Mądrość mnichów z góry Athos - Alain Durel - ebook + książka

Mądrość mnichów z góry Athos ebook

Durel Alain

4,7

Opis

Mnisi poświęcają całą uwagę drugiej osobie. Nie są zwyczajnie uważni. Oni chłoną to, co mówisz i kim jesteś. Nie dlatego, że masz coś ważnego do powiedzenia, ale dlatego, że całe życie podporządkowują przyjmowaniu błogosławieństw. Jednym z nich jest drugi człowiek: gość, napotkany przechodzień, czy – jak we wspomnianym przypadku potrzebujący pomocy brat. Z biegiem lat wychylenie w stronę drugich staje się naturalne, ponieważ bliźni są jednym ze sposobów przeżycia miłości, która jest istotą błogosławieństwa.

fragment wprowadzenia Tomasza Grabowskiego OP

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 146

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (14 ocen)
11
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kaczkinson

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniałe wprowadzenie na kanwie osobistej relacji z wizyty na Górze Athos jest nieoczekiwanie najlepszą częścią tej książki. Jeśli chodzi o zbiór Mądrości mnichów, tutaj również niczego nie brakuje, choć te treść przerzuwa się, w moim przypadku, tygodniami. Polecam
00
elmape

Nie oderwiesz się od lektury

Zarówno wprowadzenie, jak i samo dzieło może dostarczyć owocnych wglądów. Wiele zależy od tego, gdzie jesteś i dokąd zmierzasz… Polecam. Do wielokrotnej lektury.
00

Popularność




Mą­drość mni­chów z góry Athos

ALA­IN DU­REL

Mą­drość mni­chów z góry Athos

Prze­ło­ży­ła Ma­ria De­dio

WY­DAW­NIC­TWO W DRO­DZE, PO­ZNAŃ 2021

Ty­tuł ory­gi­na­łu

Prier avec les Mo­ines du Mont Athos

© 2018, Gro­upe Eli­dia Éditions Ar­tè­ge 10, rue Mer­co­eur – 75011 Pa­ris 9, espa­ce Mé­di­ter­ranée - 66000 Per­pi­gnan, www.edition­sar­te­ge.fr

© Co­py­ri­ght for this edition by Wy­daw­nic­two W dro­dze, 2021

Re­dak­tor pro­wa­dzą­ca – Ewa Ku­biak

Re­dak­cja – Agniesz­ka Czap­czyk

Ko­rek­ta – Pau­li­na Je­ske-Cho­iń­ska, Agniesz­ka Czap­czyk

Skład i ła­ma­nie – Krzysz­tof Lor­czyk OP

Re­dak­cja tech­nicz­na – Jó­ze­fa Kur­pisz

Pro­jekt okład­ki – Krzysz­tof Lor­czyk OP

Fo­to­gra­fia (s. 2) – Em­ma­nu­el Tzanès(1636–1690), Ob­li­cze Je­zu­sa Chry­stu­sa, ze zbio­rów Me­tro­po­li­tan Mu­seum of Art w No­wym Jor­ku

ISBN978-83-7906-447-2(wer­sja dru­ko­wa­na)

ISBN978-83-7906-448-9(wer­sja elek­tro­nicz­na)

Wy­daw­nic­two Pol­skiej Pro­win­cji Do­mi­ni­ka­nów W dro­dze sp. z o.o.

Wy­da­nie I

ul. Ko­ściusz­ki 99, 61-716 Po­znań

tel. 618523962

sprze­daz@wdro­dze.pl

www.wdro­dze.pl

PA­MIĘ­CI AR­CHI­MAN­DRY­TY PLA­CI­DE’A DE­SE­IL­LE’A

(1926–2018)

Wro­wa­dze­nie

Wspo­mnie­nia z góry Athos

To­masz Gra­bow­ski OP

Na Świętej Gó­rze Athos spę­dzi­łem łącz­nie nie­co po­nad mie­siąc. Mam na­dzie­ję, żeprzy­wo­ła­ne tu­taj wspo­mnie­nia po­zwo­lą choć tro­chę po­czuć at­mos­fe­rę tego szcze­gól­ne­go miej­sca i po­znać kil­ka cha­rak­te­ry­stycz­nych cech ży­cia mni­chów. Chciał­bym apoftegma­ty za­war­te w tej książ­ce osa­dzić w kon­tek­ście, któ­ry umoż­li­wi lep­sze ich zro­zu­mie­nie, przy­ję­cie i wpro­wa­dze­nie w ży­cie.W spo­tka­niach z oj­ca­mi atho­ski­mi uświada­mia­łem so­bie, jak bar­dzo rzym­sko­ka­to­lic­ką mam du­szę, a za­ra­zem jak nie­wie­le trze­ba, aby pra­wo­sław­na du­cho­wość sta­ła się ożyw­cza dla mo­jej wia­ry i po­strze­ga­nia świata. Wra­cam do wy­da­rzeń sprzed kil­ku­na­stu lat, dla­te­go nie­któ­re szcze­gó­ły zdą­ży­ły się za­trzeć w pa­mię­ci, a inne wy­bi­ły się zbyt wy­ra­zi­ście. Nie­mniej ufam, żepo­niż­sza opo­wieść za­chę­ci Was do po­zna­nia Mą­dro­ści mni­chów z góry Athos.

* * *

Ka­to­li­ko­wi nie jest ła­two do­stać się do re­pu­bli­ki mni­chów – po­trze­bu­je za­pro­sze­nia, by otrzy­mać wizę na kil­ku­dnio­wy po­byt, a licz­ba prze­by­wa­ją­cych tam jed­no­cze­śnie ka­to­li­ków i wy­znaw­ców in­nych re­li­gii (sic!) nie może być więk­sza niż dzie­sięć. Prze­kro­cze­nie gra­ni­cy jest trud­niej­sze chy­ba tyl­ko dla ko­biet. Na te­re­nie re­pu­bli­ki obo­wią­zu­je bo­wiem za­kaz (gr. ἄβατον, awa­ton), któ­ry za­zwy­czaj do­ty­czy mu­rów klasz­tor­nych, tu­taj na­to­miast obej­mu­je cały pół­wy­sep: ko­bie­tom nie wol­no zła­mać „klau­zu­ry” góry bez wzglę­du na wspól­no­tę, w któ­rej przy­ję­ły chrzest. Po ścież­kach wy­dep­ta­nych po­śród buj­nej ro­ślin­no­ści może się więc swo­bod­nie prze­cha­dzać je­dy­nie Mat­ka Boża. Czę­sto to robi i co ja­kiś czas ob­ja­wia się jed­ne­mu spo­śród bli­sko dwóch ty­się­cy prze­by­wa­ją­cych tam mni­chów. Za­miesz­ku­ją oni bądź je­den z dwu­dzie­stu wiel­kich klasz­to­rów, bądź ski­ty, czy­li mniej lub bar­dziej licz­ne osa­dy, po­zo­sta­li żyjąw po­je­dyn­kę, po dwóch lub trzech w pu­stel­niach1. Więk­szość pół­wy­spu jest je­dy­nie luź­no za­miesz­ka­na, ale żad­ne, na­wet naj­bar­dziej nie­do­stęp­ne miej­sce nie spra­wia wra­że­nia pu­ste­go. Prze­dziw­na obec­ność roz­po­ście­ra się na dzie­dziń­cach klasz­to­rów i w daw­no opusz­czo­nych ja­ski­niach, ru­inach pu­stel­ni, po­śród oliw­nych ga­jów, win­nic, na ska­li­stej pla­ży. Zbłą­ka­ny piel­grzym czy tu­ry­sta w każ­dym mo­men­cie, je­śli tyl­ko na chwi­lę sku­pi uwa­gę, może od­czuć wy­peł­nia­ją­cą to miej­sce obec­ność. Czy jest to sub­tel­na obec­ność Mat­ki Bo­żej, anio­łów, czy też zmar­łych mni­chów, a może wprost obec­ność Boga? Każ­dy miesz­ka­niec i piel­grzym na tak po­sta­wio­ne py­ta­nie od­po­wia­da po swo­je­mu. Góra prze­ma­wia do każ­de­go in­dy­wi­du­al­nie. Gdy pró­bu­ją wy­ja­śnić jej sło­wa, oka­zu­je się, żew tłu­ma­cze­niu wię­cej jest po­ru­szeń ich serc niż pier­wot­nej tre­ści. Ich opo­wie­ści róż­nią się od sie­bie, na­wet wów­czas, gdy re­la­cjo­nu­ją wia­do­mo­ści za­sły­sza­ne od tego sa­me­go mni­cha, w tym sa­mym cza­sie i miej­scu. Doświad­cza­ją góry przez filtr wła­sne­go ser­ca. W za­leż­no­ści od tego, co z sobą wno­szą na jej ska­li­ste wy­brze­że, tak też wi­dzą na­po­tka­ne po­sta­cie, mo­na­ste­ry, a na­wet przy­ro­dę. Świat po­strze­ga­ny jest tu przez pry­zmat wła­sne­go wnę­trza, któ­re oży­wa w trak­cie spo­tkań z mni­cha­mi, pod­czas li­tur­gii i nocy prze­peł­nio­nych grą cy­kad. Dla­te­go też kon­kret­ne szcze­gó­ły zda­rzeń ule­ga­ją znie­kształ­ce­niu lub wy­ostrze­niu. Przy­pa­tru­jąc się mni­chom czy to znad ta­le­rza, na któ­rym ni­gdy nie le­ża­ło mię­so, czy przez ga­łę­zie fi­gow­ca, na któ­rym pysz­ni­ły się doj­rze­wa­ją­ce owo­ce, prze­ko­ny­wa­łem się, żenie ich ży­cie sta­no­wi praw­dzi­wą ta­jem­ni­cę Świętej Góry, ale to, co ona sama od­ci­ska we wnę­trzu piel­grzy­ma. Naj­bar­dziej in­tym­na opo­wieść do­ty­czy sub­tel­nej zmia­ny ser­ca, któ­ra do­ko­nu­je się w cza­sie po­by­tu w Ogro­dzie Najświęt­szej Dzie­wi­cy – tak górę Athos nazy­wa­ją Gre­cy.

Dzie­je się tak, jak­by każ­dy piel­grzym du­cho­wo zdo­by­wał szczyt dwu­ty­sięcz­ni­ka na wschod­nim „pal­cu” Chal­ki­di­ki. Dwu­krot­nie wcho­dzi­łem na szczyt – nie tyle du­cho­wo, co do­słow­nie. Za dru­gim ra­zem mia­łem go­rącz­kę, dla­te­go zre­zy­gno­wa­łem z ostat­nie­go eta­pu po­dej­ścia. Roz­ło­ży­łem się na ską­pej tra­wie pod ko­ścio­łem Pa­na­gia (gr. Παναγία), czy­li „Ca­łej Świętej”(ka­to­lic­kim od­po­wied­ni­kiem by­ło­by pew­nie „Nie­po­ka­la­nej”)i wy­grze­wa­jąc się w słoń­cu, je­dy­nie wspo­mi­na­łem pierw­szą wy­pra­wę. Wte­dy po­ko­na­łem ten ostat­ni, ła­god­nie wzno­szą­cy się od­ci­nek szla­ku, któ­ry tra­wer­sem piął się na szczyt. Znaj­du- je się tam mały ko­śció­łek Prze­mie­nie­nia Pań­skie­go. Tam­te­go wie­czo­ra wo­kół ma­leń­kiej świąty­ni zgro­ma­dzi­ło się oko­ło dwu­stu piel­grzy­mów. Była noc Prze­mie­nie­nia. Do środ­ka we­szło je­dy­nie kil­ku­na­stu mni­chów, a my wszy­scy ko­czo­wa­li­śmy na ze­wnątrz, słu­cha­jąc ich mo­dli­twy. Ni­gdy w ży­ciu tak nie zmar­z­łem, jak wów­czas, gdy wy­cze­ki­wa­łem wscho­du słoń­ca na szczy­cie góry. Brak wy­obraź­ni spra­wił, żemia­łem na so­bie je­dy­nie T-shi­rt, któ­ry nocą na wy­so­ko­ści 2033 me­trów nad po­zio­mem mo­rza nie był żad­ną ochro­ną przed przej­mu­ją­cym wia­trem. Nie po­tra­fi­łem się ani mo­dlić, ani my­śleć nad ta­jem­ni­cą klu­czo­wą dla du­cho­wo­ści Gre­ków – światłem Prze­mie­nie­nia. Cze­ka­łem je­dy­nie, aż zaświeci pierw­szy pro­myk słoń­ca, by móc wresz­cie uciec przed zim­nem. Zro­bił­bym to wcze­śniej, ale la­tar­ki, po­dob­nie jak kurt­ki, nie mia­łem. Po­zo­sta­wa­ło skryć się w za­ło­mie skał i wy­pa­try­wać, aż skoń­czy się ta naj­dłuż­sza nocw moim ży­ciu.

Wróć­my do du­cho­wej dro­gi piel­grzy­mów. Chrze­ści­ja­nie Wscho­du od­czy­tu­ją zda­rze­nie z góry Ta­bor jako oczysz­cze­nie uczniów, któ­re do­ko­na­ło się dzię­ki do­ty­ko­wi bo­skie­go światła pro­mie­niu­ją­ce­go od Chry­stu­sa. Na iko­nach upa­mięt­nia­ją­cych tam­to zda­rze­nie wi­dzi­my apo­sto­łów, któ­rych świat zo­stał prze­wró­co­ny do góry no­ga­mi. Pierw­sze wra­że­nia, ja­kie wy­no­si się z po­by­tu na gó­rze Athos, przy­po­mi­na­ją zmie­sza­nie Pio­tra, Ja­ku­ba i Jana, któ­re­go do­zna­li, wi­dząc prze­mie­nio­ne­go Zba­wi­cie­la. Ser­ca lu­dzi nie­przy­zwy­cza­jo­nych do Bo­żej obec­no­ści są nie­co za­gu­bio­ne, cza­sem wręcz osłu­pia­łe, gdy mogą przy­jąć za­ska­ku­ją­cą bli­skość Święte­go. Dla­te­go opo­wie­ści piel­grzy­mów tak róż­nią się mię­dzy sobą. W ich sło­wach czę­sto wię­cej jest oso­by nar­ra­to­ra niż tego, co w rze­czy­wi­sto­ści się sta­ło. Mni­si na­to­miast, któ­rzy od lat żyjąna gó­rze, wie­dzą, żeby usły­szeć i przy­jąć obec­ność Boga, po­trze­ba, aby „umysł zszedł do ser­ca”. Dla­te­go pod­czas mo­dlitw i w chwi­lach spę­dza­nych w od­osob­nie­niu rzad­ko kie­dy roz­sta­ją się z ple­cio­ny­mi sznu­ra­mi mo­dli­tew­ny­mi. Roz­glą­da­jąc się po ka­to­li­ko­nie (gr. καθολικόν), głów­nym ko­ście­le mo­na­ste­ru, ła­two moż­na do­strzec, żewie­lu oj­ców prze­su­wa po­mię­dzy pal­ca­mi ko­lej­ne wę­zeł­ki sznu­ra mo­dli­tew­ne­go – kom­bo­skio­nu (gr. κομποσκοίνι, kom­bo­ski­ni). Nie po­ru­sza­ją war­ga­mi, nie błą­dzą wzro­kiem; mia­rą cza­su, w któ­rym prze­by­wa­ją, jest od­dech i to­wa­rzy­szą­ce mu we­zwa­nie: „Pa­nie Jezu Chry­ste, Synu Bogaży­we­go, zmi­łuj się nade mną grzesz­nym”. To naj­bar­dziej zna­na prak­ty­ka du­cho­wa Wscho­du. Jej też w znacz­nej mie­rze poświęco­na jest niniej­sza książ­ka.

