Mapy naszych spektakularnych ciał - Maddie Mortimer - ebook

Mapy naszych spektakularnych ciał ebook

Mortimer Maddie

4,8

Opis

Cała rzecz z ciałami polega na tym: są niewiarygodnie łatwym łupem na żer i nikt niczego nie podejrzewa.

Wróciło. To jedno słowo może zmienić całe życie.
Lia wraz z mężem Harrym i córką Iris są całkiem szczęśliwą rodziną. Do czasu, gdy diagnoza lekarska burzy ich poukładany świat. Nie jest łatwo zaakceptować chorobę brzmiącą jak wyrok, a jednocześnie budować relację z nastoletnią córką, kiedy ma się świadomość, że nie zostało zbyt wiele czasu.
Choć Lia czuje wsparcie męża, są w jej życiu pewne sprawy i ludzie, z którymi musi zmierzyć się sama. Czy możliwe jest, aby zostawić przeszłość za sobą, skoro komórki naszych ciał zapamiętują wszystko, co się wydarzyło? I jak odejść pogodzonym, kiedy wcale nie jesteśmy gotowi, aby pożegnać się ze światem?

Zaskakujący debiut Maddie Mortimer był nominowany do Nagrody Bookera, Goldsmiths Prize, Dylan Thomas Prize oraz Sunday Times Prize. Został nagrodzony Desmond Elliot Prize. „Time”, „The New Yorker” i „The Wall Street Journal” nazwały go powieścią roku.


Fascynująca powieść o ludziach takich, jak my i ciałach takich, jak nasze. Czytałem z narastającą ciekawością i podziwem dla autorki. Po przeczytaniu ogarnęło mnie dziwaczne uczucie, strach i olśnienie zarazem.
Łukasz  Barys

Tę książkę można czytać na wiele sposobów, warstwa po warstwie, aż dotrzemy do sedna… choroby. Niezwykłość lektury polega na tym, że nie da się jej streścić. Trzeba ją czytać uważnie jak mapę pełną tajemnic.
Krystyna Kofta

Czy język, którym się piszę książkę, może uratować przed śmiercią osobę, którą się kocha? Powieść Mortimer to eksperyment ze wskrzeszania umarłych – a jego rezultat wcale nie jest przesądzony! Ta książka przypomina mi pudełko na sekrety, które trzyma się pod łóżkiem i całuje się je przed snem (z obu stron).
Dorota Kotas

Macie w rękach książkę o układaniu słów w kształty, poszukiwaniu ich. Macie w rękach –  bo wszystkie słowa o chorobie, miłości, cielesności, pożądaniu są boleśnie namacalne w tym świecie, tak przenikliwie realistycznym, że tylko nowotwór jest poetą. Trzymajcie tę książkę mocno.
Zośka Papużanka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 443

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dapikus

Dobrze spędzony czas

Oryginalna w konstrukcji, odrealniona proza niosąca duży ładunek emocjonalny. O tym jak poczęcie rozpoczyna umieranie, jak Bóg budzi diabła, a rak przemawia głosem
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Maps of Our Spec­ta­cu­lar Bo­dies
Co­py­ri­ght © Mad­die Mor­ti­mer 2022 Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2023 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Agnieszka Wa­lu­lik, 2023
Re­dak­torka ini­cju­jąca • Pau­lina Sur­niak
Re­dak­torka pro­wa­dząca • We­ro­nika Ja­cak
Mar­ke­ting i pro­mo­cja • Ka­ta­rzyna Koń­czal
Re­dak­cja • Ga­briela Nie­miec
Ko­rekta • Agata Ton­dera, Anna Gą­dek
Ad­ap­ta­cja pro­jektu wnę­trza, skład i ła­ma­nie • Ka­mil Gor­licki
Pro­jekt okładki • Vi-An Nguyen
Ilu­stra­cja na okładce • © Ro­cio Mon­toya
Ad­ap­ta­cja okładki i stron ty­tu­ło­wych • Magda Bloch
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67891-13-4
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

To­bie, Mamo

.

je­den

Ja

Ja, tu­szu tknie­nie, my­śli mgnie­nie, wy­szarp­nę­łom się u jej po­czątku; nie więk­sze od ka­pi­lary, nie mą­drzej­sze od kan­ta­lupy, z cał­kiem opty­mi­styczną wi­zją tego, jak się po­to­czy moje ży­cie. Od tam­tej pory po­bo­le­wam na jej po­brze­żach. Na­pa­wa­łom się swym bo­so­sto­pym-po-par­kie­cie-prze­my­ka­niem – skąd daw­niej kar­miła, po­tąd, gdzie wa­rzy się jej ciało; sma­ko­wa­łom, za­dra­ski­wa­łom, prze­cie­ka­łom, prze­żu­wa­łom tkanki, za­ka­marki, wę­zły, ko­ści i fałdki tak bar­dzo, tak do­brze, tak mocno, że te­raz czuję się tu jak u sie­bie.

To być może nie­unik­nione, że po tak dłu­gim okre­sie za­czy­nam od­czu­wać pewne nie­za­do­wo­le­nie z faktu wła­snego ist­nie­nia. Nie­ła­two to przy­znać. Ale przy­pusz­czam, że tu­ry­stykę ka­ta­stro­falną można upra­wiać tylko do czasu – po­tem za­czyna się wda­wać stare okrutne en­nui. Grecy jed­nakże ma­wiali, że na po­czątku było wła­śnie znu­dze­nie. Bo­go­wie ule­pili ludz­kość z jego czar­nej, po­zba­wio­nej ży­cia sko­rupy, a to oczy­wi­ście brzmi za­chę­ca­jąco.

Dzi­siaj wdra­pię się może po szcze­bel­kach jej krtani lub po­brzdą­kam w tcha­wicę ni­czym w sztabki ksy­lo­fonu, albo też zgo­tuję czy cofnę ja­kąś tam wła­sną wielką zgrozę, bo cała rzecz z cia­łami po­lega na tym: są nie­wia­ry­god­nie ła­twym łu­pem na żer i nikt ni­czego nie po­dej­rzewa.

Aż wresz­cie, oczy­wi­ście, ktoś za­cznie. A wtedy, oczy­wi­ście,

już nie są.

Po­czą­tek końca

Z po­czątku końca Lia za­pa­mię­tała dwie rze­czy.

Pierw­sza: ile mi­nęło czasu, za­nim zmie­niły się świa­tła.

Druga: fakt, że nikt nie zgi­nął.

Stała o jedno przej­ście dla pie­szych od miej­sca, do któ­rego zmie­rzała, w jej pul­sie tęt­nił rytm mia­sta, dzień drep­tał w po­śpie­chu ku go­dzi­nom szczytu. Jej zmy­sły wy­da­wały się nie­ty­powo wy­czu­lone. Może to nerwy tak je po­roz­sie­kały. To było miłe. Miła od­miana. Że czuła się taka od­sło­nięta, taka żywa, gdy stała na tym czer­wo­nym świe­tle i cze­kała, aż świat się od­pau­zuje.

Ja­kiś męż­czy­zna w przy­cia­snym gar­ni­tu­rze wes­tchnął ciężko i za­trzy­mał tak­sówkę.

Dwie ko­biety roz­ma­wiały gło­śno przez te­le­fony, okrawki ich roz­mów wwier­cały jej się w kark; No więc ja mu na to, że nic nie po­ra­dzisz, mó­wię, skoro się tak czu­jesz. Za­re­zer­wo­wa­łam wi­zytę na ju­tro na czter­na­stą trzy­dzie­ści, w lo­dówce zo­sta­wi­łam resztki za­pie­kanki, mo­żesz so­bie od­grzać w mi­kro­fali. Nie­stety, płat­ność wy­łącz­nie kartą. Nie wrócę późno. Boże, za­wsze mam ta­kie wy­rzuty su­mie­nia. Tylko pa­mię­taj, na­karm kota.

Lia uszczyp­nęła się w ak­sa­mit płatka usznego i za­częła roz­my­ślać o tra­ge­dii.

Który to po­eta stwier­dził, że trwałe po­czu­cie tra­ge­dii

może pod­trzy­mać czło­wieka w przej­ścio­wych okre­sach ra­do­ści?

Który to fi­lo­zof po­wie­dział, że

wszyst­kie tra­ge­die roz­po­czy­nają się od

po­dziwu god­nego spo­koju?

Dzień był pe­łen zgiełku.

Zda­wało się, że wszy­scy są o se­kundę od ka­ta­strofy.

Pa­sek przy płasz­czu pew­nej ko­biety od­bi­jał się od szprych jej ro­weru. Liczba wy­pad­ków ro­we­ro­wych wzra­sta w sta­łym tem­pie pięt­na­stu pro­cent na rok. Po­nad cztery i pół ty­siąca z nich koń­czy się śmier­cią lub po­waż­nymi ob­ra­że­niami – na­pi­sano we wczo­raj­szej ga­ze­cie. Mia­sto cią­gle prze­trze­bia po­pu­la­cję, na każ­dym rogu tra­ge­dia, po­my­ślała Lia, gdy w ja­kimś otwar­tym oknie po­ja­wił się pulchny brzu­szek nie­mow­laka – prze­le­ciała wzro­kiem po pię­trach, li­cząc je z za­ci­śnię­tymi zę­bami, a tym­cza­sem za­chwy­cony bo­bas wy­chy­lił na ze­wnątrz mlecz­no­białą główkę i oparł się pa­lusz­kami o pa­ra­pet.

Cztery pię­tra. Upa­dek byłby z czte­rech pię­ter.

Fluor jest bla­do­żółty, chlor żół­to­zie­lony, a brom czer­wo­no­brą­zowy.

Dziew­czyna w gra­na­to­wym szkol­nym mun­durku za­częła gło­śno po­uczać ko­le­żankę na te­mat pier­wiast­ków.

Bo im ni­żej scho­dzisz, tym flu­orowce ro­bią się ciem­niej­sze.

Lia za­uwa­żyła, że dziew­czyna ma pro­ste, gę­ste rzęsy, które prze­pla­tały się, gdy mru­gała, i pro­fil pe­łen rzad­kiej, mło­dzień­czej urody; taki, co to wy­róż­niał się na tle masy twa­rzy nie­cier­pli­wią­cych się na przej­ściu, i jak to trudno – po­my­ślała – jak to trudno nie dać się roz­pro­szyć cze­muś pięk­nemu.

Nie­mow­lak w oknie znik­nął. Okno się za­mknęło. Na­tu­ral­nie po­czuła ulgę.

Za­czerp­nęła mocny, głę­boki od­dech przez nos, sku­pia­jąc się na roz­cią­ga­niu się że­ber, na otwie­ra­niu się klatki pier­sio­wej, i wstrzy­mała go. Uwię­ziła. Skwier­czące cie­pło ben­zy­no­wego po­wie­trza. Mi­nęły dwa lata, od­kąd ostat­nio szła tymi uli­cami. Prze­cho­dziła przez to przej­ście dla pie­szych. Dwa lata, od kiedy sie­działa i pa­trzyła na skan swo­jego ciała i mó­zgu, przy­pięty do pod­świe­tlo­nego ekranu i uka­zu­jący ciemną plamkę pły­wa­jącą w oko­licy środka. To ciało mo­dze­lo­wate, po­wie­dział wtedy le­karz. Nie ma się czym przej­mo­wać (po­zwo­liła, aby ten prze­cią­gły, prze­pyszny od­dech uciekł jej przez usta), to tylko grube spo­idło łą­czące jedną pół­kulę z drugą.

W ru­chu sa­mo­cho­do­wym po­ja­wiła się luka. Wy­raźna ścieżka łą­cząca jedną stronę ulicy z drugą. Świa­tło na­dal się nie zmie­niło. Ja­kiś męż­czy­zna o ma­to­wej ce­rze po­sta­no­wił za­ry­zy­ko­wać, więc dziew­czyna w szkol­nym mun­durku też wy­strze­liła na jezd­nię, cią­gnąc za sobą ko­le­żankę. W tej sa­mej chwili wzrok Lii przy­warł do sa­mo­chodu, który wy­jeż­dżał wła­śnie zza za­krętu, pę­dził przez po­po­łu­dnie. Lia uj­rzała wy­pa­dek, nim jesz­cze do niego do­szło, po­czuła jego moż­li­wość zwa­la­jącą się na jej płuca, tak jak ulewa na­ra­sta cre­scen­dem w coś wię­cej niż zwy­kły deszcz.

Gar­dłowy pisk ha­mo­wa­nia. Zwol­nione pla­śnię­cie zde­rze­nia z ma­szyną. Ugię­cie się chu­dych ko­lan, gdy ciało dziew­czyny ude­rzyło o be­ton. Lia po­czuła, jak czas się za­gina, se­kundy na­kła­dały się jedna na drugą. O Boże, wy­chry­piał gło­śno te­le­fo­niczny głos przy jej uchu, lecz za­nim zdą­żyła się przyj­rzeć, scenę za­lało mro­wie lu­dzi, wszy­scy na­pie­rali, pchali się na wi­zję ma­sa­kry, ci­snęli jak przy­mie­ra­jące gło­dem szczury do nie­spo­dzie­wa­nych okru­chów.

Lia miała ochotę zwy­mio­to­wać.

