Mallaroy. Tom I - A.M. Juna - ebook

Mallaroy. Tom I ebook

Juna A.M.

4,4

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Kojarzycie ten moment, kiedy wasza bliźniaczka okazuje się zmiennokształtna, po czym znika, więc musicie podszywać się pod nią w nieludzkiej szkole? Nie? Erin Lanford chciałaby móc powiedzieć to samo. Jadąc do Mallaroy, spodziewała się wszystkiego, nawet własnej śmierci. To znaczy, wszystkiego poza palącym pragnieniem, by pociąć lidera wampirzej elity piłą mechaniczną. Alea Lanford za to nigdy nie myślała, że na jej barki spadnie obowiązek ratowania całego rodzaju. Ale hej, wszystko będzie w porządku, prawda...?

Spoiler: nieprawda.

A.M. Juna – absolwentka studiów humanistycznych, entuzjastka odzieży używanej, feministka intersekcjonalna i miłośniczka ciał niebieskich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 509

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (220 ocen)
131
53
31
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pierzchrolinka

Nie oderwiesz się od lektury

„Mallaroy” zaczęłam czytać na wattpadzie, kiedy było jeszcze w połowie tworzenia i do dziś dzień na bieżąco czytam nowe aktualizacje. Z tą książką przypominają mi się tylko cudowne chwile i absolutna miłość do #Merin !!! Wracałam do „Mallaroy” wiele razy i to na pewno nie jest ostatni, a moje nieme prośby, żeby mieć to dzieło kiedyś na półce w końcu się spełniły. Gorąco polecam każdemu kto poszukuje czegoś świeżego i nowego w świetnym stylu. Czekam na kolejne części. ;D
50
Svrkaa00

Dobrze spędzony czas

Zawsze unikałam książek fantasy, a szczególnie takich o wampirach i wilkołakach.. a szczególnie o wampirach, ugh… Ale, że jestem sroką na okładki to nie mogłam przejść obojętnie obok Mallaroy. Coś mnie w niej urzekło 😏 Historia toczy się w świecie, w którym mamy ludzi i sentruralnych - czyli tych którzy mają moce zmiennokształtnych, są wampirami, wilkołakami, łowcami i czarodziejami. Nasze główne bohaterki to Alea i Erin. Bliźniaczki tak do siebie podobne, że spokojnie mogą zastąpić siebie nawzajem w szkole albo się pod siebie podszywać. Alea jak się okazuje posiada zmiennokształtne moce, o co Erin jest trochę zazdrosna. Niespodziewanie Alea dostaje zaproszenie do szkoły senturalnej, w której znajdują się inni senturalni. Jednak Alea znika i zostawia Erin wiadomość „kryj mnie”. Erin musi podszyć się pod swoją siostrę w szkole, w której zwykli ludzie nie mogą przebywać… ba! Nawet nie mogą wiedzieć o jej istnieniu 😨 To była ciężka przeprawa. Na początku dostałam multum informacji o s...
20
Olivia24

Nie oderwiesz się od lektury

aaaa aż się nie mogę doczekać tomu II, jednym słowem moja comfort książka, nie ważne który raz ja czytam świat i bohaterowie wciągają tak samo ♡♡
10
Esclavo

Całkiem niezła

Książka dla młodzieży, ale nie głupia, nie dziecinna, dobrze napisana. Ale to dopiero wstęp do dalszych losów bohaterek.
10
sylphidda

Dobrze spędzony czas

Świetnie bawiłam się czytając Mallaroy. Bliźniaczki Erin i Alea mają fajną relację siostrzaną i obie posiadają charaktery (nie są nijakie). Erin jest wybuchowa, a Alea spokojna i dobrze się obserwuje ich poczynania. Gdy Erin trafia do tytułowej szkoły akcja nabiera tempa i razem z nią uczymy się o istotach senturialnych. Autorka ma super wymyślony świat i jego zasady, to była czysta przyjemność dowiadywać się różnic rodzajowych i tego jak system szkolny działa. Humor bardzo mi przypasował, regularnie się uśmiechałam i bawiły mnie sytuacje komediowe. Jestem zaintrygowana relacją Erin z pewnym wrednym wampirem, mam ogromną nadzieję, że nie skończy się to stereotypowo miłością z nienawiści, a jeśli tak to zostanie to poprowadzone w nie toksyczny sposób. Widzę na to duży potencjał. Liczę też na to, że zostaną bardziej rozwinięte postacie drugoplanowe, bo każda z nich jest na swój sposób interesująca. Z niecierpliwością wyczekuję kolejnego tomu :)
10

Popularność




1.

Początek początku

Alea Lan­ford poko­nała schody, prze­ska­ku­jąc po dwa stop­nie naraz, po czym wpa­dła do pokoju zdy­szana z powodu biegu w sierp­nio­wym upale i nad­miaru emo­cji.

– Sta­łam się kotem! – rzu­ciła, odwra­ca­jąc się w stronę swo­jej sio­stry.

Jej wygląd był w tej chwili rów­nie dra­ma­tyczny co słowa. Brą­zowe, się­ga­jące łopa­tek włosy, zazwy­czaj pro­ste, obec­nie ster­czały na wszyst­kie strony, potar­gane. Biały top miała wło­żony na lewą stronę, a zwiewną spód­nicę tyłem na przód. Oczy dziew­czyny, które w zależ­no­ści od oświe­tle­nia wyda­wały się bar­dziej zie­lone lub bar­dziej szare, z dro­bin­kami zagu­bio­nej żółci przy źre­ni­cach, były teraz sze­roko otwarte. Dało się w nich doj­rzeć mie­szankę stra­chu i nie­do­wie­rza­nia. Twarz pokry­wał róż rumieńca.

– Myśla­łam, że poszłaś na spa­cer…? – zapy­tała Erin, nie do końca rozu­mie­jąc. Wcze­śniej leżała roz­wa­lona na łóżku i słu­chała muzyki, gapiąc się w sufit. Teraz odrzu­ciła słu­chawki na bok i unio­sła się na łok­ciu, by spoj­rzeć na sio­strę.

Erin wyglą­dała tak samo jak Alea. To zna­czy, pomi­ja­jąc ubra­nia, strach oraz nie­do­wie­rza­nie.

Sio­stry Lan­ford były bliź­niacz­kami. W wieku czter­na­stu lat prze­szły kry­zys indy­wi­du­al­no­ści i robiły wszystko, żeby wyglą­dać ina­czej. (Tylko włosy zosta­wiły w spo­koju, na wszelki wypa­dek, bo cza­sem sytu­acje wyma­gały zamiany miejsc…) Faza odmien­no­ści minęła jed­nak dość szybko. Dziś miały lat szes­na­ście i nie prze­szka­dzało im, że posia­dają takie same lekko zadarte nosy, okrą­głe uszy, szorst­kie łok­cie, pełne uda i sze­ro­kie stopy.

– Poszłam na spa­cer! – odparła Alea, wciąż nie mogąc uspo­koić odde­chu. – Cho­dzi­łam dookoła osie­dla, żeby w ciszy i spo­koju nawdy­chać się świe­żego powie­trza i zasta­no­wić się nad swoim życiem…

– Bar­dzo zdrowe – wtrą­ciła Erin, kiwa­jąc głową z apro­batą. – Bar­dzo potrzebne.

– I NATRA­FI­ŁAM… – kon­ty­nu­owała gło­śno Alea, pod­kre­śla­jąc w ten spo­sób, że nie należy jej teraz prze­ry­wać – …na kota naszych sąsia­dów. Na jed­nej z tych wąskich ście­żek, za skle­pem spo­żyw­czym. Nie było tam nikogo poza nami. To zna­czy, tylko ja i kot. I… wtedy zmie­ni­łam się w niego – dokoń­czyła już cicho. Brzmiała nie­pew­nie, jakby sama nie mogła uwie­rzyć w to, co mówi. Wisiała na­dal wzro­kiem na swo­jej bliź­niaczce, ale nie usia­dła na łóżku obok niej. Stała pośrodku pokoju, odro­binę bez­radna. – Byłam kotem, a po chwili znowu czło­wie­kiem. Tylko że… no wiesz. Bez ubrań. Leżały na ziemi, E! Musia­łam się ubrać! Na środku ścieżki! Poza tym wszystko było przez chwilę takie… Pofa­lo­wane. Nie wiem, jak to opi­sać. Pra­wie się porzy­ga­łam.

Erin zde­cy­do­wała się pod­nieść do pozy­cji w pełni sie­dzą­cej. Chwilę bawiła się brze­giem obszer­nej bluzki, którą miała na sobie. Podra­pała się w nos. Popra­wiła potar­ganą kitkę. Wresz­cie jej wzrok spo­czął na sio­strze.

– Czy pamię­tasz… – zaczęła wolno, prze­krzy­wia­jąc lekko głowę. W jej gło­sie cza­iła się nuta podejrz­li­wo­ści. – Czy pamię­tasz – powtó­rzyła – jak usta­li­ły­śmy, że jeśli będziemy miały kie­dyś oka­zję pierw­szy raz w życiu zapa­lić zioło, to zro­bimy to razem…?

– Erin. – Alea skrzy­żo­wała ręce pod biu­stem. Wyraz jej twa­rzy mówił jasno, że ma obec­nie ogra­ni­czoną cier­pli­wość na chaos, który jej sio­stra zazwy­czaj trzy­mała przy sobie niczym zwie­rzątko domowe. Było to dość iro­niczne, bio­rąc pod uwagę fakt, że to nie Erin zmie­niła się w kota. – Ja mówię poważ­nie, okej? Wiem, że to brzmi tak nie­moż­li­wie, że aż się wydaje śmieszne, i obie­cuję, że za pięć minut będę sobie z tego razem z tobą żar­to­wać, ale obec­nie potrze­buję, żebyś wzięła pod uwagę fakt, że albo coś się stało z moją głową i trzeba mnie zabrać na bada­nia, albo ten świat jest inny, niż nam się przez szes­na­ście lat wyda­wało, i wła­śnie zmie­niłam się w kota.

Uśmiech na war­gach Erin stra­cił nieco na sze­ro­ko­ści, gdy dotarło do niej wresz­cie, że jej sio­stra jest śmier­tel­nie poważna.

– Nie podoba mi się żadna z tych opcji – powie­działa wolno i pokle­pała miej­sce na mate­racu obok sie­bie, czu­jąc nagłą potrzebę, żeby mieć Aleę bli­żej.

– No mnie też nie! – rzu­ciła druga nasto­latka, opa­da­jąc ciężko na łóżko. – Nie pytam, co zamó­wimy na obiad, tylko mówię, że byłam kotem! O Kosmo­sie… – Głos się jej lekko zała­mał. Ukryła twarz w dło­niach.

– Okej. – Widząc u swo­jej sio­stry rosnącą fru­stra­cję, Erin wsko­czyła w odpo­wie­dzialny tryb, z tyłu głowy mie­ląc wszyst­kie moż­liwe roz­wią­za­nia sytu­acji, na jakie potra­fiła wpaść. – Okej. Dobra. Spo­koj­nie. – Pokle­pała Aleę po ple­cach. – Kosmos na­dal jest. Damy radę. – Urwała na moment i zmarsz­czyła brwi. – A możesz to bycie kotem powtó­rzyć…?

Alea spró­bo­wała. Przy­ło­żyła się do zada­nia sta­ran­nie, zamy­ka­jąc oczy i wra­ca­jąc myślami do tego dziw­nego uczu­cia, któ­rego jesz­cze nie­dawno doświad­czyła. Nie miała jed­nak poję­cia, co robi. Nie wyda­rzyło się nic.

Sie­działy na łóżku, niczym na wyspie, a ota­cza­jąca je rze­czy­wi­stość zda­wała się prze­cie­kać im przez palce, wpa­da­jąc we wzbu­rzone fale nie­wia­do­mego. Uchy­liły drzwi do zupeł­nie innego świata, peł­nego nie­bez­pie­czeństw i rze­czy pozor­nie nie­moż­li­wych, który – choć jesz­cze o tym nie wie­działy – już nie­długo miał nie­od­wra­cal­nie zmie­nić ich życie.

Tego samego dnia wie­czo­rem drzwi te otwo­rzyły się na dobre z hukiem. Alea zmie­niła się ponow­nie, w ich wspól­nym pokoju. Tym razem Erin stała obok. Na wła­sne oczy widziała, jak jej bliź­niaczka kuli się, po czym znika w fał­dach wła­snych ubrań, by po chwili wychy­nąć z nich w postaci burego kota, łudząco podob­nego do kota ich sąsia­dów. Na kilka krót­kich sekund (które wyda­wały się trwać bar­dzo długo) dwie pary zie­lon­ka­wych oczu – jedna ludzka, druga kocia – skrzy­żo­wały spoj­rze­nia. Sio­stry zamarły i zda­wało się, że zamarł także czas. Erin zaczęło szu­mieć w gło­wie. Wstrzy­mała oddech i miała wra­że­nie, że ni­gdy go już nie odzy­ska.

To, co znane, prze­stało być znane. Oczy­wi­ste stało się nie­zro­zu­miałe. Świat na­dal ist­niał i chyba nawet miał się dobrze, ale bliź­niaczki Lan­ford były skłonne uwie­rzyć, że roz­padł się wła­śnie na kawałki.

(W rze­czy­wi­sto­ści świat od zawsze skła­dał się z dwóch czę­ści i sio­strom, po szes­na­stu latach życia w jed­nej, przy­szło wła­śnie odkryć tę drugą).

* * *

Tele­fon zadzwo­nił trzy razy. Pierw­sze dwa Alea zigno­ro­wała, bo numer był nie­znany. Za trze­cim…

– Halo?