Pa­mię­tam, gdy w no­wi­cja­cie za­czą­łem od­kry­wać mo­dli­twę nie­ustan­ną i z wy­pie­ka­mi na twa­rzy po­chła­nia­łem Opo­wie­ści piel­grzy­ma, pi­sma Grze­go­rza Pa­la­ma­sa i pol­skie tłu­ma­cze­nie frag­men­tów Fi­lo­ka­lii. Zbli­ża­nie się do Wscho­du przez mo­dli­twę star­ców wią­za­ło się nie tyl­ko z przy­jaź­nią bra­ta z Ukra­iny, ale przede wszyst­kim z prze­ko­na­niem, żepo­trze­ba mi pew­nej dro­gi du­cho­we­go wzro­stu. O słod­ka na­iw­no­ści! Gdy my­ślę o so­bie z tam­te­go cza­su, ogar­nia mnie za­kło­po­ta­nie i wstyd. Wów­czas czę­sto sku­pia­łem się na tym, co przede mną, wo­bec cze­go nie za­uwa­ża­łem tego, co we mnie. Nie wie­dzia­łem, żew Mo­dli­twie Je­zu­so­wej, któ­rą od­ma­wia­ją mni­si ze Świętej Góry, nie cho­dzi o wzrost du­cho­wy. Nie cho­dzi też o zdo­by­cie umie­jęt­no­ści he­zy­cha­zmu – prak­ty­ki, któ­rej ce­lem jest złą­cze­nie for­mu­ły mo­dli­tew­nej z ryt­mem od­de­chu i bi­ciem ser­ca, tak aby mo­dli­twa sta­ła się toż­sa­ma z jed­ną z funk­cji cia­ła. Nie cho­dzi o na­śla­do­wa­nie mi­sty­ków, choć tych nie bra­ku­je na gó­rze. Spo­ty­ka się ich w naj­mniej spo­dzie­wa­nych mo­men­tach – raz przy obie­ra­niu cu­ki­nii, a kie­dy in­dziej przy za­ja­da­niu sło­dy­czy w cie­niu drzew lub pro­sząc o coś do pi­cia mni­cha za­ję­te­go upra­wą roli. By­cie mi­sty­kiem nie jest jed­nak ce­lem. Mo­dli­twa Je­zu­so­wa sta­no­wi pro­ste uzna­nie grzesz­no­ści i wy­zna­nie na­dziei na mi­ło­sier­dzie. Dla­te­go jej ce­lem jest po­ko­ra. Sta­nię­cie w miej­scu, w któ­rym się stoi. „Przy­ję­cie praw­dy o so­bie”, jak po­wie­dział­by św. Ber­nard, lub „od­kry­cie god­no­ści czło­wie­ka na­da­nej mu przez Boga”, jak uję­ła to Ger­tru­da von Le Fort. Łą­cząc obo­je: przy­ję­cie tego, kim się jest wo­bec Boga. Naj­pierw wy­da­je się, żecho­dzi o to, by­śmy sami przy­ję­li sie­bie: trze­ba do­strzec, kim się jest. Z bie­giem cza­su oka­zu­je się jed­nak, żeo wie­le waż­niej­sze w Mo­dli­twie Je­zu­so­wej jest to, żeInny nas przyj­mu­je: Bóg przy­gar­nia grzesz­ni­ka. Wła­śnie Jemu na­le­ży się od­dać ta­kim, ja­kim się jest – bez upięk­sza­nia i bez oszpe­ca­nia. Do­zna­nie usy­no­wie­nia, praw­dzi­wej Bo­żej ad­op­cji grzesz­ni­ka po­zwa­la roz­po­znać wiel­kość Bo­że­go ser­ca. Dla­te­go w koń­cu uprasz­cza się treść słów, aż do mo­men­tu, gdy w ży­łach pły­nie peł­ne po­ko­ju stwier­dze­nie: [Okaż się] Mi­ło­sier­dzie – [oto ja] grzesz­nik. To­wa­rzy­szą­cy mu od­dech po­zwa­la na wręcz fi­zycz­ne prze­ży­wa­nie ta­jem­ni­cy oży­wia­ją­ce­go mi­ło­sier­dzia i od­da­nia grze­chu. Wdech uzmy­sła­wia przy­ję­cie Bo­że­go zmi­ło­wa­nia, wy­dech po­wie­rze­nie się Jego mi­ło­sier­dziu.

Prze­su­wa­ne wę­zeł­ki na mo­dli­tew­nym sznu­rze nie od­mie­rza­ją dro­gi na szczy­ty mi­sty­ki. Wręcz prze­ciw­nie, są wy­ra­zem uni­żo­ne­go wy­zna­nia: Zmi­łuj się nade mną. Uzna­niem swe­go miej­sca i przy­po­mnie­niem o wła­snej kon­dy­cji. Oj­co­wie no­szą je wo­kół nad­garst­ka, w kie­sze­ni, wie­sza­ją na ha­czy­kach przy stal­lach w chó­rze, by wciąż przy­po­mi­na­ły im o grze­chu, a nie po to, by za­chę­ca­ły do wznio­słe­go udu­cho­wie­nia. Plo­tą je wy­trwa­le i sta­ran­nie, z uwa­gą, któ­rej wy­ma­ga roz­po­zna­nie i przy­zna­nie się do winy. Nie jest to jed­nak smut­ne, peł­ne przy­gnę­bie­nia i upo­ko­rze­nia wy­zna­nie, ja­kim mo­gło­by się stać po­śród lu­dzi Za­cho­du. Ak­cep­ta­cja praw­dzi­wie swo­je­go miej­sca na­peł­nia po­ko­jem, a nie przy­gnę­bie­niem. Gre­cy przy­zna­ją: „je­stem grzesz­ny”, lecz nie do­da­ją w my­śli: „a po­wi­nie­nem być święty”. Za­miast roz­li­czać się z osią­gnię­cia celu, stwier­dza­ją fakt. Jego na­tu­ral­ną kon­se­kwen­cją nie jest sąd, ale proś­ba: „zmi­łuj się nade mną”. Uzna­nie grzesz­no­ści po­cią­ga za sobą wo­ła­nie o świętość, któ­re nie po­trze­bu­je więk­sze­go po­czu­cia winy, smut­ku, bra­ku na­dziei. Jest przy­ję­ciem sta­nu rze­czy i jego kon­se­kwen­cji. Może się zda­wać, żemia­rą grzesz­ni­ka jest zło, któ­re­go się do­pu­ścił. Ła­two my­śleć w ten spo­sób, gdy do mo­dli­twy za­bie­ra się czło­wiek o ser­cu nie­przy­zwy­cza­jo­nym do Bo­żej obec­no­ści. Mni­si wiel­ką uwa­gę zwra­ca­ją na oczysz­cze­nie du­szy, aby nic, co wnie­śli w so­bie i ze sobą na górę, nie znie­kształ­ca­ło ob­ra­zu Boga. Dla­te­go wie­dzą, żemia­rą wiel­ko­ści grzesz­ni­ka nie jest zło, któ­re­go się do­pu­ścił, a je­dy­nie mi­łość, w któ­rej Bóg go od­ku­pił. W kon­se­kwen­cji ich ży­cie prze­ni­ka po­ku­ta, któ­ra jest wy­ba­wie­niem, a nie umę­cze­niem. Mimo iż wciąż po­wta­rza­ją „zmi­łuj się nade mną, grzesz­nym”, try­ska­ją ra­do­ścią i po­ko­jem, po­nie­waż więk­szą uwa­gę kie­ru­ją ku mi­ło­ści Boga niż do po­peł­nio­ne­go grze­chu. Na­wet w prośbie kie­ro­wa­nej do Boga wię­cej mó­wią o Nim niż o so­bie.

Gdy wy­bie­ra­łem się na Świętą Górę, wstą­pi­łem do ko­ścio­ła me­tro­po­li­tal­ne­go w Te­sa­lo­ni­kach. Znaj­du­je się w nim grób św. Grze­go­rza Pa­la­ma­sa. Jak wie­le in­nych ko­ścio­łów na świe- cie, tak i ten wy­peł­nia szcze­gól­ny po­kój, któ­ry na­tych­miast ogar­nia wcho­dzą­cych z ru­chli­wej uli­cy. Gi­nie po­śpiech, usta­je go­ni­twa, od­dech się uspo­ka­ja i to wy­star­cza. Ty­ka­nie wska­zó­wek ze­gar­ka na po­wrót od­mie­rza wy­łącz­nie naj­bliż­sze tu i te­raz. Wo­bec re­li­kwii święte­go he­zy­cha­sty prze­ży­wa­łem coś po­dob­ne­go do wra­żeń wy­wo­ły­wa­nych przez obec­ność star­ców z góry Athos – ko­ją­cą ci­szę. Każ­dy z nich na­uczył się go­dzić ze sobą i swo­imi ogra­ni­cze­nia­mi, ży­cie wy­peł­nił po­kor­nym przy­zna­niem się do by­cia dłuż­ni­kiem. Na weł­nia­nych pa­cior­kach od­li­czał ko­lej­ne set­ki we­zwań Mo­dli­twy Je­zu­so­wej. Z każ­dym od­de­chem przy­zna­wał, żeżyje dzię­ki da­ro­wa­ne­mu dłu­go­wi, i pro­sił o wię­cej. Nie wy­bie­gał w przód i nie co­fał się do prze­szło­ści. Trwał w pokor­nym wy­zna- 
niu i prośbie o zmi­ło­wa­nie. Za­jął wła­ści­we jemu miej­sce w świecie,a kom­bo­skion przy­po­mi­nał mu, kim jest, a nie to, kim był lub kim ma się stać.

Na wie­lu roz­mo­dlo­nych piel­grzy­mów na­tkną­łem się pod­czas swo­ich spa­ce­rów po Świętej Gó­rze. Wraz z nimi przez wy­trwa­łe po­wta­rza­nie słów mo­dli­twy sta­ra­łem się uśmie­rzyć roz­krzy­cza­ne zmy­sły, by usły­szeć to, co mówi Bóg. Jed­nak nie za­bra­kło też spo­tkań z tu­ry­sta­mi, któ­rzy sta­no­wią cał­ko­wi­te prze­ci­wień­stwo męż­czyzn od­ma­wia­ją­cych Mo­dli­twę Je­zu­so­wą. Są gło­śni, jak tyl­ko przed­sta­wi­cie­le lu­dów śród­ziem­no­mor­skich ha­ła­śli­wi być po­tra­fią. Zda­rza się, żepoza klasz­tor­ny­mi mu­ra­mi ocho­czo po­pi­ja­ją bur­bon lub zbyt chęt­nie ra­czą się po­wi­tal­ną any­żów­ką. Mni­si nie zra­ża­ją się tym i nie­zmien­nie wi­ta­ją piel­grzy­mów szkla­necz­ką uzo po­da­wa­ną wraz z tu­rec­ki­mi sło­dy­cza­mi. Nie za­nie­dbu­ją tego zwy­cza­ju na­wet wów­czas, gdy wi­dać wy­raź­nie, żedany je­go­mość wy­chy­la tego dnia ko­lej­ną por­cję słod­kiej wód­ki. Tak, Gre­cy po­tra­fią być iry­tu­ją­cy, gdy dają upust swo­je­mu tem­pe­ra­men­to­wi, igno­ru­jąc na­boż­ne sku­pie­nie in­nych. Nie­raz kil­ka dni urlo­pu w mę­skim gro­nie je­dy­nie okra­sza­ją na­wie­dza­niem ko­ścio­łów i uca­ło­wa­niem re­li­kwii, resz­tę cza­su spę­dza­jąc na nie­koń­czą­cych się dys­ku­sjach pro­wa­dzo­nych szyb­ko, pod­nie­sio­nym gło­sem. Zda­ją się w ogó­le nie przy­wią­zy­wać wagi do tego, żeznaj­du­ją się w miej­scu, któ­re całe jest jak­by jed­nym wiel­kim sank­tu­arium. W więk­szo­ści przy­pad­ków mni­si cier­pli­wie ich zno­szą, a młod­si nie­raz do­łą­cza­ją do dys­ku­tan­tów i wca­le nie ob­ni­ża­ją tem­pe­ra­tu­ry spo­rów. Na szczę­ście dla nie­licz­nych ka­to­li­ków nie­przy­zwy­cza­jo­nych do peł­ne­go eks­pre­sji grec­kie­go sty­lu licz­ba od­wie­dza­ją­cych górę piel­grzy­mów jest ogra­ni­cza­na i każ­de­go roku w klasz­to­rach roz­sia­nych na pół­wy­spie może spę­dzić parę dni je­dy­nie kil­ka ty­się­cy tu­ry­stów, wier­nych z róż­nych ko­ścio­łów pra­wo­sław­nych, du­chow­nych i świec­kich. Po­zwa­la się im swo­bod­nie po­ru­szać po najświęt­szym miej­scu grec­kie­go pra­wo­sła­wia, ko­rzy­stać z noc­le­gów i po­sił­ków w klasz­to­rach, uczest­ni­czyć w li­tur­gii. Część piel­grzy­mów go­ści w prze­zna­czo­nych do tego celu wie­lo­oso­bo­wych sa­lach znaj­du­ją­cych się w naj­więk­szych klasz­to­rach. Je­dzą po­sił­ki w wy­zna­czo­nej czę­ści re­fek­ta­rza, po­zwa­la się im wejść do ko­ścio­ła, uczest­ni­czyć w li­tur­gii i przy­jąć bło­go­sła­wień­stwo. Dla nich mni­si po­zo­sta­ną od­le­gli i w więk­szo­ści nie­do­stęp­ni, a cza­sem wręcz ob­ce­so­wi. W ten spo­sób du­chow­ni chro­nią swo­je ży­cie we­wnętrz­ne przed cią­gły­mi roz­pro­sze­nia­mi. Piel­grzy­mi będą po­dzi­wiać ich asce­tycz­ne miny, cu­dow­ny śpiewi splen­dor ce­le­bro­wa­nej li­tur­gii. Ci jed­nak, któ­rzy zo­sta­ną za­pro­sze­ni do ka­li­wii, po­zna­ją od­mien­ną, bar­dzo życz­li­wą twarz miesz­kań­ców Atho­su. Tam, w do­mach znaj­du­ją­cych się poza mu­ra­mi klasz­to­ru, po­ło­żo­nych w ma­low­ni­czych gór­skich ostę­pach lub pra­wie nad sa­mym brze­giem Mo­rza Trac­kie­go, będą przez krót­ki czas dzie­lić co­dzien­ność mni­szej wspól­no­ty. W im mniej­szym ski­cie się znaj­dą, tym wię­cej ży­cia bra­ci uda się im po­dej­rzeć. Nie­raz prze­ko­na­ją się o tym, żemni­si ży­ją­cy poza klasz­to­ra­mi to lu­dzie życz­li­wii pro­sto­li­nij­ni, któ­rzy do for­mal­no­ści nie przy­wią­zu­ją zbyt wiel­kiej wagi, a do go­ścin­ności nad­mier­ną.

Dzię­ki uprzej­mo­ści ta­kich mni­chów, wbrew ogól­nym za­sa­dom pa­nu­ją­cym na Świętej Gó­rze, dwu­krot­nie mo­głem przez kil­ka ty­go­dni żyćw ich wspól­no­cie. Li­czy­ła sied­miu mni­chów, z któ­rych dwóch było księż­mi. Miesz­ka­li na po­łu­dnio­wym krań­cu pół­wy­spu, na skra­ju „pu­sty­ni atho­skiej”. Mało kto ich od­wie­dzał, po­nie­waż osa­da nie sta­no­wi­ła szcze­gól­nie atrak­cyj­ne­go przy­stan­ku na szla­ku. By do­ce­nić to miej­sce, trze­ba było wie­dzieć, kto kie­dyś miesz­kał w Mi­kra Agia Anna, lub też po­znać obecnych go­spo­da­rzy.