Dziew­czyna nie żyła. Lia była tego pewna. Po pro­stu to czuła; nowy chłód w po­wie­trzu, spo­wol­nie­nie chmur, za­wrotną zmianę, jaka za­cho­dzi w at­mos­fe­rze, gdy na taki zwy­kły dzień spada tra­ge­dia. Tłum zda­wał się na­mna­żać, a Lia mo­gła my­śleć wy­łącz­nie o tym, że...

ta dziew­czyna już ni­gdy nie opo­wie ro­dzi­com, jak jej mi­nął dzień. Już ni­gdy nie bę­dzie zda­wała eg­za­minu z che­mii ani się nie za­ko­cha, ani nie do­wie się, ja­kie to uczu­cie, gdy do­pad­nie cię wy­jąt­kowo wredne za­pa­le­nie cewki mo­czo­wej; nie wy­je­dzie do Man­che­steru na stu­dia me­dyczne, nie zo­sta­nie le­karką i nie dane jej bę­dzie ura­to­wać czy­je­goś ży­cia, i być może w nad­cho­dzą­cych la­tach inni lu­dzie też umrą wła­śnie z po­wodu tego jed­nego mo­mentu, z po­wodu męż­czy­zny o ma­to­wej ce­rze, który prze­biegł przez ulicę, więc młoda, do­bra z pier­wiast­ków dziew­czyna w gra­na­to­wym szkol­nym mun­durku za szybko wy­bie­gła na jezd­nię, a Lia pa­trzyła, jak cały roz­mi­go­tany po­ten­cjał jej ży­cia roz­pala się na­gle i ga­śnie, ot tak.

Wy­obra­ziła so­bie, jaką po­czu­łaby zgrozę, gdyby po­de­szła, na­chy­liła się po­społu z resztą szczu­rów, ła­god­nie od­gar­nęła włosy z twa­rzy dziew­czyny i od­kryła, że to Iris, jej Iris o oczach do­szczęt­nie wy­zu­tych z ży­cia.

Ciało w do­sko­na­łym po­rządku!, po­wie­dział wtedy le­karz. I zdrowy, szczę­śliwy mózg!

Jakby w ogóle ist­niało coś ta­kiego.

Tłum lekko się roz­stą­pił, więc Lia mo­gła wresz­cie doj­rzeć dziew­czynę, która pod­no­siła się już na nogi, zu­peł­nie jak Iris, gdy miała trzy czy cztery latka i się prze­wró­ciła. Nic mi nie jest, mó­wiła, otrze­pu­jąc się, cała i zdrowa. Ktoś za­pro­po­no­wał, że zbada jej ko­lana. Nic mi nie jest, po­wtó­rzyła, tylko gło­śniej i twar­dziej, z twa­rzą za­ró­żo­wioną od szoku.

Lia nie mo­gła w to uwie­rzyć. Na­tu­ral­nie po­czuła ulgę. Ale też –

ociu­pinkę roz­cza­ro­wa­nia.

Ko­le­żanka dziew­czyny spro­wa­dziła ją z po­wro­tem na bez­pieczny chod­nik i obie za­częły za­no­sić się śmie­chem jak hi­ste­ryczki. Strasz­liwy od­głos od­da­lił się skłę­bioną chmurą w bru­talne mia­sto. Ga­pie ro­ze­szli się szybko, nie­zręcz­nie, wzno­wili swoje wę­drówki, za­wsty­dzeni wła­snym ape­ty­tem na krew, a Lia po­czuła, jak wszystko do­okoła po­woli sty­gnie i się uspo­kaja. Jej umysł za­czął zbie­rać to, co prze­lot­nie się roz­sy­pało, a świa­tła zmie­niły się z chlo­ro­wych na flu­orowe, po­tem na ja­sną bro­mową czer­wień, i świat zszedł

o trzy oktawy

za późno.

Nim do­szła na drugą stronę ulicy,

wpa­dła na

Yeatsa.

Tym po­etą był Yeats.

Fi­lo­zofa na­dal nie mo­gła so­bie przy­po­mnieć.

Jej wzrok nie od­ry­wał się od chod­nika, póki nie do­tarła do szpi­tala.

Le­karz po­wie­dział, że ma złe wie­ści.

Wró­ciło.

Reszty nie usły­szała.

Po­kój wy­zuł się z wszel­kich dźwię­ków.

Po­zo­stał tylko mro­żący chi­chot dziew­czyny, która nie zgi­nęła. Tak słaby, że zrazu pra­wie nie­do­sły­szalny, ale w miarę jak się przy­bli­żał i sta­wał się wy­raź­niej­szy, do­łą­czały do niego inne głosy, głosy wszyst­kich szczę­śli­wych miesz­kań­ców Lon­dynu, któ­rym le­dwo udało się unik­nąć końca, i ni­czym fala ro­snąca w siłę na fali ich la­ment od­bi­jał się od ce­gły i szkła, aż wresz­cie wtar­gnął szcze­liną szpi­tal­nego okna i wy­peł­nił każdy cen­ty­metr sze­ścienny po­miesz­cze­nia:

Pa­dło na cie­bie, Lia.

Nie na nas.

Na cie­bie.

One

One, na­siona jej na­dziei, chóry jej serca, te­raz wy­bu­dzają się wszyst­kie z sze­le­stem.

One, z tymi swo­imi hi­sto­riami, wąt­kami, pie­śniami i re­me­diami, prze­cią­gają się spod mgli­sto-gę­stego koca snu, gdy wieść o moim ma­łym od­kształ­ce­niu sze­rzy się ni­czym po­dmuch wia­tru od trzewi, tnący jak nóż i oczysz­cza­jący at­mos­ferę,

i

mu­szę przy­znać, że na­wet mile mnie to łechce.

W końcu nie da się oszli­fo­wać dia­mentu bez odro­biny tar­cia, a poza tym to w su­mie piękne, jak one po­dry­gują i zie­wają, otrzą­sają się i mla­skają, i po­cią­gają no­sami, mo­kre i ze­sztyw­niałe jak psy wę­szące du­cha,

go­towe bez­par­do­nowo mnie zga­sić.

Jak

Uczu­cia wa­rzą się w róż­nych miej­scach w za­leż­no­ści od ciała. Naj­szczer­sze im­pulsy czło­wieka mogą mieć po­czą­tek w jego rę­kach lub sercu, w pal­cach u nóg, krtani, dło­niach lub udach. Lia naj­pierw od­czu­wała więk­szość rze­czy w żo­łądku.

Przy­kład: gdy po raz pierw­szy po­czuła mi­łość, wszystko za­rzy­gała.

To było w dniu, kiedy ten przy­bysz ob­mył jej stopy. Od­nio­sła wtedy wra­że­nie, że coś bar­dzo głę­boko za­grze­ba­nego gwał­tow­nie prze­dziera się wzdłuż jej błony ślu­zo­wej – i na­gle wy­rzu­cała z sie­bie całą treść żo­łądka na jego zręczne dło­nie, mię­dzy wła­sne drobne palce u stóp. A on na­wet się nie skrzy­wił ani nie wzdry­gnął, tylko znowu za­nu­rzył ręce w wia­drze z wodą i gąbką oczy­ścił jej nogi z wy­mio­cin. Lia otarła żółć z brody, wstała z krze­sła i po­chlu­po­tała po scho­dach na górę do swo­jego po­koju, roz­cie­ra­jąc brzuch pod cienką ba­wełną ko­szulki i za­sta­na­wia­jąc się, jak mu się to udało. Jak mu się udało spra­wić, że od­nio­sła wra­że­nie, jakby prze­czysz­cza­nie się jej ciała było czymś naj­zu­peł­niej zwy­czaj­nym, jakby nie było w tym nic szcze­gól­nie obrzy­dli­wego czy na­wet cie­ka­wego – i po­czuła się za­ra­zem bar­dzo do­strze­żona i bar­dzo mała.

Tak więc nic dziw­nego, że kiedy le­karz ob­wie­ścił jej prze­rzuty raka, Lia do­znała wra­że­nia, jakby coś w jej żo­łądku się prze­bu­dziło. Ta­kie głę­bo­kie, prze­cią­głe jak?, ni­czym wil­cze wy­cie. Le­karz po­pa­trzył jej w oczy ze smut­kiem i po­ki­wał głową, ale tak le­ciutko, jakby zga­dzał się z tymi od­gło­sami ko­tło­wa­nia w jej żo­łądku, jak-jak-ja­ku­ją­cymi na zdradę, któ­rej do­pu­ściło się wła­sne ciało.

W dro­dze do domu zwy­mio­to­wała do ko­sza na śmieci przy sta­cji me­tra. Gę­ste, ró­żowe grudy i ka­wałki śnia­da­nia i lun­chu, kwa­śne i mu­su­jące we fleg­mie. Gdyby tak to wy­star­czyło, po­my­ślała. Gdyby można było zwy­czaj­nie zwy­mio­to­wać guza, wy­grze­bać go jak mo­netę z błota, wy­po­le­ro­wać, opra­wić i po­wie­sić w kuchni obok in­nych ob­raz­ków. Prze­ro­bić na ma­gnes na lo­dówkę za po­mocą tego urzą­dze­nia, które Iris do­stała ostat­nio na Gwiazdkę.

Iris. Iris. Jak ona jej o tym po­wie?

Na uli­cach za­padł nie­spo­ty­kany spo­kój.

W domu Lia wspięła się do bez­piecz­nego azylu na pią­tym schodku, gdzie ni­gdy nie działo się nic god­nego od­no­to­wa­nia, i sie­działa tam przez ja­kiś czas, obej­mu­jąc ko­lana. Szkoda, że nie zgo­dziła się, żeby Harry z nią po­je­chał. Na pewno cze­kał te­raz na jej te­le­fon. Je­dyną rze­czą gor­szą od otrzy­ma­nia ta­kiej in­for­ma­cji była ko­niecz­ność jej prze­ka­za­nia. Po­czuła ci­chą wdzięcz­ność za to, że nie bę­dzie mu­siała pa­trzeć na blask zni­ka­jący z jego oczu, na pa­nikę osia­da­jącą na jego po­licz­kach.

Harry ode­brał już po dwóch dzwon­kach.

No i?

Głos miał ciężki od na­dziei.

Wró­ciło.

Ci­sza.

Kurwa.

Ko­lejna, dłuż­sza ci­sza. Skrzyp­nię­cie roz­grza­nych dłoni Lii, mocno ści­ska­ją­cych po­ręcz.

Otóż to. Kurwa.

Harry był naj­bar­dziej ogar­niętą osobą, jaką Lia w ży­ciu spo­tkała. Aż nie wie­działa, co my­śleć o tej jego czy­stej ludz­kiej do­broci – jej ży­cie za­śmie­cało do­tąd tyle osób, które bez wy­siłku ska­kały z jed­nej skraj­no­ści w drugą, że na­uczyła się spo­dzie­wać pew­nych trud­no­ści.

Ni­gdy ni­czego od niej nie żą­dał. Miał w so­bie taką ła­godną, nie­sforną ener­gię i uśmiech ko­ja­rzący się z otwie­ra­ją­cym się spa­do­chro­nem, i choć sam uwa­żał się za osobę po­śled­nią, która rzadko sta­nowi główną atrak­cję wie­czoru – taką, co to bez­piecz­nie do­wie­zie cię na miej­sce i z po­wro­tem – w rze­czy­wi­sto­ści był po ci­chu nie­zwy­kły i Lia nie mo­głaby so­bie wy­ma­rzyć lep­szego part­nera.

Wy­gramy z tym, oświad­czył na­gle Harry, gło­sem zu­peł­nie jak nie jego, już raz nam się udało i te­raz też się uda.

Ta­kie de­kla­ra­cje ni­gdy nie wy­pa­dały do­brze w jego ustach. Ce­cho­wał się zbyt dużą głę­bią my­śli jak na taką pew­ność, był zbyt wni­kli­wym ob­ser­wa­to­rem świata. Lia sta­rała się nie do­pu­ścić do sie­bie znie­cier­pli­wie­nia.

Harry.

No?

Ku­pił­byś coś na de­ser? Coś ta­kiego, żeby było ta­nie, słod­kie i pu­szy­ste.

Za­śmiał się lekko.

Ku­pię naj­ohyd­niej­szy de­ser, jaki uda mi się zna­leźć, od­parł i tym ra­zem za­brzmiał znacz­nie bar­dziej jak on.

Lia usia­dła na końcu ich łóżka i wy­ry­so­wała kształt jego mowy: pa­górki, za­kręty, mia­rowe wgłę­bie­nia:

Bi­twa każ­dego słowa prze­ciwko jego oko­licz­no­ściom:

No więc od czego roz­pocz­nie się bój? Czy na­dej­dzie ja­kieś ostrze­że­nie, ja­kiś sy­gnał, że już się za­czyna? Gra­nie na rogu? Ro­ze­dr­gano-mo­no­tonny tę­tent na ho­ry­zon­cie,

pro­porce na wie­trze?

W za­ci­szu sy­pialni ro­zej­rzała się za pro­por­cami.

Jej płaszcz zwi­sał bez­wład­nie z kra­wę­dzi drzwi ni­czym wy­pchany i wy­nędz­niały strach na wró­ble, za­tknięty głę­boko w swój uświę­cony spła­che­tek ziemi, ma­cha­niem od­pę­dza­jący świat.

Iris nie­długo bę­dzie w domu. Dzi­siaj był jej pierw­szy dzień w gim­na­zjum. Rano wy­szła, pewna sie­bie jak za­wsze, w no­wym mun­durku: ko­szula, spód­nica, dło­nie i stopy o wiele za duże w ze­sta­wie­niu z resztą drob­nej po­staci, i choć Lia była pod ogrom­nym wra­że­niem, to jed­nak na wi­dok od­cho­dzą­cej córki po­czuła, jakby coś się koń­czyło. Jakby ist­niała moż­li­wość, że Iris już nie wróci.