– Halo? – odpo­wie­działa Erin pyta­jąco ze swo­jego końca pokoju. Dopiero potem pod­nio­sła głowę i zdała sobie sprawę, że Alea mówi do komórki. Obie spę­dzały ostat­nie dni let­nich waka­cji na wyle­gi­wa­niu się i prze­glą­da­niu social mediów na zmianę z oglą­da­niem seriali. Był to spraw­dzony spo­sób na zahar­to­wa­nie psy­chiki przed kolej­nym rokiem nauki.

– Dzień dobry – ode­zwał się trzeci, rów­nież dam­ski głos, tym razem sły­szalny wyłącz­nie przez Aleę w gło­śniku urzą­dze­nia. – Kon­tak­tuję się z panią w imie­niu Szkoły Sty­pen­dial­nej imie­nia Fla­na­gana Mal­la­roya – oznaj­mił głos z pełną pro­fe­sjo­na­li­zmu życz­li­wo­ścią. Potem, po krót­kiej pau­zie, padło jesz­cze: – Roz­ma­wiam z panią Aleą Lan­ford.

Ostat­nie zda­nie nie było pyta­niem. Wypo­wie­dziane zostało twier­dząco i to z nie­zbi­tym prze­ko­na­niem, które spra­wiło, że Alea poczuła w żołądku ucisk stra­chu. Ta pew­ność wyda­wała się jakaś… dziwna. Nie­po­ko­jąca. Nie na miej­scu. Jakby ktoś ją obser­wo­wał.

– To będzie bar­dzo ważna roz­mowa, a prze­ka­zane przeze mnie infor­ma­cje powta­rzać można jedy­nie oso­bom upo­waż­nio­nym – kon­ty­nu­owała kobieta po dru­giej stro­nie linii. Jej uprzej­mość nie malała, do tonu wkra­dła się jed­nak nuta znu­że­nia.

Po dru­giej stro­nie pokoju Erin porzu­ciła swo­jego lap­topa i usia­dła czuj­nie, z prze­krzy­wioną lekko głową, przy­glą­da­jąc się poczy­na­niom sio­stry. Z Alei wręcz pro­mie­nio­wał dys­kom­fort i cho­ciaż pozo­sta­wał bez­gło­śny, zdo­łał przy­kuć uwagę jej bliź­niaczki. Znały się na wylot. Całe życie orbi­to­wały wokół sie­bie jak dwa zde­ter­mi­no­wane księ­życe, które zgu­biły pla­netę. Cza­sem mogło się wyda­wać, że wręcz czy­tają sobie w myślach.

– Dzwo­nię oczy­wi­ście z powodu pani wczo­raj­szej prze­miany. Gra­tu­luję osią­gnię­cia zmien­no­kształt­nej doj­rza­ło­ści. W zaist­nia­łej sytu­acji…

Alea się roz­łą­czyła.

– Kto to był? – zapy­tała natych­miast Erin, szcze­rze zanie­po­ko­jona wyra­zem twa­rzy swo­jej sio­stry.

– Szkoła – wydu­siła z sie­bie Alea, wciąż nie do końca rozu­mie­jąc, co się wła­śnie stało.

Na ekra­nie komórki znów poja­wiło się połą­cze­nie przy­cho­dzące.

– Jaka szkoła? Nasza szkoła? Po co? – naci­skała dalej Erin, zeska­ku­jąc z łóżka. Prze­ma­sze­ro­wała przez pokój i opa­dła na mate­rac obok sio­stry.

– Inna szkoła – wyja­śniła Alea, wciąż gapiąc się w jakiś nie­ist­nie­jący punkt. Potem wzdry­gnęła się nagle, jakby wytrą­cona z transu, i odwró­ciła gwał­tow­nie do Erin. – Jakaś kobieta z jakiejś szkoły! Wie­działa, kim jestem i że się… – wciąż miała pro­blem z wypo­wia­da­niem cze­goś tak nie­do­rzecz­nego na głos. – Pogra­tu­lo­wała mi zmien­no­kształt­nej doj­rza­ło­ści! – syk­nęła wresz­cie roz­go­rącz­ko­wana.

– Co to niby zna­czy?! – spy­tała Erin, także ści­sza­jąc głos. Wibru­jący wciąż tele­fon zaczy­nał ją roz­pra­szać.

– Nie wiem – odszep­nęła Alea. – Roz­łą­czy­łam się.

– O jeżu… – jęk­nęła Erin.

– No spa­ni­ko­wa­łam!

Komórka mię­dzy nimi uci­chła. Dziew­czyny zamarły, kiedy wibro­wa­nie powró­ciło.

– Okej. – Alea prze­cze­sała ner­wowo pal­cami włosy. Jeden z jej wielu pier­ścion­ków pra­wie zaha­czył o potar­gane kosmyki. – Okej – powtó­rzyła bar­dziej do sie­bie niż do sio­stry. – Okej, okej. Odbiorę. Odbiorę to. Teraz. Odbie­ram to – obwie­ściła, nie wyko­nała jed­nak żad­nego ruchu.

– Okej – zgo­dziła się Erin jak echo, podzie­la­jąc stres bliź­niaczki. – Tylko daj na gło­śnik.

Alea zmarsz­czyła lekko nos.

– Ona jesz­cze mi powie­działa, że nikt nie może tej roz­mowy słu­chać – wyja­śniła pospiesz­nie, teraz bojąc się, że zwleka za długo i zaraz tele­fon prze­sta­nie dzwo­nić. – Tak że musisz być kom­plet­nie cicho – ostrze­gła.

Nie było nawet mowy o tym, żeby naprawdę zasto­so­wały się do pole­ce­nia. Albo raczej – obec­ność Erin się nie liczyła. Były jedną osobą w dwóch egzem­pla­rzach! Teo­re­tycz­nie. Zasad­ni­czo. W pew­nym sen­sie. Pra­wie. No, nie do końca, ale.

Erin ski­nęła głową i odsu­nęła się kawa­łek, żeby mikro­fon nie zła­pał przy­pad­kiem jej odde­chu. Albo czkawki. Co, jeśli dosta­nie czkawki…?

Alea wzięła do ręki tele­fon i raz jesz­cze ode­brała połą­cze­nie, tym razem usta­wia­jąc tryb gło­śno­mó­wiący.

– Em, halo? – rzu­ciła nie­pew­nie. – Tu Alea. Lan­ford. Bar­dzo prze­pra­szam, chyba nas… coś roz­łą­czyło.

Erin wyszcze­rzyła się, słu­cha­jąc odro­binę nie­zgrab­nego kłam­stwa sio­stry. Alea zro­biła nie­winną minę.

– W porządku – odparł głos z słu­chawki, zupeł­nie nie­prze­jęty i wciąż tak samo pro­fe­sjo­nal­nie uprzejmy. – Cie­szę się, że udało się nam połą­czyć. Czy ma pani teraz czas na roz­mowę? Jest kilka waż­nych infor­ma­cji, które muszę prze­ka­zać.

Pani. Obie sio­stry Lan­ford zawsze czuły się tro­chę dziw­nie, gdy ktoś zwra­cał się do nich w ten spo­sób. Jasne, było to uprzejme, ale w ich gło­wach pozo­sta­wało zare­zer­wo­wane dla poważ­nych doro­słych. Gdy Alea sły­szała skie­ro­wany do sie­bie zwrot „pani”, ogar­niał ją natych­miast irra­cjo­nalny nie­po­kój, że oto będzie od niej zaraz wyma­gane wię­cej, niż wypada wyma­gać od szes­na­sto­latki.

– Yyy – rzu­ciła nad wyraz elo­kwent­nie. – Tak. Mam czas. Mogę roz­ma­wiać – oznaj­miła, a potem dodała pospiesz­nie, nie­zdolna się powstrzy­mać: – Prze­pra­szam, ale co to jest „zmien­no­kształtna doj­rza­łość”?

– Zmien­no­kształtna doj­rza­łość osią­gana jest przez Zmien­no­kształt­nych w momen­cie, gdy prze­bu­dzają się ich zdol­no­ści. Zazwy­czaj dzieje się to mię­dzy trzy­na­stym a szes­na­stym rokiem życia.

Alea, do tej pory wpa­trzona w komórkę, pod­nio­sła gwał­tow­nie głowę, łapiąc wzrok Erin. Z nie­do­wie­rza­niem poru­szyła ustami, wypo­wia­da­jąc bez­gło­śnie: „zmien­no­kształtni!”. Erin roz­ło­żyła bez­rad­nie ręce w odpo­wie­dzi.

– Na początku muszę spraw­dzić, czy posia­dane przeze mnie dane są wła­ściwe – kon­ty­nu­owała kobieta, która naj­wy­raź­niej nie zamie­rzała się przed­sta­wić. – Roz­ma­wiam z Aleą Lan­ford uro­dzoną ósmego marca, zamiesz­kałą w mie­ście Colum­bia, w sta­nie Illi­nois.

– Zga­dza się.

– Pani pierw­sza prze­miana w zwie­rzę nastą­piła wczo­raj.

– Em. Tak? – potwier­dziła Alea, tym razem z lek­kim zawa­ha­niem. Jej umysł na­dal nie mógł przy­wyk­nąć do tego, że jej dwu­krotna już prze­miana w kota jest prawdą. Wciąż cze­kała po cichu, aż sta­nie się coś, co pod­waży real­ność całej tej sprawy.

– Świet­nie – oznaj­miła tym­cza­sem kobieta, nie­świa­doma wewnętrz­nego kry­zysu nasto­latki, a potem odchrząk­nęła cicho. – W naszej bazie danych nie znaj­duje się żaden Zmien­no­kształtny z panią spo­krew­niony. Czy dys­po­nuje pani wie­dzą na temat zmien­no­kształt­no­ści swo­ich rodzi­ców?

Alea nie dys­po­no­wała wie­dzą na temat żad­nej zmien­no­kształt­no­ści. Zde­cy­do­wa­nie nie takiej, która mia­łaby coś wspól­nego z jej rodzi­cami.

– Moi rodzice też mają… moce? – odparła pyta­niem na pyta­nie.

Po dru­giej stro­nie połą­cze­nia zapa­no­wała na moment cisza.

– Zmien­no­kształt­ność jest dzie­dziczna. Zakła­dać więc należy, że przy­naj­mniej jeden rodzic należy do tego rodzaju. Czy dobrze rozu­miem, że w chwili obec­nej nie posiada pani żad­nej wie­dzy na temat sen­tury?

Erin zro­biła prze­sad­nie dra­ma­tyczną minę, a potem poru­szyła ustami, prze­sy­ła­jąc w stronę sio­stry bez­gło­śne: „że co?!”. Alea podzie­lała te emo­cje, ale pozo­stała bar­dziej opa­no­wana.

– Prze­pra­szam, ale jeśli mam być szczera, to gene­ral­nie nie mam poję­cia, co się dzieje. Może pani… em, bez­piecz­nie zało­żyć, że nie posia­dam żad­nej wie­dzy na żaden temat. Jeśli cho­dzi o… zmien­no­kształt­ność. Oraz… sen­turę – dodała. Obce słowo ukła­dało się dzi­wacz­nie na jej języku.

– Rozu­miem – oznaj­miła spo­koj­nie i wciąż dość pogod­nie kobieta, zupeł­nie nie­zbita z tropu. Zaczy­nała im obu przy­po­mi­nać robota. – Natura odpo­wiada za ist­nie­nie ludzi. Sen­tura odpo­wiada za ist­nie­nie Zmien­no­kształt­nych, Cza­ro­dzie­jów, Łow­ców, Wam­pi­rów i Wil­ko­ła­ków. Całej reszty dowie się pani w Szkole Sen­turalnej. Przy ludziach pro­szę uży­wać nazwy „Szkoła Sty­pen­dialna”.

Kobieta po dru­giej stro­nie linii zro­biła krótką pauzę. Tak, jakby była w sta­nie prze­wi­dzieć, że Lan­ford się… zawiesi. To zna­czy obie Lan­ford się zawie­siły, ale udział Erin w roz­mo­wie pozo­sta­wał tajem­nicą. Patrzyły na sie­bie w osłu­pie­niu, a w ich gło­wach natłok nie­do­rzecz­nych infor­ma­cji zma­gał się z szu­mem abso­lut­nej pustki.

– Par­don? – wykrztu­siła wresz­cie Alea, nie potra­fiąc wydo­być z sie­bie niczego bar­dziej zło­żo­nego.

– Pod przy­krywką sys­temu sty­pen­dial­nego pozy­sku­jemy wszyst­kich sen­tu­ral­nych uczniów w wieku lice­al­nym, nie­za­leż­nie od ich wyni­ków w natu­ral­nej nauce i sta­tusu mate­rial­nego, nie wzbu­dza­jąc podej­rzeń wśród ludzi – kon­ty­nu­owała kobieta. Brzmiała tak, jakby czy­tała to z jakiejś ulotki rekla­mo­wej. – Każdy sen­tu­ralny ma bez­względny obo­wią­zek sta­wić się w wyzna­czo­nej pla­cówce. Pokry­wamy oczy­wi­ście wszel­kie koszty naucza­nia oraz pobytu w inter­na­cie.

W gło­wie Alei poja­wiła się zbłą­kana myśl, że cała ta sen­tura musi być bar­dzo, bar­dzo bogata. Tym­cza­sem w oczach Erin bły­snęło nagłe zro­zu­mie­nie.

Kiedy cho­dziły jesz­cze do szkoły pod­sta­wo­wej, w kla­sie wyżej był chło­piec, który zapa­dał w pamięć z powodu fio­le­to­wych oczu. Muta­cja ta ucho­dziła za wyjąt­kową, ponie­waż naukowcy do dzi­siaj nie potra­fili jed­no­znacz­nie powie­dzieć, co dokład­nie powo­duje taki kolor i jakie są zasady jego dzie­dzi­cze­nia. Erin pamię­tała dobrze, jak ich nauczy­cielka od mate­ma­tyki lamen­to­wała, gdy oka­zało się, że ten słaby w nauce chło­pak po ukoń­cze­niu pierw­szego etapu edu­ka­cji otrzy­mał miej­sce w eks­klu­zyw­nej Szkole Sty­pen­dial­nej, pod­czas gdy pry­mu­sami z jej przed­miotu nikt się nie zain­te­re­so­wał.