Ży­cie mni­sze w ski­cie zo­sta­ło od­no­wio­ne sto­sun­ko­wo nie­daw­no, choć samo miej­sce opie­ra się na tra­dy­cji się­ga­ją­cej szes­na­sto­wiecz­nych za­ło­ży­cie­li, świętych Dio­ni­ze­go Re­to­ra i Mi­tro­fa­ne­sa. Zo­sta­ło ono na­zna­czo­ne obec­no­ścią Aga­pio­sa Lan­do­sa, au­to­ra sie­dem­na­sto­wiecz­nej Księ­gi naj­pięk­niej­szych,zwa­nej Zba­wie­niem grzesz­ni­ków. W xx wie­ku nie­opo­dal miesz­ka­li wy­łącz­nie pu­stel­ni­cy i ich ucznio­wie, mię­dzy in­ny­mi 
Jó­zef He­zy­cha­sta, któ­ry za­miesz­ki­wał w cha­ciepod we­zwa­niem 
Do­tknię­cia św. To­ma­sza i Na­ro­dzin Spra­wie­dli­we­go Po­przed­ni­ka. Sta­ła obec­ność mni­chów w ski­cie zo­sta­ła przy­wró­co­na do­pie­ro przez święte­go hym­no­gra­fa Ge­ra­si­mo­sa Mi­kra­gian­na­ni­ti­sa, któ­ry kil­ka­dzie­siąt lat temu, przy­cią­ga­jąc do sie­bie uczniów, od­no­wił kil­ku­oso­bo­wą wspól­no­tę pod­le­ga­ją­cą klasz­to­ro­wi Wiel­kiej Ła­wry. Gdy miesz­ka­łem po­śród nich, Ge­ra­si­mo­sa ze szcze­gól­nym wzru­sze­niem wspo­mi­nał Spi­ry­don, jego uczeń, a wów­czas star­szy, czy­li prze­ło­żo­ny ski­tu. Wspól­nie mo­dli­li­śmy się przy gro­bie hym­no­gra­fa, każ­do­ra­zo­wo ca­łu­jąc krzyż wznie­sio­ny nad mo­gi­łą. Od cza­su do cza­su od­wie­dza­li­śmy jego celę, gdzie Spi­ry­don wzdy­chał głę­bo­ko i prze­cie­rał wy­raź­nie wil­got­ne oczy. Wspo­mi­na­jąc mi­strza z na­boż­ną czcią, wyj­mo­wał sto­ją­ce na pół­ce tomy hym­nów, któ­re Ge­ra­si­mos pi­sał – jak wie­rzą jego bli­scy bra­cia – pod na­tchnie­niem, bez skre­śleń, każ­dy utwór w ca­ło­ści pod­czas jed­ne­go po­sie­dze­nia. Wie­le z jego pie­śni rze­czy­wi­ście zo­sta­ło uzna­nych za pięk­ne i we­szło do ka­no­nu mo­dlitw od­ma­wia­nych pry­wat­nie i śpie­wa­nych pod­czas na­bo­żeństw. Spi­ry­don, pro­sty mnich, któ­ry wciąż coś nu­cił, a pod­czas li­tur­gii śpie­wał po­tęż­nym gło­sem, gdy tyl­ko nada­rza­ła się do tego oka­zja, z dumą i gło­śniej, niż by wy­pa­da­ło, wy­ko­ny­wał hym­ny swo­je­go du­cho­we­go ojca. Dziś już obaj, mistrz i tę­sk­nią­cy za nim uczeń, za­mieszkują wiecz­ność.

Mni­si miesz­ka­ją­cy u Świętej Anny Mniej­szej nie­raz mó­wi­li, żewy­bra­li ży­ciew ski­cie, po­nie­waż w klasz­to­rze obo­wią­zu­ją zbyt ry­go­ry­stycz­ne za­sa­dy, któ­rym nie da­li­by rady po­do­łać. Z po­cząt­ku było mi trud­no w to uwie­rzyć. Rze­czy­wi­ście mo­dlitw od­ma­wia­li nie­co mniej i w skrom­niej­szej for­mie, niż ma to miej­sce w klasz­to­rach, ale ży­ciena „pu­sty­ni atho­skiej” jest prze­cież nie­zmier­nie wy­ma­ga­ją­ce. Wszyst­ko, co nie­zbęd­ne, trze­ba zor­ga­ni­zo­wać od pod­staw. Część pro­duk­tów moż­na co praw­da ku­pić, po­nie­waż do przy­sta­ni po­ło­żo­nej kil­ka­set me­trów ni­żej przy­bi­ja­ją nie­wiel­kie ło­dzie mo­to­ro­we, w któ­rych pa­kun­ki upy­cha się gę­sto po­mię­dzy piel­grzy­mów i ro­bot­ni­ków se­zo­no­wych, ale już sam trans­port za­mó­wio­nych to­wa­rów wy­ma­ga albo umie­jęt­no­ści pro­wa­dze­nia ka­ra­wa­ny mu­łów, albo sil­nych ra­mion i nóg. Upra­wa wa­rzyw jest moż­li­wa je­dy­nie wów­czas, gdy naj­pierw zbu­du­je się ogród. Na ska­li­stym zbo­czu góry trze­ba stwo­rzyć ta­ra­sy, na­wieźć do nich zie­mi, żeby móc w koń­cu za­sa­dzić po­mi­do­ry, cu­ki­nię, ce­bu­lę i co­kol­wiek in­ne­go, co chce się mieć na sto­le. Ogród na­le­ży pod­le­wać co­dzien­nie i ob­fi­cie, ina­czej upra­wy spa­li słoń­ce. Chleb naj­le­piej piec sa­me­mu, ina­czej bę­dzie czer­stwy, bo z Gre­cji nikt go nie przy­wo­zi, a naj­bliż­sza pie­kar­nia znaj­du­je się w Daf­ni, miej­sco­wo­ści od­da­lo­nej o ja­kieś do­bre pół dnia mar­szu lub wy­pra­wy na mule. Żeby zdo­być pie­nią­dze, moż­na li­czyć na ofia­ry wier­nych, ale le­piej sa­me­mu pod­jąć pra­cę bądź w do­mo­wej ma­nufak­tu­rze ka­dzi­dła, bądź przy ro­bo­tach sto­lar­skich lub ka­mie­niar­skich. W za­sa­dzie przy do­wol­nym za­ję­ciu, z któ­re­go po­wsta­nie coś, co inne klasz­to­ry lub świąty­niew Gre­cji uzna­ją za po­trzeb­ne do spra­wo­wa­nia li­tur­gii, odzia­nia mni­chów, je­dze­nia lub pi­cia, albo też coś, co sku­si piel­grzy­ma, by za­ku­pił pa­miąt­kę z uświęco­nych miejsc. Pra­cą moż­na się za­jąć poza go­dzi­na­mi mo­dlitw i od­po­czyn­ku trak­to­wa­ne­go z taką samą po­wa­gą jak li­tur­gia. Po kil­ku dniach spę­dzo­nych w ka­li­wii nie dzi­wi, żesje­sta jest prze­strze­ga­na rów­nie pie­czo­ło­wi­cie jak po­ran­na jutrz­nia. By dzień za­cząć oko­ło go­dzi­ny trze­ciej w nocy, trze­ba po­ło­żyć się spać przed dzie­sią­tą, a naj­gor­szy skwar prze­spać, uzu­peł­nia­jąc zbyt krót­ki sen noc­ny. Po sje­ście, a przed wie­czor­ny­mi mo­dli­twa­mi wy­pa­da wy­pić kawę – ko­niecz­nie z cu­krem i bez po­śpie­chu. Ży­cie mni­cha bo­wiem ma upły­wać w po­ko­ju, a w jego po­zy­ska­niu nie może prze­szka­dzać go­ni­twa za pra­cą, mimo żenikt nie wy­rę­czy do­mow­ni­ków w co­dzien­nych obo­wiąz­kach. Tych jest spo­ro: ktoś musi go­to­wać, ktoś sprzą­tać, ktoś pod­lać ro­śli­ny w ogro­dzie i do­nicz­kach na ta­ra­sie, ktoś na­kryć i ktoś po­zmy­wać po po­sił­ku. Ży­cie, któ­re­go osiem go­dzin upły-
wa na pra­cy fi­zycz­nej, osiem na od­po­czyn­ku, a po­zo­sta­łe osiem na mo­dli­twie (o ile nie ma świąt,bo wów­czas mo­dli­twy są dłuż­sze), mni­si po­strze­ga­li jed­nak jako prost­sze niż to, któ­re po­zna­liw klasz­to­rze.

Z upły­wem ko­lej­nych ty­go­dni do­cie­ra­ło do mnie, dla­cze­go tak my­ślą. Far­tuch ku­chen­ny za­wie­sza­ny na koł­ku przed wej­ściem do ko­ścio­ła, bi­skup my­ją­cy na­czy­nia jak każ­dy inny piel­grzym, po­tęż­ne wo­ła­nie w środ­ku nocy, gdy ktoś za­spał na wspól­ną Eu­cha­ry­stię (i tyl­ko wte­dy, bo prze­cież mo­dli­twy moż­na za nie­go od­mó­wić, ale w przy­ję­ciu ko­mu­nii nikt go nie wy­rę­czy)i mą­dre, ła­god­ne oczy pa­trzą­ce na in­nych znad nie­uda­wa­ne­go uśmie­chu. Ży­ciew har­mo­nii i pro­sto­cie, gdzie re­gu­ła jest je­dy­nie ramą dla co­raz uczciw­szej mi­ło­ści. Mam na­dzie­ję, żenie za­po­mnę ni­gdy wy­ra­zu twa­rzy sta­re­go mni­cha, któ­ry z tro­ską wcie­ra maść w obo­la­łą szy­ję nie­co mniej po­de­szłe­go w la­tach prze­ło­żo­ne­go wspól­no­ty, tego dnia na­rze­ka­ją­ce­go na hek­sen­szus. Po­zba­wio­na idy­l­li iko­na aga­pe. Ja­kąś go­dzi­nę wcze­śniej po­krzy­ki­wa­li na sie­bie. Sta­rzec w czymś nie zga­dzał się z prze­ło­żo­nym i nie za­mie­rzał dać się ła­two prze­ko­nać ar­gu­men­ta­cji młod­sze­go wie­kiem, a star­sze­go god­no­ścią mni­cha. Tem­pe­ra­men­ty obaj mie­li go­rą­ce, więc cała sce­na przy­po­mi­na­ła kłót­nię dwóch stra­ga­nia­rzy na dep­ta­ku w Te­sa­lo­ni­kach. Nie­co za­baw­ny był to ob­ra­zek, bo Spi­ry­don był ro­słym męż­czy­zną, a Pro­dro­mos ma­lut­kim, wy­schnię­tym sta­rusz­kiem, a mimo to sta­wiał wy­raź­ny opór wzbu­rzo­nym, nie­co pi­skli­wym gło­sem, kon­tra­stu­ją­cym z głę­bo­kim ba­sem Spi­ry­do­na. Te­raz jed­nak je­den z czu­ło­ścią po­ma­ga dru­gie­mu, bez cie­nia nie­daw­ne­go spo­ru. W tej wzru­sza­ją­cej sce­nie do­strze­gam ce­chę wspól­ną mni­chom z góry Athos. Nie war­to jej szu­kać u młod­szych, któ­rzy do­pie­ro za­czę­li tam żyć. Ci przy­po­mi­na­ją nie­co nie­okrze­sa­nych, jak na stan­dar­dy Pół­no­cy, prze­cięt­nych Gre­ków. U mni­chów, któ­rzy już kil­ka­dzie­siąt lat miesz­ka­ją na pół­wy­spie, moż­na z ła­two­ścią do­strzec to, cze­go ża­den Grek nie ma z uro­dze­nia. Mni­si poświęca­ją całą uwa­gę dru­giej oso­bie. Nie są zwy­czaj­nie uważ­ni. Oni chło­ną to, co mó­wisz i kim je­steś. Nie dla­te­go, żemasz coś waż­ne­go do po­wie­dze­nia, ale dla­te­go, żecałe ży­cie pod­po­rząd­ko­wu­ją przyj­mo­wa­niu bło­go­sła­wieństw. Jed­nym z nich jest dru­gi czło­wiek: gość, na­po­tka­ny prze­cho­dzień czy – jak we wspo­mnia­nym przy­pad­ku – po­trze­bu­ją­cy po­mo­cy brat. Z bie­giem lat wy­chy­le­nie w stro­nę dru­gich sta­je się na­tu­ral­ne, po­nie­waż bliź­ni są jed­nym ze spo­so­bów prze­ży­cia mi­ło­ści, któ­ra jest isto­tą błogo­sła­wień­stwa.

W tym kon­tek­ście wciąż wra­ca do mnie spo­tka­nie z oj­cem Chry­zo­sto­mem. Przez po­nad trzy­dzie­ści pięć lat nie opusz­czał Świętej Góry. Jed­nak do­pie­ro od nie­daw­na był ka­pła­nem. 
Za­nim tu przy­był, skoń­czył stu­dia w Cam­brid­ge, a po­tem obro­nił dok­to­rat w Bo­sto­nie. Wcze­śniej, dzię­ki wspar­ciu bo­ga­tej ro­dzi­ny, wiódł do­stat­nie ży­cie, któ­re po­rzu­cił dla miesz­ka­nia w nie­wiel­kim domu św. An­drze­ja. Hol jego ke­lii – któ­rą za­miesz­ki­wał z dru­gim bra­tem – a de fac­to ob­szer­ny sa­lon, urzą­dził we­dług po­zna­nych w Wiel­kiej Bryta­nii wzor­ców. 
Na­zy­wa­ny jest na Gó­rze ma­łym Buc­king­ham Pa­la­ce. Miej­sce za­pa­da w pa­mięć nie tyl­ko ze wzglę­du na ko­lo­nial­ne me­ble, ale rów­nież z uwa­gi na bli­sko trzy­dzie­ści ko­tów chro­nią­cych się przed skwa­rem na obrze­żach ską­pa­ne­go w słoń­cu po­dwó­rza.

Oj­ciec Chry­zo­stom to nie­wy­so­ki, star­szy pan o ja­snych oczach i pro­mien­nej twa­rzy. Czło­wiek cał­ko­wi­cie za­słu­cha­ny we wszyst­ko, co mó­wi­łem. Jego in­ten­syw­ne sku­pie­nie i życz­li­wa uwa­ga spra­wi­ły, żez za­wsty­dze­niem uświad­o­mi­łem so­bie, jak ba­nal­ne są moje sło­wa. On nie słu­chał, on chło­nął. Ca­łym sobą przyj­mo­wał obec­ność go­ścia. Nie było w tym nic z na­tar­czy­wo­ści. Spo­koj­ne spoj­rze­nie i wy­cze­ki­wa­nie wy­pi­sa­ne na twa­rzy mni­cha bu­dzi­ły we mnie za­kło­po­ta­nie, jak­bym nie do­wie­rzał, żeza­słu­gu­ję na aż taką uwa­gę, prze­cież nie mia­łem do za­ofe­ro­wa­nia nic szcze­gól­ne­go. Za­tka­łem więc usta słod­ką tu­rec­ką ga­la­ret­ką i tak chcia­łem ukryć zmie­sza­nie. Po ja­kimś cza­sie pod­ją­łem jed­nak wy­si­łek, by przy­jąć jego za­in­te­re­so­wa­nie ta­kim, ja­kie było. Spo­tkał mnie nie­za­słu­żo­ny za­szczyt uwa­gi ła­god­ne­go mę­drca, któ­ry nie na­rzu­cał swo­ich prze­my­śleń, ale był za­in­te­re­so­wa­ny rzad­kim w tych stro­nach mło­dym go­ściem z Pol­ski. Gdy za­ak­cep­to­wa­łem prze­paść dzie­lą­cą mni­cha i mnie, prze­ni­kli­we spoj­rze­nie przy­nio­sło mi naj­pierw spo­kój, a po­tem wręcz ulgę i uko­je­nie. Ogar­nę­ło mnie po­czu­cie domu, miej­sca, któ­re na mnie cze­ka­ło od mo­men­tu, gdy wnie­sio­no doń ko­lo­nial­ne me­ble, miej­sca, do któ­re­go na­le­ża­łem, za­nim tu do­tar­łem. Za­wsze tu mia­łem przyjść. Czas spo­wol­nił bieg, sło­wa do­cie­ra­ły nie­spiesz­nie i jak­by z in­ne­go wy­mia­ru. Otrzą­sną­łem się do­pie­ro po wyj­ściu na po­dwó­rze, gdzie roz­le­ni­wio­ne koty utrud­nia­ły przej­ście. Za­uwa­ży­łem chwi­lę póź­niej, żecałe spo­tka­nie trwa­ło nie­speł­na pół go­dzi­ny, z cze­go my­śmy roz­ma­wia­li może z dzie­sięć mi­nut. Pod­czas po­że­gna­nia, gdy z wdzięcz­no­ścią za­pew­nia­łem go­spo­da­rza o bło­go­sła­wień­stwie, któ­re­go doświad­czy­łem pod jego da­chem, on wy­po­wie­dział – zda­wa­ło mi się, że na wy­rost, a prze­cież na wskroś szcze­re: All ple­asu­re is mine. W czło­wie­ku tym nie było cie­nia po­dwój­no­ści. Gdy to mó­wił, tak wła­śnie czuł. Gdy chło­nął, nic nie upa­dło na zie­mię. Choć moje sło­wa po­zo­sta­ły ba­nal­ne wo­bec jego doświad­czenia i mą­dro­ści.

