Mafijne rozgrywki - Monika Hołyk-Arora - ebook + audiobook

Mafijne rozgrywki ebook i audiobook

Monika Hołyk-Arora

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W małym sycylijskim miasteczku Alessandro, zmęczony życiem i przybity przez tragiczną śmierć żony i córeczki policjant, dostaje od lokalnego dona propozycję z rodzaju tych „nie do odrzucenia”. Mężczyzna ma nie tylko zbliżyć się do Anny, właścicielki pewnego hotelu w Jordanii, ale też zyskać na nią tak dużą kontrolę, by namówić ją do odsprzedania należącego do niej kurortu na włoskiej wyspie. W zamian otrzyma nazwiska osób stojących za morderstwem jego rodziny.

Rozpoczyna się gra, w której główną bronią stanie się gorący seks. Alessandro napotyka jednak problemy ze zbliżeniem się do Anny otoczonej przez armię zatrudnianych przez nią „chłopaków do towarzystwa”. Przekonuje się, że nie będzie mu łatwo ani zdobyć, ani utrzymać przy sobie tak niezależną kobietę. Szczególnie że Anna prowadzi swoją własną grę, aby nie stracić lukratywnego biznesu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 333

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 32 min

Lektor:

Oceny
3,9 (7 ocen)
3
1
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Magdalena2011

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam.
00
Ewakr1

Dobrze spędzony czas

całkiem fajna
00
Agatasiwek

Z braku laku…

Słaba .... bardzo długo się rozkręca ... jak nabierze tępa to się kończy. Nie polecam!!!
00
Weronika8608

Całkiem niezła

fajna ale bez szału
00
sylwus_333

Nie oderwiesz się od lektury

niby mafia ale inna. przynajmniej autorka miała własny pomysł na ugryzienie tego tematu. polecam
00

Popularność




Ty­tuł: Ma­fijne roz­grywki

Co­py­ri­ght © Mo­nika Ho­łyk-Arora, 2023

This edi­tion: © Ri­sky Ro­mance/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mo­nika Drob­nik

Re­dak­cja: Ma­ria Za­jąc

Ko­rekta: Jo­anna Kłos

ISBN 978-91-8054-072-8

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

ANNA

Pró­bo­wa­łam sku­pić się na pracy, prze­glą­da­jąc zdję­cia ko­lej­nych kan­dy­da­tów, gdy usły­sza­łam stłu­miony płacz. Cho­ciaż wła­ści­wie było to ci­che chli­pa­nie w ho­te­lo­wym ba­rze nad szkla­neczką roz­wod­nio­nej whi­sky. Przez mo­ment pró­bo­wa­łam zi­gno­ro­wać ten draż­niący dźwięk, ale z każdą chwilą przy­bie­rał on na sile, iry­tu­jąc mnie co­raz bar­dziej.

Dys­kret­nie zer­k­nę­łam w kie­runku, z któ­rego do­cho­dził, i z za­sko­cze­niem do­strze­głam młodą ko­bietę, a może na­wet na­sto­latkę. Była ubrana dość nie­dbale, cho­ciaż mimo wszystko na­le­żało przy­znać, że wło­żyła nieco wy­siłku w skom­po­no­wa­nie po­szcze­gól­nych ele­men­tów gar­de­roby. Białe lniane spodnie cał­kiem nie­źle współ­grały z po­włó­czy­stą tu­niką. Nie­stety, ich krój, za­miast ma­sko­wać man­ka­menty fi­gury, bez­li­to­śnie je pod­kre­ślał, czy­niąc dziew­czynę pulch­niej­szą, niż była w rze­czy­wi­sto­ści. Spięte byle jak blond włosy spra­wiały wra­że­nie za­nie­dba­nych. Po dłuż­szej chwili udało mi się zo­ba­czyć oczy nie­zna­jo­mej. Ich wi­dok do­słow­nie spra­wił mi ból. Jej tę­czówki były do­sko­nale błę­kitne, na­to­miast białko gałki do­słow­nie czer­wone od łez, gdzie­nie­gdzie za­uwa­ży­łam po­pę­kane żyłki. Po­wieki opuch­nięte do gra­nic moż­li­wo­ści jesz­cze po­tę­go­wały bez­na­dziej­ność sy­tu­acji.

Tak, dziew­czyna była ob­ra­zem nę­dzy i roz­pa­czy. Mo­głam ją zi­gno­ro­wać, ale z ja­kie­goś po­wodu wzbu­dziła we mnie współ­czu­cie gra­ni­czące z mat­czyną tro­ską. Cóż, przy odro­bi­nie do­brej woli praw­do­po­dob­nie mo­głaby być w wieku mo­jej po­ten­cjal­nej córki.

Odło­ży­łam ta­blet na blat baru i ski­nie­niem głowy da­łam jed­nemu z kel­ne­rów znać, aby za­opie­ko­wał się nim pod­czas mo­jej nie­obec­no­ści. Z uśmie­chem za­brał sprzęt oraz po­zo­sta­wione przeze mnie do­ku­menty. Zresztą, co tu kryć, nie miał wy­boru, by­łam w końcu jego sze­fową. Chwy­ci­łam w dłoń szklankę z bez­al­ko­ho­lo­wym drin­kiem, który aku­rat są­czy­łam, i wol­nym kro­kiem po­de­szłam do nie­zna­jo­mej.

Ci­chy stu­kot mo­ich ob­ca­sów sy­gna­li­zo­wał każdy prze­byty metr. Nie cze­ka­łam na za­pro­sze­nie, po pro­stu przy­sia­dłam na ba­ro­wym krze­śle usta­wio­nym tuż obok dziew­czyny, po czym ode­zwa­łam się ci­chym gło­sem, żeby jej nie prze­stra­szyć.

– Czy wszystko w po­rządku?

Do­piero gdy te słowa wy­brzmiały, zda­łam so­bie sprawę, jak bar­dzo były ste­reo­ty­powe. Gdy ktoś pyta w ten spo­sób, ra­czej nie ocze­kuje szcze­rej od­po­wie­dzi, a je­dy­nie zdaw­ko­wego po­twier­dze­nia umoż­li­wia­ją­cego mu za­ję­cie się na po­wrót wła­snymi spra­wami.

– Tak – wy­ją­kała z tru­dem, ły­ka­jąc przy tym łzy.

Nie mo­głam tego tak zo­sta­wić. Te­raz, po tym ewi­dent­nie fał­szy­wym za­pew­nie­niu, wie­dzia­łam, że stało się coś na­prawdę złego, a ja przy­naj­mniej po­win­nam spró­bo­wać ja­koś jej po­móc.

– Nie wy­daje mi się – za­kwe­stio­no­wa­łam praw­dzi­wość wy­po­wie­dzi dziew­czyny. – Cza­sami warto wy­ża­lić się ko­muś nie­zna­jo­memu – za­chę­ci­łam, sama nie wie­dząc dla­czego.

– Stra­ci­łam… Stra­ci­łam wszystko… – wy­du­kała, nie­ustan­nie pła­cząc. Wy­glą­dała, jakby li­czyła, że ta czyn­ność przy­nie­sie jej ja­kąś wy­mierną ko­rzyść.

Po­wie­dzieć, że mnie za­sko­czyła, to jakby nie po­wie­dzieć nic! Spo­dzie­wa­łam się ze­rwa­nia z chło­pa­kiem, nie­chcia­nej ciąży albo za­wie­ru­szo­nego gdzieś pier­ścionka, ale nie praw­dzi­wej tra­ge­dii, która naj­praw­do­po­dob­niej ro­ze­grała się na te­re­nie na­le­żą­cego do mnie ho­telu.

– Ktoś cię okradł? – spy­ta­łam szcze­rze za­nie­po­ko­jona. – Może po­win­ni­śmy za­wia­do­mić po­li­cję?

Zszo­ko­wana tymi sło­wami dziew­czyna pierw­szy raz spoj­rzała pro­sto na mnie. Za­pewne to, co wła­śnie usły­szała, wy­wo­łało u niej prze­ra­że­nie. Jej re­ak­cja ja­sno świad­czyła o tym, że ostat­nią rze­czą, ja­kiej chciała, było we­zwa­nie służb mun­du­ro­wych. Nie za­prze­czę – za­in­try­go­wała mnie tym jesz­cze bar­dziej, po­nie­waż bez wąt­pie­nia wplą­tała się w coś po­waż­nego.

– Tak… Nie… Nie wiem… – za­częła mó­wić cha­otycz­nie, pró­bu­jąc po­wstrzy­mać szar­piące nią spa­zmy wy­wo­łane dłu­go­trwa­łym pła­czem. – Po­li­cja nic nie po­może. Nie w mo­jej spra­wie. Nie ma co ich fa­ty­go­wać…

– Ale… – Chcia­łam coś po­wie­dzieć, jed­nak w ostat­niej chwili po pro­stu za­bra­kło mi słów.

Na­stała ci­sza, która je­dy­nie wzma­gała nie­re­al­ność sy­tu­acji, a do tego czy­niła tę roz­mowę co­raz bar­dziej bez­sen­sowną.

– By­łam głu­pia – szep­nęła po chwili mil­cze­nia. – Uwie­rzy­łam mu, cho­ciaż ro­dzice i przy­ja­ciele mnie ostrze­gali. Od­da­łam mu wszystko do­bro­wol­nie, więc nie mam po co wzy­wać po­li­cji. Je­dy­nie z po­błaż­li­wymi uśmie­chami po­ki­wają głową nad na­iw­no­ścią eu­ro­pej­skiej tu­ry­styki, po czym od­jadą albo zde­cy­dują się aresz­to­wać mnie za seks przed­mał­żeń­ski. Wbrew po­zo­rom wiem, jak to wszystko tu­taj działa…

Cóż, miała ra­cję, a ja do­sko­nale zda­wa­łam so­bie z tego sprawę. Uwio­dły ją piękne czarne oczy oraz gład­kie słówka ćwi­czone nie­mal każ­dego dnia na mniej i bar­dziej uro­dzi­wych wcza­so­wicz­kach, któ­rych port­fele pełne są zie­lo­nych bank­no­tów. Fa­ceci uwiel­biają spro­wa­dzać ko­biety do roli utrzy­ma­nek, wy­zy­wa­jąc je od dzi­wek, ale trzeba też przy­znać, że wielu spo­śród nich sprze­daje się za pie­nią­dze w ta­jem­nicy przed kon­ser­wa­tyw­nymi ro­dzi­cami. Wi­dzia­łam to wiele razy, a co gor­sza prze­ży­łam na wła­snej skó­rze, dla­tego nie mia­łam prawa oce­niać tej dziew­czyny. Przy­naj­mniej nie w tej kwe­stii.

– Po­płacz, je­śli czu­jesz, że mu­sisz, a po­tem spró­buj się cie­szyć resztą wa­ka­cji, za­nim wró­cisz do domu – po­ra­dzi­łam. – Pie­nią­dze mają to do sie­bie, że można je znowu za­ro­bić. Prę­dzej czy póź­niej za­po­mnisz o tej stra­cie. Kto wie, może za kilka lat bę­dziesz się z tego śmiać, cho­ciaż te­raz wy­daje się to nie­praw­do­po­do­bne.

Dziew­czyna, sły­sząc te słowa, po raz ko­lejny za­lała się łzami, po czym dła­wiąc się nimi, za­częła nie­skład­nie opi­sy­wać mi swoją, jak się oka­zało, nie­cie­kawą sy­tu­ację.

– Nie… – Po­krę­ciła prze­cząco głową, ocie­ra­jąc oczy dłońmi. – Sprze­da­łam miesz­ka­nie, do­słow­nie wszystko, co mia­łam…

Nie mu­sia­łam na­wet słu­chać da­lej, mo­głam się tylko do­my­ślać, o jak wielką kwotę cho­dziło. Za­pewne stra­ciła nie tylko do­ro­bek ży­cia, ale rów­nież wszystko, co otrzy­mała od ro­dzi­ców.

– Tata za­po­wie­dział, że­bym się nie fa­ty­go­wała i na­wet nie pró­bo­wała wra­cać, gdy Mo­ham­mad mnie zo­stawi – wy­chli­pała tak gło­śno, że jej pi­skliwy głos prze­bił się przez plą­ta­ninę mo­ich my­śli i wspo­mnień. – Nie wiem, co mam ze sobą zro­bić.

In­stynk­tow­nie ob­ję­łam za­pła­kaną dziew­czynę. Chcia­łam jej w ten spo­sób do­dać otu­chy i uży­czyć nieco spo­koju, któ­rego zda­niem nie­któ­rych mia­łam aż w nad­mia­rze. Ow­szem, ro­zu­mia­łam roz­pacz i de­spe­ra­cję, ale nie wi­dzia­łam sensu pa­ni­ko­wa­nia. Mleko już się roz­lało, te­raz trzeba się było sku­pić na zmi­ni­ma­li­zo­wa­niu nie­po­żą­da­nych kon­se­kwen­cji.

Nie­zna­joma wtu­liła się we mnie, co było dla mnie za­sko­cze­niem, po­nie­waż z re­guły uni­ka­łam tak bli­skich kon­tak­tów fi­zycz­nych, z oso­bami spoza za­ufa­nego kręgu, ale się nie od­su­nę­łam. Wi­docz­nie tego te­raz po­trze­bo­wała – bli­sko­ści dru­giego czło­wieka i po­czu­cia bez­pie­czeń­stwa.

– Ro­zu­miem, że ro­dzice cię nie przyjmą, przy­naj­mniej na ra­zie. Może ja­kaś przy­ja­ciółka? Ku­zynka? Bab­cia? – spy­ta­łam po dłuż­szej chwili, kiedy nie­zna­joma wy­swo­bo­dziła się z mo­jego uści­sku i się­gnęła po szkla­neczkę z al­ko­ho­lem.

Po­krę­ciła głową i za­wsty­dzona wbiła wzrok w pod­łogę. Z jej ust nie wy­do­był się ża­den dźwięk, ale w tej nie­na­tu­ral­nej ci­szy dało się wy­czuć bez­brzeżną sa­mot­ność skrzyw­dzo­nej dziew­czyny.

– Masz pracę, do któ­rej mo­żesz wró­cić? – kon­ty­nu­owa­łam, pró­bu­jąc zna­leźć ja­kiś punkt za­cze­pie­nia, który można by było wy­ko­rzy­stać jako fun­da­menty no­wego ży­cia.