– Jutro lub poju­trze powi­nien do pani dojść ofi­cjalny list infor­mu­jący o przy­ję­ciu do Szkoły Sty­pen­dial­nej imie­nia Fla­na­gana Mal­la­roya w Chi­cago, wraz z istot­nymi doku­men­tami – ode­zwał się ponow­nie głos w tele­fo­nie, wytrą­ca­jąc Erin z zamy­śle­nia i Aleę z kry­zysu toż­sa­mo­ści. – Nie będzie w nim niczego zwią­za­nego z sen­turą, ale każdy sen­tu­ralny w tym kraju wie, czym tak naprawdę są Szkoły Sty­pen­dialne. Podzie­le­nie się tym listem z rodziną powinno pani umoż­li­wić odkry­cie, po kim z rodzi­ców lub dziad­ków odzie­dzi­czyła pani swoje zdol­no­ści.

Sio­stry wymie­niły się znowu spoj­rze­niami nad tele­fo­nem komór­ko­wym. Im dłu­żej trwała ofi­cjalna roz­mowa, tym bar­dziej wszystko sta­wało się praw­dziwe. Nie­do­wie­rza­nie i lekko histe­ryczne roz­ba­wie­nie wypie­rane były z wolna przez strach, stres i zagu­bie­nie. A także coś na kształt pod­eks­cy­to­wa­nia.

Kolejne minuty roz­mowy wypeł­nione zostały następ­nymi daw­kami infor­ma­cji. Jak się oka­zało, dopusz­czano spe­cjalne pro­ce­dury wta­jem­ni­cze­nia ludz­kich człon­ków naj­bliż­szej rodziny lub part­ne­rów, wyma­gało to jed­nak dopeł­nie­nia kon­kret­nych for­mal­no­ści. Alea otrzy­mała instruk­cje, by sku­pić się na ziden­ty­fi­ko­wa­niu osoby zmien­no­kształt­nej w swo­jej rodzi­nie (abso­lut­nie nor­malne zada­nie), bo reszta decy­zji powinna odbyć się pod jej nad­zo­rem. W ciągu naj­bliż­szych dni odwie­dzić jej dom miał jakiś repre­zen­tant Szkoły Sty­pen­dial­nej imie­nia Fla­na­gana Mal­la­roya, by zała­twić for­mal­no­ści z rodzi­cami (lub prze­ko­nać ich do zmiany szkoły przez córkę, jeśli okażą się nie­chętni). Przy tej oka­zji Alea musiała także odpo­wie­dzieć na serię pytań o ewen­tu­alne utrud­nie­nia zwią­zane z otrzy­ma­niem ich zgody. (Nie­peł­no­spraw­ność? Nie­ty­powa sytu­acja rodzinna? Aler­gie lub cho­roby prze­wle­kłe?) Oraz zade­kla­ro­wać, czy posiada jakieś wyróż­nie­nia aka­de­mic­kie lub inny, nie­zwią­zany z tra­dy­cyjną nauką talent, który może zostać wyko­rzy­stany jako pre­tekst do zaofe­ro­wa­nia jej sty­pen­dium. (Radziła sobie dobrze na histo­rii i geo­gra­fii, to by było na tyle). Aż wresz­cie dziew­czyna została uprze­dzona, że przez pierw­sze tygo­dnie, a może nawet mie­siące będzie miała zapewne trud­no­ści z przy­bie­ra­niem zwie­rzę­cej formy (cał­ko­wi­cie nor­malne, nie należy się stre­so­wać).

Przy­tła­cza­jące? Ha. Przy­tła­cza­jący był koniec lata. Przej­ście z jed­nej rze­czy­wi­sto­ści do dru­giej zasłu­gi­wało na znacz­nie bar­dziej dra­ma­tyczne okre­śle­nie.

– Jeśli chce pani zacząć edu­ko­wać się na wła­sną rękę, mogę podać kilka ksią­żek, które opi­sują pod­stawy sen­tury – dodała kobieta.

Bliź­niaczki przez chwilę patrzyły na sie­bie bez­rad­nie, a potem Alea wyra­ziła chęć.

* * *

– Aleo?! Dziew­czynki, czy to wy? Aleo, kocha­nie, nawet nie wiesz, jak się cie­szę!

Ich matka ruszyła pospiesz­nie w stronę przed­po­koju, gdy tylko usły­szała otwie­rane drzwi fron­towe. Bliź­niaczki zamarły z tor­bami w rękach i wymie­niły zanie­po­ko­jone spoj­rze­nia.

– Aleo! Jak mogłaś nam nic nie powie­dzieć?! Jestem z cie­bie taka dumna! Ale żeby to trzy­mać w sekre­cie? Na pewno dosta­łaś już jakie­goś maila… Ach, ależ jestem dumna! – powta­rzała Wenona Lan­ford, ści­ska­jąc w ręku kopertę z listem. – Erin, ty pew­nie wie­dzia­łaś, co? Oj, dziew­czyny, wy to jeste­ście… Aleo, no niech cię uści­skam!

Kobieta ruszyła do przodu z zamia­rem przy­tu­le­nia córki, ale w ostat­niej chwili zawa­hała się, zer­ka­jąc to na jedną, to na drugą. Były dzi­siaj podob­nie ubrane, co zda­rzało się bar­dzo rzadko.

Mię­dzy bliź­niacz­kami, nawet jed­no­ja­jo­wymi, zauwa­żalne są zazwy­czaj jakieś róż­nice, a bli­skie osoby potra­fią je odróż­nić na pierw­szy rzut oka. Jed­nak nie w przy­padku sióstr Lan­ford. One od samego początku wyglą­dały jak swoje iden­tyczne kopie i nie zmie­niło się to z upły­wem lat, wpra­wia­jąc nawet leka­rzy w osłu­pie­nie. Zarówno ich rodzice, jak i sie­dem lat młod­szy brat Derek czy bli­scy przy­ja­ciele roz­po­znać je potra­fili tylko po spo­so­bie mówie­nia i gesty­ku­lo­wa­nia oraz stylu ubie­ra­nia się.

– To ja – rzu­ciła Alea, odkła­da­jąc na zie­mię papie­rowe torby. W jed­nej były zdo­by­cze z second handu, w dru­giej książki fan­tasy.

Jak się oka­zało, wszyst­kie sen­tu­ralne infor­ma­cje publi­ko­wane były we współ­pracy z pisa­rzami: wie­dzę o dzi­wacz­nym, nad­przy­ro­dzo­nym świe­cie prze­my­cano w zmy­ślo­nych histo­riach czy­ty­wa­nych przez ludzi dla roz­rywki. Każda z takich ksią­żek opa­trzona była na ostat­niej stro­nie lub skrzy­dełku logo z literą „S”. Kie­dyś sym­bol ten był pie­czę­cią, potem logo spe­cja­li­stycz­nego wydaw­nic­twa, a teraz poja­wiał się w pra­wie wszyst­kich sen­tu­ral­nych publi­ka­cjach, dru­ko­wany gdzieś na ostat­niej stro­nie. Towa­rzy­szyły mu zawsze liczby, które wska­zy­wały na strony zawie­ra­jące praw­dziwą wie­dzę.

Cha­rak­te­ry­styczny sym­bol „S” znaj­do­wał się także nad wej­ściem do każ­dej z Sen­tu­ral­nych Szkół, o czym jedna z bliź­nia­czek miała się już nie­ba­wem prze­ko­nać.

– Ależ oczy­wi­ście, że to ty! – rzu­ciła matka z cie­niem obu­rze­nia w gło­wie, otrzą­sa­jąc się ze zwąt­pie­nia. Uści­snęła Aleę mocno, na chwilę unie­moż­li­wia­jąc jej oddy­cha­nie.

Wenona Lan­ford była osobą bar­dzo zde­cy­do­waną, zaradną, inte­li­gentną i wprost stwo­rzoną do tego, by kie­ro­wać ludźmi. Miała brą­zowe włosy zazwy­czaj upięte w modną aku­rat fry­zurę, bar­dzo jasną cerę z impo­nu­jącą liczbą pie­przy­ków i plecy na zawsze wypro­sto­wane przez zaję­cia bale­towe w dzie­ciń­stwie. Odzna­czała się także nad­wagą. Sama mówiła o sobie, że jest po pro­stu gruba, i robiła to z abso­lutną pew­no­ścią, bez jakie­go­kol­wiek wstydu czy nega­tyw­nych kono­ta­cji, macha­jąc lek­ce­wa­żąco ręką na pozor­nie łagod­niej­sze ter­miny, takie jak „puszy­sta” czy „okrą­gła”. Była osobą grubą i nie­zwy­kle atrak­cyjną. (Szok!) Nie­któ­rzy się przez to pozbie­rać nie mogli. Była też zazwy­czaj naj­bar­dziej ele­gancka i naj­le­piej ubrana w każ­dym pomiesz­cze­niu, do któ­rego wkra­czała. Ten szyk i gra­cja kon­tra­sto­wały w pra­wie komiczny spo­sób z jej spo­so­bem mówie­nia i gesty­ku­lo­wa­nia – im gło­śniej i zama­szy­ściej, tym lepiej.

– Mamo, z całym sza­cun­kiem, zaraz udu­sisz mi sio­strę – ostrze­gła Erin, przy­glą­da­jąc się kry­tycz­nie trwa­ją­cemu wciąż uści­skowi. Korzy­sta­jąc z nie­uwagi matki, zabrała z jej dłoni pogiętą już nieco kopertę i zaj­rzała do środka.

Tak jak się spo­dzie­wała, był to list od Szkoły Sty­pen­dial­nej imie­nia Fla­na­gana Mal­la­roya w Chi­cago, która pra­gnęła pogra­tu­lo­wać Alei Lan­ford zna­le­zie­nia się na liście uczniów. Erin prze­łknęła ślinę i spró­bo­wała zigno­ro­wać ukłu­cie bólu gdzieś pod żebrami, które nazwała zawo­dem przede wszyst­kim po to, by nie nazy­wać go zazdro­ścią.

Od kiedy Alea wpa­dła do pokoju, twier­dząc, że posiada… moce, jakaś część Erin z nie­cier­pli­wo­ścią wycze­ki­wała na swoją kolej. Sta­wało się jed­nak coraz bar­dziej jasne, że to ni­gdy nie nadej­dzie.

Prze­cież były takie same! Może mie­wały inne hobby czy gusta, ale to nie zna­czyło nic. Całe życie bez pro­blemu zamie­niały się miej­scami, cza­sem dla zabawy, cza­sem zdo­by­cia lep­szych ocen, cza­sem, by obejść zasady wpro­wa­dzone przez rodzi­ców. Na co dzień odróż­niał je głów­nie styl ubie­ra­nia się – Erin wolała za duże T-shirty w neu­tral­nych kolo­rach, luźne dżinsy i pro­stą biżu­te­rię, Alea śle­dziła trendy, lubiła dziwne wzory, akcenty kolo­ry­styczne i liczne akce­so­ria. Nie­mal wszystko inne je łączyło. Aż do teraz. Teraz wyglą­dało na to, że poja­wiła się mię­dzy nimi bar­dzo duża, bar­dzo nie­spra­wie­dliwa róż­nica.

Erin kochała swoją sio­strę i nie była zazdro­sna. Wcale nie była.

– Och, jestem taka dumna – powtó­rzyła znowu ich matka, odsu­wa­jąc się w końcu od Alei na pół kroku. Potem powę­dro­wała wzro­kiem w stronę Erin i jej uśmiech stał się nieco bar­dziej zadziorny. – Cie­bie, Erin, oczy­wi­ście na­dal z ojcem kochamy – dodała.

Dziew­czyna wydała z sie­bie przy­ta­ku­jące mruk­nię­cie.

– Miło wie­dzieć, że wasza miłość do córki nie jest warun­ko­wana jej osią­gnię­ciami aka­de­mic­kimi – rzu­ciła cynicz­nie, było to jed­nak w dużej mie­rze na pokaz. Obie z matką jedy­nie się prze­ko­ma­rzały.

Alei nie umknął fakt, że Erin użyła ter­minu „osią­gnię­cia aka­de­mic­kie”. Krót­kie zer­k­nię­cie w bok pozwo­liło jej usta­lić, że dobór słów nie był przy­pad­kowy. Ona sama wciąż czuła ucisk w żołądku, nie było bowiem jesz­cze jasne, czego matka jej gra­tu­luje.

– No więc, mamo – zaczęła, gdy już zła­pała porządny oddech i prze­su­nęła torby z zaku­pami ze środka przed­po­koju pod ścianę. – Co dokład­nie wiesz o tej sieci Szkół Sty­pen­dial­nych? – zapy­tała nie­win­nie. Erin wycią­gnęła kopertę w jej stronę i Alea przy­jęła ją z wdzięcz­no­ścią, czu­jąc potrzebę, by zająć czymś dło­nie. – Sły­sza­łaś o nich?

– Chyba zro­bimy jakieś zdję­cie rodzinne, żeby zapa­mię­tać ten moment… – roz­ma­rzyła się kobieta, na chwilę zapo­mi­na­jąc o sto­ją­cych obok nasto­lat­kach. – Moja wła­sna córka!

– Mamo, bła­gam cię, wystar­czy! – jęk­nęła Alea. Nie­wie­dza zaczy­nała ją fru­stro­wać. – Sły­sza­łaś moje pyta­nie?

– Oj, dziecko, daj mi się cie­szyć! – skar­ciła ją Wenona. – I tak, sły­sza­łam, spo­koj­nie – dodała, kła­dąc wojow­ni­czo jedną dłoń na bio­drze. – Oczy­wi­ście, że sły­sza­łam o szko­łach! Wszy­scy rodzice, któ­rzy chcą dla swo­ich dzieci jak naj­le­piej, o nich sły­szeli!