Chry­zo­stom to je­den z tych oj­ców, któ­rzy pod ko­niec ży­cia będą ja­śnieć, a młod­si mni­si będą przy nich sia­dać, by ogrzać się w bi­ją­cym od nich świetle. Zwró­ci­łem na to nie­raz uwa­gę: gdy sta­rzec po­ja­wia się w cer­kwi, na­tych­miast gru­pa młod­szych mni­chów ota­cza go, chcąc „za­sma­ko­wać” jego obec­no­ści. Sta­ra­ją się, by część bi­ją­cej od nie­go aury do­tknę­ła ich ciał. Pa­mię­tam jed­ne­go z ta­kich star­ców. Nie wiem, jak miał na imię. Wi­dzia­łem go w klasz­to­rze w Wa­to­pe­di. Zo­sta­łem tam za­bra­ny przez mo­je­go go­spo­da­rza, po­nie­waż zbli­ża­ło się wspo­mnie­nie (gr. μνημόσυνον, mni­mo­si­non)świętej pa­mię­ci star­ca Jó­ze­fa z Wa­to­pe­di. Zmar­ły przed czter­dzie­sto­ma dnia­mi sta­ru­szek uzna­ny zo­stał za święte­go, po­nie­waż żył asce­tycz­nie, za­cho­wy­wał po­kój ser­ca i z wiel­ką mą­dro­ścią pro­wa­dził młod­szych mni­chów w świat mo­dli­twy nie­ustan­nej. Za­sły­nął też tym, żegdy jego cia­ło zło­żo­no do trum­ny, na ja­śnie­ją­cej twa­rzy po­ja­wił się uśmiech. W sie­ci ła­two moż­na zna­leźć zdję­cia do­ku­men­tu­ją­ce to zda­rze­nie mi­nu­ta po mi­nu­cie. Jego po­grzeb był wiel­kim świętemna gó­rze Athos, a na­bo­żeń­stwo w czter­dziest­ni­cę zbie­ga­ło się z pięć­dzie­sią­tą rocz­ni­cą śmier­ci Jó­ze­fa He­zy­cha­sty, któ­re­go my­śli za­war­te są w tej książ­ce. Jó­ze­fa z Wa­to­pe­di trak­to­wa­no jako du­cho­we­go na­stęp­cę He­zy­cha­sty, dla­te­go też ich gro­by znaj­du­ją się obok sie­bie za­raz przy ścia­nie ka­to­li­ko­nu, a nie na cmen­ta­rzu przy mu­rach klasz­to­ru. Ich szcząt­ki nie tra­fią też szyb­ko do wspól­ne­go ossu­arium, jak to ma miej­sce w przy­pad­ku in­nych mni­chów. Pa­ni­chi­da2 nie była dłu­gim na­bo­żeń­stwem, ale za­pa­dła mi w pa­mięć ze wzglę­du na owe­go star­ca, któ­ry prze­wo­dził śpie­wom jed­ne­go z dwóch chó­rów. W dru­gim kan­to­rem był Spi­ry­don, o któ­rym wspo­mnia­łem, żegłos miał wy­jąt­ko­wo do­no­śny. Tego dnia, by za­dość­uczy­nić za­szczy­to­wi, któ­ry go spo­tkał, da­wał z sie­bie, ile tyl­ko mógł. Wa­to­pe­di to je­den z naj­waż­niej­szych klasz­to­rów Świętej Góry, dru­gi pod wzglę­dem star­szeń­stwa, zo­stał bo­wiem za­ło­żo­ny w 972 roku. Mni­si w nim miesz­ka­ją­cy sły­ną z wzor­co­wej li­tur­gii i asce­tycz­ne­go ży­cia. Mój go­spo­darz to czło­wiek pięk­ny, po­zba­wio­ny ja­kie­go­kol­wiek uda­wa­nia, dla­te­go też, gdy zo­stał po­pro­szo­ny o prze­wod­ni­cze­nie mo­dli­twom nie­co po­nu­ra­wych mni­chów, spon­ta­nicz­nie i z ra­do­ścią po­tęż­nym gło­sem wy­peł­nił całą świąty­nię.Świet­nie orien­to­wał się w ar­ka­nach zło­żo­nej li­tur­gii bi­zan­tyj­skiej i szcze­rze ją ko­chał. Nie­raz by­łem świad­kiem, jak upo­mi­nał prze­ło­żo­nych i bi­sku­pów, gdy my­li­li się w do­bo­rze tek­stu, ska­li mu­zycz­nej lub me­lo­dii – i nikt z nich nie śmiał pod­wa­żać jego au­to­ry­te­tu w tych spra­wach. W ma­łej wspól­no­cie, w któ­rej miesz­kał na co dzień, nie mógł roz­wi­nąć skrzy­deł. W Wa­to­pe­di był w swo­im ży­wio­lei cie­szył się szcze­rze, żeoto może ce­le­bro­wać li­tur­gię na mia­rę swo­je­go ta­len­tu, wie­dzy i doświad­cze­nia. Śpie­wy so­lo­we wy­ko­ny­wał z prze­ję­ciem i wiel­kim za­an­ga­żo­wa­niem. Był wy­jąt­ko­wo do­brym śpie­wa­kiem,a tego dnia wzniósł się na wy­ży­ny swo­jej sztu­ki.

W prze­ciw­nym chó­rze sy­tu­acja była zgo­ła od­mien­na. Ile­kroć przy­cho­dził mo­ment na wy­ko­na­nie śpie­wu so­lo­we­go, nie­co zgar­bio­ny, si­wiu­teń­ki sta­ru­szek wspie­ra­ją­cy się na drew­nia­nej la­sce drżą­cą dło­nią wska­zy­wał ja­kie­goś mło­de­go mni­cha, któ­ry po­dej­mo­wał śpiew. Szło im do­brze, ale sły­chać było, żepo­trze­ba jesz­cze kil­ku do­brych lat, za­nim do­rów­na­ją Spi­ry­do­no­wi. Sta­rzec zda­wał się tym w ogó­le nie przej­mo­wać. W za­sa­dzie stwa­rzał wra­że­nie nie­co nie­obec­ne­go, choć pew­nie le­piej by­ło­by po­wie­dzieć, żeprze­by­wał bli­żej świętej pa­mię­ci Jó­ze­fa niż do­nio­śle i pięk­nie śpie­wa­ją­ce­go Spi­ry­do­na. A prze­cież rów­nież był za­pro­szo­ny, po­wie­rzo­no mu nie mniej za­szczyt­ną rolę, wy­róż­nio­no i ocze­ki­wa­no sta­nię­cia na wy­so­ko­ści za­da­nia. Zda­wa­ło się, żeżad­naz tych rze­czy go nie zaj­mu­je. Roz­mo­dlo­ny, ci­chy, upar­cie wska­zy­wał ko­lej­nych mło­dzień­ców do wy­ko­na­nia so­lo­wych par­tii. Aż wresz­cie, na kil­ka chwil przed za­koń­cze­niem na­bo­żeń­stwa, za­śpie­wał sam. Nie­wiel­ką wy­brał so­bie rolę. Krót­ka fra­za, któ­rej co praw­da nie pa­mię­tam do­kład­nie, ale mo­gła za­wie­rać co naj­wy­żej kil­ka lub kil­ka­na­ście słów. Może były nimi: „Δι᾿εὐχῶντῶνἁγίωνΠατέρωνἡμῶν,ΚύριεἸησοῦΧριστέ,ὁΘεός,ἐλέησονἡμᾶς.Ἀμήν”(„Dzię­ki mo­dli­twom na­szych świętych oj­ców, Pa­nie Jezu Chry­ste, nasz Boże, zmi­łuj się [nad nami] i zbaw nas. Amen”). Nie jest waż­ne, co do­kład­nie śpie­wał, naj­istot­niej­sze jest, jak to zro­bił. Naj­pierw za­trzy­mał nas wszyst­kich, któ­rzy wraz z jed­no­staj­nym ryt­mem śpie­wu zdą­ży­li­śmy już przy­wyk­nąć do ży­we­go tem­pa mo­dli­twy, a przez to sku­pie­nie za­stą­pić na­boż­nym otę­pie­niem. Moja zna­jo­ma wo­ka­list­ka zwy­kła ma­wiać, żesłu­cha­nie grec­kich śpie­wów li­tur­gicz­nych nie­zmien­nie przy­wo­dzi jej na myśl prze­by­wa­nie w ulu. To­wa­rzy­szą­cy śpie­womison, mo­no­ton­ny dźwięk kła­dzio­ny w pod­sta­wie te­tra­chor­du, w po­łą­cze­niu z ryt­micz­nym ba­ry­to­no­wym lub ba­so­wym śpie­wempo pew­nym cza­sie zle­wa­ją się w mo­no­ton­ne brzę­cze­nie. Sta­rzec – ma­jąc to na wzglę­dzie lub może z zu­peł­nie in­ne­go po­wo­du – każ­de sło­wo wy­po­wia­dał dłu­go, z na­my­słem, jak­by chciał wstrzy­mać czas. Zda­wa­ło się, żefak­tycz­nie to zro­bił, a śpie­wa­na fra­za roz­cią­ga się po­mię­dzy dwo­ma świata­mi – na­szym i zmar­łych, łą­cząc nie­prze­mi­ja­ją­cą wiecz­ność z po­spiesz­ną te­raź­niej­szo­ścią. Do­ko­nał tego ci­chym, de­li­kat­nym gło­sem, w któ­rym mie­sza­ła się ła­god­nośći pew­ność, sło­dycz i kru­chość. Wszyst­ko to, z cze­go zda­wał się być utka­ny. Cie­niut­ka, ja­sna skó­ra, bia­łe wło­sy, kru­che ko­ści i świecą­ce oczka w pro­mie­nie­ją­cej ła­god­no­ścią twa­rzy. Głos, któ­rym nie tyle wy­ko­ny­wał so­lo­wą rolę, co ra­czej wy­po­wia­dał to, kim jest. Po chwi­li do­pie­ro, jak­by wy­rwa­ny z osłu­pie­nia, spo­strze­głem, żesta­rzec śpie­wa ok­ta­wę wy­żej niż wszy­scy po­prze­dza­ją­cy go kan­to­rzy. Cały ko­ściół za­marł. Ucichł szmer, wstrzy­ma­no od­dech, a każ­dy, kto choć raz zna­lazł się na li­tur­gii w grec­kiej cer­kwi wie, żeo ci­szę i bez­ruch tam trud­no. Wy­tę­żo­na uwa­ga wier­nych, z któ­rą słu­cha­li star­ca, zda­wa­ła się pro­por­cjo­nal­na do na­pię­cia, z ja­kim śpie­wał. Ani przez uła­mek chwi­li nie po­zwa­lał so­bie na roz­pro­sze­nie. Me­lo­dię pro­wa­dził pew­nie, a nie­skom­pli­ko­wa­nej fra­zie na­dał nie­by­wa­łej in­ten­syw­no­ści. Mu­zy­ka nie prze­wi­dy­wa­ła me­li­zma­tów, w za­sa­dzie była ba­nal­nie pro­sta, opar­ta na kil­ku dźwię­kach. Sta­rzec nic do niej nie do­da­jąc, wy­do­był z niej coś nie­by­wa­łe­go, jak­by w pro­stym re­cy­ta­ty­wie uda­ło się ko­muś za­mknąć całą gamę uczuć, ukry­tych zna­czeń i za­spo­ka­janych pra­gnień. 
Na­piął od­le­gło­ści mię­dzy dźwię­ka­mi tak, by ża­denz nich nie był po­zba­wio­ny zna­cze­nia, prze­ciw­nie, by na­brał swo­iste­go sen­su, ko­lo­ru i cha­rak­te­ru3. W świąty­ni po­ja­śnia­ło i do dziś nie je­stem pe­wien, czy był to efekt śpie­wu, czy może kil­ku do­dat­ko­wych pro­mie­ni słoń­ca zni­ża­ją­ce­go się nad ho­ry­zon­tem. Nie pa­mię­tam, skąd wpa­dło do­dat­ko­we światło, ale nie opusz­cza mnie wra­że­nie, żewów­czas do mo­dli­twy za star­ca Jó­ze­fa do­łą­czył anioł. Kan­tor na­to­miast wraz z po­sta­wie­niem krop­ki na koń­cu we­zwa­nia drżą­cą dło­nią wska­zał mło­de­go mni­cha, któ­ry w jego miej­sce, lecz jesz­cze bez jego umie­jęt­no­ści, kon­ty­nu­ował. Mło­dzian – pew­nie nie­co zmie­sza­ny – pod­jął śpiew,a dla wszyst­kich wo­ko­ło było czy­tel­ne, dla­cze­go mówi się, żetyl­ko star­cy mogą im­pro­wi­zo­wać pod­czas li­tur­gii. Żeby mu­zy­ka po­zwa­la­ła do­tknąć słu­cha­czom praw­dzi­we­go świata du­cha, a nie sta­ła się je­dy­nie for­mą eks­pre­sji kan­to­ra, po­trze­ba lat asce­zy i „umie­jęt­no­ści świece­nia”, jaką miał ów sta­rzec. Po za­koń­czo­nym na­bo­żeń­stwie sta­rusz­ka po­pro­wa­dzo­no na ze­wnątrz, siadł przed ko­ścio­łem, a po obu jego stro­nach na krót­kiej ła­wecz­ce upy­cha­li się mło­dzi mni­si z wy­pie­ka­mi na twa­rzach. Tro­chę się gnie­tli na­wza­jem, bo każ­dy z nich chciał się ogrzać w świetle bi­ją­cym od star­ca. Dla mu­śnię­cia tym bla­skiem war­to od­wie­dzić Świętą Górę, war­to też po­zna­wać mą­drość star­ców ta­kich, jak Jó­zef He­zy­cha­sta i jego uczeń z Wa­to­pe­di czy ten bez­i­mien­ny dla mnie kan­tor o gło­sie idu­szy anio­ła.