– Nie. Roz­wią­za­łam umowę w try­bie na­głym, kiedy Mo­ham­mad po­pro­sił, aby­śmy w końcu byli ra­zem. Szef za­zna­czył na­wet, że­bym ni­gdy nie wa­żyła się pro­sić o re­fe­ren­cje, bo ich po pro­stu nie otrzy­mam.

La­ska, wpa­ko­wa­łaś się w ta­kie ba­gno, że fak­tycz­nie bę­dzie ci się trudno z niego wy­grze­bać – po­my­śla­łam i na szczę­ście w ostat­niej chwili po­wstrzy­ma­łam się przed wy­po­wie­dze­niem tych słów na głos. Mój wy­raz twa­rzy praw­do­po­dob­nie jed­nak mó­wił wiele, po­nie­waż dziew­czyna na nowo wy­buch­nęła pła­czem, po­wta­rza­jąc w kółko:

– Stra­ci­łam wszystko… Nie mam już po co żyć.

Mia­łam ochotę nią po­trzą­snąć. Ow­szem, po­peł­niła straszną głu­potę, ale mu­siało ist­nieć ja­kieś wyj­ście, a je­śli ona nie po­tra­fiła go zna­leźć, to prze­cież ja mo­głam to zro­bić za nią. W końcu za­trud­nia­łam tak wiele osób, że jedna w tę czy we w tę tak na­prawdę nie ro­biła mi róż­nicy.

– Jaką pracę mo­żesz wy­ko­ny­wać? – spy­ta­łam rze­czowo, za­sta­na­wia­jąc się, w któ­rym z mo­ich in­te­re­sów zna­la­złaby się praca dla tej dziew­czyny.

Spoj­rzała na mnie wiel­kimi, mo­krymi od łez oczami. Błę­kit jej tę­czó­wek jesz­cze zy­skał na in­ten­syw­no­ści i można w nich było do­strzec kom­pletne za­sko­cze­nie.

– Ale… jak to? – spy­tała zdez­o­rien­to­wana, jakby do­piero te­raz do niej do­tarło, że opo­wiada o swo­jej ży­cio­wej tra­ge­dii zu­peł­nie przy­pad­ko­wej i cał­kiem ob­cej oso­bie.

– Py­tam cię, co po­tra­fisz ro­bić, bo być może będę w sta­nie ci coś za­pro­po­no­wać – od­po­wie­dzia­łam, nie owi­ja­jąc w ba­wełnę. – Skoro nie masz ni­kogo, kto mógłby ci po­móc, to mo­żesz roz­wa­żyć moją ewen­tu­alną ofertę.

– Prze­cież na­wet mnie pani nie zna…

– I vice versa – od­pa­ro­wa­łam szybko, lekko się przy tym uśmie­cha­jąc. – Nie masz po­ję­cia, jaką sze­fową się okażę. Po­do­bno wielu mo­ich pra­cow­ni­ków na­rzeka, że je­stem wy­ma­ga­jąca oraz apo­dyk­tyczna, a do tego by­wam zrzę­dliwa.

Dziew­czyna za­śmiała się ner­wowo, pierw­szy raz si­ląc się na coś, co przy spo­rej dawce do­brej woli można by było na­zwać prze­bły­skiem ra­do­ści.

– Pra­co­wa­łam w biu­rze – wy­znała nie­śmiało po chwili ci­szy – ale tak na­prawdę moje obo­wiązki spro­wa­dzały się do roli po­py­cha­dła, ty­powe przy­nieś, wy­nieś, po­za­mia­taj. Pa­rzy­łam kawę, kse­ro­wa­łam do­ku­menty, cza­sami, jak nie było ni­kogo in­nego, to od­bie­ra­łam te­le­fony.

Przyj­rza­łam jej się uważ­nie, usi­łu­jąc oce­nić jej moż­li­wo­ści za­wo­dowe. Była asy­stentką bez po­waż­niej­szych obo­wiąz­ków, a to z jed­nej strony sta­no­wiło ogra­ni­cze­nie, a z dru­giej – po­zo­sta­wiało jej spore pole do po­pisu. Nic o niej nie wie­dzia­łam, ale z ja­kie­goś po­wodu czu­łam, że po­tra­fi­ły­by­śmy się do­ga­dać. Ow­szem, była nie­po­zorna oraz nieco za­nie­dbana, co kłó­ciło się z moim wi­ze­run­kiem, ale nie było to coś, z czym do­bra fry­zjerka, ko­sme­tyczka czy wi­za­żystka nie zdo­ła­łaby so­bie po­ra­dzić. Wy­star­czyło sty­lowo ubrać tę dziew­czynę, do­brać od­po­wied­nie cię­cie i ko­lor wło­sów oraz na­uczyć ją pod­staw ma­ki­jażu. Mu­siała w końcu przy­swoić so­bie jedną nie­za­prze­czalną prawdę: jak cię wi­dzą, tak cię pi­szą.

Przez spe­cy­fikę swo­jej, na­zwijmy to, pracy ob­ra­ca­łam się głów­nie w mę­skim to­wa­rzy­stwie, dla­tego młoda, uśmiech­nięta dziew­czyna mo­gła być miłą od­mianą i szansą na lek­kie bab­skie po­ga­duszki. Zresztą jej wiek i świeże spoj­rze­nie mo­gły po­dzia­łać od­świe­ża­jąco na mój biz­nes. Cho­ciaż ab­so­lut­nie nie czu­łam się staro, to do­sko­nale zda­wa­łam so­bie sprawę, że spo­glą­dam na pewne rze­czy i sy­tu­acje ina­czej niż dwu­dzie­sto­latki.

– Wiem, je­stem bez­na­dziejna… – szep­nęła w tym cza­sie nie­zna­joma, która opacz­nie zin­ter­pre­to­wała moje mil­cze­nie. – Ale dzię­kuję, że w ogóle za­trzy­mała się pani na mo­ment i ze mną po­roz­ma­wiała. Po­czu­łam się nieco le­piej i cho­ciaż na­dal nie wiem, co po­win­nam zro­bić, to przy­naj­mniej zo­ba­czy­łam ja­kieś świa­tełko w tu­nelu. Może…

Uci­szy­łam ją ge­stem dłoni, sama nie wie­rząc w to, co mia­łam za­miar po­wie­dzieć.

– Mogę ci za­ofe­ro­wać sta­no­wi­sko swo­jej asy­stentki – rzu­ci­łam szybko, bo­jąc się, że zdrowy roz­są­dek w ostat­niej chwili weź­mie górę nad współ­czu­ciem. – Do two­ich obo­wiąz­ków będą na­le­żeć ta­kie drob­nostki, któ­rymi sama nie chcę się zaj­mo­wać. Pro­wa­dze­nie ter­mi­na­rza, pil­no­wa­nie spo­tkań, o któ­rych zda­rza mi się za­po­mi­nać, re­zer­wa­cja bi­le­tów. Oczy­wi­ście ocze­kuję, że bę­dziesz ze mną po­dró­żo­wać, ale skoro nie masz do­kąd wra­cać, nie po­winno to sta­no­wić dla cie­bie więk­szego pro­blemu.

Je­śli wcze­śniej my­śla­łam, że jej oczy zro­biły się wiel­kie ze zdzi­wie­nia, to te­raz nie po­tra­fi­łam zna­leźć słowa na okre­śle­nie ich roz­miaru, a prze­cież za­sób słów – i to w kilku ję­zy­kach – mia­łam nie­zwy­kle bo­gaty.

– Pani żar­tuje, prawda? – spy­tała z nie­do­wie­rza­niem, ale i z na­dzieją, któ­rej nie po­tra­fiła do­brze ukryć.

– Nie, ale mu­sisz się po­sta­rać, że­bym ni­gdy nie po­ża­ło­wała tej de­cy­zji – od­po­wie­dzia­łam zu­peł­nie po­waż­nie, nie si­ląc się na ja­kieś dłuż­sze i kwie­ci­ste prze­mowy.

Rzu­ciła mi się na szyję z ra­do­ści, ale po chwili zdała so­bie sprawę, że ta­kie za­cho­wa­nie wzglę­dem przy­szłej pra­co­daw­czyni jest nie­od­po­wied­nie, dla­tego szybko mnie pu­ściła i nie­spo­koj­nie przy­sia­dła z po­wro­tem na ba­ro­wym krze­śle.

– Oczy­wi­ście bę­dziemy mu­siały omó­wić szcze­góły za­trud­nie­nia, twoje obo­wiązki za­wo­dowe i tym po­do­bne bzdety – mruk­nę­łam znu­dzona cze­ka­ją­cymi mnie for­mal­no­ściami – ale są­dzę, że mo­żemy się tym za­jąć ju­tro rano. Te­raz zo­staw mi tylko swoje imię oraz na­zwi­sko, może nu­mer po­koju, bo jak ro­zu­miem, za­trzy­ma­łaś się w tym ho­telu…

– O Boże! Za­pro­po­no­wała mi pani pracę, a ja na­wet się nie przed­sta­wi­łam! Prze­pra­szam! Bar­bara Trzyń­ska – po­wie­działa ofi­cjal­nie, wy­cią­ga­jąc do mnie dłoń, żeby do­ko­nać for­mal­nej pre­zen­ta­cji.

– Anna Ar­chial­lis – od­par­łam, wie­dząc, że moje na­zwi­sko i tak nic jej nie po­wie.

– Bar­dzo miło mi pa­nią po­znać i chyba sam Bóg mi pa­nią ze­słał na ra­tu­nek.

Bóg, dia­beł… Nad tym, kto po­sta­wił mnie na jej dro­dze, można by było długo de­ba­to­wać, lecz to nie był czas ani miej­sce na tego typu dy­wa­ga­cje.

– Wstrzy­maj się kilka mie­sięcy z ta­kimi de­kla­ra­cjami – upo­mnia­łam ją z lekko iro­nicz­nym uśmie­chem. – Praca dla mnie może być mo­men­tami ciężka i wy­ma­ga­jąca.

– Na pewno wy­ko­rzy­stam tę szansę – za­pew­niła, uśmie­cha­jąc się pro­mien­nie. Wy­da­wało się, że za­po­mniała o nie­daw­nej roz­pa­czy. – O któ­rej mam być ju­tro go­towa?

Nie mo­głam się na­dzi­wić zmia­nie, jaka za­szła w wy­glą­dzie tej dziew­czyny w ciągu za­le­d­wie kilku mi­nut. Oczy­wi­ście oczy na­dal miała czer­wone i opuch­nięte od łez, ale szczę­ście, które co­raz śmie­lej wal­czyło o prym z za­ła­ma­niem, czy­niło ją nie­mal piękną.

– Przyjdź do re­cep­cji punkt dzie­siąta i za­py­taj o Ase­ela. Za­pa­mię­tasz imię? On po­kie­ruje cię tam, gdzie bę­dzie trzeba. Omó­wimy wa­runki za­trud­nie­nia, wy­na­gro­dze­nie, a po­tem przej­dziemy do szko­le­nia.

Przez szko­le­nie ro­zu­mia­łam przede wszyst­kim zmianę jej wi­ze­runku, który mu­siał za­cząć ko­re­spon­do­wać z moim, skoro mia­ły­śmy ra­zem pra­co­wać. Reszta rze­czy po­winna wyjść w pra­niu. Sama jesz­cze nie wie­dzia­łam, czy za­an­ga­żują ją tylko w le­galne in­te­resy, żeby po­mo­gła mi nad­zo­ro­wać na­le­żące do ro­dziny ho­tele, czy wta­jem­ni­czę ją rów­nież w swoją główną, nie cał­kiem zgodną z pra­wem dzia­łal­ność.

ALESSANDRO

Prze­cią­gną­łem się nie­znacz­nie. Nie­przy­zwy­cza­jone do sie­dze­nia w nie­wy­god­nym fo­telu mię­śnie zu­peł­nie mi ze­sztyw­niały i te­raz spra­wiało mi to fi­zyczny ból. Bez­myśl­nie ga­piąc się na ekran służ­bo­wego kom­pu­tera, od­li­cza­łem mi­nuty dzie­lące mnie od za­koń­cze­nia dzi­siej­szej zmiany. Nie że­bym do cze­goś się śpie­szył. W pla­nach mia­łem je­dy­nie par­tyjkę kart z za­przy­jaź­nio­nym sta­rusz­kiem, który całe dnie spę­dzał w ka­wia­rence na rogu, tuż obok mo­jego służ­bo­wego miesz­ka­nia, oraz wie­czór przed te­le­wi­zo­rem. O! Gdy o tym po­my­śla­łem, przy­po­mniało mi się, że piwo w lo­dówce nie­stety samo się nie uzu­pełni, a prze­cież dziś miała grać moja ulu­biona dru­żyna – AS Roma.

Wes­tchną­łem ciężko, nie mo­gąc uwie­rzyć, jak wolno wska­zówka mi­nu­towa po­trafi prze­su­wać się po tar­czy. Przy­się­gam, mi­nęła cała wiecz­ność, cho­ciaż zgod­nie z tym, co zo­ba­czy­łem na ze­ga­rze, upły­nęło do­słow­nie pięć mi­nut. Cóż, ży­cie po­li­cjanta w ta­kim miej­scu jak Ca­stel­mola nie da­wało zbyt wielu oka­zji do roz­ru­sza­nia ko­ści i ści­ga­nia praw­dzi­wych prze­stęp­ców. W mia­steczku miesz­kało nieco po­nad ty­siąc osób i mógł­bym przy­siąc, że wszy­scy znali wszyst­kich, przy­naj­mniej z wi­dze­nia. Ow­szem, po­ja­wiali się tu­ry­ści, ostat­nio było ich na­wet nieco wię­cej, ale ich obec­ność na szczę­ście nie wią­zała się ze wzro­stem prze­stęp­czo­ści.

Ziew­ną­łem prze­cią­gle, znu­dzony ci­chym po­po­łu­dniem, ma­rząc o czymś zim­nym do pi­cia, i ab­so­lut­nie nie mia­łem na my­śli wody; no chyba że ktoś za­pro­po­no­wałby mi tę ogni­stą. Żar le­jący się z nieba rów­nież ni­czego nie uła­twiał, czy­niąc mnie le­ni­wym i sen­nym. Trudno było uwie­rzyć, że maj jest w sta­nie po­wi­tać nas aż tak wy­so­kimi tem­pe­ra­tu­rami. Ba­łem się na­wet po­my­śleć, ile stopni bę­dzie w lipcu czy w sierp­niu.