Ze­szła na dół, żeby otwo­rzyć drzwi wej­ściowe, po­cze­kać na nią w progu. Zsu­nęła buty i skar­petki, by po­czuć pod sto­pami prze­szy­wa­jące zimno ka­mie­nia. Spoj­rzała

na ze­wnątrz i

do góry i po­my­ślała:

Ja...

Ja wcale nie wal­czę. Je­stem stała i nie­ru­choma jak wrze­śniowe niebo, w rów­nej mie­rze ego­cen­tryczna i em­pa­tyczna.

Mi­nęło kilka mi­nut i na dro­dze po­ja­wiła się idąca w pod­sko­kach Iris, z ca­łym świa­tem na grzbie­cie, z po­licz­kami zru­mie­nio­nymi po emo­cjach dnia.

A ty co tu tak cze­kasz?, za­py­tała, wska­ku­jąc jej w ra­miona, i Lia po­czuła, jak ulica wstrzy­muje od­dech, jak wy­pu­czają się jej na­wierzch­nie, jak stop­niowo wy­tłu­miają się za­par­ko­wane auta i sy­ko­mory.

Jak było?

A, no wiesz. Tak jak się spo­dzie­wa­łam.

Iris wzru­szyła ra­mio­nami, jakby w ta­kich zmia­nach nie było nic a nic trud­nego. Ulica wy­pu­ściła po­wie­trze. Lia pa­trzyła, jak Iris na wpół ska­cze przez przed­po­kój – jamę ustną domu – po czym znika za za­krę­tem, w gar­dle, i ogar­nęło ją prze­możne wy­czer­pa­nie pły­nące z ko­cha­nia ko­goś tak bar­dzo jak ona w tej chwili.

W kuchni ob­rały ra­zem wa­rzywa. Iris opo­wia­dała z oży­wie­niem o swoim dniu i pod­sku­by­wała je­dze­nie z lo­dówki, jej zmro­żony śmiech kłę­bił się w ja­skra­wym bla­sku elek­trycz­nego świa­tełka. Może, po­my­ślała Lia, gdyby to ona miała sta­nąć do walki, wszystko ja­koś by się po­to­czyło.

Każdy ma wła­sną za­my­kaną szafkę, a to faj­nie. Bo­isko jest ogromne, cały za­be­to­no­wane. I tyle tam sal i ko­ry­ta­rzy, że aż się po­gu­bi­łam, i to kilka razy. Wszy­scy się krę­po­wali. Po­zna­łam kilka ko­le­ża­nek. Ale naj­dziw­niej­sze były krze­sła.

Krze­sła?

Bo jak na nich sia­dam,

to pra­wie nie się­gam

sto­pami do pod­łogi.

Przed do­mem Harry pa­trzył na Lię i Iris, gdy spo­koj­nie prze­cho­dziły przez kadr fron­to­wego okna. Oczy miał obo­lałe i szkli­ste. Jego po­po­łu­dnie na­brało ta­kiej cia­snoty i wą­sko­ści – od mo­mentu wyj­ścia z uczelni miał wra­że­nie, jakby szedł dłu­gim, pro­stym ko­ry­ta­rzem, i nie było w nim żad­nych za­krę­tów ani au­to­bu­sów, ani scho­dów, ani prze­sto­jów; sam Lon­dyn zda­wał się po­ma­gać mu w po­wro­cie do domu. Dom. Te­raz, kiedy tu do­tarł, nie czuł się na si­łach, aby po­stą­pić choć krok da­lej.

Lia po­wie­działa chyba coś, co nie przy­pa­dło Iris do gu­stu, bo dziew­czynka wbi­jała na­bur­mu­szone spoj­rze­nie w sie­kaną wła­śnie ce­bulę, a może ba­kła­żana, Harry nie wi­dział do­kład­nie. Uwiel­biał, gdy Iris się na­bur­mu­szała: uwiel­biał tę cał­ko­witą prze­mianę jej twa­rzy, to, jak jej czoło się marsz­czyło, a oczy zni­kały w głę­bo­kim cie­niu brwi. Po­tarł gąbki ga­łek ocznych moc­niej, niż na­le­żało, ob­ra­ca­jąc nimi w oczo­do­łach. Za sobą – po­czuł ja­kiś cię­żar. Nie­uchwytny. Cze­ka­jący. Gwał­tow­nie od­wró­cił głowę w stronę rzędu pod­miej­skich do­mów, wpa­tru­jąc się zmru­żo­nymi oczami w wie­czorne cie­nie.

Kiedy Lia do­stała pierw­szą dia­gnozę, wtedy, przed laty, czę­sto mu­siał so­bie po­wta­rzać, że nic się na nich nie czai. Nic ich nie ob­ser­wuje, nie skrada się, żadna be­stia nie szy­kuje się do gwał­tow­nej szarży z ulicy. A mimo to fan­ta­zjo­wał o tym, że wcho­dzi do domu i pie­czę­tuje okna ce­men­tem. Układa przed drzwiami be­to­nowe pu­staki, żeby nie do­pu­ścić świata ze­wnętrz­nego. Zza czer­wo­nego forda fo­cusa są­sia­dów wy­chy­lił się spi­cza­sty lisi nos. Lis po­drep­tał na ci­chych ła­pach przez chod­nik, pra­wie nie zwra­ca­jąc na Harry’ego uwagi. Harry ode­tchnął głę­boko i wsu­nął klucz do zamka, za­sta­na­wia­jąc się, od kiedy to lisy na­brały ta­kiej śmia­ło­ści i który z wy­bra­nych przez niego trzech ta­nich, słod­kich i pu­szy­stych de­se­rów okaże się naj­od­po­wied­niej­szy.

Tej nocy w łóżku, opchany jedną trze­cią wszyst­kich de­se­rów, Harry gła­skał mleczny śro­dek ra­mie­nia Lii – tę część, która bez względu na wiek za­cho­wy­wała nie­zmienną fak­turę i barwę. Lia przez opuszki jego pal­ców wy­czu­wała lęk – wy­czu­wała ostroż­ność i nie­po­kój w jego do­tyku, gdy mam­ro­tał ko­lejne bo­jow­ni­cze ha­sła. Pa­trzyła, jak go za­si­lają, aż nie­spo­dzie­wa­nie usnął. Z cię­ża­rem ciała za­pa­da­ją­cym się głę­biej w ma­te­rac i z do­tkliwą świa­do­mo­ścią wła­snego serca bi­ją­cego w pier­siach się­gnęła po dłu­go­pis przy łóżku. Otwo­rzyła no­tes i le­żąc na boku, z po­licz­kiem wci­śnię­tym w po­duszkę i z drżącą ręką, pi­sała w nim, póki nie za­snęła:

Żo­łą­dek

Skryte w mym naj­cich­szym prze­bra­niu, sku­piam się na pod­glą­da­niu i – ob­ser­wuję ich.

Uta­jone,

pu­ste,

za­du­fane jak bó­stwo.

Bę­dzie tu ro­dzina. Przy­ja­ciele sta­rzy i nowi. Za­kon­ser­wo­wani. Nie­wy­po­wie­dziani. Będą na wpół do­cią­gnięte my­śli, re­kwi­zyty, które so­bie wy­śni, cząstki lu­dzi, któ­rych wy­mi­jała w skle­pach – wszy­scy ścią­gają już w ślad za Za­pa­chem Za­cząt­ków do Żo­łądka, gdzie go­tują się i roz­sie­wają swój swąd jej in­stynkty.

Oczy­wi­ście na ra­zie trudno po­rząd­nie ko­goś wy­czuć przy ca­łym tym ro­ze­dr­gano-mo­no­tonno-tęt­nią­cym zgiełku. Tych ro­gach. Pro­por­cach. Wa­ni­lio­wych me­la­so­wych cze­ko­la­do­wych ser­ni­kach tar­tach bisz­kop­tach, no ale

zro­bię, co w mo­jej mocy.

Akli­ma­ty­za­cja zaj­mie im pew­nie tro­chę czasu. Chcę im po­wie­dzieć, żeby po­za­ty­kali so­bie brudne nosy, po­czuli, jak ci­śnie­nie w na­puch­nię­tych uszach na­ra­sta i pęka, dali oczom czas na oswo­je­nie się z bar­wami walki, z frag­men­ta­rycz­nym ję­zy­kiem od­de­chów i ner­wów, i koń­czyn, tęt­ni­czych po­to­ków prze­wo­dów dróg za­cięć i po­wi­do­ków.

(Ale nie)

Chcę draż­nić się z nimi i mó­wić: tylko po­woli,

tylko bez po­śpie­chu, tylko mi uwierz­cie;

tu­taj go­dziny są ela­styczne; kpią i się sprę­żają, na­gi­nają i skła­dają.

(Ale nie)

Chcę krzy­czeć i śpie­wać i drzeć się jak w ką­sa­ją­cym sło­nym wie­trze: We­lcome! Be­nve­nuti! Herz­lich Wil­l­kom­men! Bie­nve­nue!

Płasz­cze zo­staw­cie przy wej­ściu, czapki na sto­ja­kach, buty w przej­ściu. Boże mój, ja­kież wy ma­cie szczę­ście, że mo­że­cie tu być!

Ra­nek

Lia obu­dziła się obok wiel­kiej czar­nej dziury. Nocą tusz z dłu­go­pisu po­woli wy­ciekł na jej po­ściel. Zsu­nęła się z łóżka i sta­nęła przed du­żym lu­strem, by na sie­bie po­pa­trzeć. Z od­bi­cia spo­glą­dała na nią ja­kaś pa­pie­rowa osoba po­kryta li­te­rami – Lia we śnie prze­to­czyła się na swój no­tes, który od­ci­snął się na jej ra­mie­niu i twa­rzy.

Przy śnia­da­niu Iris oświad­czyła:

Jak do­ro­śniemy, po­win­ny­śmy spra­wić so­bie iden­tyczne ta­tu­aże.

Miała na­wyk czę­stego uży­wa­nia liczby mno­giej.

Tak my­ślisz?

Tak.

Na łok­ciach, o ta­kie.

Po­ka­zała pal­cem nie do końca wy­tarte „prz” „eżyć”.

Lia od­krę­ciła ra­mię, żeby się le­piej przyj­rzeć. Skóra na jej łok­ciach była wy­schnięta i tusz wnik­nął w głę­bo­kie li­nio­wane wzorki.

Chyba trudno by­łoby zro­bić ta­tuaż na łok­ciu.

No, może na twoim, bo ty masz ta­kie łu­sko­wate i ob­wi­słe.

Lia chciała się ro­ze­śmiać, ale stwier­dziła, że nie po­trafi.

Iris wie­działa, że to było okrutne. Chciała, żeby wy­szło za­baw­nie, a wy­pa­dło okrut­nie. Po­czuła ogromną iry­ta­cję na samą sie­bie.

Za­wsze tak trudno było to na­pra­wić – tak trudno było ogrzać chłód, który prze­ta­czał się przez kuch­nię jak zmarszczki fal po je­zio­rze, gdy rzu­cała ja­kiś bez­myślny ko­men­tarz.

Na­chy­liła głowę i po­ca­ło­wała Lię w ło­kieć.

To mój ulu­biony ło­kieć na ca­łym świe­cie, po­wie­działa bar­dzo ci­cho, a Lia wo­la­łaby, żeby tego nie zro­biła, bo je­dyną rze­czą, która przy­pra­wiała ją o sil­niej­sze uwie­ra­nie w żo­łądku niż bez­tro­ska bru­tal­ność córki, była jej zdu­mie­wa­jąca sa­mo­świa­do­mość. Iris w wieku dwu­na­stu lat była może naj­mą­drzej­szą osobą, jaką Lia w ży­ciu spo­tkała.

Idź umyć zęby, po­wie­działa, tylko że głos jej się za­ła­mał przy sło­wie umyć, tak że wy­pa­dło to bar­dzo sła­bo­wi­cie. Ni­gdy nie przy­cho­dziło jej to od­ru­chowo. Ma­cie­rzyń­stwo. Ta cała sztuczka z wy­cią­ga­niem dni jak z rę­kawa. Jed­nak sta­rała się – w więk­szość po­ran­ków – wy­naj­dy­wać drobne przy­jem­nostki w za­kąt­kach, do któ­rych jej wła­sna matka na­wet nie za­glą­dała. Nie po­zwo­lić, żeby Iris do­świad­czyła owego nu­żą­cego braku ra­do­ści, jaki Lia od­czu­wała, gdy była młoda.

Słu­chała od­głosu skar­pe­tek córki, fio­le­to­wych ze wzor­kiem pla­net, gdy zsu­wały się po scho­dach. Jej śli­zga­nia się po par­kie­cie, kiedy szu­kała bu­tów. Być może ona, Lia, była po pro­stu trud­niej­sza do ko­cha­nia, z tą swoją dziw­no­ścią, skry­to­ścią, tym wcze­snym uta­jo­nym gnie­wem. Być może – my­ślała, gdy wszedł Harry, po­gwiz­du­jąc pierw­sze nie­składne nuty cze­goś, co brzmiało jak Desz­czowa pio­senka, Iris zaś wci­skała stopy w buty bez roz­su­wa­nia sznu­ró­wek – cię­żar winy można było roz­bić na czę­ści i po­dzie­lić równo mię­dzy nią, jej matkę, ojca i sa­mego Pana Boga. I być może kie­dyś na­dej­dzie wresz­cie czas, gdy prze­sta­nie znaj­dy­wać okru­chy daw­nych py­tań roz­rzu­cone po ca­łych swo­ich po­ran­kach.