W po­szu­ki­wa­niu we­wnętrz­ne­go światła część mni­chów doj­rze­wa do odłą­cze­nia się od wspól­no­ty i za­miesz­ka­nia sa­mot­nie. Nie­któ­rzy z nich za­głę­bia­ją się w ci­szę i mo­dli­twę, inni upa­da­ją. Nie­kie­dy wra­ca­ją do klasz­to­ru, po­nie­waż nie po­do­ła­li sa­mot­no­ści i zwią­za­nym z nią po­ku­som, a cza­sem do ta­kiej de­cy­zji zmu­sza ich sta­rość i nie­do­łęż­ność, unie­moż­li­wia­ją­ca sa­mot­ne ży­cie. Wę­dru­jąc po bocz­nych dro­gach góry, co rusz na­po­ty­ka­łem opusz­czo­ne domy mni­chów. Naj­czę­ściej na koń­cu za­ro­śnię­tej już ścież­ki, pro­wa­dzą­cej na skraj zbo­cza lub w le­śną gę­stwi­nę. Opusz­czo­ne pu­stel­nie są dla mnie szcze­gól­nym sym­bo­lem Atho­su. Każ­da z nich opo­wia­da hi­sto­rię domu, któ­ry żyłi umie­rał wraz z mnichem. Ke­lia, czy­li mó­wiąc ję­zy­kiem Ko­ścio­ła za­chod­nie­go: cela, ro­dzi się wów­czas, gdy mnich doj­rze­je do de­cy­zji za­miesz­ka­nia w sa­mot­no­ści. Roz­wi­ja się wraz ze wspól­no­tą uczniów (może le­piej po­wie­dzieć: bra­ci) mni­cha. Umie­ra, je­śli odej­dzie go­spo­darz, nie po­zo­sta­wiw­szy na­stęp­ców. Opu­sto­sza­łe domy – na wpół ro­ze­bra­ne lub te, któ­re same ugię­ły się pod cię­ża­rem cza­su, gro­żą­ce za­wa­le­niem, za­po­mnia­ne, peł­ne gniazd nie­tope­rzy i pta­ków – oto świadec­two najin­tym­niej­szych hi­sto­rii Świętej Góry. Na­tkną­łem się na wie­le do­mów mni­chów, któ­rzy już daw­no ode­szli. W koń­cu Athos pa­mię­ta cza­sy, gdy miesz­ka­ło na nim nie dwa, a dwa­dzie­ścia ty­się­cy mni­chów. Te­raz nie­któ­re cha­ty sto­ją za­smu­co­ne bra­kiem go­spo­da­rza, wy­cze­ku­ją bez szcze­gól­nej na­dziei na ewen­tu­al­ny re­ne­sans. Jak bez­pań­skie, choć za mło­du udo­mo­wio­ne zwie­rzę­ta, ła­szą­ce się do prze­chod­niów, byle je kto na­kar­mił i przy­gar­nął na dłu­żej. Po­dob­nie ka­mien­ne ka­li­wie, choć czas ich świet­no­ści już daw­no prze­mi­nął, ku­szą mni­chów po­wa­bem sa­mot­no­ści. Wie­czo­rem, wy­grza­ne słoń­cem dnia, po­dob­ne do star­ców sku­lo­nych na ka­mien­nej ła­wiepod cer­kwią, tka­ją nie­spiesz­nie opo­wie­ści o tym, jak to było daw­niej, za­ga­du­ją każ­de­go, kto tyl­ko ze­chce nad­sta­wić ucha. Nie na­rze­ka­ją. Wspo­mi­na­ją je­dy­nie szcze­gól­nie barw­nych mni­chów, ale i tych sza­rych, zwy­czaj­nych i ci­chych, ha­ła­śli­wych i gnu­śnych, po­boż­nych i mą­drych, tych, któ­rzy wpa­da­li w od­wie­dzi­ny, i przy­ja­ciół, któ­rzy dba­li o nie jak o wła­sny dom.

W Mi­kra Agia Anna po­zna­łem pew­ne­go księ­dza – spo­koj­ne­go, peł­ne­go cier­pli­wo­ści. Męż­czy­znę sil­ne­go fi­zycz­nie, a de­li­kat­ne­go w spo­so­bie by­cia. Gdy miesz­kał w ski­cie, sku­sił go dom od­da­lo­ny o ja­kieś kil­ka­na­ście mi­nut dro­gi od osa­dy, opusz­czo­ny tak daw­no, żejuż nikt nie pa­mię­tał po­przed­nie­go wła­ści­cie­la. Przez sze­reg lat mnich ten pra­co­wał wo­kół ruin, by w koń­cu w dzień Wnie­bo­wzię­cia Najświęt­szej Ma­ryi Pan­ny wy­pro­wa­dzić się ze ski­tu. Nie­opo­dal, choć w sa­mot­ność. Czło­wiek o sze­ro­kim ser­cu (wspo­mi­nam go ze wzru­sze­niem). Przez całe lata od­na­wiał dom na szczy­cie wzgó­rza. Po­ma­ga­li mu przy pra­cy se­zo­no­wi ro­bot­ni­cy z Gre­cji. Na ko­niec prac od­dał wy­re­mon­to­wa­ną pu­stel­nię ro­bot­ni­kom na miesz­ka­nie, a sam za­jął w niej ma­lut­kie, go­spo­dar­cze po­miesz­cze­nie. W ten spo­sób prze­ko­nał ich, by ra­zem z nim pod­nie­śli z gru­zów ko­śció­łek, któ­ry mi­jał co­dzien­nie w dro­dze na plac bu­do­wy. Opusz­czo­na cer­kiew, za­nim kto­kol­wiek roz­po­czął w niej pra­ce, była dla nie­go praw­dzi­wym sank­tu­arium. Wcho­dził do środ­ka, nie pło­sząc nie­tope­rzy śpią­cychw ko­pu­le, ca­ło­wał dwie brud­ne i– po­wiedz­my to so­bie szcze­rze – brzyd­kie iko­ny. Co­dzien­na ru­ty­na, spo­sób za­miesz­ka­nia, wzię­cie w po­sia­da­nie przez za­sie­dze­nie. Iko­ny nie mia­ły żad­nej war­to­ści. Dwa ole­odru­ki na za­wil­got­nia­łej dyk­cie. Pa­trząc, jak się przed nimi kła­nia, krzy­żem zna­czy sie­bie, aż wresz­cie skła­da na nich po­ca­łu­nek, po­ją­łem, żenie wy­bla­kłe po­do­bi­zny ca­łu­je, lecz Ma­ry­ję i Chry­stu­sa, praw­dzi­wych go­spo­da­rzy tego i każ­de­go in­ne­go miej­sca na Świętej Gó­rze. Gdy opusz­cza­łem Athos, bu­do­wa sa­mot­ni była na ukoń­cze­niu, a mnich i jego po­moc­ni­cy gro­ma­dzi­li w po­bli­żu cer­kwi sprzę­ty i ma­te­ria­ły bu­dow­la­ne. Te­raz ów ko­śció­łek z pew­no­ścią jest miej­scem, w któ­rym mnich-ka­płan spra­wu­je li­tur­gię i od­ma­wia mo­dli­twy. Szu­ka­jąc we­wnętrz­ne­go po­ko­ju w sa­mot­no­ści, po­zo­stał za­ra­zem na tyle bli­sko, żeby mieć bra­ci na oku i spra­wo­wać dla nich Eu­cha­ry­stię, gdy o to po­pro­szą. Przy­wo­łu­jąc z pa­mię­ci jego oso­bę, nie po­tra­fię my­śleć o tym wy­bo­rze ina­czej, jak tyl­ko o prze­ja­wie po­ko­ry. Szu­kał po­ko­ju, uznał, żenie za­zna go we wspól­no­cie z wy­bu­cho­wy­mi Pro­dro­mem i Spi­ry­do­nem, więc opu­ścił skit za zgo­dą prze­ło­żo­nych. Jed­no­cze­śnie była to de­cy­zja po­zba­wio­na ja­kiej­kol­wiek de­mon­stra­cji lub prze­sa­dy. Ot, wy­star­czył mu do­bry rzut ka­mie­niem, żeby po­zo­stać dys­po­zy­cyj­nym i nie­za­leż­nym za­ra­zem. Po­ko­ra jest wa­run­kiem ko­niecz­nym, by mnich mógł za­cząć świecić. Ten od­dał dom, a za­miesz­kał w skła­dzi­ku. Po­nad­to nie prze­ce­niał swo­ich sił do ży­ciaw od­osob­nie­niu, więc osiadł wy­star­cza­ją­co bli­sko bra­ci, by proś­bą o po­moc mo­gli prze­ła­mać do­skwie­ra­ją­cą sa­mot­ność. Tam­ten drżą­cą ręką wska­zy­wał kan­to­rów, choć sam prze­wyż­szał każ­de­go z nich kunsz­tem i doświad­cze­niem.

Do­my­ślam się, żepo­dob­ny mnich bu­do­wał ko­ściół, na któ­ry na­tkną­łem się, idąc brze­giem mo­rza w po­bli­żu klasz­to­ru Watopedi. Był jesz­cze nie­skoń­czo­ny, choć już ma­low­ni­czo wzno­sił się po­śród za­schnię­tych traw. Trud­no było okre­ślić, kto bę­dzie się w nim mo­dlił, po­nie­waż w po­bli­żu nie było żad­ne­go domu. Na ra­zie je­dy­nie ja­skół­ki ule­pi­ły so­bie gniaz­do pod skle­pie­niem. Wy­da­wa­ło się, żebar­dzo do­brze się tam czu­ły (por. Ps 84,4). Tego sa­me­go ży­czy­łem mni­chom, któ­rzy nie­ba­wem będą w nim szu­kać po­ko­ju i bło­go­sła­wień­stwa – w od­da­le­niu od klasz­to­ru, ale na tyle bli­sko, by móc wró­cić, je­śli nie po­do­ła­ją ży­ciuw sa­mot­ni lub do­się­gnie ich cho­ro­ba albo sta­rość, zbyt trud­ne, by unieść je w po­je­dyn­kę.

Ko­ścio­ły, po­dob­nie jak domy na Athosie, są bu­do­wa­ne na mia­rę mni­cha. Je­śli w ka­li­wii żyje ich czte­rech, tylu wła­śnie zmie­ści się w cer­kwi, któ­ra choć przy­kry­ta ko­pu­łą, to jed­nak przy­le­ga do domu tak ści­śle,żesta­no­wi je­den z jego po­koi. Ni­cze­go w niej nie bra­ku­je. Jest iko­no­stas i sank­tu­arium, fre­ski na ścia­nach, stal­le i pul­pi­ty na li­tur­gicz­ne księ­gi. Mia­rą dla niej jest mnich i jego wspól­no­ta, a wzor­cem ka­non ar­chi­tek­tu­ry Wscho­du. Dla­te­go cer­kwie spo­glą­da­ją na wschód, pra­wą swo­ją stro­ną czczą Chry­stu­sa, a lewą Jego Mat­kę. Z ko­pu­ły spo­glą­da Pan­to­kra­tor, na­wet wów­czas, gdy ko­pu­ła jest ni­ska i tro­chę zbyt pła­ska, by wy­wo­łać wy­obra­że­nie skle­pie­nia nie­bie­skie­go. Raz je­den tyl­ko na­tkną­łem się na ko­ściół utrzy­ma­ny w sty­lu ma­ce­doń­skim, nie­co za duży jak na zwy­cza­je atho­skie. Nie był to jed­nak znak zbyt­ku, a wręcz prze­ciw­nie, wy­mie­ra­nia wspól­no­ty. Ko­ściół mógł z ła­two­ścią po­mie­ścić i kil­ku­na­stu mni­chów, a te­raz miesz­ka­ło przy nim je­dy­nie dwóch. Za­zwy­czaj jed­nak ko­ściół­ki w do­mach mni­chów są bar­dzo przy­tul­ne, a za­ra­zem prze­nik­nię­te wręcz ma­je­sta­tycz­nym pięk­nem. Taka cer­kiew zmie­nia ob­raz świata. Za­cie­ra gra­ni­ce po­mię­dzy tym, co święte,a tym, co ludz­kie. Ręce pach­ną­ce ce­bu­lą trzy­ma­ją ka­dzi­dło, ple­cy zmę­czo­ne dźwi­ga­niem ce­gieł gną się w po­kło­nach przed Pa­nem nie­ba. Zza od­rzwi do­bie­ga chra­pa­nie mni­cha, któ­ry za­spał na jutrz­nię. Za­raz bę­dzie ha­ła­so­wać pod pryszni­cem, gdy my od­śpie­wa­my Psalm 102. Do­łą­czy za chwi­lę, ale czy na­praw­dę go tu nie ma? Gdzie prze­bie­ga gra­ni­ca? Sy­pial­nia się jesz­cze mie­ści w ob­rę­bie ko­ścio­ła czy jest nim tyl­ko ten je­den po­ko­ik, w któ­rym pró­bo­wa­no zmie­ścić cer­kiew? Ale dla­cze­go nie ma w niej drzwi i jest za­wsze otwar­te wej­ście?

Ina­czej wy­glą­da­ją ko­ścio­ły w mo­na­ste­rach i ka­to­li­ko­ny słu­żą­ce ca­łe­mu ski­to­wi. Są więk­sze, zbu­do­wa­ne na pla­nie krzy­ża, bo­ga­to zdo­bio­ne i prze­stron­ne. Ni­gdy jed­nak nie prze­kra­cza­ją wiel­ko­ścią po­trzeb da­nej wspól­no­ty. Po­sta­wio­no je we­dług licz­by mni­chów, któ­ra bę­dzie się w nich gro­ma­dzić. Któ­re­goś dnia zna­la­złem się w ski­cie, w któ­rym rok wcze­śniej roz­po­czę­to bu­do­wę ko­ścio­ła. Wła­śnie koń­czo­no kłaść ostat­nie mo­zai­ki. Po­dzi­wia­jąc ta­lent ar­chi­tek­ta, pięk­no mar­mu­rów, oł­tarz i fre­ski, za­da­wa­łem so­bie py­ta­nie, dla­cze­go mni­si po­tra­fią po­sta­wić cer­kiew, któ­ra ni­czym się nie róż­ni od tych z iv czy v wie­ku. Dla­cze­go wy­trwa­li przy ka­no­nie? Ka­to­li­kon bu­dził we mnie – rzym­skim piel­grzy­mie-tu­ry­ście – za­zdrość. Wie­dzia­łem, że na ca­łym Za­cho­dzie w ubie­głym roku, a pew­nie i de­ka­dzie, nie po­wstał choć­by je­den ko­ściół tak na wskroś prze­siąk­nię­ty powagą i pięk­nem.

Choć mni­si nie stro­nią od tech­no­lo­gicz­nych no­wi­nek, nie ule­ga­ją jed­nak po­go­ni za no­wo­ścią. Szcze­gól­nie w spra­wach do­ty­czą­cych du­cha. W tej dzie­dzi­nie są nie­zmier­nie kon­ser­wa­tyw­ni. Ta­kie po­dej­ście uka­zu­ją nie tyl­ko w ar­chi­tek­tu­rze, ma­lar­stwie, ge­stach i sło­wach li­tur­gicz­nych, ale rów­nież w spo­so­bie my­śle­nia i mó­wie­nia o mo­dli­twie. W ni­niej­szej książ­ce znaj­du­je się wie­le uwag, któ­re moż­na by­ło­by przy­pi­sać Ja­no­wi Kli­ma­ko­wi z vi lub Grze­go­rzo­wi Pa­la­ma­so­wi z xiv wie­ku. Mało kto po­znał­by się na pod­mia­nie. Tra­dy­cja spra­wia, żedaw­na mą­drość jest prze­ka­zy­wa­na ko­lej­nym po­ko­le­niom. Nic nie tra­ci ze swo­jej pier­wot­nej świeżo­ści, po­nie­waż oży­wia ją doświad­cze­nie no­wych star­ców, po­wo­li doj­rze­wa­ją­cych w słoń­cu ni­czym wi­no­gro­na u pod­nó­ża Świętej Góry. I tak dziś moż­na spo­tkać tam ma­la­rzy fre­sków o ser­cu i oku An­drie­ja Ru­blo­wa, iko­no­pisów o ta­len­cie 
Do­me­ni­ko­sa The­o­to­ko­pulo­sa (El Gre­co), bu­dow­ni­czych i ka­mie­nia­rzy o roz­ma­chu Szy­mo­na Ato­skie­go, któ­ry na wy­so­kich ska­łach wzniósł klasz­tor Si­mo­no­pe­tra (gr. Σιμωνόπετρα), na­tchnio­nych śpie­wa­kówi po­etów, a tak­że teo­lo­gów i mę­dr­ców, któ­rzy ścież­ki ludz­kie­go du­cha zna­ją nie go­rzej niż wiel­cy oj­co­wie pu­sty­ni. Oczy­wi­ście, nie na­le­ży się spo­dzie­wać, że na Świętej Gó­rze są ich tu­zi­ny. Nie, ge­niu­sze po­ja­wia­ją się tam je­dy­nie nie­co czę­ściej niż w in­nych za­kąt­kach świata. Za­ra­zem trzy­ma­ją­ca ich w ry­zach tra­dy­cja nie po­zwa­la na­wet tym prze­cięt­nie zdol­nym roz­trwo­nić ta­len­tu na ścież­kach „twór­czych” po­szu­ki­wań. Jak czę­sto oka­zu­je się na ich koń­cu, żeszu­ka­li Ży­we­go wśród umar­łych!? Wła­śnie tra­dy­cja (wy­da­wa­ło­by się – do­me­na zmar­łych) strze­że naj­bar­dziej ży­wot­ne­goi ży­cio­daj­ne­go – Du­cha Święte­go. Za­temi po­kój ser­ca 
jest ści­śle zwią­za­ny z za­ko­rze­nie­niem w ka­no­nie, któ­ry nie jest ni­czym in­nym, jak prze­ka­zy­wa­ną z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie spraw­dzo­ną me­to­dą od­da­wa­nia czci Bogu. Po­zo­sta­wa­nie przy ka­no­nie ar­chi­tek­tu­ry, mu­zy­ki, ale i mo­dli­twy daje gwa­ran­cję, żew ra­mach swo­jej pra­cy nie utra­ci się z oczu pew­nej (w zna­cze­niu cer­ta, a nie qu­aedam) dro­gi do pod­da­nia się Du­cho­wi Święte­mu. Za­chód zma­ga się, szu­ka­jąc zgo­dy po­mię­dzy współ­cze­sno­ścią a tra­dy­cją. Do­pusz­cza wie­le no­wo­ści i ła­two za­po­mi­na o daw­nych zwy­cza­jach. Rzad­ko, gdy pró­bu­je wró­cić do po­przed­nich form, uda­je mu się osią­gnąć cel bez po­pa­da­nia w za­dę­cie i prze­sa­dę. Wschód prze­ciw­nie, ma kło­pot z uzna­niem wa­lo­ru eks­pe­ry­men­tu, dla­te­go z obo­jęt­ną wyż­szo­ścią spo­glą­da na no­win­ki w sztu­ce sa­kral­nej i jest nie­uf­ny wo­bec teo­lo­gii spe­ku­la­tyw­nej. Dzię­ki temu jed­nak cza­sem – a nagó­rze Athos w więk­szo­ści wy­pad­ków – jest w sta­nie uczy­nić z tra­dy­cji swój dom, miej­sce praw­dzi­wie za­miesz­ka­ne, peł­ne ży­ciai swo­bo­dy, w któ­rym się chro­ni za­miast pro­wa­dzić wal­kę, wspo­mi­na prze­szłość, jak i ma­rzy o przy­szło­ści. Stąd też re­pu­bli­ka mni­chów sta­no­wi praw­dzi­wie szcze­gól­ny eko­system, któ­re­go na próż­no szu­kać w in­nych zakąt­kach świata.