„Dzie­sięć mi­nut! Jesz­cze tyle mu­szę wy­trwać na po­ste­runku, za­nim po­jawi się mój zmien­nik i będę mógł wresz­cie wró­cić do domu” – po­wta­rza­łem so­bie w my­ślach. Aż lub tylko, sam nie wie­dzia­łem, które z tych słów bar­dziej pa­suje do sy­tu­acji. Mo­no­to­nia mo­jego ży­cia ude­rzyła mnie z całą siłą, uświa­da­mia­jąc mi, że poza pracą nie mam zu­peł­nie ni­czego. Żad­nych przy­ja­ciół, żad­nej ro­dziny czy cho­ciażby hobby. No chyba że za­li­czył­bym co­ty­go­dniowe spo­tka­nia sam na sam z młodą wdową po sta­rym Al­berto do ak­tyw­no­ści po­dej­mo­wa­nych w wol­nym cza­sie. Ale czy to się li­czyło? Prze­cież nie spę­dza­li­śmy zbyt wielu go­dzin ra­zem, a już na pewno nie mar­no­wa­li­śmy ich na roz­mowy. Nie mo­głem się nie uśmiech­nąć na wspo­mnie­nie jej cu­dow­nych wiel­kich piersi, które tak bar­dzo lu­bi­łem pie­ścić. Czy to czy­niło ze mnie fe­ty­szy­stę? Może. Czy się tego wsty­dzi­łem? Ab­so­lut­nie nie. Na­tura stwo­rzyła ko­biece ciało po to, by fa­ceci tacy jak ja mo­gli się nim roz­ko­szo­wać!

Pięć mi­nut! Zer­ka­jąc na ze­gar, uświa­do­mi­łem so­bie, że mogę spo­koj­nie wy­lo­go­wać się z sys­temu i po­woli szy­ko­wać do wyj­ścia. Oczy­wi­ście o ile Giu­seppe znowu się nie spóźni, co nie­stety zda­rzało mu się bar­dzo czę­sto. Od­kąd uro­dziło mu się piąte dziecko, ab­so­lut­nie nie był w sta­nie kon­tro­lo­wać czasu, a przez to za­nie­dby­wał za­równo mało wy­ma­ga­jącą pracę, jak i – pa­ra­dok­sal­nie – ro­dzinę. Miał je­dy­nie trzy­dzie­ści trzy lata, był więc ode mnie młod­szy o dzie­więć lat, a za­cho­wy­wał się jak sty­rany ży­ciem sta­ru­szek sto­jący nie­mal nad wła­snym gro­bem. Za­sta­na­wia­łem się, co bę­dzie, gdy osią­gnie mój wiek. Strach się bać!

Usły­sza­łem ha­łas do­cho­dzący sprzed drzwi wej­ścio­wych na po­ste­ru­nek. Ktoś zbli­żał się nie­śpiesz­nym kro­kiem, z pew­no­ścią zmę­czony upa­łem, dusz­nym po­wie­trzem utrud­nia­ją­cym od­dy­cha­nie oraz nad­wagą do­bit­nie świad­czącą o ku­li­nar­nych umie­jęt­no­ściach mał­żonki.

– Giu­seppe, czyż­byś dla od­miany przy­szedł dziś do pracy na czas? – za­śmia­łem się, ocze­ku­jąc ru­mia­nej, peł­nej twa­rzy ko­legi, która lada mo­ment po­winna się wy­ło­nić z pół­mroku pa­nu­ją­cym w po­miesz­cze­niu.

– Don Russo? – spy­tał w tym cza­sie głę­boki mę­ski głos, z pew­no­ścią nie­na­le­żący do osoby, któ­rej na­dej­ścia się spo­dzie­wa­łem.

Au­to­ma­tycz­nie wy­pro­sto­wa­łem się w fo­telu sta­no­wią­cym do tej pory na­miastkę le­żanki i przy­bra­łem po­ważny wy­raz twa­rzy. Do końca mo­jej zmiany po­zo­stały je­dy­nie trzy mi­nuty, ale naj­wi­docz­niej prze­zna­cze­nie zde­cy­do­wało, że mu­szę je wy­ko­rzy­stać nad wy­raz efek­tyw­nie.

Męż­czy­zna, któ­rego uj­rza­łem ułamki se­kund póź­niej, był tak po­tężny, że przez mo­ment oba­wia­łem się, czy nie uszko­dzi sta­rej drew­nia­nej fra­mugi, wcho­dząc do środka. Miał na so­bie bez wąt­pie­nia drogi gar­ni­tur. Na sam jego wi­dok zro­biło mi się go­rąco. Taki strój nie nada­wał się na sy­cy­lij­skie ma­jowe po­po­łu­dnie.

– Tak, to ja – po­twier­dzi­łem, nie wie­dząc, czego się spo­dzie­wać. – Czym mogę słu­żyć?

– Pój­dzie pan ze mną – stwier­dził rze­czowo nie­zna­jomy, nie si­ląc się na uprzej­mo­ści.

Za­raz, za­raz, coś mi tu nie pa­so­wało. To ja by­łem stró­żem prawa i to ja tu­taj po­wi­nien wy­da­wać po­le­ce­nia. Co prawda mu­sia­łem wy­peł­niać roz­kazy prze­ło­żo­nych, ale żad­nego z nich tu­taj te­raz nie było.

– Słu­cham? – spy­ta­łem, wsta­jąc w końcu z fo­tela i się roz­pro­sto­wu­jąc, żeby za­pre­zen­to­wać się w ca­łej oka­za­ło­ści swo­jego metr dzie­więć­dzie­siąt je­den.

Tak jak my­śla­łem, by­łem nieco wyż­szy od ta­jem­ni­czego męż­czy­zny, a mię­śnie ra­mion ry­su­jące się pod po­li­cyj­nym mun­du­rem oka­zały się tylko nieco mniej­sze od tych, które opi­nał drogi gar­ni­tur nie­zna­jo­mego.

– Don Ser­gio chce się z pa­nem wi­dzieć.

Jedno zda­nie mu­siało mi wy­star­czyć za wszel­kie tłu­ma­cze­nia. To imię po­tra­fiło wzbu­dzić w tej czę­ści Sy­cy­lii sza­cu­nek, wdzięcz­ność, ale też strach. Cho­ciaż by­łem po­li­cjan­tem, który w teo­rii nie po­wi­nien wią­zać się z tu­tej­szą „ro­dziną”, to mia­łem rów­nież sta­tus peł­no­praw­nego członka lo­kal­nej spo­łecz­no­ści i po pro­stu nie mo­głem od­rzu­cić ta­kiego za­pro­sze­nia.

Mil­cząc, ukła­da­łem so­bie w my­ślach prze­mowę, którą ura­czę po­słańca, gdy na­gle do środka wpadł zdy­szany i czer­wony na twa­rzy Giu­seppe. Wy­glą­dał na tak wy­koń­czo­nego, jakby całą drogę z domu na po­ste­ru­nek po­ko­nał bie­giem.

– Prze­pra­szam za spóź… – Urwał w pół słowa, nie bar­dzo wie­dząc, czy po­wi­nien wejść do środka, czy też ci­cha­czem wy­co­fać się na ko­ry­tarz. Wy­raz jego twa­rzy świad­czył o tym, że do­sko­nale zda­wał so­bie sprawę, kto do mnie przy­szedł.

– Cze­ka­li­śmy na cie­bie – mruk­ną­łem, wy­cho­dząc zza biurka. – Mu­szę już iść, a prze­cież nie zo­sta­wię po­ste­runku bez opieki.

– Tak, tak… Dzień do­bry – wy­szep­tał, wy­ko­nu­jąc przed ob­cym gest przy­wo­dzący na myśl po­kłony znane mi z fil­mów hi­sto­rycz­nych o ko­lej­nych kró­lach bry­tyj­skich.

Zde­cy­do­wa­nie nie po­do­bała mi się słu­żal­cza po­stawa Giu­sep­pego, ale by­łem w sta­nie ją zro­zu­mieć. Nie ode­zwa­łem się ani sło­wem, spoj­rza­łem tylko na fa­ceta w gar­ni­tu­rze i wska­zu­jąc głową na drzwi, ru­szy­łem w ich kie­runku. Z pew­no­ścią cze­kała mnie kil­ku­na­sto­mi­nu­towa jazda ja­kimś au­tem – po­sia­dłość Dona znaj­do­wała się da­leko poza na­szym ma­łym, nie­kiedy za­po­mi­na­nym przez Boga i tu­ry­stów mia­stecz­kiem. Za­sta­na­wiało mnie tylko jedno – czego Ser­gio ode mnie chciał!

Dwie go­dziny póź­niej sie­dzia­łem w ele­ganc­kim ogro­do­wym fo­telu i spo­glą­da­łem na po­ciętą zmarszcz­kami twarz jed­nego z sze­fów tu­tej­szej ma­fii. Po­pi­ja­jąc wy­borną whi­sky, wprost nie mo­głem uwie­rzyć w to, co wła­śnie usły­sza­łem.

– Prze­pra­szam, ale chyba coś źle zro­zu­mia­łem – żach­ną­łem się, bo nie po­tra­fi­łem po­jąć, dla­czego to mnie chciano po­wie­rzyć aku­rat ta­kie za­da­nie, w końcu na ra­so­wego ca­sa­novę nie mia­łem żad­nych za­dat­ków!

– Mu­sisz nam po­móc się zbli­żyć do Anny Ar­chial­lis. Naj­le­piej bę­dzie, je­śli po pro­stu zo­sta­niesz jej ko­chan­kiem. Ra­czej nie po­winno to dla cie­bie sta­no­wić pro­blemu ani być źró­dłem ja­kich­kol­wiek nie­do­god­no­ści. Za­pew­niam cię, dama wy­gląda na­der ape­tycz­nie, a jej biust można śmiało po­rów­nać z tym na­le­żą­cym do mło­dej wdowy po Al­berto. – Ser­gio za­śmiał się lekko przy tym po­rów­na­niu. Dał mi też w ten spo­sób do zro­zu­mie­nia, że zna każdy, na­wet naj­drob­niej­szy szcze­gół mo­jego z po­zoru nud­nego, by nie po­wie­dzieć: nie­cie­ka­wego, ży­cia. – Chciał­bym, abyś w od­po­wied­nim mo­men­cie na nią wpły­nął i na­mó­wił ją do od­sprze­da­nia mi ho­telu usy­tu­owa­nego tu, na wy­spie.

– Dla­czego ja?

– Wpi­su­jesz się w jej typ. Lubi wy­so­kich, umię­śnio­nych i wy­ta­tu­owa­nych go­ści, cho­ciaż może się oka­zać, że je­steś nieco star­szy niż fa­ceci, któ­rymi z re­guły się ota­cza – wy­re­cy­to­wał moje fi­zyczne atry­buty, jakby oma­wiał za­lety ko­nia wy­ści­go­wego, któ­rego za­mie­rzał ku­pić do swo­jej stajni.

– Nieco star­szy? – po­wtó­rzy­łem py­ta­jąco.

– Na ko­chan­ków wy­biera so­bie zwy­kle mło­dzie­niasz­ków, śred­nia waha się gdzieś w oko­li­cach trzy­dziestki. Ale pew­nie wy­nika to z jej nie­chęci do an­ga­żo­wa­nia się w po­waż­niej­sze re­la­cje dam­sko-mę­skie. Zresztą do­sta­niesz teczkę ze wszyst­kimi in­for­ma­cjami, że­byś mógł się z nimi za­po­znać przed wy­jaz­dem.

– Wiesz, że nie­dawno stuk­nęły mi czter­dzie­ści dwa lata? – Wo­la­łem się upew­nić.

– I co z tego? – spy­tał mój roz­mówca, wzru­sza­jąc lek­ce­wa­żąco ra­mio­nami. – Ona kilka mie­sięcy temu świę­to­wała czter­dziestkę! Je­ste­ście pod tym wzglę­dem ide­al­nie do­brani. To co, kiedy mo­żesz le­cieć?

– Z ca­łym sza­cun­kiem, Don Ser­gio, ale mam pracę, któ­rej nie mogę zo­sta­wić. Obo­wiązki, które mu­szę re­gu­lar­nie wy­peł­niać, a to, co mi za­pro­po­no­wa­łeś, bę­dzie wy­ma­gać przy­naj­mniej kilku mie­sięcy…

– Szcze­góły zo­staw mnie – wszedł mi w słowo star­szy męż­czy­zna. – Ko­men­dant już wy­ra­ził zgodę na twój bez­ter­mi­nowy bez­płatny urlop, chcesz zo­ba­czyć do­ku­menty? A je­śli cho­dzi o twoje zo­bo­wią­za­nia, to obie­cuję, że Mas­simo – mó­wiąc to, wska­zał na mię­śniaka w gar­ni­tu­rze – oso­bi­ście bę­dzie wpa­dał do two­jego miesz­ka­nia, by pod­lać wszyst­kie kwiatki.

Naj­wi­docz­niej za­le­żało mu na tym, że­bym się zgo­dził, bo do­brze przy­go­to­wał się do tej roz­mowy. A jego pro­po­zy­cja z pew­no­ścią na­le­żała do tych, któ­rych po pro­stu się nie od­ma­wia.

– No do­brze, a co ja z tego będę miał? – spy­ta­łem, ak­cen­tu­jąc za­imek.

– Poza moją wdzięcz­no­ścią? – spy­tał za­czep­nie. – Po­dam ci na tacy od­po­wie­dzial­nego za śmierć Io­landy i ma­łej Giu­lii.

Na dźwięk tych dwóch imion po­czu­łem ogromny ból. Zu­peł­nie jakby Ser­gio wal­nął mnie pię­ścią w splot sło­neczny, i to bez za­po­wie­dzi. Słowo daję, sku­li­łem się, ocze­ku­jąc ko­lej­nego wer­bal­nego ciosu, który mógł na­dejść w każ­dej chwili.

– Skąd… – Nie do­koń­czy­łem na­wet za­czę­tego zda­nia.

My­śli kłę­biły mi się w gło­wie i nie by­łem w sta­nie skle­cić żad­nej sen­sow­nej wy­po­wie­dzi.

– Spraw­dzi­li­śmy cię za­raz po tym, jak na­gle po prze­szło dzie­się­ciu la­tach nie­obec­no­ści wró­ci­łeś na wy­spę. Zresztą mu­sie­li­śmy to zro­bić, skoro pod­ją­łeś pracę w po­li­cji. Ro­zu­miem twoją złość i fru­stra­cję, je­stem w sta­nie po­jąć, jak za­wie­dziony przez sys­tem mu­sia­łeś się czuć, ale nie poj­muję, dla­czego ich nie po­mści­łeś!

