ, która pozwala Ci dostrzec tęczowy ślad ślimaka.
Prawdziwa magia to Twoja ŻYCZLIWOŚĆ, dzięki której umiesz podzielić się instrumentami z kimś, z kim miałaś na pieńku.
Prawdziwa magia to Twoja TWÓRCZOŚĆ, która potrafi wyczarować burzę w słoiku i rozproszyć smutek braciszka.
Prawdziwa magia to Twoje DOBRE SERCE, które każe Ci pomóc nieznajomej osobie w autobusie.
Prawdziwa magia to Twoja ODWAGA, by stawić czoła strachowi, gdy spotykasz kogoś życzliwego.
Prawdziwa magia to Twoja EMPATIA, która potrafi wyczarować uśmiech nawet w trudnych dla kogoś chwilach.
A dzisiejsza, siódma magia? To MIŁOŚĆ. Miłość, którą nosisz w sobie i którą dzielisz się z innymi. Miłość, którą ja, Benio i Twoi przyjaciele czujemy do Ciebie każdego dnia.
Widzisz, kochanie? Magia była w Tobie przez cały czas. Musiałaś tylko ją w sobie odkryć i uwierzyć w jej moc. Nigdy o tym nie zapominaj. Jesteś magiczna.
Twoja kochająca Mama
Łzy napłynęły Marcelince do oczu, ale tym razem były to łzy szczęścia i wzruszenia. Przytuliła się mocno do mamy.
– Och, mamo… – szepnęła. – To najpiękniejsza magia na świecie.
Tosia patrzyła na nie z uśmiechem i sama przytuliła się do taty.
– Twoja mama to dopiero ma pomysły! – zawołała.
Marcelinka poczuła, jak wielki ciężar spada jej z serca, a jednocześnie wypełnia ją szczęście. Wszystkie te dni, wszystkie te małe odkrycia nabrały teraz nowego, głębszego sensu. Ten list to był chyba najpiękniejszy prezent, jaki dziewczynka kiedykolwiek dostała od mamy. Piękniejszy niż każda lalka czy każda maskotka sówka, które Marcelinka miała w pokoju. Ten list to był jej największy skarb i Marcelinka obiecała sobie, że do końca życia będzie go miala gdzieś blisko siebie.
Tego popołudnia nie było fajerwerków ani znikających królików. Ale dla Marcelinki była to magia. Magia zrozumienia, akceptacji i miłości. Magia, która pokazała jej, że nawet jeśli świat czasem wydaje się trudny, ona ma w sobie siłę, by stawić mu czoła.
Dziewczynka wiedziała, że chociaż misja dobiegła końca, jej poszukiwanie magii w codzienności będzie trwało nadal.
Tylko kto był autorem tego listu? Miesiącami ani Tosia, ani Marcelinka nie mogły rozwiązać tej zagadki. Już prawie straciły nadzieję, że kiedykolwiek na to wpadną. Aż któregoś dnia, kiedy dziewczynki bawiły się w mieszkaniu Tosi w chowanego, nagle Tosia dostrzegła na biurku taty… pióro wieczne… nie uwierzycie… z jagodowym atramentem. Dziewczynki zaczęły się zastanawiać, o co tu chodzi. Zupełnie nie wiedziały, czemu tata Tosi wysłał do Marcelinki ten list. Czemu nie do Tosi? Tosia zrobiła się nawet trochę zazdrosna i zła. Obie poczekały, aż tata wróci z pracy, żeby wyciągnąć z niego prawdę.
A ta okazała się dość zaskakująca. Tata początkowo coś kręcił, ale widząc, jak dziewczynki są uparte, w końcu przyznał, że faktycznie to on napisał ten list… Ale nie był on adresowany do Marcelinki, tylko do jej mamy.
– Do mojej mamy? – powtórzyła Marcelinka zdumiona. – Ale czemu?
– Żeby uwierzyła, że magia naprawdę kryje się w każdym dniu. I warto doceniać każdy dzień, w którym jesteśmy razem z wami, z dziećmi. Dorośli czasem, tak jak i wy, muszą dostrzec odrobinę magii w szarej codzienności – westchnął kochany tata strażak.
Moim czterem Aniołkom, które czuwają nade mną każdego dnia: Marzence, Ani, Reni i Kaziowi
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Spis treści
Magia wrażliwości
Magia życzliwości
Magia twórczości
Magia dobroci
Magia odwagi
Magia przyjaźni
Magia miłości
Zakończenie
Okładka
Strona tytułowa
Prawa autorskie
Spis treści
Meritum publikacji