Mni­si osie­dli wo­kół Świętej Góry już prze­szło ty­siąc lat temu. Z mało ży­zne­go, ska­li­ste­go pół­wy­spu stwo­rzy­li en­kla­wę wśród ha­ła­śli­we­go świata, któ­ry jed­nak raz po raz wdzie­rał się na wy­brze­że, nisz­cząc klasz­to­ry i ski­ty. Cza­sem przez prze­ni­ka­nie nie­po­ko­ją­cych prą­dów ide­olo­gicz­nych, kie­dy in­dziej w po­sta­ci na­jaz­du ra­bu­siów pod sztan­da­ra­mi wład­ców czy to ła­ciń­skich, czy tu­rec­kich. Dziś świat pró­bu­je spe­ne­tro­wać pół­wy­sep z po­mo­cą łą­czy in­ter­ne­to­wych i te­le­fo­nii ko­mór­ko­wej, przez któ­rą oj­co­wie nie­raz tra­cą po­kój ser­ca. Jed­nak za­ko­rze­nio­na w ich ży­ciu re­al­na du­cho­wość na dłuż­szą metę opie­ra się ko­lej­nym fa­lom pró­bu­ją­cym spu­sto­szyć Athos. Chro­nią się w tra­dy­cyj­nych for­mach li­tur­gii, mo­dli­twy, zwy­cza­jów, któ­re po­mo­gły prze­trwać ich świętym po­przed­ni­kom. Po­mo­gą za­tem i ich współ­cze­snym na­stęp­com. Dzię­ki tra­dy­cji i oso­bi­ste­mu szu­ka­niu po­ko­ju ich ży­cie to har­mo­nij­na jed­ność róż­no­rod­nych ele­men­tów. Co­kol­wiek nie pa­su­je do ka­no­nu i po­ko­ju ser­ca, z bie­giem czasu musi od­paść.

W kon­se­kwen­cji róż­ne dzie­dzi­ny ży­cia sta­no­wią har­mo­nię, nie kon­kuru­ją ze sobą na­wza­jem. Praw­do­po­dob­nie dzie­je się tak, po­nie­waż wszyst­ko pod­po­rząd­ko­wa­ne jest jed­ne­mu ce­lo­wi – uświęce­niu. Nie jest waż­ne, by być na cza­sie. Waż­ne jest, by czas wy­peł­nić zna­czą­cą tre­ścią. Ten cel usta­na­wia hie­rar­chię, któ­ra łą­czy róż­no­rod­ne ele­men­ty w spój­ną ca­łość. Hie­rar­chia prze­ni­ka wszyst­ko, co moż­na spo­tkać na Athosie, wy­stę­pu­je po­mię­dzy klasz­to­ra­mi i we­wnątrz nich, po­mię­dzy ucznia­mi i mi­strzem, święta­mii po­stem, li­tur­gią i co­dzien­no­ścią, pra­cą i od­po­czyn­kiem. Wszyst­ko prze­ni­ka po­rzą­dek, na któ­re­go szczy­cie ja­śnie­je wspól­ny cel: uświęce­nie przez pod­da­nie się Bo­żej obec­no­ści. Dla­te­go też w do­mach jed­no z po­miesz­czeń bę­dzie ko­ścio­łem, a w celi mni­cha znaj­dzie się miej­sce na ni­szę wy­peł­nio­ną iko­na­mi. Usta przy zie­wa­niu zna­czy się krzy­żem, a za­pach ka­dzi­dła roz­no­si się po ca­łej ka­li­wii, wodę pije się, bło­go­sła­wiąc jej Stwór­cę, a do ko­ścio­ła idzie się choć­by wprost z pola czy win­ni­cy, by­le­by tyl­ko uczcić Pana w wy­zna­czo­nym cza­sie. Ni­ko­go nie gor­szy prze­cią­głe ziew­nię­cie włą­czo­ne w od­ma­wia­nie psal­mów ani po­chra­py­wa­nie w trak­cie lek­tu­ry na­boż­nych tek­stów. Nikt też nie sta­ra się uda­wać, żedwa­na­ście go­dzin wspól­nie ce­le­bro­wa­nej li­tur­gii moż­na prze­trwać w sku­pie­niu lub bez od­po­wied­nio moc­nej kawy pi­tej za­raz za pro­giem ko­ścio­ła. Wszyst­kie ele­men­ty ży­cia są prze­nik­nię­te jed­nym dą­że­niem, by włą­czyć je w prze­moż­ną obec­ność Bożą. Gdy zo­sta­ją wy­rwa­ne z tu­tej­sze­go eko­syste­mu, sta­ją się sztucz­nym two­rem, niby se­kwo­je za­sa­dzo­ne na Ma­zow­szu. Bra­ku­je im na­tu­ral­ne­go kli­ma­tu, w któ­rym woń świętych ole­jów mie­sza się z za­pa­chem przy­pa­lo­nej oli­wy. Mu­szę przy­znać, że na po­cząt­ku po­by­tu wśród grec­kich mni­chów moje ka­to­lic­kie oko ra­zi­ła zbyt­nia bli­skość kuch­ni i ka­pli­cy. Co wię­cej, z prze­ką­sem pa­trzy­łem na naj­lep­sze­go ku­cha­rza Świętej Góry, upra­wia­ją­ce­go cu­dow­ną win­ni­cę My­lo­po­ta­mos (gr. Μυλοποτάμου)4, gdy z tru­dem sta­rał się wy­ko­nać po­kłon, a swo­bo­dę ru­chów ogra­ni­czał mu no­szo­ny z dumą duży brzuch. Z bie­giem cza­su jed­nak co­raz bar­dziej uj­mo­wa­ła mnie swo­bo­da, z jaką go­spo­da­rze za­cho­wy­wa­li się na li­tur­gii. Zmie­nia­li miej­sce, ale wraz z wej­ściem do ko­ścio­ła nie przy­bie­ra­li sro­giej miny ani też nie ścią­ga­li brwi, jak­by wła­śnie wy­ma­ga­no od nich sku­pie­nia więk­sze­go niż przy obie­ra­niu wa­rzyw. Sko­ro byli sobą, przy­go­to­wu­jąc ziem­nia­ki do sma­że­nia na głę­bo­kim ole­ju, dla­cze­go te­raz mie­li­by stać się kimś in­nym? Czy kuch­nia nie jest tak samo do­brym miej­scem do mo­dli­twy jak ko­ściół? A czy fryt­ki na­le­ży lu­bić mniej niż psal­my? Ow­szem, hie­rar­chia prze­ni­ka wszyst­ko, ale też wszyst­ko kie­ru­je do wspól­ne­go celu, a przez to wy­no­si rze­czy pro­ste do ran­gi wznio­słych, wznio­słym nic nie od­bie­ra­jąc zich splen­do­ru.

Pod­czas pierw­sze­go noc­ne­go czu­wa­nia (gr. αγρυπνία,agryp- nía) prze­ży­łem dru­zgo­czą­cą kry­ty­kę po­sta­wy przyj­mo­wa­nej przez po­rząd­ne­go za­kon­ni­ka tra­dy­cji ła­ciń­skiej, ja­kim sta­ra­łem się być, a pew­nie we wła­snych oczach by­łem. W ko­ście­le wy­da­wa­łem się so­bie nie­co inny niż w cza­sie re­kre­acji. Zda­wa­ło mi się, żesko­ro jed­no wy­ma­ga sku­pie­nia i po­wa­gi, a dru­gie roz­luź­nie­nia i ra­do­ści, trze­ba do prze­ży­cia li­tur­gii uspo­so­bić się zu­peł­nie ina­czej niż do od­po­czyn­ku. Prze­oczy­łem fakt, żejed­no i dru­gie jest święto­wa­niem. Uświad­o­mi­łem to so­bie, gdy wy­bra­li­śmy się do ski­tu Świętej Anny Więk­szej. Mój go­spo­darz je­chał na mule, a ja sze­dłem pie­szo. Jaz­da na mule nad kil­ku­dzie­się­cio­me­tro­wy­mi prze­pa­ścia­mi nie spra­wia­ła mi naj­mniej­szej przy­jem­no­ści. Wo­la­łem czuć ska­łę pod sto­pa­mi, za­miast uczyć się ba­lan­so­wa­nia cia­łem, by z po­czci­we­go zwie­rzę­cia nie osu­nąć się w urwi­sko. Słoń­ce za­cho­dzi­ło, a wie­dząc je­dy­nie, żeto „noc­ne czu­wa­nie”, spo­dzie­wa­łem się, żepo­dob­nie jak ma to miej­sce w Ko­ście­le rzym­skim, za­cznie­my o za­cho­dzie słoń­ca, a skoń­czy­my oko­ło pół­no­cy. Spie­szy­łem się, by jak naj­szyb­ciej do­trzeć na miej­sce. Spi­ry­don nie dość, żesię nie spie­szył, to spra­wiał wra­że­nie, żesię ocią­ga. Nu­cąc coś pod no­sem, po­dzi­wiał za­chód słoń­ca i go­dził się, żetem­po mar­szu wy­zna­czał muł, a wbrew moim ocze­ki­wa­niom w ogó­le go nie po­na­glał. Oba­wia­łem się, żeomi­nie mnie pięk­na grec­ka li­tur­gia, a prze­cież przy­je­cha­łem na Athos głów­nie ze wzglę­du na udział w niej.

Mia­łem się wów­czas prze­ko­nać, że na zbo­czach Świętej Góry nie dość, żewszyst­ko ma swo­je miej­sce, swój cel i szcze­gól­ną zdol­ność wy­ra­ża­nia obec­no­ści Bo­żej, to jesz­cze za­to­pio­ne jest w cza­sie ina­czej od­mie­rza­nym niż ten, któ­ry zna­my z co­dzien­no­ści. Na Athosie czas pły­nie jak­by wol­niej. Oczy­wi­ście zmie­nia­ją się pory dnia i roku, przy­by­wa si­wych wło­sów w bro­dach i na gło­wach mni­chów, ko­lej­ni star­cy prze­no­sze­ni są na cmen­ta­rze, a wraz z upły­wem dni ich ko­ści tra­fia­ją do wspól­nych ossu­ariów. Nie­mniej, czas nie jest mia­rą rze­czy, lecz je­dy­nie po­moc­ni­kiem hi­sto­rii, któ­ra dzię­ki jego ra­chu­bie może upo­rząd­ko­wać wspo­mnie­nia. Sam jest na usłu­gach, a nie rzą­dzi zmia­ną. Przy­naj­mniej ta­kie moż­na od­nieść wra­że­nie, gdy mnich na mule nie­spiesz­nie po­ko­nu­je ko­lej­ne ki­lo­me­try dro­gi do za­przy­jaź­nio­nej wspól­no­ty, gdy szczo­drze tra­ci czas na roz­mo­wy za­miast wejść do ko­ścio­ła na daw­no roz­po­czę­tą li­tur­gię, gdy spo­glą­da na słoń­ce, żeby oce­nić, czy już pora zło­żyć po­kło­ny Trój­cy Świętej, czy może jed­nak do­pić mro­żo­ną lat­te z roz­pusz­czal­nej Ne­scafé. Dla współ­cze­sne­go czło­wie­ka Za­cho­du ta­kie ży­cie zda­je się być mar­no­traw­stwem, jest wręcz „po­chop­nie po­wol­ne”, nieefek­tyw­ne i przez to jawi się jako nie­moż­li­we. Samo spo­wol­nie­nie nic tu jed­nak nie zna­czy, klu­czem jest od­wró­ce­nie po­rząd­ku war­to­ści. Pierw­sze jest by­cie w obec­no­ści Bogai pły­ną­cy z niej po­kój ser­ca. Dru­gie – wszyst­ko inne, a to, co prze­szka­dza w uzy­ska­niu po­ko­ju, jest po­rzu­ca­ne. Dla­te­go mnich, któ­ry już praw­dzi­wie za­ko­rze­nił się w nie­uro­dzaj­nej zie­mi Świętej Góry, ma czas i ma go pod do­stat­kiem.