Osiem lat temu po całym kraju roze­szła się nowina, że roz­po­częto budowę sieci pry­wat­nych, pre­sti­żo­wych pla­có­wek edu­ka­cyj­nych, które miały zamiar wdro­żyć nowo­cze­sne roz­wią­za­nia i zmie­nić spo­sób rozu­mie­nia ter­minu „osią­gnię­cia aka­de­mic­kie”. Po dwóch latach w całym kraju zało­żono sto trzy­dzie­ści osiem szkół sty­pen­dial­nych, które szybko zyskały roz­głos z powodu nie­ty­po­wego sys­temu rekru­ta­cji i cał­ko­wi­tego braku opłat. W Kana­dzie w tym samym cza­sie otwo­rzono ich szes­na­ście.

– To pry­watne pla­cówki, które same rekru­tują uczniów. Same. I to wcale nie taką wielką ich liczbę, pod­kre­ślam! – kon­ty­nu­owała Wenona, tak jakby już dzie­liła się infor­ma­cjami z innymi rodzi­cami, a nie z cór­kami. – Syn Peter­so­nów ubie­gał się o przy­ję­cie w zeszłym roku. Wie­cie, jaki z niego przy­kładny uczeń, a i tak otrzy­mał odmowę. A ty?! – Spoj­rzała na Aleę, uśmie­cha­jąc się sze­roko. – Pełne sty­pen­dium! Ha!

Ich matka nie była sen­tu­ralna. Ich matka nie była sen­tu­ralna. Ich matka nie była sen­tu­ralna! Alea nie zauwa­żyła paniki, dopóki ta nie eks­plo­do­wała gdzieś z tyłu jej głowy.

Erin pra­wie poczuła we wła­snych mię­śniach dreszcz, który prze­szedł przez ciało jej sio­stry.

– A tata już wie? Mówi­łaś mu? – zapy­tała matkę, obej­mu­jąc na chwilę Aleę ramie­niem.

– Tak, tak. – Kobieta mach­nęła ręką. – Wasz ojciec wie, ale uto­nął w ostat­nich wyni­kach naszych badań i nie wypły­nie z gabi­netu, póki się z nimi nie upora – oznaj­miła.

– I coś powie­dział? Na temat szkoły? – pod­jęła Alea, ukry­wa­jąc drże­nie głosu. Oddała list w ręce Erin i zgar­nęła torby, prze­miesz­cza­jąc się w ślad za matką do salonu. Poczuła nagle, że ma nogi jak z waty.

– Też jest dumny – zapew­niła Wenona, nagle zaab­sor­bo­wana wła­snymi myślami. – No, ale żeby infor­mo­wać tak w ostat­niej chwili… Rok szkolny zaczyna się tam tydzień póź­niej niż stan­dar­dowo, ale prze­cież i tak za moment! Opła­ci­li­śmy już kolejny rok dla was obu w Blo­oming­ton, razem z poko­jami. Będzie to teraz trzeba szybko odkrę­cić – mam­ro­tała głów­nie do sie­bie. – No ale wasz ojciec to zała­twi. SAMU­ELU! – Pod­nio­sła nagle głos, pra­wie przy­pra­wia­jąc wła­sne córki o zawał. – Samu­elu, trzeba odzy­skać nasze pie­nią­dze!

Wszystko wska­zy­wało na to, że ojciec także nie był sen­tu­ralny. Bliź­niaczki pozo­sta­wiły matkę w salo­nie i pomknęły po scho­dach na górę, pra­wie wpa­da­jąc po dro­dze na młod­szego brata.

Sytu­acja zaczy­nała robić się… skom­pli­ko­wana. To zna­czy nie żeby ist­nie­nie Wam­pi­rów, Wil­ko­ła­ków, Łow­ców, Cza­ro­dzie­jów i Zmien­no­kształt­nych samo w sobie nie było skom­pli­ko­wane. Ale kiedy na doda­tek twoi wła­śni rodzice nie mają o tym poję­cia? Poten­cjal­nie pro­ble­ma­tyczne.

* * *

Szybko się oka­zało, że sen­tura jest wszę­dzie. Prze­nika się wciąż z naturą w każ­dym miej­scu. Na przy­kład: dęby były natu­ralne, pod­czas gdy sosny – sen­turalne. Alea miała trud­no­ści z oceną, czy jest to infor­ma­cja pocie­sza­jąca, czy wręcz prze­ciw­nie. Z jed­nej strony poczuła odro­binę ulgi na myśl, że nie trafi do jakie­goś zupeł­nie obcego wymiaru. Z dru­giej – wszech­obec­ność sen­tury ozna­czała, że wszystko, co wyda­wało się znane i nor­malne, mogło skry­wać jakiś sekret. Tak jak, naj­wy­raź­niej, sosny. Tak jak – z czym wciąż nie mogła się do końca pogo­dzić – jej wła­sne ciało.

Co gor­sza, Alea pozo­sta­wała w swo­jej rodzi­nie ano­ma­lią. Dziad­ko­wie od strony matki miesz­kali w sta­nie Ver­mont, dziew­czyna pochwa­liła się im więc miej­scem w Szkole Mal­la­roya przez tele­fon. Sądząc po ich reak­cji, nie byli sen­tu­ralni. Jej ojciec tym­cza­sem był adop­to­wany i nie posia­dali infor­ma­cji na temat jego bio­lo­gicz­nych rodzi­ców.

W przed­ostat­nim tygo­dniu sierp­nia w domu zapa­no­wała dziwna atmos­fera – wid­nie­jący na hory­zon­cie począ­tek roku szkol­nego dla każ­dego ozna­czał teraz coś innego i wzbu­dzał odmienne emo­cje.

Pań­stwo Lan­ford byli mikro­bio­lo­gami mor­skimi, z czym wią­zały się czę­ste wyjazdy na kon­fe­ren­cje i do sta­cji badaw­czych. Dwa lata temu otrzy­mali eks­cy­tu­jącą ofertę reali­za­cji pro­jektu badaw­czego za gra­nicą, który wyma­gałby nie­obec­no­ści obojga w tym samym cza­sie. Po wielu rodzin­nych dys­ku­sjach skoń­czyło się to tak: sio­stry, które aku­rat roz­po­czy­nały naukę w szkole śred­niej, wybrały pla­cówkę z inter­na­tem, a ich wów­czas sied­mio­letni brat zamiesz­kał w Austra­lii z cio­cią, która szczę­śli­wym zbie­giem oko­licz­no­ści miała syna w tym samym wieku.

Gdy po dzie­się­ciu mie­sią­cach pro­jekt badaw­czy rodzi­ców dobiegł końca, Derek wró­cił na stałe do domu. Bliź­niaczki tym­cza­sem grzecz­nie, ale sta­now­czo oznaj­miły, że mają już w szkole uło­żone życie towa­rzy­skie, lubią swo­ich nauczy­cieli oraz dobrze im się żyje w inter­na­cie, więc nie zamie­rzają się ni­gdzie prze­no­sić. No i zostały.

Lan­for­do­wie byli rodziną pełną miło­ści, ale nie głę­bo­kiej przy­jaźni. Rodzice trak­to­wali dzieci jak part­ne­rów i nie­raz pole­gali na ich nie­za­leż­no­ści, pochło­nięci pasją zawo­dową. Derek od szó­stego roku życia upie­rał się przy nosze­niu ele­ganc­kich koszul i muszek, miał mózg intro­wer­tycz­nego geniu­sza, oczy starca i drobne ciałko dziecka, a więk­szość czasu poświę­cał na sza­chy, gry wideo lub samo­dzielną naukę. Bliź­niaczki tym­cza­sem żyły we wła­snym świe­cie (z nie­po­ko­jącą liczbą nie­win­nych prze­krę­tów i dłu­gim cza­sem wyle­gi­wa­nia się w łóż­kach). Dora­stały odro­binę ska­żone nad­mierną potrzebą samo­wy­star­czal­no­ści, ale były w tym zawsze razem.

Wizja spę­dze­nia kolej­nego roku szkol­nego z dala od rodzin­nego domu nie była więc niczym nowym. Nic jed­nak nie przy­go­to­wało sióstr na to, że będą jechać w dwa zupeł­nie różne miej­sca. Erin do zna­nej im pla­cówki w małym i dość nud­nym mia­steczku Blo­oming­ton. Alea do nowego miej­sca peł­nego Wil­ko­ła­ków czy Łow­ców…

– A pod­ręcz­niki? – rzu­ciła nie­spo­dzie­wa­nie Wenona Lan­ford, gdy sie­dzieli przy obie­dzie. – Czy na pewno napi­sali, że sami wam zapew­nią pod­ręcz­niki? No prze­cież nie będziesz takich cięż­kich rze­czy wozić…

– Zapew­nią – odparł ze spo­koj­nym uśmie­chem ojciec, poma­ga­jąc bliź­niacz­kom wymik­so­wać się z dys­ku­sji.

Samuel Lan­ford, odmien­nie od żony, zazwy­czaj dążył do tego, żeby nie brać udziału w inte­rak­cjach spo­łecz­nych, a gdy już został do tako­wych zmu­szony, wycho­dził z zało­że­nia, że lepiej powie­dzieć mniej niż wię­cej.

– A mun­durki?! Noszą tam mun­durki? Bo ja rozu­miem, że to jest pla­cówka pre­sti­żowa i ucznio­wie muszą się pre­zen­to­wać god­nie, ale żeby tak pozba­wiać mło­dych wła­snego stylu…

– Mun­durki są, ale dzieci muszą je wkła­dać tylko pod­czas ofi­cjal­nych uro­czy­sto­ści – wyja­śnił wciąż tak samo spo­kojny Samuel Lan­ford. Trosz­czył się o córkę tak jak matka, robił to jed­nak po cichu: zapo­zna­jąc się z ogro­mem infor­ma­cji dostęp­nych na stro­nie inter­ne­to­wej Szkół Sty­pen­dial­nych i na witry­nie pla­cówki w Chi­cago. (W wer­sji dla ludzi, oczy­wi­ście).

– A pokoje? Czy są wystar­cza­jąco duże i zapew­niają pry­wat­ność? Nie ma nic gor­szego niż takie małe cia­sne klitki…

– Mamo! – Erin prze­rwała matce zde­cy­do­wa­nym tonem, wbi­ja­jąc wide­lec w ziem­niak. Potem spoj­rzała zna­cząco na swoją sio­strę. Alea dłu­bała sztuć­cami w tale­rzu, nie jedząc pra­wie nic.

Dereka cie­szył powrót do szkoły (co oka­zy­wał, utrzy­mu­jąc bar­dzo poważny wyraz twa­rzy), ich matka była prze­jęta, ojciec sub­tel­nie zatro­skany, a tym­cza­sem Alea? Od kiedy Alea Lan­ford nie zna­la­zła wśród naj­bliż­szych nikogo sen­tu­ral­nego, zagu­bie­nie zaczęło sączyć się powoli do jej głowy i teraz two­rzyło tam już pokaź­nych roz­mia­rów jezioro.

Jasne, mogła spró­bo­wać roz­po­cząć całe te ofi­cjalne pro­ce­dury wta­jem­ni­cza­nia rodzi­ców, tylko co jej po tym? I tak nie będą znali oni odpo­wie­dzi na jej tysiące pytań. W dodatku oboje byli bio­lo­gami. Sen­tury nie da się zba­dać w naukowy spo­sób – tyle już z Erin zro­zu­miały. Ina­czej dawno zosta­łaby odkryta. Alea nie wyobra­żała sobie, jak jej rodzice mie­liby dalej z pasją zaj­mo­wać się swo­imi bada­niami, nagle obar­czeni świa­do­mo­ścią, że połowy rze­czy nie widzą i ni­gdy nie zoba­czą przy pomocy swo­jego ludz­kiego sprzętu.

Miała więc Erin. Tylko Erin i aż Erin, i to by jej w zupeł­no­ści wystar­czyło, gdyby nie fakt, że oto musiały się roz­dzie­lić. Na cały rok szkolny. Z Erin u boku, Alea byłaby gotowa iść dziar­sko w nie­znane. Pew­nie jesz­cze śmia­łyby się po dro­dze. Ale sama? Gdyby decy­zja nale­żała do niej: eks­cy­tu­jąca nowa moc i wielka przy­goda czy dal­sze dzie­le­nie swo­jego życia z Erin… wybór nie byłby wcale łatwy.

Wyboru jed­nak nie dostała. Jedyne, co mogły teraz zro­bić, to odli­czać dni do roz­łąki i pró­bo­wać nauczyć się wię­cej o nowym świe­cie. Nie­ła­two było jed­nak brać sen­tu­ralną wie­dzę na poważ­nie, jeśli na kolej­nej stro­nie czy­ta­nej książki jakiś Wam­pir, doświad­czyw­szy kil­ku­set lat nie­ży­cia, docho­dzi do wnio­sku, że nic nie inte­re­suje go bar­dziej niż sie­dem­na­sto­let­nia dziew­czyna (wysoce podej­rzane) i wyznaje jej miłość.

– To było w sumie dobre pyta­nie – ode­zwała się Erin, gdy już udało im się uciec od stołu do wła­snego pokoju. – O mun­dur­kach – dopre­cy­zo­wała w zamy­śle­niu. – Myślisz, że Zmien­no­kształtni dostają też wer­sje zwie­rzęce? Takie, wiesz, kubraczki dla psów i kotów…

– Dobra, dobra. Super­śmieszne – rzu­ciła Alea ponuro, wywra­ca­jąc oczami.