– Nie wie­dzia­łem, kogo wi­nić – przy­zna­łem szcze­rze, prze­ży­wa­jąc na nowo tra­ge­dię sprzed po­nad de­kady. – Do dziś za­daję so­bie py­ta­nie, czy zdra­dził ktoś z na­szych. Czy ra­czej po­wi­nie­nem ści­gać tych sto­ją­cych gdzieś w cie­niu…

– Do­tar­cie do spraw­ców fak­tycz­nie mo­gło być dla cie­bie nie­moż­liwe – od­parł ze zro­zu­mie­niem. – Je­śli po­mo­żesz mi z panną Ar­chial­lis, to ja w do­wód wdzięcz­no­ści wskażę ci win­nych. Moi lu­dzie przez kilka mie­sięcy pra­co­wali nad tą sprawą i mam pew­ność, że na­mie­rzy­li­śmy nie tylko zle­ce­nio­dawcę, ale rów­nież tego, kto fak­tycz­nie po­cią­gnął wtedy za spust.

Chwy­ci­łem sto­jącą na sto­liku szklankę z whi­sky i szybko ją opróż­ni­łem. Al­ko­hol roz­lał się po gar­dle i pa­ląc mnie od środka, spły­nął do żo­łądka. Mia­łem ochotę upić się do tego stop­nia, by prze­stać my­śleć oraz od­czu­wać, a jed­no­cze­śnie za­cho­wać trzeź­wość, by do­pro­wa­dzić tę roz­mowę do końca.

– Ni­gdy ni­kogo nie uwo­dzi­łem, przy­naj­mniej nie spe­cjal­nie – przy­zna­łem, bo­jąc się, że naj­zwy­czaj­niej w świe­cie nie spro­stam za­da­niu.

– Do­sta­niesz od­po­wied­nią gar­de­robę, kartę prak­tycz­nie bez li­mitu. Samo to wiele ci uła­twi. Mu­sisz za­trzy­mać się w jej ho­telu i po pro­stu ocza­ro­wać ją na tyle, by wpa­dła w twoje si­dła – stwier­dził rze­czowo Ser­gio, nie wcho­dząc w szcze­góły. Nie za­mie­rzał też pod­bu­do­wy­wać mo­jej nad­wą­tlo­nej sa­mo­oceny. – To co, zga­dzasz się?

Nie mia­łem wyj­ścia. Po tym, co usły­sza­łem, nie mo­głem tak po pro­stu wstać i wyjść. Nie, kiedy los do­słow­nie ofia­ro­wał mi szansę na po­msz­cze­nie śmierć dwóch naj­droż­szych mi istot na świe­cie!

– Kiedy i gdzie mam le­cieć? – od­po­wie­dzia­łem py­ta­niem na py­ta­nie, żeby dać wy­raz go­to­wo­ści.

Don Ser­gio uśmiech­nął się lekko, po czym z za­do­wo­le­niem ski­nął głową. Po­ru­szył się lekko, szu­ka­jąc wy­god­niej­szej po­zy­cji w fo­telu, a za­raz po­tem ski­nął na pra­cow­nika re­zy­den­cji, aby ten uzu­peł­nił braki w al­ko­holu.

– Ju­tro po po­łu­dniu bę­dziesz już w Aka­bie, do tego czasu zo­sta­niesz tu­taj – za­de­cy­do­wał. – Za­raz przyj­dzie kra­wiec. Są­dzę, że znasz sta­rego po­czci­wego Don Ba­si­lia…

– Ale moje rze­czy… Na­wet nie mam ze sobą pasz­portu – za­pro­te­sto­wa­łem, chcąc cho­ciaż na mo­ment wró­cić do swo­jego służ­bo­wego miesz­kanka.

– Mas­simo wszyst­kim się zaj­mie – uci­szył mnie sta­now­czo mój roz­mówca. – Wie­czór po­wi­nie­neś spę­dzić nad teczką donny Ar­chial­lis, naj­le­piej, gdy­byś przy­swoił wszyst­kie in­for­ma­cje przed wy­jaz­dem i nie za­bie­rał tych do­ku­men­tów ze sobą.

– Da się zro­bić.

Don Ser­gio wy­cią­gnął do mnie dłoń, po czym ści­snął mi rękę. W ten spo­sób nie­odwo­łal­nie za­war­łem pakt z dia­błem, ale tylko po to, by do­rwać wcie­le­nie naj­gor­szego zła, które bez wa­ha­nia strze­liło w głowę mo­jej żo­nie i na­szej czte­ro­let­niej có­reczce.

ANNA

Zu­peł­nie za­po­mnia­łam o spo­tka­niu z oszu­kaną przez ja­kie­goś do­mo­ro­słego pod­ry­wa­cza dziew­czyną. Sie­dzia­łam w swoim ga­bi­ne­cie, prze­glą­da­jąc ze­sta­wie­nia fi­nan­sowe prze­słane z Gre­cji, gdy Aseel, moja prawa ręka, po­wia­do­mił mnie, że Bar­bara Trzyń­ska – swoją drogą su­per­śmiesz­nie wy­mó­wił jej na­zwi­sko – prosi o roz­mowę ze mną.

– Cho­lera – za­klę­łam w ję­zyku mo­jej świę­tej pa­mięci matki – zu­peł­nie wy­le­ciało mi to z głowy. Wpro­wadź ją tu­taj i każ ko­muś zna­leźć, naj­le­piej na już, wzór umowy o pracę, jaką zwy­kle pod­pi­su­jemy z pra­cow­ni­kami. Cho­dzi mi o tę mię­dzy­na­ro­dową z klau­zulą po­uf­no­ści – mruk­nę­łam po an­giel­sku, zbie­ra­jąc część do­ku­men­tów z biurka.

Nie ża­ło­wa­łam swo­jej wczo­raj­szej pro­po­zy­cji, co to to nie, szcze­rze mó­wiąc, ra­czej się nad nią tak na­prawdę nie za­sta­na­wia­łam. Po pro­stu mo­głam po­móc tej dziew­czy­nie, więc to ro­bi­łam, wie­rząc, że pew­nego dnia do­bra karma do mnie wróci. Szybko na­kre­śli­łam sze­reg cyfr na nie­wiel­kiej kar­teczce i zgię­łam ją wpół. Nie lu­bi­łam dys­ku­to­wać długo o pie­nią­dzach, dla­tego suma, którą mo­głam dziew­czy­nie za­pro­po­no­wać, nie pod­le­gała ne­go­cja­cjom. Kla­syczne „bierz albo od­mów”.

Ba­sia sta­nęła w drzwiach kilka chwil póź­niej. Onie­śmie­lona ele­ganc­kim mi­ni­ma­li­zmem po­miesz­cze­nia za­trzy­mała się w progu, nieco oba­wia­jąc się wejść do środka. Biel kon­tra­stu­jąca z wszech­obecną czer­nią od­bi­jała się w chro­mo­wa­nych do­dat­kach, przy­tła­cza­jąc każ­dego, kto wcho­dził tu po raz pierw­szy. Z pew­no­ścią usta­wione na sa­mym środku ma­sywne biurko, za któ­rym sie­dzia­łam, rów­nież nieco ją pe­szyło. I nie było w tym ab­so­lut­nie nic dziw­nego – ga­bi­net zo­stał tak za­pro­jek­to­wany przez spe­cja­listkę wy­łącz­nie po to, aby wzbu­dzać po­dziw, sza­cu­nek, ale też, je­śli bę­dzie trzeba, nie­po­kój. W końcu pro­wa­dzi­łam tu in­te­resy – i to róż­nego ro­dzaju.

– Wejdź, pro­szę – za­pro­si­łam ją po an­giel­sku, wska­zu­jąc je­den z fo­teli. – Daj mi jesz­cze chwilę i bę­dziemy mo­gły za­czy­nać.

Po­trze­bo­wa­łam tych kilku mi­nut, bo wciąż cze­ka­łam, aż je­den z pod­wład­nych przy­nie­sie mi ko­pię umowy o pracę. Chcia­łam też do­kład­nie przyj­rzeć się tej dziew­czy­nie, aby w przy­bli­że­niu okre­ślić, w ja­kim stylu bę­dzie jej do­brze. Ktoś mą­dry po­wie­dział kie­dyś, że nie ma ko­biet brzyd­kich, są tylko za­nie­dbane – tak że wy­do­by­cie ła­bę­dzia z tego brzyd­kiego ka­czątka nie po­winno na­strę­czyć zbyt wielu trud­no­ści.

Włosy ze­brała w cał­kiem przy­zwo­ity kok, nie­stety drobne pa­semka zdą­żyły wy­mknąć się z upię­cia, two­rząc coś na kształt roz­czo­chra­nej ko­rony wo­kół jej głowy. W wielu za­wo­dach pew­nie by to prze­szło, ale nie­stety nie w ta­kim, jaki miała za­cząć wy­ko­ny­wać. Lekko na­puch­nięte oczy wy­glą­dały zde­cy­do­wa­nie le­piej niż wczo­raj, cza­ru­jąc mnie głę­bo­kim błę­ki­tem. Naj­go­rzej wy­pa­dało ubra­nie – ab­so­lut­nie źle do­brane, wi­siało na niej ni­czym wo­rek po­kutny na prak­ty­ku­ją­cym asce­cie.

– Jesz­cze raz chcia­łam po­dzię­ko­wać – szep­nęła, pod­cho­dząc bli­żej. – Za­ga­dała mnie pani w mo­men­cie, kiedy już mia­łam pod­jąć ja­kąś głu­pią de­cy­zję. Ale zro­zu­miem, je­śli po prze­my­śle­niu wszyst­kiego jed­nak mnie pani nie za­trudni. W końcu je­stem kimś zu­peł­nie ob­cym…

– Ci­sza! – po­wstrzy­ma­łam ją szybko, za­nim zdą­żyła po­wie­dzieć coś, czego nie da­łoby się cof­nąć. – Nie zmie­niam raz pod­ję­tych de­cy­zji i na­prawdę uwa­żam, że mo­żesz być świetną asy­stentką. Fak­tycz­nie, uzmy­sło­wi­łam so­bie po­trzebę po­sia­da­nia ta­kiej pra­cow­niczki dość nie­spo­dzie­wa­nie, ale nie zmie­nia to faktu, że je­stem go­towa na stwo­rze­nie ta­kiego etatu. Chyba że to ty zdą­ży­łaś się w mię­dzy­cza­sie roz­my­ślić bądź wró­cić do tego po­żal się Boże ca­sa­novy.

Ba­sia na­gle opa­dła na fo­tel, jakby po­ru­szony przeze mnie te­mat ode­brał jej wszyst­kie siły. Ką­ciki ust, które do tej pory za­cho­wy­wały neu­tralny wy­raz, opa­dły, two­rząc pod­kówkę.

– Bar­dzo chcę wy­ko­rzy­stać tę nie­spo­dzie­waną szansę.

– Za­tem po­sta­no­wione. Na kartce znaj­dziesz pro­po­no­wane przeze mnie mie­sięczne wy­na­gro­dze­nie – po­wie­dzia­łam, prze­su­wa­jąc w jej stronę nie­wielki świ­stek pa­pieru. – Umowa stan­dar­dowo pod­pi­sy­wana jest na dwa lata z moż­li­wo­ścią prze­dłu­że­nia.

– Zga­dzam się – szep­nęła, na­wet nie spo­glą­da­jąc na za­pi­saną sumę. – Wie pani, że nie mam in­nej opcji.

Zro­biło mi się jej żal, ale też nie chcia­łam, aby po­dej­mo­wała pracę u mnie je­dy­nie z przy­musu. Zresztą, nie oszu­kujmy się, zna­la­zła­bym na jej miej­sce wiele chęt­nych, a każda z tych osób po­de­szłaby do swo­ich obo­wiąz­ków z dużo więk­szym en­tu­zja­zmem.

– Po­słu­chaj, moje dziecko – za­czę­łam, pierw­szy raz uży­wa­jąc w na­szej roz­mo­wie ję­zyka pol­skiego. – Za­wsze można zna­leźć ja­kieś inne wyj­ście. Je­śli pracę u mnie bę­dziesz trak­to­wać je­dy­nie jako przy­kry obo­wią­zek, to żadna z nas nie bę­dzie zbyt­nio szczę­śliwa w tej re­la­cji pra­cow­nica – pra­co­daw­czyni.

Dziew­czyna zro­biła ogromne oczy, bo nie wie­rzyła wła­snym uszom.

– Pani mówi po pol­sku? – za­py­tała za­sko­czona.

– Cho­ciaż na­zwi­sko, któ­rym się po­słu­guję, jest grec­kie, to moja mama po­cho­dziła z Pol­ski. Do­kład­nie z ma­łej wsi pod Lu­bli­nem – od­par­łam z uśmie­chem, wi­dząc, że Ba­sia nieco się roz­luź­niła i nie spra­wiała już wra­że­nia tak zde­ner­wo­wa­nej jak przed chwilą.

W tym mo­men­cie roz­le­gło się ci­che pu­ka­nie do drzwi, a za mo­ment uj­rza­łam w nich pra­cow­nika kadr. Ski­nę­łam głową, da­jąc mu tym sa­mym przy­zwo­le­nie na wej­ście. Był ni­skim, nieco pulch­nym męż­czy­zną przed pięć­dzie­siątką. Wy­glą­dał na spe­szo­nego, może na­wet prze­ra­żo­nego wi­zytą w moim ga­bi­ne­cie. Szybko po­ło­żył do­ku­menty na biurku i kła­nia­jąc się lekko, wy­szedł bez wy­po­wie­dze­nia cho­ciażby słowa. To nie­spo­dzie­wane za­mie­sza­nie wy­ko­rzy­stała Ba­sia. Nie­śmiało, nie­mal nie­zau­wa­żal­nym ru­chem się­gnęła po kar­teczkę, po czym wy­dała ci­chy okrzyk zdzi­wie­nia na wi­dok pro­po­no­wa­nej kwoty.

– Oczy­wi­ście mó­wimy tu o euro – spre­cy­zo­wa­łam, gdy do­strze­głam szok ma­lu­jący się na jej twa­rzy.

– Ale prze­cież to zde­cy­do­wa­nie za dużo – za­pro­te­sto­wała. – Mo­gła­bym pra­co­wać za po­łowę tej kwoty i by­ła­bym za­do­wo­lona.

Jesz­cze ni­gdy nie spo­tka­łam się z osobą, która pro­te­sto­wała prze­ciwko wy­so­kiej pen­sji. Ra­czej od­wrot­nie, więk­szość mo­ich pra­cow­ni­ków do­ma­gała się pod­wy­żek, do­dat­ków i in­nych gra­ty­fi­ka­cji.