Czy wie­dzie­li­ście, za­py­tała na­gle Iris bar­dzo po­waż­nym to­nem, że co se­kundę wy­cina się po­nad pół hek­tara drzew? Obej­rzała so­bie w lu­strze górne zęby i rzu­ciła Harry’emu spoj­rze­nie z ukosa, jakby py­tała: no i co za­mier­za­cie z tym zro­bić?

Pa­ra­fia

Oj­ciec Lii był peł­nym wdzięku, sym­pa­tycz­nym męż­czy­zną, który za­wsze trzy­mał swoją wiarę na po­do­rę­dziu; otu­lał się nią tak cia­sno, że ni­gdy się o nic nie za­cią­gała i nie strzę­piła, nie plą­tała mu się pod no­gami ani nie zsu­wała.

W przy­padku matki wiara stała się osob­nym ży­ją­cym by­tem. Była ogromna i nie­prze­nik­niona. Wkra­czała do po­miesz­czeń jesz­cze przed nią, za­po­wia­da­jąc jej przy­by­cie, po czym usta­wiała się tak, żeby nikt nie mógł jej swo­bod­nie wy­mi­nąć.

Lia czę­sto sły­szała od in­nych, że do­ra­sta­nie w tak re­li­gij­nej ro­dzi­nie na pewno da­wało jej po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa.

W rze­czy­wi­sto­ści wy­glą­dało to ina­czej.

Ple­ba­nia nie miała w so­bie nic ma­low­ni­czego ani ro­man­tycz­nego – był to mały, cia­sny do­mek z po­czątku lat pięć­dzie­sią­tych, po­sta­wiony w miej­sce daw­nego bu­dynku, który tak się sy­pał, że nie było już czego re­mon­to­wać. Po jego daw­nym kośćcu nie za­cho­wał się na­wet ślad, nie li­cząc kilku blo­ków kre­do­wa­tego wa­pie­nia, wy­ty­cza­ją­cych nie­mal ide­alny kwa­drat na sa­mym końcu ogrodu – zna­czyły one ko­niec ich wło­ści i po­czą­tek reszty świata. Dla Lii te ru­iny były jej twier­dzą: je­dy­nym miej­scem w ca­łym domu, gdzie mo­gła za­znać praw­dzi­wego spo­koju; ma­lut­kim skraw­kiem, który na­le­żał wy­łącz­nie do niej. Wszystko inne było wła­sno­ścią Boga. Tam jed­nak ni­gdy Go nie czuła, po­dob­nie jak w wy­cze­sa­nych po­lach jęcz­mie­nia czy też w wiel­kich pat­chwor­ko­wych do­li­nach, któ­rymi usłane były roz­cią­ga­jące się da­lej te­reny. Jed­nakże brak pew­nych rze­czy po­trafi być bar­dziej od­czu­walny niż ich obec­ność – ona zaś od­czu­wała Jego brak tak oso­bi­ście, że za­częła się za­sta­na­wiać, czy przy­pad­kiem nie ma w so­bie cze­goś, co Go od­py­cha, po­dob­nie jak roz­ma­ryn od­stra­sza kró­liki, a la­ski cy­na­monu na pa­ra­pe­cie rze­komo po­ma­gają trzy­mać na dy­stans mrówki.

Anne przy­glą­dała się du­żej mrówce idą­cej brze­giem ku­chen­nego zlewu. Do­rodne ciałko stwo­rzonka było gład­kie i lśniące ni­czym skórka czar­nej cze­re­śni. Przy­naj­mniej prze­stały tu ma­sowo zła­zić. Z jedną jesz­cze so­bie po­ra­dzę, po­my­ślała Anne, od­krę­ca­jąc zimną wodę i pal­cami strą­ca­jąc owada do od­pływu.

Lia sie­działa w kucki w swo­jej twier­dzy na końcu ogrodu i Anne przez ja­kiś czas ob­ser­wo­wała ją, za­sta­na­wia­jąc się, ile czasu upły­nie, za­nim jej córka spie­cze so­bie skalp. Nie­długo, uznała, bio­rąc pod uwagę siłę tego nie­zno­śnego słońca. Spie­cze so­bie skalp, a po­tem za­cznie jej scho­dzić skóra, i to bę­dzie dla niej na­uczka.

Pa­no­wał nie­ty­powy upał, od któ­rego roz­mięk­czał się chło­dek pod­szy­wa­jący let­nie dni, i Anne nie mo­gła już tego znieść. To była taka po­goda, która wcho­dziła jej w za­toki, draż­niła pod po­wie­kami i na­peł­niała pew­no­ścią, że trud szu­ka­nia i za­no­sze­nia ka­pe­lu­sza dla córki, aby za­po­biec nie­unik­nio­nym opa­rze­niom sło­necz­nym, nie jest wart na­wet kich­nię­cia. Pew­nie Lia i tak od razu by go ścią­gnęła. A ona, Anne, ża­ło­wa­łaby zmar­no­wa­nego wy­siłku – bo za­wsze go ża­ło­wała. Pe­ter krę­cił się po kuchni, sze­lesz­cząc su­tanną – szu­kał oku­la­rów do czy­ta­nia. Lia za­cie­kle żuła koń­cówkę dłu­go­pisu. Po­ru­szyła się lekko, po czym na po­wrót zgar­biła nad ja­kimś no­wym dziw­nym ry­sun­kiem, nad któ­rym pra­co­wała.

Anne ze swoim ewan­ge­li­ka­li­zmem za­wsze wzdra­gała się przed „sztu­kami”, bo w uży­tecz­nym, po­boż­nym ży­ciu nie prze­wi­dziano dla nich okre­ślo­nego miej­sca. Jed­nak Lia coś w so­bie miała. Coś wy­cho­dzą­cego po­nad zwy­kłą zdol­ność do pre­cy­zyj­nego od­wzo­ro­wa­nia świata, do­kład­nego od­twa­rza­nia krzy­wi­zny wro­niego dzioba lub de­tali za­gięć w dłoni. Ona ma praw­dziwy dryg, po­wie­działa raz jedna z jej na­uczy­cie­lek, z rok temu, gdy Anne cze­kała na Lię w sa­mo­cho­dzie pod szkołą. Na­uczy­cielka oparła się ko­ści­stymi łok­ciami o kra­wędź okna, Anne zaś utkwiła spoj­rze­nie w szyl­dzie baru z rybą i fryt­kami po dru­giej stro­nie ulicy, który od­bi­jał się w jej idio­tycz­nych okrą­głych oku­la­rach; w za­gię­tym ob­ra­zie dzieci sto­ją­cych z mat­kami w ko­lejce. Po­trafi uchwy­cić istotę rze­czy, za­ra­zem... na­są­cza­jąc ją... zdu­mie­wa­jącą no­wo­ścią.

Na­uczy­cielka była tam nowa. Nowa, młoda i pre­ten­sjo­nalna, bo prze­cież to były ja­kieś bzdury – po­my­ślała wtedy Anne, nie­mniej uśmiech­nęła się jak naj­uprzej­miej i uru­cho­miła sil­nik, aby dać na­trętce do zro­zu­mie­nia, że dość już się na­słu­chała. Wy­szła Lia, z ob­raz­kiem przed­sta­wia­ją­cym po­je­dyn­cze jajko po­środku du­żej błę­kit­nej misy. Nie było w nim żad­nej istoty rze­czy, żad­nej zdu­mie­wa­ją­cej no­wo­ści. Zwy­kłe jajo w mi­sce. I tak w ogóle to nikt, po­my­ślała Anne, kto ma choć odro­binę ro­zumu, nie trzyma prze­cież ja­jek w mi­sce. No, może Fran­cuzi.

Do zo­ba­cze­nia ju­tro, Ame­lio. Na­uczy­cielka uśmiech­nęła się i ode­szła, szy­kowna i za­du­fana w so­bie, w ża­kie­cie z wa­to­wa­nymi ra­mio­nami.

Co tam masz?, za­py­tała Anne, spo­glą­da­jąc w lu­sterko wsteczne, gdy do­jeż­dżały do domu.

Ci­szę, po­wie­działa Lia.

Co ta­kiego?

To ty­tuł. Na­zwa­łam to: Ci­sza.

I Anne wy­pro­sto­wała się za kie­row­nicą, wy­trą­cona z rów­no­wagi sło­wami tego oso­bli­wego dziecka na tyl­nym sie­dze­niu, uda­jąc, że nie do­strzega, iż to sa­motne jajko w mi­sce istot­nie wy­gląda ja­koś tak bar­dzo ci­cho, pod­czas gdy opony sa­mo­chodu gło­śno ubi­jały żwir na ich pod­jeź­dzie.

Mi­nął rok i dzieła Lii stały się wręcz nie­po­ko­jące. Mała w kółko mru­czała coś pod no­sem i zda­wała się cią­gle ob­ser­wo­wać ich ży­cie z dy­stansu, oparta o resztki za­cho­wa­nego wa­pie­nia – szu­kała rze­czy, w które bę­dzie mo­gła nie wie­rzyć.

Lia obej­rzała się przez ra­mię. Matka jak zwy­kle ma­ja­czyła jak duch za ku­chen­nym oknem. Żeby tak wresz­cie dała jej spo­kój. Lia przez dłu­gie let­nie mie­siące pra­wie nie miała in­nych za­jęć, to­też uzbie­rała jej się spora ko­lek­cja dzieł: ma­lo­wi­dła z Pe­te­rem i jego zna­jo­mymi du­chow­nymi, któ­rych przed­sta­wiała jako wiel­kie kruki stło­czone przy ku­chen­nym stole, o czar­no­pió­rych skrzy­dłach ści­śle wsu­nię­tych w fałdy szat; szkice uka­zu­jące Anne jako sy­no­gar­licę albo też spa­sio­nego sza­rego go­łę­bia, w za­leż­no­ści od tego, jak im się ukła­dało w da­nym ty­go­dniu. Wszyst­kie za­czy­nały się od tego sa­mego: de­li­kat­nych ołów­ko­wych ry­su­necz­ków na mar­gi­ne­sach Bi­blii.

Lia ni­gdy nie prze­pa­dała za Bi­blią. Nie li­cząc tych ka­wał­ków z

gło­dem i śmier­cią, i

mo­rzami krwi,

z ofia­rami,

desz­czami pło­ną­cej siarki,

de­mo­nami skry­tymi pod róż­nymi sza­lo­nymi prze­bra­niami i

sza­rań­czą przy­oble­czoną w ko­biece włosy.

Te mroczne za­kątki świę­tej księgi od­kryła zde­cy­do­wa­nie za wcze­śnie, gdy wer­to­wała ją sa­mot­nie po no­cach. Szybko wy­ro­biła so­bie ape­tyt na owo do­tkliwe uczu­cie su­cho­ści, które na­ra­stało w jej ciele, gdy sta­wało ono twa­rzą w twarz z ja­kimś okro­pień­stwem

i nie mo­gło od­wró­cić wzroku.

Te ma­ka­bryczne ob­razy wkrótce prze­szcze­piły się do jej snów – snów, które na­stęp­nego ranka Lia z upodo­ba­niem opo­wia­dała przy ku­chen­nym stole.

Anne bla­dła wtedy jak ściana i mó­wiła coś w ro­dzaju: Ame­lio, to jest dia­beł, pró­buje się do­stać do środka.

Ale gdzie do środka?, py­tała Lia.

Pe­ter w mil­cze­niu cho­wał się za ga­zetą. Lia są­czyła swoje mleko. Anne wpa­try­wała się gniew­nie w miej­sce po­mię­dzy oknem a zle­wem.

Lia na­brała prze­ko­na­nia, że wi­działa tam wła­śnie sa­mego dia­bła.

Po jej karku prze­śli­zgnęła się żółta po­pie­li­sta bryza. Lia wie­działa już te­raz, że z Anne le­piej ni­czym się nie dzie­lić. Za­drżała i przyj­rzała się swo­jemu dziełu. Ukoń­cze­nie go za­jęło jej cały ty­dzień. Przed­sta­wiało Pe­tera i jego trzódkę, za­ję­tych roz­pi­na­niem jej wła­snego drob­nego ciała nad ko­ściel­nym oł­ta­rzem. Lia wy­glą­dała tu jak świ­niaki, które wi­dy­wała pod­wie­szone za tylne ra­cice u wio­sko­wego rzeź­nika: miała od­sło­nięte ró­żowe po­śladki i mię­si­ste ra­miona, które dyn­dały jej przy na­bie­głej krwią twa­rzy. Była w trak­cie uboju, jej mięso ni­czym się nie róż­niło od mięsa świń. Nie li­cząc tego, że bra­ko­wało jej ogonka. Nie miała wąt­pli­wo­ści, że to jedna z jej naj­lep­szych prac.

Tak, po­my­ślała, wy­cią­ga­jąc kartkę przed sie­bie, ze skór­kami przy pa­znok­ciach wciąż po­bie­la­łymi od pre­cy­zji i pre­sji. Skoń­czone. Była za­do­wo­lona. Pod­no­sząc się na nogi, uczuła zna­jomy prze­lotny cię­żar roz­cza­ro­wa­nia wsku­tek ukoń­cze­nia da­nego dzieła – jej ciało na­gle stało się bar­dziej nie­mrawe, ogród nieco przy­bladł. Anne znik­nęła z okna. W jej miej­scu po­zo­stały je­dy­nie nie­jed­no­lite gra­na­towe cie­nie krze­wów i od­bi­cie sa­mej Lii, wro­śnię­tej w zie­mię po­śród swych ruin ni­czym gi­gantka, która wła­śnie prze­ro­sła swój dom tak, że mury skru­szyły się do­okoła niej.