– A jak ktoś jest na przy­kład wężem – kon­ty­nu­owała Erin, szcze­rze zaab­sor­bo­wana. – To myślisz, że mu dają po pro­stu… skar­petę? Taką jedną…

Okej. Po krót­kim namy­śle Alea była w sta­nie uznać, że wizja spę­dze­nia całego roku szkol­nego bez Erin nie była wcale aż tak tra­giczna.

* * *

Repre­zen­tant szkoły przy­je­chał następ­nego dnia po połu­dniu, umó­wiw­szy się uprzed­nio z rodzi­cami przez tele­fon. Był nudny. Fru­stru­jąco nudny.

Zdo­łał zamie­nić słowo z Aleą tylko raz, na samym wej­ściu, gdy zapa­no­wało zamie­sza­nie zwią­zane z przej­ściem od drzwi fron­to­wych do salonu. Zapy­tał tylko, czy ktoś poza nią jest w rodzi­nie sen­tu­ralny, a ona powie­działa, że chyba nie. Było to bar­dzo dzi­waczne. Alea czuła, że nie tylko dla niej. Ofi­cjalna roz­mowa tele­fo­niczna, którą odbyła z jakąś inną pra­cow­nicą, poka­zała jasno, że cała ta sen­tura ma zor­ga­ni­zo­wany sys­tem. Tym­cza­sem oto nudny gość w nud­nym gar­ni­tu­rze po nud­nej czter­dzie­stce pytał ją szep­tem w progu o to, kto jest jakiego rodzaju. Myślała o tym cały czas, pod­czas gdy on i jej rodzice dopeł­niali ludz­kich for­mal­no­ści.

Brak osoby sen­tu­ral­nej w jej naj­bliż­szej rodzi­nie musiał być bar­dziej nie­co­dzienny, niż na początku zakła­dała. Przy­naj­mniej u Zmien­no­kształt­nych. Wyczy­tały już z Erin, że Łow­ców, Wil­ko­łaki i Wam­piry się prze­mie­nia. Zupeł­nie praw­do­po­dobne jest więc, że wszy­scy inni w rodzi­nie są ludźmi, ale jed­no­cze­śnie nie da się być po prze­mia­nie tak samot­nym jak ona, bo prze­cież już na star­cie potrzebne są dwie osoby: prze­mie­niony i prze­mie­niający. Nawet Wil­ko­łaki miały tyle przy­zwo­ito­ści, żeby wywę­szyć nowo ugry­zioną osobę i wpro­wa­dzić ją w zasady sen­tury. Cza­ro­dziej­stwo tym­cza­sem było dzie­dziczne, tak jak zmien­no­kształt­ność, ale moce tam­tych prze­ja­wiały się pra­wie od razu po uro­dze­niu.

Z powodu nie­świa­do­mo­ści rodzi­ców w roz­mo­wie nie padało nic na temat sen­tury. Męż­czy­zna przed­sta­wił cały pro­gram naucza­nia, ale przy­naj­mniej połowa z tego musiała być kom­pletną ściemą, bo wszystko było ludz­kie. Tym­cza­sem prawne aspekty trans­feru nie inte­re­so­wały Alei w ogóle. W efek­cie, gdy tylko dostała pozwo­le­nie, poże­gnała się grzecz­nie i umknęła na górę do pokoju, gdzie cze­kała na nią nie­cier­pli­wie sio­stra.

– No i? – rzu­ciła Erin, kiedy tylko Alea się poja­wiła.

– Powie­dzia­ła­bym ci, ale szkoda mi ener­gii, bo wiem, że pod­słu­chi­wa­łaś.

Erin zro­biła dra­ma­tycz­nie ura­żoną minę, ale nie zaprze­czyła.

– Gość wygląda jak naj­bar­dziej prze­ciętny czło­wiek świata – przy­znała.

– Prawda? Ja wiem, że cho­dzi wła­śnie o to, że sen­tury gołym okiem nie widać, ale myśla­łam, że teraz już będę w sta­nie przy­naj­mniej powie­dzieć, jakiego facet jest rodzaju!

Para­dok­sal­nie tym razem Aleę nie­po­ko­iła nor­mal­ność. Począw­szy od prze­cięt­nego wyglądu męż­czy­zny do poru­sza­nych przez niego w roz­mo­wie z rodzi­cami tema­tów – wszystko było do bólu zwy­czajne i nasto­latka zaczy­nała się zasta­na­wiać, czy to nie jest jed­nak jakiś wielki dow­cip lub prze­kręt. Od pierw­szego dnia prze­miany jej zdol­no­ści nie dały o sobie znać ponow­nie ani razu. Jeśli tak dalej pój­dzie, zaraz będzie w sta­nie sama sie­bie z powro­tem prze­ko­nać, że tylko jej się wyda­wało.

Dokład­nie w tym momen­cie do pokoju dziew­czyn przez otwarte okno wsko­czyła kuna. Zwie­rzę wylą­do­wało na łóżku Erin, prze­bie­gło po mate­racu, zesko­czyło na zie­mię i zmie­niło się w nagą kobietę. Poziom nor­mal­no­ści w pomiesz­cze­niu natych­miast zna­cząco spadł. Bliź­niaczki znów na moment się zawie­siły, wpa­trzone w intruzkę z otwar­tymi ustami.

Kobieta wyglą­dała młodo – przed trzy­dziestką. Miała cał­kiem spory biust, wyraź­nie miękki brzuch i wytre­no­wane mię­śnie ud. Jed­nak mimo nago­ści naj­więk­szą uwagę przy­cią­gał jej łobu­zer­ski uśmiech i odważne, pra­wie wojow­ni­cze spoj­rze­nie brą­zo­wych oczu. Prze­nio­sła wzrok na sto­jące obok sie­bie sio­stry i zaśmiała się krótko.

– No nie­źle. Naprawdę jeste­ście takie same – rzu­ciła z roz­ba­wie­niem, roz­cze­su­jąc pal­cami potar­gane kasz­ta­nowe włosy.

– No taka jest jakby idea bycia bliź­niaczką – oznaj­miła Erin z nutą wro­go­ści w gło­sie. Jej słowa stłu­miły nieco dło­nie, w któ­rych ukryła swoją twarz, kiedy pierw­sza fala szoku minęła. Czuła się dziw­nie, patrząc na nagie ciało obcej osoby.

Kobieta z lek­kim opóź­nie­niem zro­zu­miała tę reak­cję.

– Ach, sorry – wes­tchnęła i odwró­ciła się tyłem. Jej wzrok padł na szla­frok zwi­sa­jący z opar­cia krze­sła. Chwy­ciła go bez pyta­nia i narzu­ciła na opa­lone ciało. Nie był nawet spe­cjal­nie cia­sny. Może odro­binę przy­krótki. – Jak się cały dzień jest nagim zwie­rzę­ciem, to potem bycie nagim czło­wie­kiem wydaje się zupeł­nie nor­malne.

Alea tym­cza­sem miała chwi­lowy pro­blem z odzy­ska­niem zdol­no­ści mówie­nia. Została prak­tycz­nie zahip­no­ty­zo­wana posta­cią nie­zna­jo­mej, gdy tylko ta się przed nimi poja­wiła. Powinna pójść w ślady sio­stry i prze­stać się gapić, ale jakoś jej to nie wycho­dziło.

– To chyba nie jest kuna – wydu­siła z sie­bie wresz­cie cicho. W jej gło­wie ewi­dent­nie zro­bił się jakiś korek myślowy. – Jeżu, czy to jest sen? Ona mi wygląda na postać, która się obja­wia we śnie…

Stało się jasne, że mózg Alei prze­cho­dził obec­nie restart. Erin zer­k­nęła na sio­strę naj­pierw w szoku, potem z cie­niem podejrz­li­wo­ści, odno­to­wu­jąc sobie z tyłu głowy, by zapy­tać ją póź­niej, jakie kon­kret­nie miewa ostat­nio sny… Jed­nak na razie sku­piła uwagę na spra­wach bie­żą­cych.

– Chyba nie rozu­miem, co się teraz dzieje – oznaj­miła, prze­no­sząc spoj­rze­nie z Alei na intruzkę.

– Dzięki – rzu­ciła tym­cza­sem kobieta w odpo­wie­dzi na pokraczny i chyba nie­kon­tro­lo­wany kom­ple­ment, posy­ła­jąc Alei sze­roki uśmiech. – A jeśli cho­dzi o cie­bie – skie­ro­wała uwagę na Erin – wrzuć na niż­szy bieg, maleńka, okej? Wiem, jak działa bycie bliź­niaczką. Mówię o tym, że jeste­ście teraz total­nie iden­tyczne. Tak, no wiesz, total­nie. Nie mów, że innych to nie szo­kuje.

Tym razem żadna z sióstr nie zna­la­zła wła­ści­wych słów. Były przy­zwy­cza­jone do zasko­cze­nia, jakie wywo­ły­wało ich podo­bień­stwo, co nie zna­czyło, że zawsze potra­fiły na nie zare­ago­wać.

Kobieta rozej­rzała się dookoła z nie­spe­cjal­nie dużym zain­te­re­so­wa­niem, a potem z roz­tar­gnie­niem wzięła jakąś ozdobną figurkę z zagra­co­nego blatu. Zaczęła ją obra­cać bez­myśl­nie w dłoni.

– No to która to Alea? – zapy­tała, znów roz­cią­ga­jąc pełne usta w łobu­zer­skim uśmie­chu. Odsta­wiła figurkę i zer­k­nęła w bok na swoje roz­mów­czy­nie. Zaraz jed­nak jej uwaga wró­ciła na biurko. Cze­ka­jąc na odpo­wiedź, prze­cią­gnęła pal­cem po sto­sie roman­sów.

Alea pod­nio­sła rękę, na­dal nie czu­jąc się na siłach, by coś powie­dzieć. Ich nie­pro­szony gość miał w sobie coś, co spra­wiało, że potra­fiła się tylko czer­wie­nić ze wstydu.

– Cool. – Dziew­czyna ski­nęła jej głową w ramach spóź­nio­nego powi­ta­nia. – Eve Mon­day – przed­sta­wiła się w ramach rewanżu. Potem odwró­ciła się, oparła o biurko udami, skrzy­żo­wała ręce pod biu­stem i utkwiła wzrok w bliź­niacz­kach na dobre. – Jesteś Echem, Aleo. Jeśli jesz­cze ci tego nikt nie powie­dział, to już wiesz.

Erin przy­glą­dała się Eve Mon­day z coraz więk­szą podejrz­li­wo­ścią i z coraz moc­niej zmru­żo­nymi oczami. Głu­pie imię i dziwne nazwi­sko.

Alea prze­łknęła ślinę.

– Myśla­łam, że jestem Zmien­no­kształtna?

– Zmien­no­kształtni to twój rodzaj, tak. Echo to ter­min okre­śla­jący osobę, u któ­rej w rodzi­nie zdol­no­ści sen­tu­ralne cał­ko­wi­cie zanik­nęły, a potem po wielu poko­le­niach nagle poja­wiają się nie­spo­dzie­wa­nie. Mówi się, że sen­tura wtedy „odbija się na kimś echem” – wyja­śniła spo­koj­nie. Bez­tro­sko. – Może się to zda­rzyć Cza­ro­dzie­jom lub Zmien­no­kształt­nym. Bo wcale nie jest tak, że musi się im uro­dzić sen­tu­ralne dziecko. Szanse na czło­wieka są niż­sze, ale są. No i bywa tak, że w ciągu kilku poko­leń rodzina głów­nie sen­turalna zmie­nia się w ludzką. A potem może poja­wić się Echo. – Wzru­szyła ramio­nami. – Łowcy i Wil­ko­łaki rodzą tylko ludzi, a Wam­piry nie żyją, tak że im to się może odbić co naj­wy­żej krwią, nie?

Dopiero gdy Erin poczuła, jak coś gorz­kiego roz­lewa się jej w myślach, zdała sobie sprawę, że na­dal cze­kała na swoją prze­mianę. Z jakie­goś powodu dopiero ta krótka wypo­wiedź Eve prze­ko­nała ją na dobre, że nic takiego się nie wyda­rzy. Nie była zazdro­sna. Wcale nie była.

– Sorry, ale co ty tu robisz? – wypa­liła ostrzej, niż zamie­rzała, szu­ka­jąc upu­stu dla nie­przy­jem­nych emo­cji, które nagle w niej wez­brały.

– Sorry, ale wpa­dłam w tro­sce o twoją sio­strę – odparła Eve z odro­binę nie­bez­piecz­nym uśmie­chem, bez pro­blemu dopa­so­wu­jąc swoją ener­gię do ener­gii Erin. – Nie wierz we wszystko, co będą ci mówili w tej szkole, Aleo. Jesteś Echem, nie masz więc jak zwe­ry­fi­ko­wać otrzy­my­wa­nych od nich infor­ma­cji, ostrze­gam zatem: część tego ich pie­prze­nia o soju­szu jest czy­sto pro­pa­gan­dowa. Wyglą­dasz mi na mądrą osobę, więc po pro­stu… miej oczy sze­roko otwarte, to moja rada.

– Yyy – zaczęła Alea. Jej rumie­niec w końcu zelżał i zaczy­nała docho­dzić do sie­bie, ale i tak musiała urwać i odkaszl­nąć cicho. – I posta­no­wi­łaś… wsko­czyć tu przez okno, żeby mi to powie­dzieć? Nie zro­zum mnie źle, nie pró­buję być nie­miła, ale kim ty jesteś? Poza tym, że Eve Mon­day, Zmien­no­kształtną.

Eve wyszcze­rzyła się z dzi­waczną apro­batą.

– Mówi­łam, że wyglą­dasz na mądrą osobę. Jestem człon­ki­nią… Jak by to pro­sto powie­dzieć… – Urwała na chwilę. – No to może tak. Pra­cuję dla pew­nej poli­tycz­nej grupy Zmien­no­kształt­nych. Może być?