– Ta praca wiąże się z wie­loma wy­dat­kami – wy­ja­śni­łam w końcu dy­plo­ma­tycz­nie. – Ocze­kuję od cie­bie nie­na­gan­nej pre­zen­cji. Od­po­wied­nie stroje, re­gu­larne wi­zyty u ko­sme­tyczki i fry­zjera. To wszystko kosz­tuje. Zresztą wczo­raj po­wie­dzia­łam ci ja­sno: pie­nią­dze mają to do sie­bie, że można je za­ro­bić.

– To on po­wi­nien je zwró­cić, a nie pani, ofe­ru­jąc mi tak wy­soką pen­sję – mruk­nęła, a w jej gło­sie dało się wy­czuć nutę zło­ści prze­mie­sza­nej z chę­cią ze­msty.

Te słowa dały mi dużo do my­śle­nia, a prze­korna ko­bieca na­tura pod­po­wie­działa cał­kiem nie­złe roz­wią­za­nie.

– Wiesz, to też da się zro­bić – szep­nę­łam, uśmie­cha­jąc się przy tym prze­bie­gle. – Chcia­ła­byś dać mu na­uczkę?

Ba­sia spoj­rzała na mnie wzro­kiem peł­nym za­sko­cze­nia, ale też sza­cunku.

– Zde­cy­do­wa­nie tak! Na tyle po­rządną, by nie oszu­kał już żad­nej uczci­wej dziew­czyny, no i by po­czuł się zła­pany w pu­łapkę, naj­le­piej za­sta­wioną przez ja­kąś sprytną ko­bietę.

Spodo­bała mi się jej od­po­wiedź. Ja osiem­na­ście lat temu nie mia­łam szansy na ze­mstę, ale czemu te­raz, skoro mia­łam taką moż­li­wość, mia­ła­bym nie po­móc tej ślicz­nej mło­dej blon­dynce szu­kać spra­wie­dli­wo­ści?

– Masz ja­kieś zdję­cie tego swo­jego ca­sa­novy? – spy­ta­łam, kom­plet­nie ją tym za­ska­ku­jąc.

– Tak, w te­le­fo­nie… Ale… – od­po­wie­działa, nie bar­dzo ro­zu­mie­jąc, do­kąd zmie­rzam.

– Po­każ mi je, a naj­le­piej prze­ślij na ma­ila wraz z imie­niem, na­zwi­skiem i in­for­ma­cją, gdzie można go zna­leźć. Za­raz po­dam ci ad­res.

Nim wy­po­wie­dzia­łam ostat­nie słowo, pod­sta­wiła mi pod nos smart­fon. Na ekra­nie zo­ba­czy­łam mło­dzieńca, któ­rego fak­tycz­nie można było uznać za przy­stoj­nego. Nie­stety, z jego ob­li­cza bez trudu mo­głam wy­czy­tać chci­wość, wy­ra­cho­wa­nie i sa­mo­uwiel­bie­nie nie­po­zwa­la­jące mu na po­ko­cha­nie ko­go­kol­wiek poza sa­mym sobą. W tym ostat­nim przy­po­mi­nał mi mo­jego by­łego męża. Cóż, tym ra­zem nie­zna­jomy ze zdję­cia po­de­rwał nie­wła­ściwą dziew­czynę! Mia­łam ide­alny po­mysł, na to, co po­win­nam z nim zro­bić. I do­sko­nale wie­dzia­łam, jak spra­wić, by do ostat­niego mo­mentu nie zo­rien­to­wał się, że wpadł w za­sta­wioną z pre­me­dy­ta­cją pu­łapkę.

– My­ślę, że bez pro­blemu od­zy­skamy twoje pie­nią­dze, oczy­wi­ście z pro­cen­tem – oznaj­mi­łam, lekko się przy tym uśmie­cha­jąc.

Po­my­śla­łam, że może po­trzeba mi wła­śnie odro­biny roz­rywki. Ostat­nio sku­pia­łam się je­dy­nie na in­te­re­sach i pra­wie za­po­mnia­łam o czymś ta­kim jak ży­cie. Kto wie, może Ba­sia zo­stała ze­słana przez nie­biosa, abym za­częła się cie­szyć tym, co mam.

– Ale jak to? We­zwie pani po­li­cję? – spy­tała zdez­o­rien­to­wana.

– Nie – za­pew­ni­łam ją – ta­kie rze­czy za­ła­twia się w zu­peł­nie inny spo­sób, zwłasz­cza tu­taj, na Bli­skim Wscho­dzie.

– Czy su­ge­ruje pani, że on… do pia­chu?… – spy­tała, ro­biąc pauzy. Mimo jej wa­ha­nia od razu się do­my­śli­łam, co ma na my­śli.

To dużo mi o niej po­wie­działo. Miała do­bre serce, z pew­no­ścią była uczciwa, ale też po­tra­fiła do­pu­ścić wiele róż­nych moż­li­wo­ści. Wie­dzia­łam, że ni­gdy nie na­rażę jej na wi­dok zwłok, sama go uni­kam, ale przy­naj­mniej zy­ska­łam pew­ność, że być może uda jej się za­cho­wać spo­kój, je­śli kie­dyś przez przy­pa­dek na­tknie się na ja­kieś ciało.

– Ab­so­lut­nie nie – za­śmia­łam się, pró­bu­jąc za­ma­sko­wać swoje praw­dziwe uczu­cia. – Za­pew­niam cię, że bę­dzie cały i zdrowy, a przy­naj­mniej ani ja, ani ża­den z mo­ich pra­cow­ni­ków nie zro­bimy mu krzywdy. Kto wie, może na­wet w któ­rymś mo­men­cie spo­tka­cie się po­now­nie…

– Wo­la­ła­bym tego unik­nąć…

– Może się to oka­zać nie­unik­nione, je­śli mamy się ze­mścić – we­szłam jej w słowo – ale za­pew­niam cię, że to ty bę­dziesz wtedy roz­da­wać karty.

Dziew­czyna pa­trzyła na mnie tymi wiel­kimi błę­kit­nymi oczami, jak­bym była ja­kimś god­nym uwiel­bia­nia bó­stwem. Sza­cu­nek wo­bec mnie mie­szał się z nie­do­wie­rza­niem, ra­dość z nie­pew­no­ścią, a nie­śmiały uśmiech prze­pę­dzał po­woli nie­dawne smutki.

– Nie wiem, dla­czego pani to robi, ale bar­dzo dzię­kuję! Dam z sie­bie wszystko, aby ni­gdy nie po­ża­ło­wała pani de­cy­zji o za­trud­nie­niu mnie. Je­śli zaj­dzie taka po­trzeba, będę pra­co­wać i po dwa­na­ście go­dzin dzien­nie, byle tylko spro­stać wszyst­kim ocze­ki­wa­niom.

W ciągu kilku mi­nut za­szła w niej im­po­nu­jąca zmiana. Nie było już śladu ani po re­zy­gna­cji, ani po po­tul­nym go­dze­niu się z lo­sem. Te­raz sie­działa przede mną pewna sie­bie osoba, go­towa sta­wić czoła no­wym wy­zwa­niom. Oby tylko ten stan nie mi­nął tak szybko jak po­przedni.

– Może kie­dyś w chwili sła­bo­ści opo­wiem ci, co mnie spo­tkało wiele lat temu, a uwierz mi, wdep­nę­łam wtedy jesz­cze go­rzej niż ty. Na szczę­ście mia­łam dziadka i mamę, oni po­mo­gli mi wy­grze­bać się z dołka, a ja na­wet im za to nie po­dzię­ko­wa­łam. Po­moc to­bie trak­tuję jako spłatę kar­micz­nego długu. Zresztą sama za­uwa­żysz, pra­cuję prak­tycz­nie z sa­mymi męż­czy­znami, więc dam­skie to­wa­rzy­stwo bę­dzie dla mnie miłą od­mianą.

Sama nie do końca wie­dzia­łam, czemu się tym z nią po­dzie­li­łam, może po­trze­bo­wa­łam przy­ja­ciółki, ko­goś, komu mo­gła­bym się tak po bab­sku wy­ga­dać, a może po pro­stu po­czu­łam z nią ja­kąś dziwną więź łą­czącą dwie wy­ko­rzy­stane przez fa­ce­tów ko­biety.

– Nie za­wiodę pani – obie­cała po­waż­nym to­nem. – Wy­ko­nam każde po­le­ce­nie.

– Skoro już przy tym je­ste­śmy. Wraz z umową bę­dziesz mu­siała pod­pi­sać klau­zulę po­uf­no­ści. Cho­dzi o za­cho­wa­nie ta­jem­nicy firmy i nie­ujaw­nia­nie ni­komu z ze­wnątrz za­sad na­szego funk­cjo­no­wa­nia czy szcze­gó­łów zwią­za­nych z pro­wa­dzo­nymi in­te­re­sami.

– Oczy­wi­ście – ski­nęła głową – w swo­jej daw­nej pracy też mu­sia­łam pod­pi­sać coś ta­kiego.

„Nie wiem, gdzie pra­co­wała, ale z pew­no­ścią klau­zula ta nie była tam tak ważna jak w mo­jej fir­mie” – prze­mknęło mi przez głowę. Nic jed­nak nie po­wie­dzia­łam. Za­miast tego pod­su­nę­łam Basi plik do­ku­men­tów, aby mo­gła po­znać ich treść przed pod­pi­sa­niem.

Się­gnęła po nie, po czym uważ­nie czy­ta­jąc, przy­ta­ki­wała raz po raz. Sku­pie­nie ma­lu­jące się na jej twa­rzy było dla mnie miłą nie­spo­dzianką, bo da­wało na­dzieję, że fak­tycz­nie bę­dzie wy­ko­ny­wać po­wie­rzone jej za­da­nia pro­fe­sjo­nal­nie i z od­da­niem. W pew­nym mo­men­cie dziew­czyna chwy­ciła le­żące na biurku pióro i za­częła wy­peł­niać wy­krop­ko­wane miej­sca, wpi­su­jąc w nie swoje dane.

– Jesz­cze jedno – za­strze­głam, kiedy już miała pod­pi­sać prze­czy­taną umowę. – Być może zo­ba­czysz w trak­cie pracy rze­czy, które cię za­sko­czą lub za­nie­po­koją. Pro­wa­dzę różne in­te­resy i nie wszyst­kie są zwią­zane bez­po­śred­nio z ho­te­lami na­le­żą­cymi do mo­jej ro­dziny. Pa­mię­taj, nie roz­ma­wiaj z ni­kim o tym, co się tu­taj dzieje, a je­śli coś bę­dzie cię wy­jąt­kowo nie­po­koić, to za­wsze mo­żesz przyjść z tym do mnie.

– Jest pani do­brym czło­wie­kiem – stwier­dziła pew­nym to­nem. – Nikt, kto jest cho­ciażby odro­binę zły, nie po­śpie­szyłby z po­mocą ko­muś zu­peł­nie ob­cemu. Dla­tego je­stem prze­ko­nana, że pro­wa­dzi pani in­te­resy uczci­wie, bez żad­nych ma­chlo­jek. Poza tym zy­skała pani moją wier­ność i wdzięcz­ność, nie­za­leż­nie od tego, co się wy­da­rzy.

Uśmiech­nę­łam się, ale nie miało to nic wspól­nego z ra­do­ścią.

– Żadne in­te­resy nie są w stu pro­cen­tach uczciwe. Nie, je­śli chce się za­ra­biać pie­nią­dze.

Ba­sia wy­buch­nęła śmie­chem, sły­sząc tę uwagę.

– Prze­cież wiem, cho­dzi mi ra­czej o to, że nie jest pani sze­fową ma­fii czy coś ta­kiego.

Na mo­ment za­parło mi dech. Czemu wspo­mniała aku­rat o czymś ta­kim? Czyż­bym wła­śnie po­peł­niła błąd, a ona nie była tym, za kogo się po­da­wała? Czas po­każe. Te­raz mia­łam w pla­nach coś in­nego.

– Je­dziemy na za­kupy – oznaj­mi­łam.

Spra­wiała wra­że­nie to­tal­nie za­sko­czo­nej.

– Za­re­zer­wo­wa­łam nam też wi­zytę u ko­sme­tyczki i fry­zjerki. To bę­dzie długi dzień!

– Czy to na­prawdę ko­nie­czne? – Skrzy­wiła się nie­znacz­nie, gdy się do­wie­działa, jaki jest plan.

– Tak! I nie za­po­mnij prze­słać mi zdję­cia i da­nych swo­jego by­łego. Tu masz mo­jego pry­wat­nego ma­ila – po­wie­dzia­łam, po­da­jąc jej czarną wi­zy­tówkę ze zło­tym na­dru­kiem.

ALESSANDRO

Wkro­czy­łem do ho­te­lo­wego baru, roz­glą­da­jąc się nie­znacz­nie. Zda­wa­łem so­bie sprawę, że szanse na spo­tka­nie jej w pierw­szych mi­nu­tach po­bytu tu­taj są bli­skie zeru, ale chcia­łem jak naj­szyb­ciej przy­stą­pić do dzia­ła­nia. Wło­ski gli­niarz pra­cu­jący na zle­ce­nie ma­fii – ni­gdy nie są­dzi­łem, że stanę się jedną z ma­rio­ne­tek Don Ser­gia. Mia­łem jed­nak w tym cel i był on dla mnie waż­niej­szy niż ho­nor czy od­znaka, którą no­si­łem od wielu lat.

Przy­sia­dłem nie­da­leko baru, zaj­mu­jąc krze­sło tuż przy ścia­nie, po czym za­mó­wi­łem whi­sky. Na ulicy pa­no­wał upał, ale w środku w ogóle się go nie od­czu­wało – kli­ma­ty­za­cja w ho­telu była usta­wiona na mak­si­mum. Ro­zej­rza­łem się dys­kret­nie, oce­nia­jąc nie tylko pra­cow­ni­ków, ale też klien­telę. W końcu na­wet taki laik jak ja zda­wał so­bie sprawę, że ośrodki tu­ry­styczne z re­guły przy­cią­gają okre­ślony typ klien­tów. Ci tu­taj wy­glą­dali na opły­wa­ją­cych w luk­susy. Ele­ganc­kie stroje, wy­szu­kany ma­ki­jaż, mar­kowe do­datki i drogi al­ko­hol le­jący się li­trami.