Anne zna­la­zła ob­ra­zek ze świ­nia­kiem jesz­cze tego sa­mego po­po­łu­dnia. Ame­lia!, wrza­snęła, jakby to ją samą dźwi­gano za kostki i wie­szano do góry no­gami, żeby ocie­kła z krwi.

Kiedy Lia we­szła do kuchni, dia­beł tkwił tam gdzie za­wsze, huś­tał się na ście­reczce za­wie­szo­nej na klamce okna.

To jest kpina, mam­ro­tała Anne, jawna kpina z na­szego ży­cia. Przy­szedł Pe­ter i rzu­cił okiem na scenkę. Noz­drza roz­dęły mu się tak mocno, że Lia do­strze­gła tur­kus ko­ści no­so­wej. A po­tem za­czął chi­cho­tać i Anne od­wró­ciła się ku niemu zdu­miona, Lia zaś przy­brała, ach, taką za­do­wo­loną minę, że wy­my­śliła tę sprytną scenkę, że udało jej się go roz­śmie­szyć – była tak za­du­fana w so­bie jak tamta na­uczy­cielka w ża­kie­cie z wa­to­wa­nymi ra­mio­nami, i Anne po­czuła fu­rię śmi­ga­jącą przez jej ciało szyb­ciej od świa­tła, po­czuła jej spazm w ko­niusz­kach pal­ców. Bez na­my­słu sma­gnęła Lię pro­sto w po­li­czek, aku­rat na tyle mocno, żeby od­jąć jej z twa­rzy odro­binę tego but­nego ko­lorku.

Pe­ter prze­stą­pił nie­zręcz­nie z nogi na nogę, jakby pod­słu­chał gło­śną kłót­nię do­bie­ga­jącą z in­nego po­koju. Ci­cho pod­szedł do po­mi­do­rów po­kra­ja­nych na ku­chen­nym bla­cie, przez se­kundę przy­glą­dał im się z na­my­słem, po czym wy­szedł z kuchni.

Strasz­liwa ci­sza roz­chy­liła przed nimi swe dło­nie. Po­li­czek Lii piekł.

Wcale nie chcę, żeby mię­dzy nami tak było. Tylko że... ty to tak strasz­nie utrud­niasz.

Też ją uderz! W miej­scu po­mię­dzy oknem a zle­wem dia­beł prze­sy­py­wał so­bie cy­na­mon ze sło­iczka do czer­wo­nych ust i skan­do­wał, par­ska­jąc przy­pra­wami. Opluj ją, kop­nij, ugryź, wy­drzyj się na nią!

Anne pa­trzyła na ci­chą wście­kłość za­le­wa­jącą twarz Lii ni­czym na­zbyt szybka fala przy­pływu wcią­ga­jąca ją w swoją głę­binę.

Tego wie­czoru oby­dwie uklę­kły w no­gach łóżka Lii i mo­dliły się ra­zem, z mocno zło­żo­nymi dło­niami, z gę­stym splo­tem dy­wanu od­ci­ska­ją­cym się na go­łych ko­la­nach. Anne prze­mó­wiła swoim bi­blij­nym ję­zy­kiem nie­ty­powo ła­god­nie:

Pro­ście, a bę­dzie wam dane; szu­kaj­cie, a znaj­dzie­cie; ko­łacz­cie, a otwo­rzą wam.[1]

Lia za­mknęła oczy i wy­obra­ziła so­bie wiel­kie czarne drzwi z ob­ła­żącą farbą i mo­siężną ko­łatką. Czuła, jak całe jej ciało wy­ciąga się ku tym drzwiom, jak cała siła woli, jaką mo­gła ze­brać, sku­pia się w jej pię­ści – i ko­ła­tała bez pa­mięci, nie zwa­ża­jąc na bo­lące knyk­cie, za­kli­nała Pana, żeby jej otwo­rzył, ze skal­pem wciąż na­grza­nym od let­niego słońca.

Chór

Bo mia­sto od­męty złego za­lały i lud głowę wznosi wśród klę­ski i krwa­wej po­żogi![2]

Dźwięki gło­sów za­czy­nają wi­bro­wać na stru­nach mię­śni, ukła­da­jąc się w dziwną mu­zykę.

Pa­trz­cie, śpie­wają, pa­trz­cie, jako się zmie­niło! Jako sczer­stwiało, wy­rżnięte, sczer­niałe.

To jak wę­drówka przez uko­chany ob­raz,

z któ­rego wy­cięto przed­sta­wioną scenę,

lub prze­bu­dze­nie się na kar­tach zna­jo­mej ba­śni,

tylko że ogo­ło­co­nej z mo­rału.

Spi­jam, ile mogę, z tych ostat­nich chwil ci­szy i cze­kam,

aż jedno lub dwoje, lub troje z nich przej­mie ster;

aż główni bo­ha­te­ro­wie jej ży­cia wy­gniotą so­bie drogę po­śród

kieł­ku­ją­cych w pej­zażu mas.

Ko­lor

Ulu­bio­nym ko­lo­rem Iris, gdy miała pięć i sześć lat, był ró­żowy. Prze­pa­dała za nim tak bar­dzo, że upie­rała się, aby jeść wy­łącz­nie ró­żowe po­trawy i pić ró­żowe na­poje. Chciała, by jej wnętrz­no­ści przy­brały szo­ku­jąco ja­skrawą barwę fuk­sji, a Lia po­wie­działa: Cóż, w ta­kim ra­zie po­le­cam bu­raki.

Iris pa­mię­tała, jak po dwóch ty­go­dniach bu­ra­ków ga­piła się na swoje gówno w muszli klo­ze­to­wej i czuła się ni­czym nad­czło­wiek.

Ale róż był je­dy­nie fazą – je­dy­nie ge­stem pew­nego cze­goś czy gdzieś, do któ­rego Iris pra­gnęła do­trzeć. Prze­szła przez nią i wy­szła odro­binę mą­drzej­sza, odro­binę bar­dziej wy­czu­lona na przy­czy­no­wość ko­loru i kon­sump­cji.

Te­raz, gdy osią­gnęła swój jak do­tąd naj­lep­szy wiek, na­de­szła pora na Żółć.

Ta faza bar­dziej jej się po­do­bała. Wy­da­wała jej się do­ro­ślej­sza. Śmiel­sza. Iris czę­sto ma­lo­wała Żółć jako coś płyn­nego i nie­uchwyt­nego, czym w isto­cie była – a to plamkę zło­ci­stego świa­tła, a to ostry ka­czeń­cowy ję­zor, a to smużkę ma­łej dziew­czynki kry­ją­cej się w świe­tle ulicz­nej la­tarni. Wszyst­kie ha­sła w domu stały się żółte: wi-fi, alarm. Wie­czo­rami zaś Lia snuła żółte słowo-roz­mowy, ob­ja­śniała na­ukowe aspekty pig­mentu i ety­mo­lo­gię:

Po­cho­dzi od pra­in­do­eu­ro­pej­skiego rdze­nia „ghel”,

czyli „błysz­czeć” –

to matka róż­nych wspa­nia­łych słów, ta­kich jak:

Ar­sze­nik

Gla­zura

Ozło­cić

Zioła

Zie­leń

Żółtko

Chlo­ris

Cho­le­ryczny

Chlo­ro­form

Me­lan­cho­lia

Wró­ciło, rze­kła Lia pew­nej bez­cie­nio­wej nie­dzieli pod ad­re­sem nie­rów­nej ściany, gdy wspól­nie ma­lo­wały po­kój Iris na żółto. Czuła w so­bie ta­kie tchó­rzo­stwo, taki brak ikry, taką przy­krość. Iris po­waż­nie ski­nęła głową.

Tak my­śla­łam.

Na mo­ment lekko oparła głowę o ra­mię Lii, po czym się­gnęła w dół i za­nu­rzyła pa­lec w żół­tej far­bie. Wy­cią­gnęła rękę i na­zna­czyła czoło matki jak przy bło­go­sła­wień­stwie, a po­tem zro­biła to samo u sie­bie. Lia uśmiech­nęła się smutno i obie ma­lo­wały da­lej, z iden­tycz­nymi trój­kąt­nymi ta­tu­ażami na czole i osob­nymi wał­kami, które z każ­dym po­cią­gnię­ciem co­raz moc­niej na­pie­rały, kryły i wy­ci­skały, tak jakby mo­gły wy­ma­zać wszyst­kie fakty i za­cząć od nowa.

Gdy skoń­czyły, od­su­nęły się i przyj­rzały swemu dziełu.

Ależ to krzy­kliwe i sa­tys­fak­cjo­nu­jące, po­wie­działa Lia. Iris wy­szcze­rzyła zęby i od­gar­nęła pa­semka spo­co­nych wło­sów, które przy­lgnęły jej do twa­rzy.

A ty ja­kim byś była ko­lo­rem?

Sama nie wiem. Może brą­zem. Albo fio­le­to­wo­sza­rym.

Iris od­chy­liła głowę do su­fitu i ro­ze­śmiała się tym swoim grom­kim, zło­tym śmie­chem, po czym rze­kła: Nie, nie, nie, mó­wisz tak tylko dla­tego, że je­steś stara. Ale sta­rzy lu­dzie też mogą mieć ja­sne ko­lory.

Tego wie­czoru w łóżku Lia, wciąż na­zna­czona jej żół­tym bło­go­sła­wień­stwem, po­wie­działa: Ona jest nie­sa­mo­wita.

Harry przy­tak­nął: No. Mo­gła się tra­fić znacz­nie gor­sza.

Uśmiech­nął się sze­roko i po­ło­żył dłoń na po­liczku żony. Uca­ło­wała go w nad­gar­stek i rze­kła: Nie chcę umie­rać. Harry wziął głę­boki od­dech, który pach­niał zie­mią. W każdą nie­dzielę za­sy­piał z rę­kami wciąż za­pla­mio­nymi ich ogro­dem. To ważne, żeby nie wkła­dać rę­ka­wic, ma­wiał, ważne, żeby po­czuć glebę, żeby brud wcho­dził ci za pa­znok­cie, trzeba usły­szeć przez opuszki, czego chce świat.

Lia lu­biła na niego pa­trzeć, gdy pra­co­wał na ich ma­leń­kim skrawku ziemi.

Harry przy­ci­snął usta do jej szyi, a po­tem do ucha, i sta­rał się po­wstrzy­mać przed krzy­kiem.

To był pierw­szy raz, gdy jedno z nich wspo­mniało na głos o śmierci. Wy­mó­wiło to peł­ga­jące, wy­prane z ko­loru słowo, które zda­wało się wier­cić mię­dzy nimi jak pod­mie­niec: nie­zna­jome, nie­spo­kojne, nowe.

Lia le­żała przy­tomna, ale z za­mknię­tymi oczami. Czu­jąc na twa­rzy od­dech śmierci, a na rzę­sach jej pulchne, cie­kaw­skie, igra­jące palce, wy­li­czała so­bie różne żółte rze­czy, żeby nie uto­nąć:

Ba­nany

Słońce

Żółtka ja­jek

Ser

Je­sienne li­ście

Gu­mowe kaczki

Nie­dziele

Wo­do­od­porne pla­sterki w ła­zience

Ma­sło

Cier­pli­wość

Cy­tryny

Pło­mienny duch Iris

Żółć

A. No pro­szę. Te, które naj­bar­dziej się li­czą, ła­two roz­po­znać, bo są czymś wię­cej niż tylko roz­traj­ko­ta­nymi-spa­ni­ko­wa­nymi skraw­kami czy gło­sami bez twa­rzy. Na przy­kład:

Tę na­zwiemy Żół­cią.

Do­bra jest.

Pod­ska­kuje so­bie wzdłuż ścian, zło­ci­ście przy­ru­mie­niona od tego ca­łego pod­nie­ce­nia, tak po­dobna do sło­necz­nego pro­mie­nia

su­ną­cego po ścia­nie domu.

Na jej wi­dok czuję się tro­chę obo­lałe,

tro­chę mięk­kie i za­tch­nięte, jak uro­dzi­nowa pio­senka Ma­ri­lyn

albo prze­zię­bie­nie na Gwiazdkę.

Na­słu­chuje uważ­nie, czeka, pod­czas gdy głosy roz­sz­cze­piają się na go­rą­cym po­wie­trzu w roz­ma­itych kie­run­kach, to­nach, pi­skach i wrza­wach;

Zdzi­wa­czałe! Zgniłe! Skwa­śniałe!

Za­ła­twmy to! Zdu­śmy! Po­skrommy! Przy­ga­śmy!

Krew ja­koś nie­zwy­kle roz­rze­dzona.

Trzeba za­cho­wać czuj­ność, ostroż­ność.

Ni­komu nie ufać.

Śmieje się. To taki ła­godny śmiech, że bie­rze mnie z za­sko­cze­nia.

To jak, za­czy­namy? Ktoś ma ja­kiś plan?

Wy ogar­nie­cie wą­trobę, my serce. Wiemy, jaki stan?

Chwi­leczkę, mówi ona, chwi­leczkę, niech wszy­scy tu do­trą.