W koń­cu po zbyt po­wol­nym spa­ce­rze do­tar­li­śmy na miej­sce. Po ulicz­kach ski­tu, wy­zna­czo­nych przez bu­dyn­ki o róż­nej wiel­ko­ści i prze­zna­cze­niu, do­cie­rał do nas od­le­gły śpiew mni­chów. Już za­czę­li! Spi­ry­don nie­wzru­szo­ny tym fak­tem nie dość, żenie po­pę­dził muła, to jesz­cze co chwi­la przy­sta­wał i od­da­wał się po­ga­węd­ce z na­po­tka­ny­mi zna­jo­my­mi. W koń­cu przy­wią­zał gdzieś zwie­rzę i ru­szył w kie­run­ku… ja­dal­ni. Wpra­wi­ło mnie to w za­kło­po­ta­nie. Tam li­tur­gia, a tu ryba. Co praw­da na mni­chach robi więk­sze wra­że­nie, po­nie­waż je­dzą ją je­dy­nie przy oka­zji świąt, ale prze­cież to tyl­ko ryba, a tam pięk­ny śpiew. Pod­ła­ma­ny po­sze­dłem za nim. Za­miast szyb­ko zjeść, tak jak ja to zro­bi­łem, on wciąż za­ga­dy­wał lub był za­ga­dy­wa­ny przez ko­lej­ne oso­by, z któ­ry­mi chęt­nie wy­mie­niał po­zdro­wie­nia, opo­wiast­ki i ży­cze­nia bło­go­sła­wień­stwa. W koń­cu – pew­nie po upły­wie go­dzi­ny – pod­niósł się nie­spiesz­nie i ru­szył w kie­run­ku ko­ścio­ła. By­łem prze­ko­na­ny, żesko­ro już jest oko­ło dzie­wią­tej go­dzi­ny, nie­wie­le cza­su zo­sta­ło nam na mo­dli­twę z mni­cha­mi. Mój prze­wod­nik zda­wał się być in­ne­go zda­nia, bo za­miast od­dać się sku­pie­niu i mo­dli­twie, po­pro­wa­dził mnie do ko­lej­ki, któ­ra usta­wi­ła się do tro­nu bi­sku­pie­go. Oczy­wi­ście wy­mie­nił uprzej­mo­ści z na­po­tka­ny­mi w niej zna­jo­my­mi i cier­pli­wie cze­kał, aż przyj­dzie jego ko­lej na uca­ło­wa­nie dło­ni bi­sku­pa. Ja w tym cza­sie łap­czy­wie nad­sta­wia­łem uszu na śpiew bi­zan­tyj­ski naj­wyż­szej pró­by. Dwa chó­ry, każ­dy po oko­ło dzie­się­ciu śpie­wa­ków,w dia­lo­gu mię­dzy sobą śpie­wa­ły psal­my. Przy­szła wresz­cie na­sza ko­lej na przy­wi­ta­nie się z bi­sku­pem, któ­ry prze­wo­dził mo­dli­twom, ale te­raz całą uwa­gę sku­piał na pod­cho­dzą­cych do nie­go wier­nych. Oka­zał się daw­nym mnichem ze ski­tu Spi­ry­do­na. Tego dnia przy­wi­ta­li się sto­sun­ko­wo wstrze­mięź­li­wie, lecz bar­dzo ser­decz­nie. Do­pie­ro na­za­jutrz zo­ba­czy­łem, jak żar­li­wałą­czy ich przy­jaźń i– co zro­bi­ło na mnie jesz­cze więk­sze wra­że­nie – jak bi­skup spraw­nie po­tra­fi na­kła­dać bra­ciom obiad na ta­le­rze, a po­tem zmy­wać po nich na­czy­nia. Sta­ry mnich przed­sta­wił mnie swo­je­mu bra­tu i coś o mnie opo­wia­dał. By­łem wdzięcz­ny ko­lej­nym oso­bom w ko­lej­ce, żena­pie­ra­ją na ple­cy Spi­ry­do­na. Mo­gli­śmy się ła­two uspra­wie­dli­wić, żenie czas i miej­sce na prze­dłu­ża­ją­ce się opo­wie­ści. „Na szczę­ście” – my­śla­łem so­bie. Może wresz­cie do­trze­my w po­bli­że śpie­wa­kówi będę mógł w sku­pie­niu wsłu­chi­wać się w ich mo­dli­twę. Oka­za­ło się jed­nak, żeto szyb­ko nie na­stą­pi. Trze­ba było mi jesz­cze po­cze­kać w dwóch in­nych ko­lej­kach, a może na­wet i w trzech. Nie pa­mię­tam do­kład­nie. W pierw­szej sta­li­śmy, by od­dać cześć św. An­nie, ca­łu­jąc re­li­kwie jej le­wej sto­py. Do­słow­nie! Ca­ło­wa­li­śmy ko­ści sto­py św. Anny. Kult re­li­kwii na Za­cho­dzie jest bar­dzo po­wścią­gli­wy – mia­łem się o tym prze­ko­nać jesz­cze kil­ka razy tej nocy. Na­stęp­nie pro­ce­sje do ikon czczo­nych w ko­ście­le. Po­kło­ny, po­ca­łun­ki, zna­ki krzy­ża i po­ga­węd­ki ze zna­jo­my­mi. Ko­ściół był gę­sto wy­peł­nio­ny ludź­mi. Na co dzień słu­ży jako świąty­nia tyl­ko kil­ku­dzie­się­ciu mni­chom miesz­ka­ją­cym na miej­scu, a tego wie­czo­ra był wy­peł­nio­ny po brze­gi piel­grzy­ma­mi i mni­cha­mi z róż­nych za­kąt­ków Atho­su. Po ja­kichś dwóch go­dzi­nach od prze­kro­cze­nia gra­ni­cy ski­tu wresz­cie wska­za­no mi miej­sce, gdzie mo­głem mo­dlić się z mni­cha­mi. Tego, żemiej­sca nie za­brak­nie, by­łem pe­wien. Mój prze­wod­nik za­wsze po­tra­fił zna­leźć i za­jąć miej­sce na tyle wy­so­kie, by nie oka­zać się py­szał­kiem, i jed­no­cze­śnie na tyle wy­god­ne, by nie bra­no go za nie­udacz­ni­ka. Do­cie­rał bez tru­du na upa­trzo­ną po­zy­cję, po­nie­waż lu­dzie chęt­nie mu ustę­po­wa­li na dro­dze bądź z mi­ło­ści i sym­pa­tii, bądź z lęku przed po­tęż­ną syl­wet­ką i nie­prze­nik­nio­nym wy­ra­zem twa­rzy. Za­jąw­szy wska­za­ną stal­lę, są­dzi­łem, żepew­nie naj­pięk­niej­sze śpie­wyi tak mnie omi­nę­ły, wów­czas gdy mój go­spo­darz pa­ła­szo­wał rybę i od­da­wał się po­ga­duszkom z nie­koń­czą­cym się ko­ro­wo­dem zna­jo­mych. Gdy o dzie­wią­tej rano, idąc w pro­ce­sji do re­fek­ta­rza koń­czy­li­śmy noc­ną wi­gi­lię, wie­dzia­łem, żepo­my­li­łem się sro­mot­nie. Tak, spo­dzie­wa­na krót­ka noc czu­wa­nia oka­za­ła się po­nad dwu­na­sto­go­dzin­nym ma­ra­to­nem, w któ­rym prze­pla­ta­ły się nie­ustan­nie śpiewz oka­dze­nia­mi, ca­ło­wa­niem re­li­kwii, po­kło­na­mi, ko­ły­sa­niem ży­ran­do­li, pro­ce­sja­mi… Ani jed­ne­go ka­za­nia, ani jed­ne­go sło­wa wy­po­wie­dzia­ne­go na głos bez me­lo­dii, ani chwi­li ci­szy – za­wsze śpiew: bądź chó­rów na­prze­mien­nie, bądź ra­zem, bądź kan­to­rów, bądź jed­ne­go śpie­wa­ka. Wciąż śpiew,śpiewi śpiew. Spi­ry­don za­jął miej­sce po­śród śpie­wa­kówi po­dej­mo­wał ko­lej­ne par­tie so­lo­we we­dług ko­lej­no­ści, któ­rej klucz był dla mnie zu­peł­nie nie­ja­sny. Ja sta­ra­łem się mo­dlić na mo­dłę za­chod­nią – przez sku­pie­nie, po­wta­rza­nie słów i na­słu­chi­wa­nie od­po­wie­dzi. Jed­nak pró­ba uciecz­ki w we­wnętrz­ną ci­szę przed po­tęż­nym śpie­wem Gre­ków oka­za­ła się zu­peł­nie da­rem­na. Za­wsze zdo­ła­li się prze­bić przez cien­ki mur mo­jej wy­tę­żo­nej uwa­gi. Po pew­nym cza­sie stra­ci­łem w ogó­le zdol­ność sku­pie­nia się. 
Do­datkowo było mi nie­wy­god­nie, bo za­czą­łem od­czu­wać zmę­cze­nie – sku­tek sta­nia przez kil­ka go­dzin. Po trzech go­dzi­nach opie­ra­nie się o stal­le też już nie po­ma­ga­ło w ni­we­lo­wa­niu na­ra­sta­ją­ce­go zdrę­twie­nia mię­śni. Za­czą­łem się roz­glą­dać wo­ko­ło. Obok mnie stał po­grą­żo­ny w Mo­dli­twie Je­zu­so­wej mnich o kru­czo­czar­nych wło­sach. Od­zna­czał się wy­jąt­ko­wo asce­tycz­ną syl­wet­ką. Za­mknię­te oczy, po­ru­sza­ją­ce się war­gi, rów­no­mier­ny od­dech, a w pal­cach kom­bo­skion. W ko­ście­le zro­bi­ło się luź­niej. Część piel­grzy­mów wy­szła, znik­nął też bi­skup. Światłoświec prze­ła­my­wa­ło mrok za­le­ga­ją­cy we wnę­trzu wy­peł­nio­nym dy­mem ka­dzi­dła i nie­usta­ją­cym śpie­wem. Nie­zmor­do­wa­ni kan­to­rzy w jed­no­staj­nym ryt­mie wy­ko­ny­wa­li ko­lej­ne hym­ny i psal­my. Na­gle z pół­mro­ku wy­ło­nił się mój prze­wod­nik. Uśmiech­nął się za­wa­diac­ko i za­py­tał: „Caf­fé, caf­fé?”. Z ra­do­ści chcia­łem mu rzu­cić się na szy­ję, ale prze­cież nie wy­pa­da. Po­wstrzy­ma­łem więc en­tu­zjazm, ka­mu­flu­jąc go do­dat­ko­wo na­boż­nym wy­ra­zem twa­rzy – prze­cież się mo­dlę! – i ru­szy­łem do­stoj­nym kro­kiem w ob­ra­nym przez nie­go kie­run­ku. Za drzwia­mi ko­ścio­ła cze­ka­ły kawa i sło­dy­cze. Po­wiew świeże­go, chłod­ne­go po­wie­trza nie­co mnie ocucił. Po kwa­dran­sie z po­wro­tem za­ją­łem miej­sce obok mo­dlą­ce­go się mni­cha, za ple­ca­mi nie­prze­rwa­nie śpie­wa­ją­ce­go chó­ru. Tej nocy wy­cho­dzi­łem na kawę jesz­cze kil­ku­krot­nie, mój za­mo­dlo­ny to­wa­rzysz nie ru­szył się z miej­sca aż do świtu. Raz je­den tyl­ko prze­ck­nął się i otwo­rzył oczy. W sa­mym środ­ku nocy, gdy ja by­łem już lek­ko otę­pia­ły go­dzi­na­mi bi­zan­tyj­skiej mo­no­dii. Wte­dy do­tar­ło do mnie, żecoś dia­me­tral­nie się zmie­ni­ło. Otwo­rzy­łem oczy i wzro­kiem wo­dzi­łem po ko­ście­le, by od­na­leźć przy­czy­nę tego wra­że­nia. Chó­ry pra­wie ucichły, je­dy­nie to­wa­rzy­szy­ły kan­to­ro­wi, kła­dąc ści­szo­nyison. Kan­to­rem był oko­ło sześć­dzie­się­cio­let­ni, nie­co szpa­ko­wa­ty, do­brze zbu­do­wa­ny mnich. Stał sam przy pul­pi­cie po­łu­dnio­we­go chó­ru. Śpie­wałw spo­sób, któ­re­go ni­gdy wcze­śniej ani ni­gdy póź­niej nie sły­sza­łem. Przed przy­jaz­dem na Świętą Górę słu­cha­łem wie­lu bi­zan­tyj­skich kan­to­rów, z róż­nych za­kąt­ków Bli­skie­go Wscho­du, Eu­ro­py i Afry­ki. Naj­star­sze na­gra­nia, do ja­kich uda­ło mi się do­trzeć, się­ga­ły po­cząt­ków xx wie­ku, naj­młod­sze były wy­da­ne kil­ka mie­się­cy przed moją po­dró­żą. Od kil­ku lat pró­bo­wa­łem jak naj­le­piej po­znać i zro­zu­mieć idiom śpie­wu bi­zan­tyj­skie­go. Ten mnich do­ko­nał cze­goś nie­by­wa­łe­go, cze­go nie mo­głem przy­po­mnieć so­bie z żad­nych na­grań5. Zdob­ność śpie­wu, któ­rą osią­gnął, prze­cho­dzi­ła wszel­kie wy­obra­że­nia, ja­kie zdo­ła­łem so­bie wy­ro­bić o tym, czym jest śpiew bi­zan­tyj­ski. Onie­mia­łem, a za­ra­zem prze­sta­łem sły­szeć sło­wa, dla­te­go mam je­dy­nie mgli­ste przy­pusz­cze­nie, żeśpie­wał coś na wzór The­o­to­ke Par­the­ne(gr. ΘεοτόκεΠαρθένε) Pe­tro­sa Be­rek­e­ti­sa, krót­ki, ale bar­dzo przej­mu­ją­cy utwór. Sto­ją­cy obok mnie mnich pła­kał. Łzy pły­nę­ły mu powy­po­go­dzo­nych 
po­licz­kach. Ewi­dent­nie roz­ko­szo­wał się śpie­wemi wy­po­wia­da­ną w nim tre­ścią. Ja po­dzi­wia­łem je­dy­nie dźwięk, któ­ry był pro­wa­dzo­ny po mi­strzow­sku. Z każ­dą ko­lej­ną gło­ską na­ra­sta­ła we mnie oba­wa i smu­tek. Spo­dzie­wa­łem się, żeli­tur­gia za­raz się skoń­czy, po­nie­waż by­łem co­raz bar­dziej pe­wien, żenie moż­na już nic wię­cej za­śpie­wać. Po ta­kim ar­cy­dzie­le nie wy­pa­da już wię­cej śpie­wać. Każ­dy ko­lej­ny utwór był­by nie­po­trzeb­ny, bez war­to­ści, je­dy­nie psu­ł­by to, co wła­śnie zbu­do­wał si­wie­ją­cy kan­tor. Roz­sąd­ny ce­le­brans po­wi­nien za­rzą­dzić prze­rwę, by kunsz­tow­nie wy­ko­na­ny utwór mógł wy­brzmieć echem w umy­słach i ser­cach wier­nych. Wy­peł­niał mnie praw­dzi­wy prze­strach o to, co się sta­nie za mo­ment, gdy kan­tor za­koń­czy swój śpiew. Prze­rwał, ukło­nił się lek­ko i od­szedł od pul­pi­tu. Przez chwi­lę wal­czy­łem z sobą, by za nim nie po­biec i nie pro­sić o imię i na­zwi­sko, na­gra­nia, au­to­graf… Jed­nak ko­ściół wy­peł­nia­ło tak wiel­kie na­pię­cie i sku­pie­nie, żenie od­wa­ży­łem się ru­szyć. Cze­ka­łem i choć pew­nie cała prze­rwa po­mię­dzy ko­lej­ny­mi utwo­ra­mi była krót­ka jak mru­gnię­cie okiem, zda­wa­ła się nie­zno­śnie dłu­żyć. „Co się sta­nie? Czy mamy już się ro­zejść?” – za­sta­na­wia­łem się. A chór od­po­wie­dział moim my­ślom: „Te-ri-rem!”. Cóż za ge­nial­ny wy­bór bez­i­mien­ne­go kom­po­zy­to­ra wspól­nej mo­dli­twy – kra­ti­my(gr. κράτημα)!Śpiew stwo­rzo­ny na ta­kie wła­śnie oka­zje. Gdy brak słów, gdy trze­ba wy­ci­szyć na­ro­słe po­śród zgro­ma­dze­nia emo­cje, gdy coś po­win­no za­paść w ser­ca uczest­ni­ków, a nie moż­na od­wo­łać się do mil­cze­nia. Ci­sza nie jest środ­kiem nad­uży­wa­nym w li­tur­gii wschod­niej. Kra­ti­ma zda­je się zaj­mo­wać jej miej­sce. Czym jest? Śpie­wem sy­lab po­zba­wio­nych zna­cze­nia, któ­re mają za­trzy­mać (grec­kie sło­wo na­wią­zu­je do uchwy­tu, trzy­ma­nia) umysł w chwa­le Bo­żej. „Te-ri-rem” zna­czy tyle samo po pol­sku, co po grec­ku. Co praw­da w xvii wie­ku pró­bo­wa­no przy­pi­sać zna­cze­nie licz­bo­we sy­la­bom i od­no­sić je do Osób Bo­skich, ale na­wią­za­nie do ju­bi­la­cji (gło­sek śpie- wa­nychBoguna chwa­łę bez przy­wią­zy­wa­nia uwa­gi do ich zna­cze­nia) wy­da­je się bar­dziej tra­fio­ne. W tym przy­pad­ku z pew­no­ścią nie cho­dzi­ło o do­kła­da­nie słów, lecz o za­mknię­cie ko­lej­ne­go eta­pu mo­dli­twy. Chór śpie­wał dłu­go, aż z od­zy­ska­nym spo­ko­jem ser­ca mo­gli­śmy po­wró­cić do prze­rwa­nej me­dy­ta­cji. Mój mil­czą­cy to­wa­rzysz, nie otwie­ra­jąc oczu, po­zwo­lił, by łzy same wy­schły mu na po­licz­kach, a on wró­cił do po­wta­rza­nia we­zwań Mo­dli­twy Je­zu­so­wej. Ja opar­łem się o stal­le i sta­ra­łem się uspo­ko­ić. Wie­dzia­łem już, żenie cho­dzi o to, aby się sku­pić, ale by przyj­mo­wać to, co się dzie­je wo­ko­ło. Przyj­mo­wać nie tyl­ko umy­słem, po­nie­waż mo­dli­twa nie ogra­ni­cza się do my­śli. By­ło­by do­brze, gdy­by do mo­dli­twy na­le­ża­ły obo­la­łe ple­cy i nad­sta­wio­ne uszy, zdu­mie­nie i wzru­sze­nie wy­wo­ła­ne pięk­nym dźwię­kiem, wi­ru­ją­ce świecew ży­ran­do­lach roz­bu­ja­nych przez mni­cha, ka­dzi­dło i brzdę­ka­nie dzwo­necz­ków przy­pię­tych do ka­dziel­ni­cy. Ide­ałem by­ło­by, gdy­by pita z wdzięcz­no­ścią kawa sta­ła się ele­men­tem mo­dli­twy. Bo czyż mo­dli­twa nie jest przyj­mo­wa­niem bło­go­sła­wień­stwa i po­ko­ju, a w kon­se­kwen­cji pro­mie­nio­wa­niem chwa­łą, któ­ra z wdzięcz­ne­go ser­ca wypły­wa ku Bogu?