Wła­śnie wtedy ją do­strze­głem. Wy­glą­dała jesz­cze le­piej niż na zdję­ciach do­łą­czo­nych do jej do­ssier. Dłu­gie ciemne włosy spły­wały po jej ra­mio­nach ide­al­nymi fa­lami, pod­kre­śla­jąc ko­biecą, pełną krą­gło­ści fi­gurę. Ele­gancka su­kienka ku­sząco opi­nała biust i bio­dra, eks­po­nu­jąc za­lety i sku­tecz­nie od­wra­ca­jąc uwagę od man­ka­men­tów – je­śli w ogóle ko­bieta, którą ob­ser­wo­wa­łem, ta­kie miała.

Cóż, Ser­gio w jed­nym nie kła­mał, jej piersi nie na­le­żały do ma­łych i z chę­cią zwa­żył­bym je w dło­niach. „Na szczę­ście i na to przyj­dzie pora” – obie­ca­łem so­bie w my­ślach, ob­ser­wu­jąc ją z rogu baru. Było w niej coś, co nie po­zwa­lało mi ode­rwać od niej wzroku. Przy­cią­gała, ku­siła, wzbu­dzała po­żą­da­nie. Do­sze­dłem do wnio­sku, że to zle­ce­nie ma do­dat­kowe plusy, któ­rych wcze­śniej zu­peł­nie nie bra­łem pod uwagę.

Zda­wała się bry­lo­wać w to­wa­rzy­stwie. Trzech przy­stoj­nych mło­dzień­ców do­słow­nie spi­jało z jej ust każde słowo. Byli po pro­stu na każde jej ski­nie­nie. Speł­niali każdą jej za­chciankę, pod­ty­ka­jąc pod nos a to ka­wałki świe­żych owo­ców, a to ko­lejne ko­lo­rowe drinki. Z ko­lei je­dyna młoda dziew­czyna w tej gro­madce wpa­try­wała się w Annę Ar­chial­lis jak w ob­ra­zek. Na zdrowy roz­są­dek na­le­żało przy­znać, że nie było w tym nic dziw­nego. Taka nie­zwy­kła ko­bieta mo­gła być dla niej nie­do­ści­gnio­nym wzo­rem klasy, sek­sa­pilu i uroku, któ­remu nie był w sta­nie się oprzeć ża­den męż­czy­zna.

Nie­chęt­nie mu­sia­łem przy­znać, że od­kąd sku­pi­łem na niej wzrok, i ja by­łem nie­zmier­nie za­in­te­re­so­wany jej osobą. Świad­czyło o tym cho­ciażby nie­przy­jemne na­pię­cie w kro­czu, które lada chwila mo­gło się stać wi­do­czne dla po­stron­nych ob­ser­wa­to­rów. Szybko od­wró­ci­łem wzrok od tej nie­sa­mo­wi­tej istoty, pró­bu­jąc nieco ochło­nąć. Wprost nie mo­głem uwie­rzyć, że ko­bieta z klasą, nieco po­nad czter­dziestkę, mo­gła się trud­nić strę­czy­ciel­stwem na tak sze­roką skalę, by zwró­cić na sie­bie uwagę sy­cy­lij­skiej „ro­dziny”. Czy fak­tycz­nie chciała wkro­czyć na ich te­ren? A może zro­biła to zu­peł­nie nie­świa­do­mie? Na to py­ta­nie nie umia­łem jed­no­znacz­nie od­po­wie­dzieć. Nie mia­łem kom­pletu in­for­ma­cji, a je­dy­nie skrawki da­nych, które pod­rzu­cił mi w cza­sie na­szej roz­mowy Don Ser­gio. Z tego też po­wodu piękna nie­zna­joma sta­no­wiła dla mnie za­gadkę.

Ow­szem, zna­łem pod­sta­wowe fakty z jej ży­cia, ale wie­dzia­łem, że to tylko nie­które z sy­tu­acji, które ją ukształ­to­wały. Mu­siało być coś jesz­cze, coś, czego nie było w do­ku­men­tach ze­bra­nych przez lu­dzi Bu­scon­niego. W końcu nikt nie trudni się nie­le­gal­nymi pro­ce­de­rami, gdy le­galne in­te­resy po­zwa­lają mu żyć na od­po­wied­nio wy­so­kim po­zio­mie. I to wła­śnie ta ta­jem­nica mo­gła być klu­czem do zdo­by­cia uwagi Anny Ar­chial­lis. Na­le­ża­łoby też do­dać do tego umie­jętne po­zby­cie się smar­ka­czy krę­cą­cych się w jej po­bliżu.

Ski­ną­łem na kel­nera, żeby za­mó­wić jesz­cze jedną whi­sky. Są­czy­łem ją nie­śpiesz­nie, ani na chwilę nie spusz­cza­jąc z oka ko­biety, do któ­rej mia­łem do­trzeć. Nie wie­dzia­łem, jak się do niej zbli­żyć, aby wy­glą­dało to na zu­peł­nie przy­pad­kowe spo­tka­nie. Li­czy­łem chyba na cud i to, że to ona zwróci na mnie uwagę. W końcu trudno było mnie prze­oczyć. Nie­stety, tego wie­czora cud nie był mi pi­sany.

Pa­trzy­łem, jak przy­stojny chło­pak – na moje oko przed trzy­dziestką – de­li­kat­nie gła­dzi po­li­czek Anny i szep­cze jej coś do ucha. Nie mu­sia­łem na­wet sły­szeć tego, co mó­wił. Ogień w jego oczach nie po­zo­sta­wiał wąt­pli­wo­ści co do skła­da­nych przez niego pro­po­zy­cji. Ko­bieta na mo­ment przy­mknęła po­wieki, jakby roz­wa­ża­jąc w my­ślach usły­szane słowa, po czym de­li­kat­nie się za­śmiała i zde­cy­do­wa­nym ge­stem od­trą­ciła dłoń męż­czy­zny.

Mi­nęła chwila, nim się zo­rien­to­wa­łem, że przez dłuż­szy mo­ment wstrzy­my­wa­łem od­dech, cze­ka­jąc na re­ak­cję Anny. Nie­wąt­pli­wie był to je­den z chło­pa­ków dzia­ła­ją­cych na jej zle­ce­nie i moim zda­niem po­stą­pi­łaby nie­pro­fe­sjo­nal­nie, ko­rzy­sta­jąc z jego usług. Cho­ciaż – czy wła­ści­ciele klu­bów noc­nych, które mia­łem oka­zję od­wie­dzać, nie za­ba­wiali się z wła­snymi dziw­kami? Prze­cież ro­bili to nie­mal re­gu­lar­nie, więc dla­czego ona nie mia­łaby ro­bić tego sa­mego?

„Całe to rów­no­upraw­nie­nie to ja­kieś ba­nia­luki” – po­my­śla­łem za­sko­czony wła­snym to­kiem ro­zu­mo­wa­nia, po czym znowu się­gną­łem po szkla­neczkę z whi­sky. Jej ostry, pa­lący smak po­zwa­lał mi się sku­pić i przy­po­mi­nał o za­war­tej umo­wie. Na­zwi­sko dra­nia, który po­cią­gnął za spust, mia­łem po­znać, gdy po­twier­dzę za­ży­łość z Anną Ar­chial­lis. Na­zwi­sko zle­ce­nio­dawcy, gdy ko­bieta sprzeda ho­tel na wy­spie. I tylko na tym po­wi­nie­nem się sku­pić. Nie było moją sprawą ani to, z kim się rżnęła wcze­śniej, ani to, z kim bę­dzie to ro­bić, gdy już z nią skoń­czę.

Mu­sia­łem się sku­pić na za­da­niu, za­miast roz­trzą­sać jej pre­fe­ren­cje łóż­kowe. Nie mo­głem tak po pro­stu do niej za­ga­dać. Nie w ho­telu. W końcu to był jej te­ren, na któ­rym czuła się pew­nie. Nic jej tu­taj nie gro­ziło. A na­wet gdyby na­de­szło za­gro­że­nie, to każdy pra­cow­nik ru­szyłby jej z po­mocą, a to ja mia­łem ode­grać rolę wy­bawcy. Bo­ha­tera, któ­rego ona z wdzięcz­no­ści za­prosi do swo­jej sy­pialni i któ­remu po­zwoli się an­ga­żo­wać w swoje in­te­resy, oczy­wi­ście w od­po­wied­nim mo­men­cie.

Mia­łem tylko jedno wyj­ście. Mu­sia­łem za­in­sce­ni­zo­wać coś na mie­ście. Ja­kąś kra­dzież, stłuczkę, na­pa­sto­wa­nie, po pro­stu co­kol­wiek. Co prawda nie wie­dzia­łem, jak czę­sto wy­cho­dzi poza ośro­dek, ilu to­wa­rzy­szy jej wtedy ochro­nia­rzy, ale prze­cież mia­łem czas, żeby to usta­lić, pra­wie nie­ogra­ni­czony. Ser­gio do­sko­nale ro­zu­miał, że tego typu ak­cje wy­ma­gają cier­pli­wo­ści i od­po­wied­niego przy­go­to­wa­nia, dla­tego pierw­szych efek­tów ocze­ki­wał do­piero za kilka ty­go­dni. Oczy­wi­ście raz na kilka dni mia­łem się mel­do­wać i zda­wać re­la­cję z po­stę­pów, ale nikt nie ka­zał mi od­wa­lać fu­szerki.

Po­my­śla­łem, że wie­czo­rem będę mu­siał wy­sko­czyć do cen­trum, po­krę­cić się tu i tam. Na­mie­rzyć kilku lo­kal­nych go­ści, któ­rzy za od­po­wied­nią sumę będą w sta­nie się wcie­lić we wska­zane role, na­wet je­śli gro­zi­łoby im z tego po­wodu tym­cza­sowe aresz­to­wa­nie czy oskar­że­nie o kra­dzież.

Są­cząc whi­sky, przy­glą­da­łem się uważ­nie swo­jej ofie­rze. Tak, tak wła­śnie ją po­strze­ga­łem, dla wła­snej wy­gody. Chcia­łem na­zy­wać rze­czy po imie­niu, aby przy­pad­kiem nie zna­leźć szla­chet­nego wy­tłu­ma­cze­nia dla swo­ich przy­szłych po­stęp­ków. Wie­dzia­łem, że Io­landa ni­gdy by na coś ta­kiego nie przy­stała. Po­wie­dzia­łaby, że skoro już jej nie ma, to nie po­wi­nie­nem ruj­no­wać ży­cia in­nej nie­win­nej ko­biety, tylko po to, żeby za­spo­koić żą­dzę ze­msty. Tylko że Anna Ar­chial­lis nie była taka nie­winna, za jaką chciała ucho­dzić. Strę­czy­ciel­stwo, han­del nar­ko­ty­kami, prze­myty sta­no­wiły je­dy­nie czu­bek góry lo­do­wej, na którą skła­dały się jej nie­le­galne in­te­resy.

Obiekt mo­ich ob­ser­wa­cji wstał z krze­sła tak na­gle, że wy­wo­łał tym zdzi­wie­nie ca­łego swo­jego to­wa­rzy­stwa. Ko­bieta szep­nęła coś z po­ważną miną do sie­dzą­cej obok mło­dej dziew­czyny i ru­szyła w kie­runku wyj­ścia.

Pa­trzy­łem na jej dłu­gie nogi, które pięk­nie się pre­zen­to­wały w bu­tach na wy­so­kim ob­ca­sie. Wy­glą­dała jak mo­delka z mo­krych snów na­sto­let­nich chłop­ców. Szła ener­gicz­nie, a za­ra­zem uwo­dzi­ciel­sko. Nie­świa­do­mie ko­ły­sała de­li­kat­nie bio­drami, przy­cią­ga­jąc spoj­rze­nia wszyst­kich męż­czyzn ze­bra­nych w ba­rze. Jej wą­ska ta­lia, pod­kre­ślana przez przy­le­ga­jącą do ciała ni­czym druga skóra su­kienkę, wprost pro­siła, aby ją ob­jąć. Nie­mal od­po­wie­dzia­łem na to we­zwa­nie. Jed­nak naj­bar­dziej po­do­bały mi się jej piersi. Duże, kształtne i z całą pew­no­ścią jędrne. Ob­li­za­łem lekko wargi, my­śląc o tym, że wkrótce będę mógł się prze­ko­nać, jak sma­kują.

ANNA

Za­uwa­ży­łam go ką­tem oka i do­słow­nie po­czu­łam, jak za­piera mi dech w pier­siach. Był cho­dzą­cym ide­ałem z nie­grzecz­nych snów każ­dej ko­biety. Bar­dzo wy­soki, mocno umię­śniony i przy­stojny, ale w taki dys­tyn­go­wany spo­sób. Przy­po­mi­nał mi księ­cia z bajki, bo­ha­tera ro­mansu dla pa­nien z do­brego domu. Ubra­nia, które dla sie­bie wy­brał, do­sko­nale do niego pa­so­wały. Spor­towa ele­gan­cja świet­nie pod­kre­ślała jego syl­we­tkę, uwy­dat­nia­jąc atuty mę­skiego ciała. Ow­szem, lekka ma­ry­narka prze­wie­szona przez jego ra­mię mocno kon­tra­sto­wała z miej­scem, w któ­rym się te­raz znaj­do­wa­li­śmy, ale chyba wła­śnie przez to przez tak się wy­róż­niał na tle tłumu. Pod­wi­nięte rę­kawy bia­łej ko­szuli fe­no­me­nal­nie współ­grały nie tylko z do­sko­nałą opa­le­ni­zną oraz ide­al­nie wy­rzeź­bio­nymi mię­śniami, ale także z licz­nymi ta­tu­ażami zdo­bią­cymi jego skórę.