Świa­tło głosu Żółci jest tak cie­płe i zu­chwałe, że czuję, jak mnie chwyta, wy­gar­nia jak ły­żeczka, i przez chwilę ro­zu­miem, jak się czuje mysz w dłoni dzie­cię­cia lub jo­gurt, gdy warg za­znaje mu­śnię­cia, lecz wtedy chór na nowo od­daje się go­rącz­ko­wym spe­ku­la­cjom, więc wra­cam, wra­cam i my­ślę: ooooooooooooch, jak ja uwiel­biam te po­czątki, nim się pióro na­ostrzy, nim się lont ar­maty za­pali, nim pi­sto­let wy­strzeli. Nim się roz­poczną po­szu­ki­wa­nia.

Wielki de­mo­krata

Gdy Iris miała sie­dem lat, jej na­uczy­cielka w ra­mach ćwi­cze­nia na kre­atyw­ność ka­zała wszyst­kim na­pi­sać, czym się zaj­mują ich ro­dzice, i po­ka­zać to na ry­sunku.

Byli tam skle­pi­ka­rze i na­uczy­ciele, pie­lę­gnia­rze i den­ty­ści, i oj­co­wie in­for­ma­tycy z kom­pu­te­rami za­miast rąk, i ja­kaś mama to­nąca w bank­no­tach czy inna z ło­patką, prze­sa­dza­jąca do do­ni­czek uśmiech­nięte kwiatki.

Iris na­pi­sała

na całą kartkę.

I na­ry­so­wała stwo­ro­watą ko­mórkę z wy­pust­kami atra­men­to­wych pal­ców, które szpe­rały ze wszyst­kich stron, a po­środku tej ko­mórki znaj­do­wały się usta, tylko że te usta wcale nie były zło­wiesz­cze, ra­czej ukła­dały się w taki jakby smutny, na­prawdę-bar­dzo-mi-przy­kro uśmiech. A obok pa­tycz­kowa fi­gurka mamy o dłu­gich ru­dych wło­sach i dło­niach więk­szych od głowy gła­skała tę ko­mórkę jak do­mo­wego zwie­rzaka.

Kiedy przy­szła jej ko­lej na po­ka­za­nie swo­jego dzieła kla­sie, Iris wstała i z dumą za­pre­zen­to­wała kartkę.

Na­uczy­cielka od­kaszl­nęła śmie­chem po­ro­śnię­tym cier­niami.

Iris, to wcale nie jest śmieszne.

Je­den chło­piec z przodu, ten z tatą o kom­pu­te­ro­wych rę­kach, zmarsz­czył brwi.

Kiedy, pro­szę pani, pani się sama za­śmiała.

Nic nie szko­dzi, po­wie­działa Iris. Na­prawdę. Wiele osób nie wie, jak się przy tym za­cho­wać.

My wiemy my wiemy my wiemy.

I klasa nie­spo­dzie­wa­nie się roz­śpie­wała:

Moja cio­cia to ma mój tata to miał moja bab­cia mój są­siad mój pies mama chło­paka mo­jej opie­kunki to ma.

Twarz Iris po­zo­stała po­ważna, tylko jej oczy otwo­rzyły się sze­rzej pod wpły­wem eks­cy­tu­ją­cego dresz­czu na­głej od­po­wie­dzial­no­ści.

Chce­cie zo­ba­czyć, na czym to po­lega?

Po­każ nam po­każ nam po­każ nam.

No bo tak ogól­nie to cho­dzi o ko­mórki.

Przy­cią­gnęła so­bie pod ta­blicę krze­sełko, żeby na nim sta­nąć, me­ta­lowe nóżki za­wrzesz­czały o wi­ny­lową pod­łogę. Na­uczy­cielka nie miała serca, żeby ją po­wstrzy­mać. Iris wy­ry­so­wała dia­gram raka w or­ga­ni­zmie i ob­ja­śniła jego dzia­ła­nie: jak to cza­sami na­mnaża się i roz­nosi po róż­nych ukła­dach, na przy­kład krwio-noś-nym albo lim-fa-tycz-no-wym, ale cza­sami, prze­waż­nie, nisz­czą go różne inne sprytne che­miczne stwo­rzonka i w ten spo­sób go po­wstrzy­mują. Opo­wie­działa też, że rak piersi, czyli rak jej mamy, ma zwią­zek z lim­fami, czyli ta­kimi dusz­kami jak nimfy, tylko bez skrzy­de­łek – bo one kon­tro­lują dużo róż­nych bar­dzo skom­pli­ko­wa­nych rze­czy – a dzieci sie­działy za­pa­trzone i słu­chały.

Wszy­scy cze­goś się wtedy na­uczyli.

Iris za­brała ob­ra­zek do domu, a Lia opra­wiła go i po­wie­siła w kuchni na naj­bar­dziej na­sło­necz­nio­nej ścia­nie.

Dzię­kuję ci, skar­bie.

Ale za co?

Za to, że na­ry­so­wa­łaś mnie z ta­kimi dłu­gimi wło­sami.

Aa. No bo co mia­łam im mó­wić, że mam łysą mamę.

Lia czę­sto my­ślała o tam­tym okre­sie. O Iris sie­dzą­cej na krze­słach w szpi­tal­nej po­cze­kalni, z dyn­da­ją­cymi nóż­kami,

w raj­sto­pach w ciapki,

ma­łych bu­ci­kach,

z pro­mienną bu­zią,

i za­da­ją­cej py­ta­nia w ro­dzaju:

A ty co masz?

Tak jakby świat był kon­kur­sem okro­pieństw, a oni na sto pro­cent za­mie­rzali go wy­grać.

Ale tym ra­zem nie było żad­nej Iris.

Były włosy, jed­nak od­ro­sły tak nie­pew­nie, tak nie­zde­cy­do­wa­nie, że już pra­wie wo­la­łaby w ogóle ich nie mieć.

Sie­działa w szpi­talu, ocze­ku­jąc na in­struk­cje, ra­zem z matką, która wy­glą­dała jak wy­drą­żona.

Anne uparła się, że po­je­dzie z nią na che­mio­te­ra­pię. Już wcze­śniej kilka razy jej przy tym to­wa­rzy­szyła i Lia była prze­ko­nana, że Anne uznała szpi­tale za bez­pieczne, może na­wet ide­alne oto­cze­nie dla Ma­tek Za­dość­czy­nią­cych. Może cho­dziło o to, że nad­zo­ro­wały je tam pie­lę­gniarki. Ogra­ni­czały je prze­pisy do­ty­czące ha­łasu. Przy­ku­wały do jed­nego miej­sca i unie­ru­cha­miały kro­plówki w ra­mie­niu Lii. Lia usi­ło­wała nie cie­szyć się na jej wi­dok.

Anne miała na so­bie ten sam szary kar­di­gan, który wkła­dała na spe­cjalne oka­zje typu Nie­dziela Pal­mowa czy Ze­sła­nie Du­cha Świę­tego. Chciała być miła, ale ten swe­ter tylko spra­wiał, że wszystko wy­da­wało się mo­nu­men­talne i po­sępne.

Od kiedy tu do­je­chały, nie za­mie­niły ze sobą pra­wie żad­nego słowa, obie ga­piły się pu­stym wzro­kiem na dzie­cięce ry­sunki przy­pięte za rogi do ta­blicy ogło­szeń. Jakby pod wpły­wem tych kiep­skich ob­raz­ków Anne od­wró­ciła się na­gle i za­py­tała: A jak tam praca?

Do­brze. W po­rządku.

Jaki ta bę­dzie miała ty­tuł?

Lia sta­rała się za­cho­wać po­ważny wy­raz twa­rzy.

Prze­wod­nik dla dzieci po cu­dach lek­sy­ko­gra­fii.

Anne zmarsz­czyła brwi. Utkwiła w Lii spoj­rze­nie, szu­ka­jąc od­po­wie­dzi na py­ta­nie, czy to ma być żart.

Na­prawdę?

Tak. To bę­dzie taka in­te­rak­tywna książka do na­uki ję­zyka. Ma po­bu­dzać do kre­atyw­nego my­śle­nia. Czy coś w tym stylu.

Coś ta­kiego, stwier­dziła Anne i po­pra­wiła się na krze­śle z na­dzieją, że ta wy­miana zdań osią­gnęła już do­pusz­czalną kon­klu­zję.

Lia two­rzyła tego typu ksią­żeczki, od kiedy uro­dziła się Iris. Cuda lek­sy­ko­gra­fii zo­stały czę­ściowo za­in­spi­ro­wane la­tami ich wspól­nych wie­czor­nych słowo-roz­mów. Już od kilku mie­sięcy pra­co­wała nad pla­nami ilu­stra­cji: każde ha­sło na da­nej stro­nie miało być oto­czone szki­cami, ob­raz­kami, luź­nymi po­cią­gnię­ciami dzi­kich pej­zaży albo pre­cy­zyj­nymi de­ta­lami w tu­szu, w za­leż­no­ści od słowa, a pod ko­niec każ­dego z nich –

pu­ste miej­sce,

do za­peł­nie­nia wła­sną de­fi­ni­cją.

To mogą być na przy­kład różne ho­mo­nimy, ta­kie jak bal, blok, para, po­kój, ra­kieta, za­mek, żu­raw. Albo zwy­czaj­nie piękne, nie­ty­powe słowa. Umi­ło­wa­nie lub ka­skady. Elik­sir. Ko­afiura. La­wi­ro­wać.

Anne chyba po­czuła ulgę, gdy pie­lę­gniarka we­zwała je do ga­bi­netu.

Stan Ak­tu­alny wy­glą­dał na­stę­pu­jąco:

w wą­tro­bie był nie­wielki

wy­syp, le­d­wie cień,

głę­boki siny po­ca­łu­nek,

i atra­men­towa plamka w płucu.

Le­karz i Wi­ki­pe­dia byli tu jed­no­gło­śni: je­śli rak piersi prze­rzuci się dopłuc lubwą­troby, można sto­so­wać te­ra­pię, ale nie da się go wy­le­czyć.

Lia bar­dzo po­lu­biła swo­jego le­ka­rza. Zaj­mo­wał się nią i jej wnętrz­no­ściami już od ośmiu dłu­gich lat – z prze­rwami – i pod każ­dym wzglę­dem był do­sko­na­łym le­ka­rzem od raka, z tym że do­piero co wziął i sam umarł.

To ja­kiś ab­surd, że le­ka­rze umie­rają.

To ab­surd, że on­ko­lo­dzy mogą umie­rać na raka.

Wy­py­ty­wała pie­lę­gniarki, jak to się mo­gło stać, skoro na pewno miał VIP-owski do­stęp do wszyst­kich naj­lep­szych, spraw­dzo­nych i prze­te­sto­wa­nych le­ków, które po­tra­fiły zgo­to­wać gu­zom blitz­krieg, jed­nak one uno­siły wtedy brwi i mó­wiły, że to tak nie działa. Wszech­stronna zna­jo­mość da­nej rze­czy nie uod­par­nia czło­wieka na jej moc. Lia po­my­ślała o trud­nych mat­kach i o książ­kach, które czy­tała ty­siące razy, a wciąż umiała się nad nimi po­pła­kać, i stwier­dziła, że fak­tycz­nie brzmi to bar­dzo praw­dzi­wie.

Tak więc te­raz miały przed sobą no­wego męż­czy­znę, o młod­szej twa­rzy i czar­nych ce­sar­skich oczach, i ta­kiej bar­dzo pe­szą­cej pew­no­ści sie­bie, z jaką marsz­czył-po­cią­gał no­sem przed udzie­le­niem od­po­wie­dzi na py­ta­nie, zu­peł­nie jakby zbie­rał w głębi jamy ust­nej ocie­ka­jące kro­ple Waż­nych In­for­ma­cji, na­pa­wał się no­wymi sma­kami da­nych ży­cia i śmierci.

A może zwy­czaj­nie miał ka­tar.

To tu­taj... to nie­zła be­stia,

po­wie­dział.

Anne to­czyła wzro­kiem po ga­bi­ne­cie.

Mó­wimy na to: Czer­wone Li­cho.

Na­dęła pierś, wy­dała z sie­bie cienki słaby od­głos, po któ­rym na­stą­piła rap­towna ci­sza.

Z uwagi na ko­lor, tok­sycz­ność i bar­dzo mocne, bar­dzo po­ważne efekty uboczne.

Lia ki­wała głową w rytm jego me­dycz­nej pie­śni, jego che­mio­te­ra­peu­tycz­nych kom­bi­na­cji, jego do­kso­ru­bi­cyny, ipe­rytu siar­ko­wego, cy­klo­fos­fa­midu, jego mdło­ści i wy­mio­tów, i nie­do­krwi­sto­ści, i pi­gu­łek na nud­no­ści, i szyb­kiego roz­ro­stu, i ukie­run­ko­wa­nia na ko­mórki, i gdy jej matka po raz ostatni skrzy­wiła się na wy­bi­cie słowa „ko­mórka”, Lia za­częła się za­sta­na­wiać, z czego jej zda­niem zbu­do­wane są ciała;

może tylko z ko­ści,

świa­tła i

wody świę­co­nej...

Naj­pierw spraw­dzimy, jak pani na to re­aguje, po­wie­dział le­karz, spo­glą­da­jąc na nią na­gle bar­dzo po­waż­nym wzro­kiem.

Naj­pierw?

Tak. Naj­pierw.

A to nie może być już wszystko? Czy to nie po­działa?

Mamo, ćśśś.

Na­stą­piło za­ci­ska­nie po­si­nia­czo­nych, na­kra­pia­nych rąk.

Kciuk Lii ła­god­nie na­pie­rał na miękki kłąb dłoni matki.