– Szcze­rze, to teraz jest jesz­cze gorzej – oznaj­miła Erin. – Pra­cow­nicy grup poli­tycz­nych nie powinni raczej wska­ki­wać przez okna do sypialni nasto­la­tek.

– Erin… – jęk­nęła bła­gal­nie Alea, posy­ła­jąc sio­strze zna­czące spoj­rze­nie.

Eve zachi­cho­tała.

– Nie­złe. To, co powiem teraz, jest top secret – oznaj­miła, nagle poważ­nie­jąc. – Jesteś nie tylko Echem, Aleo. Jesteś Echem z pew­nego bar­dzo cie­ka­wego rodu Zmien­no­kształt­nych, który już dawno temu wygasł. Mia­łaś może nie­ty­powe prze­miany?

Ach. Rewe­la­cyj­nie. Tego wła­śnie bliź­niacz­kom teraz bra­ko­wało: wię­cej sekre­tów i dziw­nych mocy.

– Prze­mie­ni­łam się dwa razy w kota sąsia­dów – odparła Alea wolno. – Czy to jest nie­ty­powe?

– Nie. To jest, jeśli mam być szczera, bar­dzo nudne – odparła Eve bez ogró­dek. – Cóż. Teraz to nie­istotne. Tak czy ina­czej jestem tu, żeby cię ostrzec. – Jej ton z bez­tro­skiego, a nawet lekko zaczep­nego, zmie­nił się w cał­ko­wi­cie poważny. W brą­zo­wych oczach prze­stała na chwilę tań­czyć bun­tow­ni­cza iskierka. – Wiem, że się nie znamy. Wiem, że poja­wiam się tu zni­kąd i mówię ci dziwne rze­czy, i trudno temu zaufać, ale obie­cuję ci, że robię to w twoim inte­re­sie. Tak jak powie­dzia­łam: w tej szkole nie wszystko jest takie, jakie się wydaje. Jeśli zaczniesz zauwa­żać, że twoje moż­li­wo­ści odbie­gają od tych pod­sta­wo­wych, nie mów im. Nie mów nikomu, bo ścią­gniesz na sie­bie straszne rze­czy. Rozu­miesz? Nie daj się nabrać na ten cały pokój i życie w pięk­nie zor­ga­ni­zo­wa­nym sys­te­mie. Tam wszy­scy kła­mią.

Zapewne była to tylko ich wyobraź­nia, ale obie sio­stry odnio­sły wra­że­nie, że w pokoju zro­biło się nagle zim­niej i ciem­niej. W ich gło­wach poja­wiły się dzie­siątki nowych pytań, ale coś w spo­so­bie mówie­nia Eve suge­ro­wało, że nie mają po co ich zada­wać.

– Wybacz­cie całe to napię­cie – rzu­ciła Eve po chwili, naj­wy­raź­niej wyczy­tu­jąc nie­po­kój z min bliź­nia­czek. – To jest dziwna sytu­acja także dla mnie. A przy tym zaska­ku­jąco wiel­kiej wagi. Chcia­ła­bym powie­dzieć ci wię­cej albo nie musieć mówić nic, ale to nie mój wybór. – Znowu wzru­szyła ramio­nami. – Ale obie­cuję ci, Aleo – oznaj­miła z deter­mi­na­cją. – Wam obu, wła­ści­wie. Tu po pro­stu cho­dzi o twoje bez­pie­czeń­stwo. Nie ufaj wszyst­kim i nie mów nikomu o tej mocy – powtó­rzyła. Wyglą­dała na szcze­rze prze­jętą. Wska­zy­wał na to także fakt, że była gotowa wła­mać się przez okno tylko po to, żeby je ostrzec. Szkoda tylko, że nie było wciąż jasne, przed czym.

Alea już miała zary­zy­ko­wać i mimo wszystko dokład­nie o to zapy­tać, ale Eve ją ubie­gła.

– O – rzu­ciła, uno­sząc palec, i prze­chy­liła głowę w stronę uchy­lo­nych wciąż drzwi od pokoju. – Nudziarz z dołu wresz­cie skoń­czył. W takim razie czas na mnie.

– Przy­je­cha­li­ście tu razem?! – zdu­miała się natych­miast Alea, bo nie paso­wało to zupeł­nie do wszyst­kiego, co zostało do tej pory powie­dziane.

– Och, nie, nie. – Eve znowu uśmiech­nęła się łobu­zer­sko. – Nie jestem tu z nim, tylko po to, żeby mieć na niego oko. W związku z czym… Adiós! Trzy­maj­cie się, piękne!

Przez sekundę Erin myślała, że dziew­czyna upada na kolana. Zaraz jed­nak szla­frok opadł bez­wład­nie na pod­łogę, a z jego fał­dów w stronę okna czmych­nęła brą­zowa kuna. Sio­stry chwilę stały w bez­ru­chu i patrzyły w ślad za zwie­rzę­ciem. Im bar­dziej chciały jakoś prze­rwać ciszę, tym bar­dziej się ona prze­cią­gała.

– Weź mi powiedz, czy ja dobrze rozu­miem – zaczęła wresz­cie Alea. – Dzwoni do mnie super­sz­koła i mówi, że umiem się zmie­niać w kota, ale mam nie mówić ludziom. A potem przy­cho­dzi naga laska i mówi, że umiem się zmie­niać w super­kota, ale mam nie mówić o tym w szkole.

– No. – Erin zaczęła wolno kiwać głową. – No tak. Na moje oko to kiedy poje­dziesz do tej szkoły, pojawi się sta­rzec z laską innego typu i białą brodą i powie, że masz wyru­szyć na wyprawę, ale nie możesz o tym mówić kobie­cie kunie. A jak pój­dziesz na wyprawę, to spo­tkasz błysz­czą­cego Wam­pira, który powie, że ma skórę mor­dercy, ale nie możesz powie­dzieć już zupeł­nie nikomu.

– Okej – odparła Alea bez­na­mięt­nie. – Faj­nie.

2.

Siostrzyczko, gdzie jesteś?

Rok szkolny zaczy­nał się dla Erin w ostat­nim tygo­dniu sierp­nia, dla Alei na początku wrze­śnia. W dodatku Blo­oming­ton leżało pra­wie dokład­nie mię­dzy ich rodzinną Colum­bią na połu­dnio­wym zacho­dzie stanu Illi­nois a Chi­cago na pół­noc­nym wscho­dzie. Dzięki temu nie­trudno było prze­ko­nać rodzi­ców (oraz opie­ku­nów inter­natu), by pozwo­lili Alei spę­dzić jej ostatni wolny week­end w daw­nej szkole. Miała prze­no­co­wać w pokoju sio­stry, a potem odbyć osta­teczną podróż do Szkoły Sty­pen­dial­nej imie­nia Fla­na­gana Mal­la­roya już sama, pocią­giem.

To Alea naci­skała naj­moc­niej na taki układ. Całe waka­cje spę­dziła w prze­ko­na­niu, że po let­niej roz­łące wróci do dobrze już zna­nego miej­sca i uści­ska szkol­nych przy­ja­ciół. Po czym nagle wszystko się zmie­niło. Nie mogła zostać w Blo­oming­ton, chciała jed­nak mieć przy­naj­mniej szansę poże­gnać się ze wszyst­kimi oso­bi­ście.

Bliź­niaczki miały za chwilę roz­po­cząć jede­na­stą klasę: trzeci rok z czte­ro­let­niego liceum. Miały być Junior­kami (tylko rok pod Senio­rami) i wresz­cie doświad­czyć, jak to jest pra­wie wszyst­kich koja­rzyć i pra­wie wszystko wie­dzieć – rozu­mieć, któ­rego nauczy­ciela uni­kać, które szafki się zaci­nają i które jedze­nie w sto­łówce powo­duje ból żołądka. Dla Erin wszystko to wciąż stało otwo­rem. Alea zaczy­nała od nowa. Cze­kało ją wej­ście do obcej szkoły, do obcej rze­czy­wi­sto­ści, od razu na trzeci rok. Jakby tego było mało, nauka we wszyst­kich tych eli­tar­nych, wybit­nych, nie­zwy­kłych, osza­ła­mia­ją­cych, no cho­lera, magicz­nych – dosłow­nie i w prze­no­śni – Szko­łach Sty­pen­dial­nych trwała nie cztery, a pięć lat. Co ozna­czało, że Erin wyprze­dzi ją w życiu o rok i kto wie, czy Alea kie­dy­kol­wiek ją potem dogoni…?

Była pod­eks­cy­to­wana. Jasne, że była. Kto by nie chciał mieć spe­cjal­nych mocy i fascy­nu­ją­cych sekre­tów? Ale uczu­cie to wcale nie zama­zy­wało wszyst­kich innych, które także ści­skały ją za serce. Zmiany bowiem zacho­dzą nie­mal zawsze po posta­cią wymiany: sta­rego na nowe. Aby coś zyskać, coś trzeba utra­cić. Alea Lan­ford nie była jesz­cze do końca pogo­dzona ze swo­imi stra­tami.

* * *

Ponie­waż począ­tek szkoły śred­niej był cza­sem, gdy bliź­niaczki prze­cho­dziły kry­zys indy­wi­du­al­no­ści, uparły się wów­czas, żeby nie miesz­kać w tym samym pokoju. Alea wylą­do­wała więc z Julie – sen­ty­men­talną dziew­czyną, którą Kosmos chyba po pro­stu wycią­gnął z Romea i Julii, i wrzu­cił do tej rze­czy­wi­sto­ści. Erin dzie­liła mały pokoik z Bethany – sprytną, uszczy­pliwą bru­netką. Razem stwo­rzyły zgraną czwórkę i spę­dziły dwa lata na wspól­nym popeł­nia­niu błę­dów, który to pro­ces nie­któ­rzy nazy­wają dora­sta­niem.

Erin wyje­chała do Blo­oming­ton pierw­sza i pięć dni spę­dzone bez niej w domu rodzin­nym było dla Alei nie­przy­jemną próbką tego, jak dziw­nie będzie prze­żyć cały rok oddziel­nie.

W sobotę wresz­cie dołą­czyła do bliź­niaczki i wraz z Julie oraz Bethany spę­dziły dzień na słodko-gorz­kiej cele­bra­cji roz­łąki. W nie­dzielę trójka wciąż zapi­sana do szkoły musiała zgło­sić się na dodat­kowe szko­le­nia BHP. Alea dała znać, że pój­dzie w tym cza­sie na ostatni, sen­ty­men­talny spa­cer po budynku, gdy więc Erin i Bethany powró­ciły do pokoju, nie­obec­ność dziew­czyny nie była wcale podej­rzana. To zna­czy, dopóki Erin nie zoba­czyła zosta­wio­nej na poduszce kartki papieru.

Eve mnie potrze­buje. Wrócę po rze­czy w sobotę. Ominę pierw­szy tydzień szkoły. Kryj mnie. – A

– Kochana Aleo, była­bym wdzięczna, gdyby twoje wia­do­mo­ści brzmiały mniej jak list od pory­wa­cza – wymam­ro­tała pod nosem Erin. Ze zmarsz­czo­nymi brwiami obró­ciła kartkę kilka razy w dło­niach, upew­nia­jąc się, że nie ma w niej żad­nego dodat­ko­wego, sekret­nego prze­sła­nia. Potem prze­nio­sła wzrok na poduszkę, gdzie leżał tele­fon komór­kowy sio­stry. – No do cho­lery jasnej… – dodała, tym razem już wcale nie roz­ba­wiona.

Czemu, czemu, czemu Alea zosta­wiła swój tele­fon i więk­szość rze­czy? Miała wyje­chać, ow­szem, ale jutro rano, na roz­po­czę­cie roku w Chi­cago! Dokąd poje­chała z tą obcą Zmien­no­kształtną i po co? Na całe pięć dni, ot tak?!

– Co ta dziew­czyna odwala, co? Kim jest Eve? Sobota jest pra­wie za tydzień!

Erin nie­mal pod­sko­czyła w miej­scu. Potem odwró­ciła się gwał­tow­nie, zgnia­ta­jąc kartkę w dłoni, ale było za późno. Bethany ewi­dent­nie prze­czy­tała jej przez ramię całą treść. Sku­bana potra­fiła być nie­sa­mo­wi­cie cicha.

– Nie­ważne – wes­tchnęła Erin, pró­bu­jąc zdu­sić w sobie iry­ta­cję. Wie­działa, że Alea jest roz­sądna. Nie poje­cha­łaby w ciemno bez powodu, nie zosta­wi­łaby komórki, gdyby nie musiała, i poże­gna­łaby się oso­bi­ście, gdyby mogła. Racjo­nalna strona Erin to rozu­miała. W żaden spo­sób nie poma­gało to jed­nak uspo­koić emo­cji. Fru­stra­cja. Nie­po­kój. Zagu­bie­nie. Pismo było Alei, oko­licz­no­ści wrzesz­czały jed­nak: porwa­nie! Tylko że w grę wcho­dziła także cała ta sza­lona sen­tura, przez którą sce­na­riusz sta­wał się nagle mniej mroczny i bar­dziej praw­do­po­dobny. Albo może wła­śnie nie…?

W pokoju zaczy­nało się robić cia­sno od samych domy­słów Erin. Dobrze, że przy­naj­mniej Julie teraz z nimi nie było, bo zabra­kłoby miej­sca.

Bethany w mil­cze­niu obser­wo­wała, jak Erin zaczyna ner­wowo krą­żyć po ich nie­wiel­kiej wspól­nej prze­strzeni. Nasto­latka zgar­nęła komórkę Alei, przez chwilę bez­myśl­nie otwie­rała i zamy­kała kolejne apli­ka­cje, potem prze­szła do biurka z dziw­nie nie­obec­nym spoj­rze­niem. Zaj­rzała do szafy, zaj­rzała do torby. Widać było, że potwier­dza to, co i tak już wie­działa – Alea wzięła ze sobą tylko kilka rze­czy i znik­nęła.