Przy­się­gam, mia­łam ochotę się ob­li­zać jak pię­cio­latka na wi­dok ulu­bio­nych lo­dów. I pew­nie chęt­nie bym do niego za­ga­dała, a może na­wet spę­dziła z nim nieco czasu sam na sam, kon­tem­plu­jąc jego ide­alne ciało, gdyby nie je­den drobny szcze­gół – wi­dzia­łam go już wcze­śniej! Kilka dni temu mi­gnął mi w ho­te­lo­wym ba­rze w Aka­bie, a te­raz niby przy­pad­kiem tra­fi­łam na niego przy wej­ściu do Pe­try? Te dwa miej­sca dzie­liło około stu ki­lo­me­trów. Niby nie­wiele, a jed­nak to spo­tka­nie wy­dało mi się nieco po­dej­rzane. Zresztą, na­wet je­śli to tylko zrzą­dze­nie losu, a on był tu­ry­stą, który za­trzy­mał się w moim ho­telu i aku­rat dziś po­sta­no­wił zwie­dzić perłę kró­le­stwa Na­ba­tej­czy­ków, nie mo­głam sku­pić na nim uwagi. Przy­je­cha­łam tu w zu­peł­nie in­nym, bar­dzo waż­nym celu – mia­łam za­po­lo­wać na łowcę. Tego sa­mego, w któ­rego si­dła wpa­dła wcze­śniej Ba­sia. Z bie­giem czasu co­raz le­piej po­zna­wa­łam jej po­godną, nieco na­iwną na­turę, od­czu­wa­jąc przy tym gniew wo­bec męż­czy­zny, który ośmie­lił się wy­ko­rzy­stać jej wro­dzoną do­broć. Oczy­wi­ście ist­niało ry­zyko, że okażę się dla niego za stara, nie ukry­wajmy, był ode mnie młod­szy o dwa­na­ście lat. Nie­mniej jed­nak nie za­mie­rza­łam od­pusz­czać, chcia­łam się ze­mścić. Stwier­dzi­łam, że je­śli dzie­ciak mnie zi­gno­ruje, to znajdę młod­szą dziew­czynę, która zła­pie go w sieć za­leż­no­ści, płat­nego seksu i obiet­nicy bo­gac­twa.

Nie­spo­koj­nie spoj­rza­łam jesz­cze raz w stronę nie­zna­jo­mego, który z każdą chwilą fa­scy­no­wał mnie co­raz bar­dziej. Jego lekko krę­cone ciemne włosy wprost się pro­siły, aby prze­cze­sać je dło­nią. Wi­do­czne gdzie­nie­gdzie pierw­sze srebrne nitki do­da­wały mu nie tylko uroku, ale też mę­sko­ści. Po­stawą i syl­we­tką przy­wo­dził mi na myśl mo­jego ulu­bio­nego ak­tora – Idrisa Elbę, tylko że w wer­sji śród­ziem­no­mor­skiej. Na do­da­tek zda­wał się mnie nie za­uwa­żać – a to strasz­nie mnie in­try­go­wało i zło­ściło jed­no­cze­śnie. Był zu­peł­nie sku­piony na lek­tu­rze nie­wiel­kiej ulotki, gdy cier­pli­wie stał w ko­lejce do kasy bi­le­to­wej. Tak jakby zwie­dza­nie jed­nego z no­wych sied­miu cu­dów an­tycz­nego świata było jego ży­cio­wym ce­lem, który chciał zre­ali­zo­wać za wszelką cenę!

Nie przy­wy­kłam do tego typu re­ak­cji. Zwy­kle moje po­ja­wie­nie się wy­wo­ły­wało po­ru­sze­nie wśród męż­czyzn w dość sze­ro­kim prze­dziale wie­ko­wym. Ten eg­zem­plarz wy­da­wał się jed­nak cał­ko­wi­cie od­porny na moją urodę i mój sek­sa­pil. Iry­to­wało mnie to, nie prze­czę, ale też spra­wiło, że mia­łam jesz­cze więk­szą ochotę go po­de­rwać. Tylko po to, by po­sta­wić na swoim i udo­wod­nić sa­mej so­bie, że na­dal mam w so­bie to coś, co czyni mnie ko­bietą, o któ­rej trudno za­po­mnieć.

„I zro­bię to – po­my­śla­łam, pró­bu­jąc uspo­koić wzbu­rzone my­śli – o ile prze­zna­cze­nie jesz­cze raz po­stawi go na mo­jej dro­dze!” Wie­dzia­łam, że dziś po­win­nam sku­pić całą uwagę na nie­ja­kim Mo­ham­ma­dzie. Port­fel wy­pchany do­la­rami miał po­móc go zwa­bić. W końcu wi­dok kil­ku­dzie­się­ciu bank­no­tów w po­łą­cze­niu ze zło­tymi kar­tami kre­dy­to­wymi mógł zdzia­łać cuda i wy­wo­łać pra­gnie­nie w żąd­nym pie­nię­dzy chło­paku, ma­rzą­cym o uto­ro­wa­niu so­bie drogi do lep­szego ży­cia, ro­dem ze zdjęć in­flu­en­ce­rów na In­sta­gra­mie.

Nie­stety, prze­kro­czy­łam główną bramę atrak­cji tu­ry­stycz­nej i na mo­ment za­po­mnia­łam o swoim głów­nym celu wi­zyty tu­taj. Dawna sto­lica pań­stwa na­ba­tej­skiego, która sta­no­wiła ide­alny przy­czó­łek dla stru­dzo­nych długą po­dróżą ka­ra­wan, od za­wsze mnie za­chwy­cała. I to nie­za­leż­nie od tego, ile razy mia­łam oka­zję już tu­taj być. Mi­nę­łam pierw­szą z kon­struk­cji wy­rzeź­bio­nych w skale i ru­szy­łam w kie­runku wą­wozu zwa­nego Siq, bę­dą­cego ofi­cjalną drogą wio­dącą do an­tycz­nego mia­sta. Miło było po­my­śleć, że dwa ty­siące lat temu każdy po­dróż­nik czy ku­piec, który od­wie­dził ten re­gion, kie­ro­wał się w stronę mia­sta do­kład­nie tą samą trasą co ja.

Po­dzi­wia­jąc po­tęgę na­tury i czu­jąc przy­tła­cza­jącą mo­men­tami wiel­kość ota­cza­ją­cych mnie skał, szłam przed sie­bie i tylko gdzie­nie­gdzie za­trzy­my­wa­łam się na mo­ment, aby uchwy­cić ja­kiś ele­ment na zdję­ciu. Trudno po­wie­dzieć, czemu to ro­bi­łam. Praw­do­po­dob­nie tylko po to, aby nie od­sta­wać od tłumu, w któ­rym lu­dzie – o czym świad­czyły liczne „ochy” i „achy” – za­pewne pierw­szy raz w ży­ciu wę­dro­wali przez ten nie­zwy­kły twór przy­rody.

Ką­tem oka do­strze­głam nie­zna­jo­mego, który nieco wcze­śniej mnie za­in­try­go­wał. Nie­stety mi­nął mnie, wpa­tru­jąc się w za­rys skał gó­ru­ją­cych kil­ka­na­ście me­trów po­nad na­szymi gło­wami. Uśmiech­nę­łam się nie­pew­nie do wła­snych my­śli. „Ko­chana, prze­gra­łaś star­cie o jego uwagę i zo­sta­łaś po­ko­nana przez stare, pu­stynne mia­sto po­środku Jor­da­nii”. Na­gle wie­lo­ko­lo­rowe ściany ogra­ni­cza­jące prze­strzeń zu­peł­nie prze­stały mnie in­te­re­so­wać. Po­dzi­wia­jąc nie­sa­mo­wi­cie mę­ską po­stać, która od­da­liła się ode mnie już o kil­ka­na­ście kro­ków, stwier­dzi­łam, że chyba się sta­rzeję, skoro oglą­dam się za kimś w swoim prze­dziale wie­ko­wym. Sprę­ży­ste ru­chy po­cią­ga­ją­cego męż­czy­zny pod­kre­ślały mu­sku­la­turę jego ple­ców i ra­mion, a zde­cy­do­wany chód uwy­dat­niał ma­je­sta­tycz­ność jego syl­we­tki. Za­trzy­mał się i przez chwilę trwał w bez­ru­chu, wpa­tru­jąc się w coś jak urze­czony. Mi­ja­jący go tu­ry­ści rów­nież przy­sta­wali w tym miej­scu, ale ich re­ak­cja, na którą z pew­no­ścią skła­dały się nie­do­wie­rza­nie i za­chwyt, była nieco mniej żywa. Uśmiech­nę­łam się, wie­dząc, że do­tarł do za­łomu skal­nego, z któ­rego można do­strzec frag­ment Skarbca Fa­ra­ona, bę­dą­cego wi­zy­tówką ca­łej Pe­try.

Za­cho­wa­nie in­try­gu­ją­cego nie­zna­jo­mego po­wie­działo mi wiele na te­mat jego uspo­so­bie­nia. Do­strze­ga­łam same po­zy­tywy. Po­tra­fił od­na­leźć w so­bie cie­ka­wość świata i po­korę w sto­sunku do dzieła matki na­tury oraz lu­dzi, któ­rzy żyli w tym za­kątku przed set­kami lat. Był w sta­nie do­ce­nić piękno i fi­ne­zję rzeź­bia­rzy, któ­rzy stwo­rzyli Al-Cha­znę, a jego fa­scy­na­cja wy­ra­żała się w ci­chej kon­tem­pla­cji tej nie­zwy­kłej bu­do­wli. Do­piero po kilku mi­nu­tach z wy­raź­nym wa­ha­niem, jakby ro­bił coś za­ka­za­nego, uniósł te­le­fon ko­mór­kowy i za­czął utrwa­lać na zdję­ciach urodę tego nie­zwy­kłego miej­sca. Gdy­bym miała po­rów­nać do cze­goś jego re­ak­cję, to chyba wła­śnie tak wy­obra­ża­łam so­bie Jo­hanna Lu­dwiga Burc­khardta, który w 1812 roku na nowo od­krył Pe­trę i spra­wił, że Eu­ropa po­znała jej po­tęgę.

Nie­chęt­nie mi­nę­łam nie­zna­jo­mego, który jak urze­czony wo­dził wzro­kiem po ko­lej­nych de­ta­lach fa­sady naj­praw­do­po­dob­niej daw­nego gro­bowca, i ru­szy­łam w kie­runku an­tycz­nego mia­sta. Od celu mo­jej wę­drówki na­dal dzie­liło mnie kilka ki­lo­me­trów i dzie­siątki cu­dow­nych bu­do­wli, któ­rymi w nor­mal­nych oko­licz­no­ściach po­win­nam się za­chwy­cać, i z wielką ochotą bym to zro­biła, nie­stety dziś nie mo­głam. Chcia­łam po pro­stu jak naj­szyb­ciej po­ko­nać całą trasę, by zna­leźć się u pod­nóża moim zda­niem jed­nego z naj­pięk­niej­szych two­rów w Pe­trze – Ad-Dajru. Gdyby to za­le­żało ode mnie, to on byłby naj­bar­dziej znaną bu­do­wlą Na­ba­tej­czy­ków.

Prze­cho­dząc przez dzie­dzi­niec, kilka razy mu­sia­łam do­słow­nie opę­dzać się od be­du­iń­skich han­dla­rzy, któ­rzy ofe­ro­wali róż­nego ro­dzaju pa­miątki, na­poje, a na­wet usługi prze­wod­nic­kie. Zde­cy­do­wa­nym to­nem od­rzu­ca­łam wszel­kie pro­po­zy­cje, a przy tym szyb­kim kro­kiem cały czas zmie­rza­łam przed sie­bie, by po­ko­nać tak zwaną ulicę fa­sad, przy któ­rej tu­ry­ści w dro­dze ku sercu mia­sta mo­gli po­dzi­wiać ko­lejne gro­bowce. Z uczu­ciem ulgi do­tar­łam do nieco bar­dziej otwar­tej prze­strzeni, na któ­rej końcu znaj­do­wały się ru­iny nie­wiel­kiego te­atru, w więk­szo­ści wy­ku­tego w zbo­czu. Zda­niem ba­da­czy w cza­sach swo­jej świet­no­ści mógł on po­mie­ścić jed­no­cze­śnie około czte­rech ty­sięcy wi­dzów, cho­ciaż po­ja­wiały się też opi­nie, że za­sia­dała tam na­wet dwa razy licz­niej­sza pu­blicz­ność.

Na­tu­ralne ukształ­to­wa­nie te­renu wy­mu­szało skręt w prawo, jed­nak za­nim ru­szy­łam tym trak­tem, przy­sta­nę­łam na dłuż­szy mo­ment, wbrew so­bie i roz­sąd­kowi, ob­ser­wu­jąc po­zo­sta­ło­ści przy­bytku kul­tury, który w dość bru­talny spo­sób za­my­kał ne­kro­po­lię. Po­zo­sta­ło­ści gro­bow­ców, a ra­czej nisz gro­bo­wych, gó­ro­wały nad wi­dow­nią bu­do­wli li­czą­cej so­bie dwa ty­siące lat. Zda­wa­łam so­bie sprawę, że mar­nuję cenny czas, ale po pro­stu nie po­tra­fi­łam się po­wstrzy­mać.

Cze­kaj­cie, a bę­dzie wam dane. W końcu zna­joma po­stać mi­gnęła mi gdzieś w tłu­mie, co wy­wo­łało uśmiech na mo­jej twa­rzy. Z ja­kie­goś po­wodu po­czu­łam ra­dość, że ten ta­jem­ni­czy przy­stoj­niak zde­cy­do­wał się na stan­dar­dową trasę, za­miast ru­szyć po scho­dach pro­wa­dzą­cych do Dża­bal Mad­bah i naj­waż­niej­szego miej­sca kultu Na­ba­tej­czy­ków zwa­nego Wielką Wy­żyną Kul­tową. Być może po pro­stu nie miał po­ję­cia, że nie­po­zorne schodki wiodą tam, gdzie można zna­leźć do­wody ist­nie­nia skom­pli­ko­wa­nego sys­temu wie­rzeń daw­nych miesz­kań­ców an­tycz­nego mia­sta. Na uwagę za­słu­gi­wał też oczy­wi­ście nie­za­po­mniany wi­dok na całą oko­licę, który się stam­tąd roz­po­ście­rał.

Ru­szy­łam przed sie­bie, wie­dząc, że nie będę miała oka­zji zaj­rzeć do Gro­bow­ców Kró­lew­skich, które gó­ro­wały nad mia­stem, ani od­wie­dzić za­pie­ra­ją­cej dech w pier­siach Wiel­kiej Świą­tyni zaj­mu­ją­cej nie­gdyś po­wierzch­nię sied­miu ty­sięcy me­trów kwa­dra­to­wych. Różne fakty na te­mat mia­sta ko­ła­tały mi się w gło­wie, jakby na­gle szu­fladka, w któ­rej zo­stały umiesz­czone, się otwo­rzyła, pró­bu­jąc mnie zmu­sić do kon­tem­pla­cji cu­dów za­po­mnia­nego przez wielu kró­le­stwa.

Usi­łu­jąc za­cho­wać obo­jęt­ność i trzy­mać się pier­wot­nego planu, kro­czy­łam Ulicą Ko­lum­nową w kie­runku Bramy Łu­ko­wej oraz znaj­du­ją­cego się za nią Kasr al-Bint Fi­raun, któ­rego na­zwę można prze­tłu­ma­czyć jako „za­mek córki fa­ra­ona”.