Kłąb

rze­czow­nik

[l. mn.kłęby]

1. Coś splą­ta­nego lub zwi­nię­tego w kształ­cie kuli.

2. Część ludz­kiej dłoni, skła­da­jąca się z czte­rech mię­śni.

3. Zgru­biała, pod­ziemna część ło­dygi nie­któ­rych ro­ślin.

4. .....................................

Sy­no­gar­lica

Jest, jesz­cze jedna. Mo­nu­men­talna. Na­kra­piana i po­sępna.

Jakby tro­chę wy­drą­żona.

Mam dziś życz­liwy na­strój, więc na­zwiemy ją Sy­no­gar­licą,

choć bar­dziej wy­gląda mi na

wy­chu­dzo­nego miej­skiego go­łę­bia.

No pro­szę, kogo my tu mamy, hmm?

Wita ją eks­plo­zja nie­rów­nych nie­szcze­ro­okla­sków.

Pa­trz­cie, któż to się ode­rwał od swych świą­to­bli­wych obo­wiąz­ków!

Grube war­stwy syfu po­kry­wają jej nie­gdyś białe pióra; sa­dza i pył, i resztki na­gro­ma­dzone przez lata rzad­kich roz­mów i rwą­cych się po­łą­czeń sta­cjo­nar­nych wy­bie­ra­nych o wiele za późno; ona tym cuch­nie, ona w tym klę­śnie, i już się z tego nie otrzę­sie, i przy tej tu­taj aż ro­śnie we mnie otu­cha, aż się oży­wiam, gdy tak się na­dyma i rzuca ob­łudne uwagi na te­mat cza­sów, gdy ży­cie było czy­ste, przed ża­lem i przed po­kutą i przede mną.

Pro­te­usz

Harry wy­gła­szał wła­śnie wy­kład na te­mat sta­ro­żyt­nych grec­kich bóstw wod­nych, jed­nak my­ślami błą­dził wo­kół pie­gów na ciele Lii. Jak bar­dzo by za nimi tę­sk­nił, gdyby umarła. Za­sta­na­wiał się, czy gdyby na­prawdę ode­szła, da­łoby się ją oskó­ro­wać i prze­ro­bić na pled.

Po­wie­sić na ścia­nie, roz­piętą jak kro­wia skóra.

Kie­dyś ni­gdy nie roz­my­ślał o ta­kich strasz­nych rze­czach. Ob­raz ule­ciał do tego elek­trycz­nego punktu na sa­mym czubku jego mó­zgu i znik­nął. Straszne my­śli można wy­tre­so­wać tak, żeby wy­ko­ny­wały różne sztuczki, po­my­ślał Harry, na­wet sztuczkę ze zni­ka­niem. Lia nie miała po­ję­cia, jak da­leko się­gały te roz­wa­ża­nia, jak bar­dzo wy­trą­cały jej męża z rów­no­wagi. Z bie­giem lat stop­niowo ro­biły się co­raz gor­sze i Harry wie­dział, że miało to wiele wspól­nego z jego po­strze­ga­niem Lii jako ciała,

ciała, które cho­ro­wało,

ciała, które wcho­dziło w drogę po­zo­sta­wa­niu przy ży­ciu.

No więc Po­sej­don miał syna. Znamy go, jak wiele in­nych bóstw, pod róż­nymi imio­nami. Może sły­sze­li­ście kie­dyś o Starcu Mor­skim, zga­dza się, ale na­zy­wano go także Pro­te­uszeum. Po­tra­fił on do­wol­nie zmie­niać swoją po­stać; ta jego śli­ska nie­uchwyt­ność, jego nie­po­zna­wal­ność stała się in­spi­ra­cją dla wielu fi­lo­zo­fów, psy­cho­lo­gów, pi­sa­rzy i na­ukow­ców (dzi­siaj przyj­rzymy się kilku z nim); Pro­te­usz nie miał jed­nego okre­ślo­nego kształtu – mógł przy­bie­rać po­stać lwa, węża czy na­wet sa­mej wody, w za­leż­no­ści od tego, jaki aku­rat do­pi­sy­wał mu hu­mor...

Jaka szkoda, jaka straszna szkoda, my­ślał Harry,

że być czło­wie­kiem ozna­cza być czymś jed­nym, spro­wa­dzo­nym

do okre­ślo­nego kształtu, mieć te swoje ściany ze skóry i jed­nost­kowe po­czu­cie sie­bie,

które chlu­pie i się w nas prze­lewa

jak woda we wnę­trzu studni.

Po­sia­dał on także dar pro­roc­twa, któ­rym ob­da­rzył go oj­ciec, co ozna­czało, że znał na­turę Prawdy – jed­nakże ujaw­niał ją wy­łącz­nie, gdy ktoś go po­chwy­cił i ści­snął tak, aby przy­wró­cić go do pier­wot­nej praw­dzi­wej po­staci...

Czy na­dal ko­chałby Lię, gdyby prze­mie­niła się w coś in­nego? Czy mi­łość w ogóle może trwać w taki spo­sób, w jaki to so­bie wy­obra­żamy? Czy mi­łość po­trafi się ucho­wać?

We­dług Ho­mera Pro­te­usz był star­cem w ka­pe­lu­szu ban­dyty. Można go na­zwać ta­kim pierw­szym kow­bo­jem.

Strze­lił slajd. Syl­wetka Harry’ego od­ci­nała się na tle błę­kit­nego świa­tła i ry­ciny przed­sta­wia­ją­cej mor­skiego stwora ujeż­dża­ją­cego dziką, sfał­do­waną to­piel.

Pa­nie pro­fe­so­rze, czy wła­śnie dla­tego po­rów­nu­jemy je do „bia­łych ru­ma­ków”? Zna­czy ta­kie spie­nione fale?

Naj­praw­do­po­dob­niej.

Cze­pek chło­dzący

W szpi­talu przed za­ło­że­niem czepka chło­dzą­cego Lia zwil­żyła i na­ło­żyła so­bie na włosy od­żywkę, jakby chrzciła dziecko.

Wy­raź­nie sły­szała Iri­sowe

No bo co mia­łam im mó­wić, że mam łysą mamę.

Ostat­nim ra­zem nie po­dzia­łało. Może tym ra­zem po­działa.

Wszystko to wy­da­wało się bar­dzo bez­ce­lowe, bar­dzo próżne, ale z dru­giej strony cał­kiem nie­dawno, gdy Lia do­ra­dziła Iris prze­rwę od ga­pie­nia się w lu­stro, ta oświad­czyła, że próż­ność to zwy­kły sza­cu­nek dla sa­mego sie­bie, i Lia uznała to za nie­zwy­kle głę­bo­kie.

Iris nie była piękna, przy­naj­mniej nie w tra­dy­cyj­nym sen­sie tego słowa, jed­nak wła­sny wy­gląd po­chła­niał ją do tego stop­nia, że Lię aż to szo­ko­wało. Zo­sta­wiało me­ta­liczny po­smak na wy­skle­pie­niu jej ust.

Lia mo­głaby do­ko­nać w prze­szło­ści tak wiele, gdyby ob­da­rzono ją po­dob­nym ro­dza­jem próż­no­ści, po­dobną pew­no­ścią sie­bie, jaką miała Iris. Gdzieś mię­dzy pal­cem wska­zu­ją­cym, kciu­kiem a

mo­krymi na­my­dlo­nymi koń­ców­kami zja­wił się

dziwny fakt, że

matki po­tra­fią być za­zdro­sne o swoje córki.

Lia za­sta­na­wiała się, czy jej wła­sna matka kie­dy­kol­wiek po­czuła to samo. Tę taką ła­godną, na­tu­ralną za­zdrość.

Wy­cie­ra­jąc się pa­pie­ro­wym ręcz­ni­kiem mię­dzy ko­lej­nymi pal­cami, wpa­try­wała się w żyły, które z wie­kiem i po­stę­pami cho­roby uwy­dat­niły się na grzbie­tach jej dłoni ni­czym drżące błę­kitne drogi na ma­pie. Na­pa­wała się swoją skórą, swoim za­pa­chem, zna­jo­mym sma­kiem w głębi prze­łyku, zim­nem ła­god­nie ści­ska­ją­cym ją za ra­miona, pła­wiąc się w wy­bor­nym po­czu­ciu nor­mal­no­ści; Mi­nie sporo czasu, za­nim znowu się tak po­czu­jesz. Tak ludzko. Tak czy­sto.

Jej matka cze­kała obok fo­tela, na któ­rym wszystko się od­by­wało, na któ­rym za­ło­żyli jej cze­pek, oka­blo­wali ją, na­pra­wili bez­piecz­niki

i pod­łą­czyli jak bo­żo­na­ro­dze­niową cho­inkę, uwię­zioną

w ja­skra­wo­czer­wo­nych świa­tłach,

które pa­rzyły pod naj­lżej­szym do­ty­kiem.

Nie wy­glą­dała na za­zdro­sną.

Roz­grzewka

Nad­cho­dzi.

Małe li­cho, bo­ha­ter nie­ocze­ki­wany,

co prze­bar­wia, taki roz­śpie­wany,

całą żyłę ob­wo­dową;

taki dziwny i czer­wony, i

zgo­to­wany w sam raz do de­struk­cji.

Na kró­ciutką chwilę,

prze­lotną jak ru­mie­niec, lę­kliwe coś

po­tyka się we mnie i ku­leje, tak że

tonę

tonę

tonę po­śród wstą­żek, ga­łek,

tonę da­lej po­przez

su­ro­wicę,

cie­mię,

rdzeń i wiel­kie góry

śluzu, a po­tem

en­te­ro­ja­kim­tam?

en­te­ro­en­do­kryny – tu znać ślady

grom­kich śmie­chów, i od­ci­ski

wra­ca­ją­cych kro­ków, Się Robi Sze­fie,

tonę da­lej, tak jak księ­życ

pruje noc, tak jak wiara roz­cze­suje

ro­zum ni­czym grze­bień, i

za­szy­wam się jak naj­głę­biej, żeby wzięli mnie za

zwy­kły obiad, który za­legł na żo­łądku,

albo szczyptę

sal­mo­nelli.

Pa­nie Ja­nie

Anne ci­cho, z po­sza­no­wa­niem, opo­wia­dała o no­wych za­sło­nach i wa­ka­cjach za­pla­no­wa­nych na ma­rzec. Lia tylko przy­ta­ki­wała ru­chami głowy. Ich oczy na chwilę spo­częły na czer­wo­nym pły­nie kro­plówki, mil­cze­nie było jak roz­ogniona mo­dli­twa.

Kap,

kap,

kap,

amen.

Anne po­woli przy­snęła, zmarszczki na jej czole za­częły się sta­czać mię­dzy brwiami, zbie­rać na wy­skle­pie­niu nosa. Wy­glą­dała tak dziw­nie, tak staro, tak stru­dze­nie. Za­wsze wy­da­wała się nie na miej­scu wszę­dzie z wy­jąt­kiem ko­ścioła. Kie­dyś Lia zdu­mie­wała się tym, jak do­sko­nale po­stać jej matki wpa­so­wuje się w formę ko­ściel­nego gma­chu, tak jakby obie do­peł­niały się na­wza­jem, czy­niły się co­kol­wiek zro­zu­mia­łymi. Cza­sami po na­bo­żeń­stwach, gdy Pe­ter sta­wał przed wej­ściem i Per­fek­cyj­nie Po­zo­ro­wał Pa­stora, a ko­ściół wy­ci­skał z sie­bie ko­lejne dwójki wier­nych, Lia wi­dy­wała, jak matka od­wraca się twa­rzą do oł­ta­rza i spo­gląda na sy­no­gar­licę z ga­łązką oliwną, uło­żoną w oknie ze szkla­nych odłam­ków – zda­łoby się, że otrzy­my­wała wtedy bez­po­śred­nie po­le­ce­nia od sa­mego Naj­wyż­szego. Chwy­tała koń­cówkę se­kretu prze­zna­czo­nego wy­łącz­nie dla niej.

Mimo bru­tal­no­ści jej bi­blij­nego ję­zyka i obez­wład­nia­ją­cych bez­słow­nych ko­dów, w które przy­oble­kała każdy naj­mniej­szy cal ich ży­cia, przez tych pięć se­kund, gdy tkwiła na tle po­cię­tego świa­tła z wi­traża, nie ist­niało na świe­cie nic bar­dziej świą­to­bli­wego niż ona.

Z ką­cika ust Anne za­częła ciec strużka śliny, która roz­po­częła po­ły­skliwą wę­drówkę po twar­dej li­nii jej brody. Śmieszne to było – śmieszne, gdy osoba, która daw­niej pa­no­wała nad ca­łym twoim ży­ciem, wy­gląda tak głu­pio. Lia za­sta­na­wiała się, czy kie­dy­kol­wiek zdoła jej tak na­prawdę wy­ba­czyć. Sku­piła na tej ło­dyżce śliny całą uwagę, na­kła­nia­jąc ją w my­ślach, żeby nie przy­sta­wała, do­póki nie uschnie na sza­rym kar­di­ga­nie – jed­no­cze­śnie sta­rała się za­po­mnieć o lo­do­wa­tym zim­nie, które od­czu­wała.