Potem nagle w oczach Erin bły­snęło coś nowego. Dziew­czyna zamarła, a następ­nie raz jesz­cze pode­szła do biurka. Tym razem chwy­ciła swój leżący na krze­śle ple­cak i zaczęła w nim ner­wowo grze­bać, aż wresz­cie zna­la­zła port­fel. Otwo­rzyła go i zamarła ponow­nie.

– Dobra, co się dzieje? – ode­zwała się w końcu Bethany, która wresz­cie usia­dła na swoim łóżku, ale nie spusz­czała wzroku z przy­ja­ciółki.

– Jak ci powiem, że nie mogę ci nic powie­dzieć, ale musisz mi pomóc, to mi pomo­żesz? – zapy­tała Erin wolno, odkła­da­jąc port­fel na blat i odwra­ca­jąc się do Bethany.

– Nie – odparła dziew­czyna natych­miast z gro­bową miną.

– Beth, ja mówię poważ­nie – jęk­nęła Erin. – To jest mega­ważne.

– No ja też mówię poważ­nie – nie odpusz­czała Bethany, wciąż odro­binę wojow­ni­czo nasta­wiona. – Laska, nie wiem, co ty i Alea znowu wykom­bi­no­wa­ły­ście, ale to jest o krok za daleko, okej? Ona sobie w sekre­cie poje­chała gdzieś na kilka dni? Powa­liło ją? My mamy po szes­na­ście lat, prze­cież z tego będą pro­blemy dla szkoły i dla waszych rodzi­ców, jak coś się sta­nie! Jak mi nie powiesz, co się dzieję, to wstanę i pójdę do sekre­ta­riatu ogło­sić, że ktoś porwał twoją sio­strę.

– O jeżu, no prze­cież…

– Nie no, poważ­nie mówię. – Bethany wzru­szyła ramio­nami. – Jeśli mam ci pomóc, to musisz mi dokład­nie powie­dzieć w czym i dla­czego. I nawet nie pró­buj kła­mać, E. Wiesz dobrze, że zawsze potra­fię roz­po­znać, kiedy kła­miesz!

* * *

– Dobrze – oznaj­miła wolno Bethany, kiedy wysie­działy już odpo­wied­nio długą chwilę po tym, jak Erin skoń­czyła ner­wowo opo­wia­dać całą histo­rię. – Pozwól, że ja pod­su­muję. Alea poje­chała z jakąś obcą Zmien­no­kształtną, pod­mie­niła ci w port­felu twoje świeżo upie­czone prawko jazdy na swoje i napi­sała „kryj mnie”. I twój piękny umysł uznał, że to zna­czy, że musisz jutro pójść na roz­po­czę­cie roku w szkole peł­nej dziw­nych istot, o któ­rej nie powin­naś wie­dzieć i nie powin­naś mi mówić. I w dodatku chcesz, żebym ja w tym cza­sie wszyst­kim mówiła, że leżysz tu w łóżku chora.

– Dla­czego patrzysz na mnie, jak­bym postra­dała zmy­sły? – zapy­tała Erin, lekko ura­żona.

– Och, no nie wiem – rzu­ciła teatral­nie jej przy­ja­ciółka. – Może dla­tego, że Al pew­nie miała na myśli, żebyś… nie wiem. W sumie to nie wiem. Mam też pyta­nie za sto punk­tów, czemu ta kre­tynka zosta­wiła swój tele­fon! Zresztą tak czy ina­czej, twoje prze­ko­na­nie, że musisz poje­chać za nią teraz do Chi­cago, to jest jakiś żart.

Erin zmru­żyła oczy.

– Podej­rza­nie szybko i spo­koj­nie zaak­cep­to­wa­łaś tę część, która mówi o ist­nie­niu Zmien­no­kształt­nych, Łow­ców, Cza­ro­dzie­jów, Wam­pi­rów i Wil­ko­ła­ków – zauwa­żyła.

– Meh. – Beth mach­nęła ręką lek­ce­wa­żąco. – Po pro­stu i tak uwa­żam, że świat jest powa­lony. Ist­nie­nie Zmien­no­kształt­nych nie rusza mnie bar­dziej od kata­strofy kli­ma­tycz­nej.

– To chyba nie jest zdrowe.

– Dobra, nie zmie­niaj tematu! Wiesz, co nie jest zdrowe? Czło­wiek w szkole dla Wam­pi­rów! Serio, Erin, no nie możesz mówić poważ­nie o tym wyjeź­dzie. Alea ma wró­cić w sobotę, tak? No to omi­nie ją pierw­szy tydzień nauki. To nie koniec świata. Po cho­lerę ty się masz tam pchać?!

– Nie rozu­miesz! – Erin zaczy­nała się nie­cier­pli­wić. Wszystko było skom­pli­ko­wane i wyma­gało wyja­śnie­nia, a przy tym cały czas czuła, że zdra­dza nie swoje sekrety. Miała wra­że­nie, że nie ma wyboru, ale i tak cią­żyło jej na sumie­niu zdra­dze­nie zaufa­nia Alei. – Ta baba ze szkoły, która do nas dzwo­niła…

– Do Alei – popra­wiła ją uprzej­mie Bethany.

– …pod­kre­ślała, że trzeba się sta­wić na roz­po­czę­cie. Że to jest super­o­bo­wiąz­kowe. Te szkoły sty­pen­dialne nie są wybo­rem. Oni mają jakieś dziwne wewnętrzne poli­tyki i roz­ka­zują całej mło­dzieży sen­tu­ral­nej tam być. To jest jakiś dzi­waczny nad­zór! Wie­dzą, kto nowy się prze­mie­nił, mają też jakiś sys­tem dobro­wol­nej reje­stra­cji… No jeżu, nie mam poję­cia, jak to wszystko działa, ale jak Alea się nie pojawi, to zaczną jej szu­kać. Skon­tak­tują się z rodzi­cami, to oczy­wi­ste, i już wtedy będzie wielki roz­pier­dol! Ale potem zaczną jej pew­nie szu­kać tak… wiesz. Sen­tu­ralną poli­cją, czy co oni tam mają w tym swoim sys­temie. A Eve…

– Kobieta-kuna – wyja­śniła Beth, przede wszyst­kim samej sobie.

– …Eve mówiła, że to wszystko nie jest takie, jak się wydaje. Że im nie można ufać. Więc jak jutro na roz­po­czę­ciu w szkole Alea się nie pojawi, to będzie roz­pier­dol z rodzi­cami i roz­pier­dol z Eve, i pew­nie roz­pier­dol z nami, bo tu powinni nas pil­no­wać, a zgu­bili Aleę. I na stówę uznają, że my wie­dzia­ły­śmy o jej ucieczce i nikomu nie powie­dzia­ły­śmy.

– Erin?

– Co?!

– My wiemy o jej ucieczce i nikomu nie mówimy.

– O mój jeżu! – jęk­nęła Erin dra­ma­tycz­nie, jakby nasta­wie­nie przy­ja­ciółki ją wykań­czało, ale kąciki jej ust drgnęły ku górze.

Uwaga była nie tylko słuszna, ale także cał­kiem zabawna. W taki gorzki, tro­chę bez­radny spo­sób. Napię­cie mię­dzy nimi w dziwny spo­sób zostało roz­ła­do­wane. Beth na­dal sie­działa na swoim łóżku, Erin cho­dziła tam i z powro­tem, jakby buzu­jąca w niej ener­gia nie pozwa­lała jej się zatrzy­mać w miej­scu. W końcu jed­nak sta­nęła, zwró­cona twa­rzą do przy­ja­ciółki, i wsparła ręce na bio­drach z deter­mi­na­cją.

– Słu­chaj. Ja wiem, że to brzmi, jak­bym postra­dała zmy­sły, ale tylko na początku. Bilety na pociąg są kupione. Pojadę jutro, spę­dzę pięć dni jako Alea, wrócę tu w pią­tek, w sobotę przy­je­dzie Alea. Oddam jej tele­fon, odzy­skam swoje prawko, poga­damy sobie, a potem ona poje­dzie do Chi­cago i nikt się ni­gdy o niczym nie dowie. Ta dam! Pro­ste. – Erin nawet samej sie­bie do końca nie prze­ko­nała, ale była gotowa upar­cie brnąć w dys­ku­sję, aż Bethany się ugnie i zgo­dzi jej pomóc.

– Chcesz wie­dzieć, co myślę? – zapy­tała przy­ja­ciółka z cięż­kim wes­tchnię­ciem.

– A myślisz coś, o czym chcia­ła­bym wie­dzieć? – zręcz­nie odbiła piłeczkę Erin.

– Nie.

– No to nie chcę.

– To masz pecha. – Beth wzru­szyła ramio­nami. – Słu­chaj. Wy obie jeste­ście chyba jakieś uza­leż­nione od adre­na­liny. Jedna lezie w tajem­nicy za prak­tycz­nie obcą osobą, cho­lera wie, po co i dokąd, druga się chce pchać do jakiejś magicz­nej szkoły.

– Sen­tu­ral­nej – popra­wiła ją Erin.

– Nie­ważne. Nie pozwolę ci na to sza­leń­stwo, E.

Z jed­nej strony Bethany zda­wała się mieć abso­lutną rację. Erin rozu­miała, jak nie­bez­pieczne jest to, co chciała zro­bić. Tylko że Bethany nie sły­szała ostrze­żeń szkoły na temat zła­ma­nia prze­pi­sów ani ostrze­żeń Eve na temat szkoły. Nie widziała na wła­sne oczy, jak ktoś zamie­nia się w zwie­rzę. Nie okła­my­wała swo­ich rodzi­ców i nie stała w obli­czu ryzyka, że wszystko zaraz wybuch­nie w jeden wielki chaos. Może Erin reago­wała teraz emo­cjo­nal­nie, ale i bez tych emo­cji powody pozo­sta­wały takie same! Bethany tym­cza­sem zda­wała się wchła­niać to wszystko jak jakiś film. Trudno było się jej dzi­wić, nie dostała żad­nego dowodu, tylko masę wia­do­mo­ści, które brzmiały jak kom­pletne sza­leń­stwo. Może i wie­rzyła swo­jej przy­ja­ciółce, ale chyba jej pod­świa­do­mość jesz­cze nie do końca dała się prze­ko­nać, że to jest… prawda. Dla Beth Erin i Alea znowu zamie­niały się miej­scami z jakie­goś tylko dla nich waż­nego powodu. Erin czuła tym­cza­sem, że musi to zro­bić, bo ina­czej prze­wróci się pierw­szy klo­cek wiel­kiego, strasz­li­wego domina.

– Beth, ja cie­bie nie pytam o pozwo­le­nie. Ja cię infor­muję z nadzieją, że zde­cy­du­jesz się mi pomóc.

– Tak, Erin. Racja. – Przy­ja­ciółka przy­brała wojow­ni­czy, iro­niczny ton. – Wła­śnie poin­for­mo­wa­łaś mnie, że wybie­rzesz się do szkoły peł­nej nie­ludz­kich stwo­rów, z któ­rych na pewno przy­naj­mniej część będzie mogła zro­bić sobie z cie­bie kola­cję. I to żeby ukryć fakt, że twoją sio­strę ktoś prak­tycz­nie porwał. To świetny plan, ma tylko jedną wadę: JEST DO DUPY.

Erin z obu­rze­nia aż otwo­rzyła usta.

– Myślisz, że mam wybór? Słu­cha­łaś mnie w ogóle, kiedy ci mówi­łam, że jeśli Alea się tam nie stawi, to nie tylko zaczną stre­so­wać naszych rodzi­ców, ale jesz­cze kogoś na nią naślą?! Roz­pęta się pie­kło! Roz­pęta się okropne pie­kło tylko dla­tego, że jej przez chwilę nie będzie. Pod­czas gdy tak się składa, że ja mogę być Aleą!

– MOGŁAŚ, Erin, MOGŁAŚ być Aleą! Jeśli dobrze zro­zu­mia­łam, twoja sio­stra oka­zała się czymś wię­cej niż czło­wie­kiem! Niby jak to obej­dziesz? A poza tym może powinni jej szu­kać? Może powinni nie­po­koić two­ich rodzi­ców? Co to w ogóle za sytu­acja, żeby szes­na­sto­latka sobie zni­kała na pięć dni z kimś obcym!

– Hej! – Erin pod­nio­sła głos, wyrzu­ca­jąc z sie­bie to jedno słowo ostro, jak ostrze­że­nie. W jej oczach pło­nął ogień. – To jest Alea! To ona zna wszyst­kie fakty, nie my! To ona może pod­jąć naj­lep­szą decy­zję, co z tym zro­bić, więc jeśli mnie popro­siła, żebym ją kryła, to będę ją kryć. Rozu­miemy się?! To jest jej sekret. To ona będzie musiała spę­dzić cały rok w miej­scu, które jest dziwne, kon­tro­lu­jące i naj­wy­raź­niej nie można mu ufać. Więc zro­bię to, o co mnie popro­siła. Nie każ mi żało­wać, że ci to wszystko powie­dzia­łam, Beth – dodała, wciąż roz­złosz­czona, jed­nak już spo­koj­niej­szym tonem.

Bethany wzdry­gnęła się lekko. Erin potra­fiła wybuch­nąć, ale ni­gdy dotąd na nią. Przez chwilę widać było w jej oczach strach, jed­nak jego powo­dem nie była sama złość Erin. Cho­dziło raczej o to, że dopiero ta pełna pasji reak­cja uświa­do­miła Bethany, że to wszystko dzieje się naprawdę. Do tego momentu było wciąż cał­ko­wi­cie odre­al­nione, teraz nabrało cię­żaru i osia­dło mię­dzy nimi w małym pokoju.

W jed­nym Erin z pew­no­ścią miała rację – to nie one wie­działy, co się tak naprawdę dzieje.