Nie­do­in­for­mo­wany tu­ry­sta od­wie­dza­jący ten kom­pleks, spo­glą­da­jąc w tam­tym kie­runku, mógł dojść do wnio­sku, że po­zor­nie zbli­żamy się do gra­nic an­tycz­nego mia­sta. Wie­lo­krot­nie by­łam świad­kiem sy­tu­acji, w któ­rej spora grupa, do­cie­ra­jąc do końca do­liny, za­wra­cała i ru­szała w drogę ku wej­ściu, bę­dą­cemu jed­no­cze­śnie wyj­ściem.

Dla mnie na po­wrót było zde­cy­do­wa­nie za wcze­śnie. Pla­no­wa­łam pie­szą wę­drówkę przez Wadi ed-Deir i mia­łam na­dzieję, że nie będę wspi­nać się do tego mo­na­styru nada­remno.

ALESSANDRO

Mia­łem nie­od­parte wra­że­nie, że za mo­ment trafi mnie szlag – i to z ro­dzaju tych gwał­tow­nych oraz pa­ra­li­żu­ją­cych za­równo umysł, jak i ciało. Naj­pierw przez kilka dni Anna na­wet nie ru­szyła się z ho­telu, a te­raz na­gle za­chciało jej się ła­zić po an­tycz­nych ru­in­ach w za­po­mnia­nym przez Boga i lu­dzi mia­steczku Wadi Musa, na­zwa­nym tak po­do­bno na cześć sa­mego Moj­że­sza. Gdy­bym wie­dział, że pla­nuje taką wy­prawę, z pew­no­ścią ubrał­bym się nieco ina­czej. Nie­stety, przez swoją nie­wie­dzę za­chrza­niam kilka ki­lo­me­trów po pia­sku i ska­łach w spor­to­wym gar­ni­tu­rze i ele­ganc­kich bu­tach!

Na­wet je­śli ktoś skie­ro­wałby na mnie świa­tła sce­niczne, to i tak nie rzu­cał­bym się w oczy bar­dziej niż pod­czas tej nie­pla­no­wa­nej wy­cieczki. Każdy, do­słow­nie każdy na­po­tkany tu­ry­sta, a także lo­kals pa­trzył na mnie jak na wa­riata, gdy lek­kim kro­kiem spa­ce­ro­wa­łem rzym­skim trak­tem wio­dą­cym przez śro­dek mia­sta Na­ba­tej­czy­ków. Po­wta­rza­łem so­bie, że trzeba iść w za­parte, i uda­wa­łem, że nie wi­dzę rzu­ca­nych mi po­dejrz­li­wych i kpią­cych spoj­rzeń. „W końcu prze­wa­ża­ją­cej więk­szo­ści tych lu­dzi ni­gdy w ży­ciu już nie spo­tkam, zresztą nie mam na to naj­mniej­szej ochoty” – po­my­śla­łem.

Z ca­łej tej ko­micz­nej sy­tu­acji wy­ni­kło jed­nak kilka do­brych rze­czy. Po pierw­sze, Anna kil­ku­krot­nie przy­pa­try­wała mi się z za­in­te­re­so­wa­niem przy wej­ściu, kiedy sta­łem w ko­lejce po bi­lety. Swoją drogą, jed­no­dniowa wej­ściówka kosz­tu­jąca po­nad pięć­dzie­siąt sie­dem euro to po­tężne prze­gię­cie. Ro­zu­miem wszel­kie koszty, chęć uzu­peł­nie­nia bu­dżetu oraz zwy­kły za­ro­bek, ale daj­cie lu­dziom swo­bod­niej­szy do­stęp do kul­tury! Do­brze, że Don Ser­gio za wszystko pła­cił, bo sam nie zde­cy­do­wał­bym się na taki wy­da­tek.

Wra­ca­jąc do sa­mej Anny: w trak­cie spa­ceru przez wą­wóz kilka razy, oczy­wi­ście niby przy­pad­kiem, na sie­bie wpa­da­li­śmy i nie­mal za każ­dym ra­zem zer­kała na mnie za­in­try­go­wana. Punkt dla mnie! Stwier­dzi­łem wtedy, że przy odro­bi­nie szczę­ścia nie będę mu­siał nic im­pro­wi­zo­wać, bo sama mnie za­czepi. Tak by­łoby na­wet le­piej, zwa­żyw­szy na moje dru­gie spo­strze­że­nie. Udało mi się do­strzec, że jej ochrona, cho­ciaż na pierw­szy rzut oka nie­wi­do­czna, jest bar­dzo do­brze zor­ga­ni­zo­wana. Nie­stety, obec­ność do­sko­nale wta­pia­ją­cych się w tłum na­pa­ko­wa­nych go­ryli nie wró­żyła ni­czego do­brego. Cho­ciaż trzy­mali się na dy­stans i po­dró­żo­wali osob­nymi au­tami, to nie­wąt­pli­wie mieli na nią oko. Czte­rech spraw­nych go­ści mo­gło się oka­zać za­porą nie do prze­bi­cia, dla­tego pla­nu­jąc po­zna­nie Anny, mu­sia­łem wziąć pod uwagę ich obec­ność. Może je­stem wy­spor­to­wany, ale zda­wa­łem so­bie sprawę, że sam je­den nie po­walę tych ziom­ków go­łymi rę­koma.

Kil­ka­set me­trów przed sobą do­strze­głem na­gle za­bu­do­wa­nia, które za­my­kały roz­le­głą do­linę pełną an­tycz­nych kon­struk­cji. To mo­gło ozna­czać tylko jedno – nie­długo będę mógł za­wró­cić, prze­ma­sze­ro­wać całą trasę jesz­cze raz, by w końcu tra­fić na par­king, gdzie zo­sta­wi­łem auto. Przez moje ciało prze­to­czyła się fala ulgi. Mie­szanka ra­do­ści i fru­stra­cji spra­wiła, że nie­mal za­tań­czy­łem przy scho­dach pro­wa­dzą­cych do ja­kiejś ogrom­nej świą­tyni zdo­bio­nej po­zo­sta­ło­ściami licz­nych ko­lumn. W in­nych oko­licz­no­ściach pew­nie spraw­dził­bym w prze­wod­niku, co to za bu­do­wla, ale w tym mo­men­cie nie miało to dla mnie więk­szego zna­cze­nia. Li­czyła się tylko ulga zwią­zana z tym, że moja nie­dola spo­wo­do­wana źle do­bra­nym ubra­niem wkrótce do­bie­gnie końca.

„Do ja­snej cho­lery” – te słowa same ci­snęły mi się na usta i może na­wet wy­po­wie­dzia­łem je na głos, po­nie­waż kilka osób spoj­rzało na mnie z wy­rzu­tem. To, co wy­da­wało mi się śle­pym za­uł­kiem, wcale nim nie było. Oka­zało się, że te­ren an­tycz­nego mia­sta cią­gnął się dużo da­lej, a szlak koń­czy się przy ja­kimś mo­na­sty­rze.

Z tego, co usły­sza­łem od lo­kal­nego chło­paka han­dlu­ją­cego pa­miąt­kami i plą­czą­cego się wśród tłumu tu­ry­stów, aby tam do­trzeć, na­le­żało po­ko­nać prze­szło osiem­set scho­dów lub wy­na­jąć sty­ra­nego osiołka, który na grzbie­cie, oczy­wi­ście za od­po­wied­nio wy­soką cenę, za­bie­rze tam chęt­nego zwie­dza­ją­cego.

Nie, nie cho­dziło o pie­nią­dze, w końcu – jak już wspo­mnia­łem – Don Ser­gio sta­wiał, ale nie za­mie­rza­łem wy­ko­rzy­sty­wać bied­nego zwie­rzaka, aby prze­wieźć swój le­niwy ty­łek do ko­lej­nej atrak­cji. Spoj­rza­łem na moje czarne buty, które nie pre­zen­to­wały się już tak do­brze jak rano, gdy opusz­cza­łem ho­tel, i chcąc nie chcąc ru­szy­łem da­lej, nie spusz­cza­jąc przy tym oczu z Anny. Ta zaś zda­wała się nie tylko nie mę­czyć, ale też cie­szyć tą cho­lerną wy­cieczką. Mało tego! Ja­kimś cu­dem jej włosy wy­glą­dały za­chwy­ca­jąco pięk­nie i świeżo, zu­peł­nie jakby do­piero co opu­ściła sa­lon fry­zjer­ski, na­to­miast ubra­nie wcale się nie za­ku­rzyło. Spra­wiała wra­że­nie, jakby spa­ce­ro­wała mię­dzy bu­ti­kami naj­lep­szych pro­jek­tan­tów w Me­dio­la­nie, a nie gdzieś po­środku ni­czego w tem­pe­ra­tu­rze bez wąt­pie­nia prze­kra­cza­ją­cej trzy­dzie­ści kilka stopni Cel­sju­sza. Trzeba było przy­znać, że ta ko­bieta poza do­sko­nałą kon­dy­cją od­zna­cza się rów­nież umie­jęt­no­ścią za­cho­wa­nia klasy w każ­dej sy­tu­acji.

Mru­cząc prze­kleń­stwa w ro­dzi­mym ję­zyku, ru­szy­łem w kie­runku wzno­szą­cych się przede mną scho­dów, dla nie­po­znaki ro­biąc kilka ujęć wą­wozu trzy­maną w dło­niach ko­mórką. Nie po­tra­fi­łem po­jąć tego na­głego za­mi­ło­wa­nia do hi­sto­rii i an­tycz­nych ruin, o któ­rym ani ja, ani lu­dzie Don Ser­gia two­rzący do­ssier Anny nie mieli po­ję­cia.

Nie wy­star­czyło je­dy­nie cały czas kro­czyć jej śla­dem. Żeby nie wzbu­dzać nie­zdro­wych po­dej­rzeń, cały czas mu­sia­łem za­cho­wy­wać po­zory przy­pad­ko­wo­ści. Wszystko mu­siało się mie­ścić w pew­nej „nor­mie” do­pusz­czal­nej na te­re­nie za­mknię­tych atrak­cji tu­ry­stycz­nych. Z tego też po­wodu po raz ko­lejny wy­mi­ną­łem Annę, spra­wia­jąc wra­że­nie za­in­te­re­so­wa­nego nie­zwy­kłymi wi­do­kami, które w in­nych oko­licz­no­ściach z pew­no­ścią by mnie za­chwy­ciły. Jed­no­cze­śnie z ża­lem spo­glą­da­łem na wy­chu­dzone i wy­mę­czone zwie­rzęta słu­żące za śro­dek trans­portu znu­dzo­nym tu­ry­stom, któ­rzy idąc po li­nii naj­mniej­szego oporu, zde­cy­do­wali się na od­wie­dze­nie od­le­głego za­kątka Pe­try. Nie wie­dzia­łem, czego się spo­dzie­wać po miej­scu, do któ­rego po­dą­ża­li­śmy, ale z pew­no­ścią nie mo­gło być ono bar­dziej wy­jąt­kowe i uro­kliw­sze niż to, co do tej pory tu­taj zo­ba­czy­łem. Czy Anna na­prawdę nie mo­gła so­bie da­ro­wać tej atrak­cji?

No do­brze, mogę być za­mknię­tym w so­bie skre­ty­nia­łym po­li­cjan­tem z pi­pi­dówy na Sy­cy­lii, ale jak każdy Włoch po­tra­fię do­ce­nić piękno daw­nej ar­chi­tek­tury! Mo­na­styr zwany Ad-Dajr oka­zał się po pro­stu im­po­nu­jący! Gdy na niego pa­trzy­łem, w jed­nej chwili za­po­mnia­łem o dro­dze, którą mu­sia­łem prze­być, aby tu­taj do­trzeć. Mało tego, po­dzi­wia­jąc kunszt daw­nych twór­ców, któ­rzy wy­kuli tę kon­struk­cję w pia­skowcu, na mo­ment stra­ci­łem z oczu Annę!

Kiedy zer­k­ną­łem do nie­wiel­kiego prze­wod­nika sta­no­wią­cego część mo­jego „prze­bra­nia”, do­wie­dzia­łem się, że ta bo­gato zdo­biona dwu­kon­dy­gna­cyjna fa­sada ma czter­dzie­ści sie­dem me­trów wy­so­ko­ści oraz po­nad czter­dzie­ści osiem me­trów sze­ro­ko­ści i jest naj­więk­szą kon­struk­cją tego typu w ca­łej Pe­trze. Po­mimo po­do­bień­stwa do ukry­tego wśród skał wą­wozu Siq Skarbca Fa­ra­ona, który wzbu­dził mój za­chwyt, ta bu­do­wla miała w so­bie znacz­nie wię­cej ele­men­tów stylu na­ba­tej­skiego, nie­na­zna­czo­nego jesz­cze wpły­wami hel­le­ni­stycz­nymi.

Może nie zro­zu­mia­łem z tego opisu zbyt wiele, ale mia­łem prze­czu­cie, że oglą­dam coś wy­jąt­ko­wego, i po czę­ści by­łem wdzięczny lo­sowi, że za sprawą Anny tra­fi­łem w ta­kie miej­sce. Wo­dząc wzro­kiem po ko­lej­nych ele­men­tach kon­struk­cji, roz­ko­szo­wa­łem się każ­dym jej de­ta­lem.

Nie­stety do czasu. W pew­nym mo­men­cie po pro­stu za­mar­łem! Na­gle prze­stały się dla mnie li­czyć zdobne ka­pi­tele, fryzy i inne ko­lumny, bo przy­po­mnia­łem so­bie o swo­jej mi­sji i pan­nie Ar­chial­lis. A ta nie była już sama!

Ja­kiś chło­pak, na moje oko przed trzy­dziestką, ubrany w strój be­du­ina, za­ba­wiał ją roz­mową, raz po raz wzbu­dza­jąc śmiech i za­in­te­re­so­wa­nie ko­biety. Co gor­sze, z mowy jego ciała mo­głem bez wąt­pli­wo­ści wy­czy­tać, że jest nią po­waż­nie za­in­te­re­so­wany! Przy­naj­mniej w sen­sie czy­sto sek­su­al­nym.

Mia­łem przed sobą nie­za­prze­czalny do­wód – ona fak­tycz­nie była w sta­nie pod­bić serce nie­mal każ­dego fa­ceta, i to nie­za­leż­nie od jego wieku!