Uło­żyła so­bie pio­senkę na te go­dziny che­mio­te­ra­pii w zim­nym czepku. Tak tylko, żeby za­ra­dzić nu­dzie i temu dziw­nemu, nie­ustę­pli­wemu bó­lowi. Ra­zem z Iris czę­sto ukła­dały różne przy­śpiewki. Ta tu­taj nie na­le­żała do ich naj­lep­szych dzieł: zwy­czaj­nie prze­pi­sały na nowo słowa do Pa­nie Ja­nie, z jego ran­nym wsta­wa­niem i dzwo­nami, i bim-bam-bom. Oj­ciec Lii tak czę­sto nu­cił tę me­lo­dyjkę, że wy­ryła się

od nie­chce­nia,

acz­kol­wiek

uprzej­mie w miej­scu,

gdzie po­wstaje mu­zyka.

Zimny czepku, zimny czepku,

Mro­zisz mnie, mro­zisz mnie,

Mózg mi zimno ścina,

Mar­z­nie łe­pe­tyna,

Co za pech, co za pech.

I tak raz za ra­zem, w miarę wy­bi­ja­nia ko­lej­nych go­dzin, z nu­tami i ryt­mami na­kła­da­ją­cymi się jedne na dru­gie jak czary zdolne do ule­cza­nia, a w trak­cie strasz­nych in­ter­lu­diów to obo­lałe coś, co tę­żało i ter­ko­tało.

Ostat­nie po­wolne wkłu­cie. Przej­rzy­sty płyn znika w środku. Naj­bar­dziej nie­na­tu­ralne z od­czuć; tak do­tkliwe, że zmu­sza do cał­ko­wi­tej dy­so­cja­cji wo­bec sub­stan­cji wła­snego ciała,

a po­tem było po wszyst­kim.

Gdy wy­szły ze szpi­tala, Harry cze­kał na par­kingu. Anne uśmiech­nęła się do niego uprzej­mie i po­ca­ło­wała Lię w po­li­czek, nie­chcący mu­ska­jąc kra­wędź jej wargi. Lia pró­bo­wała uda­wać, że wcale nie była to naj­bar­dziej in­tymna chwila, jaką prze­żyły wspól­nie od lat.

W dro­dze do domu Anne ru­mie­niła się na myśl o tym, że ich usta się ze­tknęły i że Harry był tego świad­kiem. Czuła, że to mu­siało wy­glą­dać gro­te­skowo. De­spe­racko. Wię­cej nie bę­dzie już taka nie­ostrożna.

Kilka czer­wo­nych fak­tów

Czer­wony prze­miesz­cza się jak to czę­sto chłopcy:

na ro­we­rze.

Nie na szla­chet­nym ru­maku, ale na wiel­kiej dwu­ko­ło­wej be­stii w musz­tar­do­wym ko­lo­rze, która pło­nie wła­sno­ręcz­nie snu­tym hym­nem łań­cu­cha o me­tal i bez wąt­pie­nia bę­dzie słu­żyć temu li­cho­wa­temu Czer­wo­nemu tak wier­nie, jak Grin­go­let słu­żył Ga­wa­inowi lub Arion Ad­ra­sto­sowi, lub Ma­rengo Na­po­le­onowi.

Na­szą trójkę łą­czy wspólna hi­sto­ria. Hi­sto­ria gę­sta jak tru­fle z po­dwójną śmie­tanką. I trzeba przy­znać, że mimo po­kręt­nych me­tod Czer­wo­nego

od­niósł on wiele suk­ce­sów.

Stoją na pół­kach jego bez­świetl­nego Czer­wo­nego Domu ni­czym do­sko­nałe

nie­wiel­kie tro­fea

ufor­mo­wane z roz­ma­itych skór, które oca­lił.

Nie bar­dzo lubi my­śleć o tych, które mu umknęły,

wy­śli­zgnęły się z sieci, wy­pa­dły przez szcze­liny

pro­sto w moje ręce.

Te na­leżą do mnie do mnie do mnie.

Choć za­szy­łom się głę­boko w mo­jej uta­jo­nej skrytce, wciąż sły­szę, jak z ab­sur­dal­nym trium­fem wkra­cza do serca, które da­lej bije równo na po­wi­ta­nie; wciąż wy­czu­wam chór ście­lący płasz­cze

na czer­wo­nej dro­dze pod ko­łami be­stii,

te ich wszyst­kie fa-mi-sol-fa-la-sol-sii,

jo­dło­wa­nia, ja­zgo­ta­nia, riffy i za­gra­nia.

Po­myśl o fryk­cyj­nym kle­ko­cie pa­ty­ków roz­cie­ra­nych

w pierw­szy ogień, a po­tem

wy­obraź so­bie, że je­steś

ben­zyną.

Opcje

Kiedy Lia wró­ciła do domu, Iris sie­działa w swoim bar­dzo żół­tym po­koju, zwi­nięta jak znak za­py­ta­nia, i od­ra­biała za­da­nie do­mowe z fi­zyki. Lia za­py­tała, czy jej po­móc. Iris po­krę­ciła głową, jakby ist­niało nie­wiel­kie praw­do­po­do­bień­stwo, że Lia fak­tycz­nie by­łaby w sta­nie jej...

Chyba że znasz się na fa­lach po­przecz­nych.

Lia się nie znała. Przyj­dzie taki czas, po­my­ślała, gdy nic, co wie, ni­komu już na nic się nie zda.

Za­le­d­wie rok temu ślę­czały z Iris nad ćwi­cze­niami z ro­zu­mo­wa­nia wer­bal­nego dla dzieci w wieku 11+. Go­dzi­nami prze­sia­dy­wały nad kart­kami z pa­pieru tak cien­kiego, że można było po­dej­rzeć na­stępne za­da­nia.

Ryba ma się do (ki­ca­nia, bie­ga­nia, pły­wa­nia) jak ptak do (cho­dze­nia, śli­zga­nia, la­ta­nia).

„Może” ma się do (gdyby, mo­rze, cały) jak „ka­rzę” do (każę, mó­wię, dość).

Krzyk ma się do (za­lewu, zgi­na­nia, szeptu) jak od­waga do (śmie­chu, bi­cia, sła­bo­ści).

Za­kreśl po­prawną parę. Lia sie­działa na­prze­ciwko Iris i two­rzyła wła­sne przy­kłady, my­śląc o tym, jak pysz­nie wy­glą­dały tego dnia uszy jej córki, i za­sta­na­wia­jąc się, dla­czego tak bar­dzo od­rzuca ją to słowo: po­prawna.

Ży­cie ma się do (je­dze­nia, ru­cha­nia, śmierci) jak cy­tryny do (lodu, wody, li­monki).

Sen ma się do (dra­pa­nia, bu­dze­nia, wzdy­cha­nia) jak sta­nie do (dry­fo­wa­nia, mru­ga­nia, le­że­nia).

Ty­mia­nek ma się do (chili, pie­truszki, ba­zy­lii) jak czas do (raka, raka, raka).

Za­wsze tyle się nad tym mę­czę, skar­żyła się Iris.

Lia już wtedy na nic się nie przy­da­wała, bo tylko na­chy­lała się do przodu, przy­glą­dała na­wia­som – tym ka­łu­żom wy­bo­rów – i roz­my­ślała o rze­czach w ro­dzaju:

Krzyk ma się do za­lewu tak samo jak szept, a od­waga zde­cy­do­wa­nie ma się do śmie­chu tak samo jak do bi­cia. I może w świe­cie, w któ­rym ryba ma bie­gać, a ptak ma się śli­zgać, ja na­dal mia­ła­bym piersi.

Mó­wiła Iris, żeby za­zna­czyła wszyst­kie trzy opcje, po czym szła na­sta­wić czaj­nik.

Ogrod­nik

Czę­sto my­ślę o mo­ich wcze­snych po­dró­żach, kiedy do­piero co oswa­ja­łom się z te­atrzy­kiem prze­brań, szu­ka­łom spo­so­bów na ist­nie­nie, tak by mnie nie za­uwa­żono.

Oto na czym po­lega trik: trzeba na­uczyć się prze­by­wać w stu miej­scach na­raz, ani­mo­wać dzie­sięć róż­nych twa­rzy jed­no­cze­śnie.

Na przy­kład o tak:

trze­cim czy czwar­tym za­ko­lem je­lit idzie so­bie li­ścia­sty czło­wie­czek.

Za­miast skóry ma zie­mię, a za­miast oczu – mle­cze.

Wy­daje się po­gu­biony. Nie­źle się za­ba­wię.

Roz­sz­cze­piam się szybko na rybę o dłu­gich moc­nych no­gach

i ptaka, który su­nie jak wąż.

W samą porę, bo on

już pod­cho­dzi, przed­sta­wia się uprzej­mie jako Ogrod­nik

i pyta, czy wi­dzia­łem gdzieś Żółć albo Sy­no­gar­licę, albo

na­wet ja­kieś li­cho.

Od­chrzą­kuję przez swoje dwie nowe krta­nie i mó­wię, żeby udał się na pół­noc,

choć mógłby też pójść na za­chód czy na wschód,

bo nie­jedna jest ścieżka,

pro­wa­dząca do tego sa­mego celu.

On dzię­kuje mi obu zie­mi­stymi ca­łu­sami

i ru­sza w dal­szą drogę.

W miej­scu, gdzie po­sa­dził te po­ca­łunki,

czuję opa­rze­nia w kształ­cie mę­żow­skiej na­dziei.

Przy­bysz

Sta­nął w drzwiach pew­nego wie­czoru, gdy pa­dało. Wy­pa­dło to tak do­sko­nale, że Lia pra­wie nie zwró­ciła uwagi na od­głos – od­głos przy­by­sza, stuk, stuk, stu­ka­ją­cego do drzwi ich prze­cięt­nego za­pu­deł­ko­wa­nego ży­cia.

Zo­stał na ple­ba­nii na cztery lata, ale tak na­prawdę ni­gdy nie od­szedł.

To była jedna z nie­wielu za­let po­sia­da­nia ojca du­chow­nego – nie wy­pa­dało ot tak od­ma­wiać po­mocy nie­zna­nym przy­by­szom, któ­rzy nie mieli się gdzie po­dziać. Źle by to świad­czyło o Ko­ściele.

Na imię miał Mat­thew i ro­dzice kłó­cili się, czy na­leży go wpu­ścić. Wła­ści­wie był jesz­cze chłop­cem, stał w roz­kroku po obu stro­nach tej nie­zręcz­nej prze­strzeni od­dzie­la­ją­cej dzie­ciń­stwo od mę­sko­ści, wy­ra­stał z sa­mego sie­bie. Lia za­pa­mię­tała spo­sób, w jaki spo­glą­dał na drzwi – jakby był wę­żem i deszcz do­piero co zmył z niego wy­linkę.

Roz­pa­ko­wany i stwo­rzony na nowo – oto był.

Czę­sto za­sta­na­wiała się, czy do tego mo­mentu w ogóle ist­niał.

Miał bar­dzo ciemne włosy i dziwną, nie­wzru­szoną twarz.

Dwu­na­sto­let­nia Lia w ży­ciu nie wi­działa nic pięk­niej­szego niż on.

Nie po­de­szła pro­sto do drzwi. Zro­biła to Anne, po czym szybko za­wo­łała Pe­tera, który po­ło­żył się wcze­śniej po wy­jąt­kowo pu­stym po­grze­bie, jaki dzi­siaj od­pra­wił. Pu­ste po­grzeby za­wsze wpra­wiały go w fa­talny na­strój. Na wi­dok przy­by­sza w progu nie wy­da­wał się za­sko­czony. Mat­thew coś tam im opo­wie­dział – o tym, kim jest i co tu­taj robi – lecz Lia prze­ga­piła de­tale i po­tem przez wiele lat nie da­wało jej to spo­koju. Wy­szła na schody i przy­glą­dała się scence, zsu­wa­jąc się po kilka stopni, żeby wy­ła­pać, o czym mowa. Ów mo­ment sta­no­wił jakby do­kładne pod­su­mo­wa­nie tego, co to zna­czyło być dziec­kiem: sie­działo się na naj­wyż­szym schodku i usi­ło­wało wyj­rzeć na świat, pod­czas gdy dwa korki – oj­ciec i matka – blo­ko­wały ci drogę.

Jed­nak wresz­cie się od­su­nęły, a tym­cza­sem Lia zna­la­zła się już na dole, na wprost przy­by­sza. Uśmiech­nął się do niej i po­wie­dział: cześć – bar­dzo wy­raź­nie, choć nie do końca na­tu­ral­nie, jakby to była jego pierw­sza próba. Dźwięk jego głosu prze­szył Lię aż do ko­ści. Anne za­py­tała, czy mogą go na chwilę prze­pro­sić, i przy­bysz od­po­wie­dział, że oczy­wi­ście, jed­nak Lia za­uwa­żyła, że od razu cof­nął się pod drzwi, jakby wie­dział, jak za­brzmi osta­teczny wer­dykt. Pe­ter i Anne prze­szli ko­ry­ta­rzem do kuchni, po­zo­sta­wia­jąc ich dwoje sam na sam. Lia na­gle wy­raź­nie po­czuła, jak bar­dzo przy­bysz prze­wyż­sza ją wzro­stem, jak in­ten­sywne jest jego spoj­rze­nie, które mu­so­wało i ła­sko­tało ją ni­czym do­tknię­cie zim­nej dłoni na cie­płej skó­rze karku.

Jak ci na imię?, za­py­tał. Lia przez chwilę nie była pewna.

Kiedy wiele lat póź­niej roz­ma­wiali o tym wie­czo­rze, Mat­thew pa­mię­tał, że bar­dzo pew­nym to­nem po­wie­działa: Lia, i spoj­rzała mu pro­sto w oczy, aż do mó­zgu, gdzie ty­kał jego umysł.

Lia