Cisza się prze­cią­gała. Wresz­cie Beth zaci­snęła usta i ski­nęła głową. Wyglą­dało na to, że muszą trzy­mać się razem.

– Rozu­miem – powie­działa. Patrzyła, jak ogień w oczach Erin gaśnie i pozo­sta­wia po sobie jedy­nie puste spoj­rze­nie. Nasto­latka opa­dła na krze­sło jak szma­ciana lalka.

– Sorry – rzu­ciła Erin po chwili. – To wszystko jest po pro­stu… Nie chcia­łam na cie­bie nasko­czyć.

Bethany kiw­nęła głową na znak pojed­na­nia i znowu przez moment pozwo­liły sobie na wspólne mil­cze­nie. Erin odchy­liła głowę i spoj­rzała w sufit.

– Sio­strzyczko, gdzie jesteś? – szep­nęła cicho.

Sufit nie odpo­wie­dział.

Gdy napię­cie zelżało, Bethany na powrót pod­jęła temat, teraz z nieco wymu­szoną nutą swo­body w gło­sie.

– Naprawdę myślisz, że uda ci się uda­wać Aleę w tej szkole imie­nia Fala­flona czy jak mu tam?

– Fla­na­gana. Fla­na­gana Mal­la­roya – popra­wiła ją Erin i na jej ustach poja­wił się cień uśmie­chu.

– Jeżu, Fla­na­gan. – Beth też uśmiech­nęła się nie­śmiało. – Jak szkoła, któ­rej patron ma tak na imię, może być w ogóle brana na poważ­nie? To musiał być nie­zły gość, ten Mal­la­roy, skoro mimo takiego imie­nia zro­bili z niego patrona…

– No…

– To już Fala­fel Mal­la­roy byłby lep­szy…

Spoj­rzały na sie­bie i nagle wybu­chły śmie­chem. To nie był wesoły, bez­tro­ski śmiech. To był gło­śny, nagły śmiech pełen nie­pew­no­ści. Taki, który ma zmyć stres z umy­słu i nie­po­kój z twa­rzy. Był im potrzebny i zadzia­łał. Kiedy w końcu udało im się opa­no­wać, obie czuły się odro­binę lepiej.

– Dobra, E, a tak serio. Mówi­łaś, że coś tam już czy­ta­ły­ście o tych innych rodza­jach? Naprawdę możesz tam jechać jako czło­wiek? Tak, żeby się nie dać zjeść ani zde­ma­sko­wać…

– Wydaje mi się, że naprawdę tak – przy­tak­nęła ostroż­nie Erin.

Wie­działa już, że tylko Wil­ko­łaki potra­fią tak po pro­stu roz­po­znać innych przed­sta­wi­cieli swo­jego rodzaju – jakimś wil­czym instynk­tem i tro­chę po zapa­chu. Wam­piry tym­cza­sem wyczu­wały zapach ludz­kiej krwi, ale tylko po wej­ściu w tryb polo­wa­nia. Był to, jeśli dobrze zro­zu­miała, spe­cy­ficzny trans i tylko wtedy ujaw­niały się ich kły. Tekst, który czy­tały z Aleą, zapew­niał jed­nak, że mało kto to prak­ty­kuje. We współ­cze­snym świe­cie Wam­piry pozy­ski­wały krew w cywi­li­zo­wany spo­sób. Ryzyko, że ktoś przy niej wej­dzie w tryb polo­wa­nia, była równa z tym, że w sto­łówce pozo­stali ucznio­wie będą patro­szyć zło­wione przez sie­bie ryby.

Erin nie czuła się pewna ani swo­jej decy­zji, ani swo­jego bez­pie­czeń­stwa. To zna­czy – stre­so­wała się jak cho­lera już teraz, cho­ciaż nawet nie opu­ściła jesz­cze wła­snego inter­natu. Wyda­wało jej się jed­nak, że irra­cjo­nalny jest wła­śnie ten strach, a nie jej plan. Wszy­scy wyglą­dali jak ludzie. Alea była Echem, miała prawo na niczym się nie znać. Dodat­kowo dopiero co obu­dziły się jej zdol­no­ści, nor­malne więc było, że nie potra­fiła nad nimi w pełni pano­wać i zmie­nić się na zawo­ła­nie. Dawało to Erin ide­alne warunki, by się pod nią pod­szyć. Poza tym to była szkoła! Jak nie­bez­pieczny mógł być budy­nek pełen nasto­lat­ków, nie­za­leż­nie od ich rodzaju?

Da radę. Prawda? Da radę. A jeśli ją nakryją… W naj­gor­szym wypadku sta­nie się po pro­stu to, co sta­łoby się i tak, gdyby żadna z bliź­nia­czek nie poja­wiła się na roz­po­czę­ciu. Prawda…?

Jeśli nawet ręce jej się tro­chę trzę­sły, gdy prze­pa­ko­wy­wała walizki, nikt nie musiał o tym wie­dzieć.

– Mogę zadać ci obraź­liwe pyta­nie? – ode­zwała się Bethany, kiedy świa­tło było zga­szone i obie leżały w swo­ich łóż­kach.

– Mhm – mruk­nęła Erin. Była wykoń­czona stre­su­ją­cym dniem i jed­no­cze­śnie zbyt prze­jęta, by zasnąć.

– Czy w jakimś małym stop­niu nie robisz tego też dla sie­bie? Nie tylko dla Alei…

– Co? – odparła Erin zbyt szybko, a potem zaci­snęła usta, pod­czas gdy wstyd objął ją w talii gorą­cymi dłońmi.

– No wiesz – rzu­ciła cicho Beth. Ton miała łagodny. Wyro­zu­miały. Pra­wie prze­pra­sza­jący. – Czy nie pchasz się tam też dla­tego, żeby to wszystko zoba­czyć. Cza­ro­dzie­jów, Łow­ców? Cały ten inny świat. Bo Alea jest teraz jego czę­ścią, prawda? A my… my nie. My jeste­śmy na­dal tutaj i jutro rano zaczy­namy od mate­ma­tyki.

– Zazdro­ścisz jej? – zapy­tała Erin szep­tem, omi­ja­jąc wła­sną odpo­wiedź.

Przez moment leżały w ciszy.

– Tro­chę tak – przy­znała wresz­cie Bethany.

– Ja tro­chę też – zgo­dziła się ledwo sły­szal­nie Erin Lan­ford.

3.

Za murami

Tak­sówka pra­wie naje­chała na jej stopy, z roz­pędu poko­nu­jąc kra­węż­nik. Stary kie­rowca miał srogą twarz i wiel­kie pomarsz­czone dło­nie. Pomógł dziew­czy­nie zała­do­wać rze­czy do bagaż­nika, po czym zaczął bez­tro­ską kon­wer­sa­cję.

Czy podoba jej się mia­sto? Czy jest pierw­szy raz? Czy na długo?

Erin odpo­wia­dała krótko, z uprzej­mym uśmie­chem, i marzyła, żeby się zamknął. Prze­py­chali się przez ulice dobre czter­dzie­ści minut i już kilka razy odnio­sła wra­że­nie, że nad­kła­dają drogi, cho­ciaż w ogóle prze­cież nie znała Chi­cago. Wie­działa, że zapłaci kata­stro­ficz­nie wielką sumę za tę prze­jażdżkę. Pew­nie całą gotówkę, jaką dali jej rodzice. Roz­wa­żała nawet przez moment, czy się na końcu nie pokłó­cić albo może teatral­nie roz­pła­kać w celu wzbu­dze­nia lito­ści, ale kie­rowca był sta­rym, wiel­kim face­tem. Nie miała odwagi.

Z każdą kolejną minutą dziew­czyna czuła, jak nie­wi­dzialna dłoń zaci­ska się coraz moc­niej na jej żołądku. W nocy spała bez­na­dziej­nie, w podróży w ogóle. W dodatku pociąg miał opóź­nie­nie i nad Erin wisiało teraz widmo spóź­nie­nia na uro­czy­stość roz­po­czę­cia roku w Szkole Sen­tu­ral­nej imie­nia Fla­na­gana Mal­la­roya.

Kie­rowca w któ­rymś momen­cie zamilkł. Dziew­czyna została sam na sam z nie­spo­koj­nymi myślami i oka­zało się to tak nie­przy­jemne, że pra­wie zatę­sk­niła za jego nud­nymi pyta­niami. Wle­piła wzrok w widok za szybą, żeby jakoś się roz­pro­szyć.

Dom jej rodzi­ców znaj­do­wał się w małej Colum­bii, ale tuż obok pokaź­nego Saint Louis, Erin myślała więc, że wiel­kie mia­sta nie są jej obce. Jed­nak, jak się oka­zało, wcale nie była gotowa na kolosa, jakim było Chi­cago. Wie­żowce pięły się do nieba niczym posągi wznie­sione dla kapi­ta­li­stycz­nych bóstw. Lustrzane szyby budyn­ków błysz­czały maje­sta­tycz­nie w górze, w dole kolo­rowe szyldy zapra­szały gdzie­nie­gdzie do skle­pów i kawiarni. Wszystko drgało w ryt­mie pośpie­chu, a hałas prze­bi­jał się nawet do samo­chodu, mimo zasu­nię­tych szyb. Budyn­ków nie było tylko tam, gdzie pod kołami pojaz­dów prze­su­wał się asfalt.

Gdy tak­sówka wresz­cie się zatrzy­mała, miej­ski gąszcz dookoła zdą­żył się nieco prze­rze­dzić – budynki były niż­sze, ulice mniej zatło­czone, widać było nawet jakieś skrawki zie­leni – nie­mniej wciąż znaj­do­wali się bez żad­nych wąt­pli­wo­ści w mie­ście. Erin ze skrzy­wioną miną zapła­ciła nie­bo­tycz­nie wysoką cenę za prze­jazd i wysko­czyła na chod­nik. Dopiero kiedy potężna walizka na kół­kach i nie­wiele mniej­sza torba zna­la­zły się bez­piecz­nie przy jej sto­pach, dziew­czyna rozej­rzała się uważ­niej. Poczuła przede wszyst­kim zasko­cze­nie. Była prze­ko­nana, że szkoła będzie się znaj­do­wała na jakimś odlu­dziu. Na obrze­żach mia­sta albo w ogóle kawa­łek za nim. W szcze­rym polu, gdzie nikt się nie zapusz­cza i skąd trudno się wydo­stać.

– Prze­pra­szam, ale czy to na pewno ten adres?! – zapy­tała, puka­jąc w szybę tak­sówki. Gdy ta zje­chała w dół, Erin powtó­rzyła pyta­nie raz jesz­cze, tym razem gło­śniej, prze­krzy­ku­jąc sil­niki samo­cho­dów.

Kie­rowca kiw­nął głową.

– Tu, zaraz za rogiem na lewo! – Wska­zał nie­chęt­nie ręką w stronę skrzy­żo­wa­nia znaj­du­ją­cego się kawa­łek dalej. – Nie wje­cha­łem na teren, bo nawet od tak­só­wek wyma­gają doku­men­tów! Szkoda czasu! Doj­dzie panienka, to dosłow­nie za rogiem! Tu parę­na­ście metrów do skrzy­żo­wa­nia, w lewo wzdłuż muru i już panienka jest w bra­mie!

Nie cze­ka­jąc na jej odpo­wiedź, zamknął szybę i odje­chał. Erin prych­nęła pod nosem. Za tyle pie­nię­dzy mógł ją cho­ciaż zawieźć dokład­nie na miej­sce, a nie gdzieś obok!

Chi­cago nie bez powodu nazy­wane było wietrz­nym mia­stem. Wiatr uty­kał na uli­cach oto­czo­nych budyn­kami i szar­pał wszyst­kich za włosy i ubra­nia, szu­ka­jąc drogi ucieczki. Dzień był cie­pły, więc Erin miała na sobie krótki rękaw i teraz na jej przed­ra­mio­nach poja­wiła się gęsia skórka.

Minęła kawiar­nię urzą­dzoną na par­te­rze biu­rowca i obe­szła róg budynku, skrę­ca­jąc w lewo, jak pole­cił jej tak­sów­karz. Nie­omal prze­je­chała komuś po sto­pach kołami cięż­kiej walizy.

Po prze­ciw­nej, pra­wej stro­nie jezdni wszystko wyglą­dało wciąż nor­mal­nie – cią­gnące się budynki, chod­nik, śmiet­niki, lampy uliczne. Po lewej stro­nie jakiś czas jesz­cze bie­gła ściana tego samego biu­rowca, dalej poja­wiał się kawa­łek zie­leni zasa­dzo­nej przed wąskim apar­ta­men­tow­cem, a potem… wyra­stał mur. Był tak wysoki, że musiała zadrzeć głowę, żeby dosię­gnąć wzro­kiem szczytu.

Przy­sta­nęła, zszo­ko­wana. Mur wypeł­niał prze­strzeń miej­ską niczym kolejny budy­nek, ale zda­wał się nie koń­czyć, ogra­dza­jąc komicz­nie wręcz wielki obszar. Wszyst­kie budowle naokoło błysz­czały oknami, tym­cza­sem on stra­szył swoją solidną powierzch­nią.

Nie wie­dząc wła­ści­wie czemu, Erin pomy­ślała o pie­nią­dzach. Szkoły Sty­pen­dialne poja­wiły się sześć lat temu jak grzyby po desz­czu. Sto trzy­dzie­ści osiem na tere­nie Sta­nów Zjed­no­czo­nych, szes­na­ście w Kana­dzie. To nie mogło być tanie, zwłasz­cza jeśli budo­wali w dużych mia­stach. Cała ta orga­ni­za­cja sen­tu­ralna musiała nie­sa­mo­wi­cie dobrze radzić sobie w natu­ral­nej eko­no­mii i dziew­czynę ogar­nął nagle nie­po­kój, że szkoła będzie pełna roz­pusz­czo­nych, boga­tych dzie­cia­ków…