Li­tur­gia bi­zan­tyj­ska wy­raź­nie na­zna­czo­na jest bo­ską chwa­łą i do­słow­no­ścią ludz­kiej eg­zy­sten­cji. Jest wznio­sła, a za­ra­zem bar­dzo cie­le­sna – wy­ko­rzy­stu­ją­ca roz­cią­głość cza­su, zmy­sło­wość ma­te­rii, sym­bo­li­kę miejsc i przed­mio­tów. Wspo­mi­na­jąc po­stać krwi Pań­skiej pi­tej na Athosie, po­my­śla­łem, żedo­brze od­da­je róż­ni­cę po­mię­dzy rzym­ską a grec­ką ce­le­bra­cją. Na Za­cho­dzie uży­wa­my naj­czę­ściej bia­łe­go wy­traw­ne­go wina, na Wscho­dzie jest ono słod­kie i czer­wo­ne. Niby drob­ny szcze­gół, ale czy nie stresz­cza tego, co nas róż­ni? Rzym jest bar­dzo po­wścią­gli­wy, moc­no in­te­lek­tu­al­ny (na sen­ty­men­ta­lizm za­wsze pa­trzy­li­śmy po­dejrz­li­wie), sku­pio­ny na wła­ści­wym do­bo­rze la­ko­nicz­nych słów. Ko­cham za to mój rzym­ski dom! Gre­kom za­zdrosz­czę na­to­miast roz­ma­chu, nad­mia­ro­we­go wręcz za­to­pie­nia się w ce­le­bra­cji. Do­pie­ro w kon­tek­ście wspo­mnia­ne­go czu­wa­nia noc­ne­go za­czą­łem ro­zu­mieć, o czym pi­sa­li oj­co­wie Ko­ścio­ła, gdy mó­wi­li o li­tur­gii ziem­skiej jako przed­sion­ku li­tur­gii nie­biań­skiej. Grek zda­je się nie przy­cho­dzić na li­tur­gię po to, aby się mo­dlić. Przy­cho­dzi przyj­mo­wać bło­go­sła­wień­stwo wy­ni­ka­ją­ce z Bo­żej obec­no­ści prze­ni­ka­ją­cej ce­le­bra­cję. Co­kol­wiek wy­ko­nu­je, czy to znak krzy­ża, skłon, śpiew, czy po­ca­łu­nek iko­ny, wszyst­ko ma na celu skosz­to­wa­nie bło­go­sła­wień­stwa. Jego wi­dzial­na po­stać na ziem­ski spo­sób wy­ra­ża nie­biań­ską chwa­łę. Oto znaj­du­je się w prze­strze­ni i cza­sie, któ­re na­le­ży przyj­mo­wać wszyst­ki­mi moż­li­wy­mi spo­so­ba­mi: przez cia­ło, in­te­lekt, wolę i ser­ce. Co praw­da nie moż­na wy­si­lić umy­słu tak, by Boga uchwy­cić, ale moż­na umysł otwo­rzyć, by spły­nę­ła nań ła­ska.W grec­kim zwy­cza­ju li­tur­gicz­nym dzie­je się to naj­pierw przez zmy­sły, po­tem przez uczu­cia i roz­pa­lo­ną przez nie wolę, a na koń­cu umysł pró­bu­je po­na­zy­wać to, w czym brał udział. Na Za­cho­dzie wy­da­je się, żekie­ru­nek jest nie­co od­mien­ny: naj­pierw li­tur­gia prze­ma­wia do umy­słu, któ­ry wspie­ra­ją uczu­cia po­ru­szo­ne tre­ścią, wola po­dą­ża w śladza za­chwy­ca­ją­cym sen­sem, a zmy­słom mówi się, żenie są aż tak po­trzeb­ne. Chęt­nie za­tem gło­si­my i słu­cha­my kon­fe­ren­cji o pięk­nej li­tur­gii, któ­ra sta­no­wi bra­mę do nie­ba, ale trud­no do­strzec owo pięk­no i splen­dor. Nie są­dzę, by na Wscho­dzie kto­kol­wiek wi­dział po­trze­bę po­dob­nych ka­te­chez, o ile tyl­ko ma do­stęp do uro­czy­ście ce­le­bro­wa­nych na­bo­żeństw.

Róż­nic po­mię­dzy Wscho­dem i Za­cho­dem jest wie­le, a po­byt na gó­rze Athos po­zwa­la je so­bie wy­ra­zi­ście uzmy­sło­wić. Dzi­wi­ło mnie cho­ciaż­by wy­ko­rzy­sta­nie sło­wa Bo­że­go. Szyb­ko wy­szedł ze mnie brat ka­zno­dzie­ja, któ­ry przy­zwy­cza­jo­ny do co­dzien­nej por­cji Bi­blii, na­tu­ral­nie roz­glą­dał się za sło­wem pod­czas na­bo­żeństw spra­wo­wa­nych przez grec­kich mni­chów. Było obec­ne w śpie­wa­nych wy­jąt­kach za­czerp­nię­tych głów­nie z Ewan­ge­lii i Li­stów, ale mniej wię­cej w ta­kiej ilo­ści, jak mia­ło to miej­sce u nas przed So­bo­rem Wa­ty­kań­skim II. Dla mnie, uro­dzo­ne­go już w no­wym po­rząd­ku li­tur­gicz­nym, o wie­le za mało. Ow­szem, sło­wo wra­ca­ło jak­by od­bi­ja­ne echem w hym­nach, an­ty­fo­nach i re­spon­so­riach. Ale w swo­im czy­stym brzmie­niu po­ja­wia­ło się rzad­ko, nie li­cząc psal­mów, zbyt rzad­ko. Nie tę­sk­ni­łem na­to­miast za ka­za­nia­mi. Przez kil­ka ty­go­dni nie sły­sza­łem ani jed­ne­go i nie od­czu­wa­łem z tego po­wo­du naj­mniej­sze­go bra­ku. Ina­czej było z bra­kiem Eu­cha­ry­stii. Z po­cząt­ku wia­do­mość o tym, żejest ce­le­bro­wa­na je­dy­nie czte­ry razy w ty­go­dniu, przy­ją­łem bez­na­mięt­nie. Ni­ko­mu nic nie mó­wiąc, żeby nie wy­wo­ły­wać za­nie­po­ko­je­nia lub zgor­sze­nia u mo­ich go­spo­da­rzy, pod osło­ną nocy od­pra­wia­łem mszę ukrad­kiem w swo­im po­ko­ju. Z bie­giem cza­su za­czą­łem jed­nak do­ce­niać teo­lo­gię po­wstrzy­my­wa­nia się od Eu­cha­ry­stii, któ­rą Gre­cy opar­li na na­ucza­niu św. Jana Chry­zo­sto­ma. Jest nie­po­ko­ją­ce, gdy naj­cen­niej­szy dar sta­je się da­rem po­wsze­dnim. Tak się dzie­je, ile­kroć przyj­mu­ją­cy nie do­ce­nia war­to­ści tego, co do­sta­je. Zdzi­wi­łem się, czy­ta­jąc hi­sto­rycz­ne prze­pi­sy li­tur­gicz­ne wła­sne­go za­ko­nu, żew śre­dnio­wie­czu moi bra­cia, o ile nie byli ka­pła­na­mi, przyj­mo­wa­li ko­mu­nię świętą nie wię­cej niż dwa­dzie­ścia trzy razy w cią­gu roku. Nie­kie­dy – ze wzglę­du na zbyt­nią opie­sza­łość – bra­ku­je mi na­ka­za­nej po­wścią­gli­wo­ści w przyj­mo­wa­niu ko­mu­nii, choć sta­ram się naj­le­piej jak umiem do­ce­niać wielkość tego daru.

Nie spo­sób ukryć zna­czą­cych róż­nic po­mię­dzy nami – chrze­ści­ja­na­mi Wscho­du i Za­cho­du. Nie­kie­dy są one re­al­ne i trud­ne do uzgod­nie­nia, in­nym ra­zem wła­ści­we roz­wią­za­nie wy­da­je się le­żeć po­środ­ku. Nie da się jed­nak ła­two wy­pra­co­wać wspól­ne­go po­ro­zu­mie­nia z mni­cha­mi z Athos. Wie­lu z nich jest uprze­dzo­nych do ka­to­li­ków, po­nie­waż ob­raz na nasz te­mat mają bar­dzo znie­kształ­co­ny. Ła­two wmó­wić im kłam­stwo do­ty­czą­ce rzy­mian lub też przy­pa­dek god­ny po­li­to­wa­nia przed­sta­wić jako mo­del obo­wią­zu­ją­cy w ca­łym Ko­ście­le ka­to­lic­kim. Dla­te­go moi prze­wod­ni­cy za­wsze po­zo­sta­wia­li so­bie swo­bo­dę de­cy­do­wa­nia, czy na­po­tka­ne­mu mni­cho­wi po­wie­dzieć, żeje­stem księ­dzem ka­to­lic­kim, czy le­piej wspo­mnieć je­dy­nie, żepo­cho­dzę z Pol­ski. Re­ak­cje nie­któ­rych wta­jem­ni­czo­nych w se­kret mo­jej pro­fe­sji ba­wi­ły mnie szcze­rze. Dość czę­sto py­ta­no mnie na przy­kład, dla­cze­go nie przej­dę do cer­kwi, sko­ro mam już bro­dę i po­tra­fię śpie­wać. In­nym ra­zem były po­wo­dem wzru­sze­nia, gdy ktoś pro­sił o bło­go­sła­wień­stwo lub ca­ło­wał w rękę. Od­nio­słem wra­że­nie, żeim bli­żej je­ste­śmy po­łu­dnio­we­go krań­ca cy­plu, tym bar­dziej ro­śnie na­sta­wie­nie eku­me­nicz­ne. Na „pu­sty­ni atho­skiej”, u mo­ich go­spo­da­rzy, nie dość, żemo­głem przy­stę­po­wać do Eu­cha­ry­stii, a na mo­dli­twach po­ja­wiać się w ha­bi­cie, to jesz­cze usły­sza­łem zda­nie bu­dzą­ce wiel­ką na­dzie­ję. Pew­ne­go po­po­łu­dnia Spi­ry­don po­wie­dział mi z prze­ko­na­niem: „Gdy się zjed­no­czy­my, Twój Ko­ściół bę­dzie pierw­szy po­śród rów­nych”. Od tam­te­go dnia wspo­mi­nam go za­wsze, wy­po­wia­da­jąc na mszy sło­wa: „Nie zwa­żaj na grze­chy na­sze, lecz na wia­rę swo­je­go Ko­ścio­ła, i zgod­nie z Two­ją wolą na­peł­niaj go po­ko­jem i do­pro­wadź do pełnej jed­no­ści”.

Święta Góra Athos jest miej­scem praw­dzi­wie nie­zwy­kłym. Nie spo­sób opo­wie­dzieć o niej wszyst­kie­go, co zda­je się waż­ne. Góra za­cza­ro­wa­ła moje zmy­sły, a w kon­se­kwen­cji umysł i ser­ce. Mi­nę­ło już spo­ro lat i w pew­nym stop­niu wy­da­ję się so­bie od­le­gły od tego, kim wte­dy by­łem. Jed­nak wspo­mnie­nia i ob­ra­zy mnie nie opusz­cza­ją, czę­sto wra­ca­ją mi­mo­wol­nie, nie­przy­wo­ły­wa­ne. Od­pły­wa­jąc z pół­wy­spu, by­łem za­ra­zem smut­ny, jak i po­go­dzo­ny ze stra­tą. Smut­ny, po­nie­waż za­sma­ko­wa­łem świata, któ­ry nie ist­nie­je na Za­cho­dzie, a sta­no­wi speł­nie­nie pra­gnień wie­lu po­boż­nych lu­dzi. Tę­sk­no­ta za tym światem nie­moż­li­wym trwa we mnie do dziś. Szu­ka­łem go w róż­nych miej­scach, rów­nież pod­czas dru­gie­go po­by­tu na Athosie. Wów­czas jed­nak więk­szość cza­su spę­dzi­łem cho­ry w łóż­ku,a naj­więk­szym prze­ży­ciem były bań­ki sta­wia­ne mi na ple­cach przez Pan­te­lej­mo­na. Kil­ka lat póź­niej zmarł ko­cha­ny Spi­ry­don, któ­ry pod­czas pierw­sze­go po­że­gna­nia wsu­nął mi do kie­sze­ni sto euro. Nie mógł uwie­rzyć, żemoż­li­we jest ży­ciew zgo­dzie ze ślu­bem ubó­stwa, któ­re­go nie zna wschod­ni mo­na­sty­cyzm. Bar­dzo się róż­ni­li­śmy, a ja wła­śnie wra­ca­łem do swo­je­go świata. Wra­ca­łem bez po­czu­cia stra­ty, naj­waż­niej­sze nio­słem w so­bie. Wie­dzia­łem już, żepraw­dzi­we ży­cie du­cho­we to­czy się poza gra­ni­ca­mi Pół­wy­spu – w du­szy, a li­tur­gia w Ko­ście­le rzym­skim, choć mniej uro­czy­sta, do­ty­ka bo­skich ta­jem­nic z nie mniej­szym roz­ma­chem niż bi­zan­tyj­ska ce­le­bra. Dzię­ki spo­tka­niu bra­ci ze Świętej Anny Mniej­szej sta­łem się bar­dziej ka­to­li­kiem ibar­dziej sobą.

* * *

Po­śród zmie­nia­ją­ce­go się świata się­ga­cie po książ­kę na­pi­sa­ną da­le­ko od Wa­sze­go domu. Może wśród nie­pew­no­ści lub za­mę­tu szu­ka­cie Chry­stu­sa i Jego praw­dy nie­po­ru­szo­nej ni­czym Święta Góra. Gdy bę­dzie­cie czy­tać, po­my­śl­cie cza­sem o war­tow­ni­czej wie­ży na­po­tka­nej prze­ze mnie nad brze­giem mo­rza. W prze­szło­ści mni­si mu­sie­li wie­lo­krot­nie bro­nić się przed na­jeźdź­ca­mi. Z tego wzglę­du na wy­brze­żach Atho­su bu­do­wa­no małe czwo­ro­kąt­ne wa­row­nie. Dziś tyl­ko nie­licz­ne z nich słu­żą jako domy dla mni­chów, więk­szość na­to­miast po­pa­dła w ru­inę. Po­dob­nie i ta, za­cho­wa­ła się je­dy­nie w czę­ści. Sza­ry ka­mień z roz­trza­ska­nych ścian le­żał w nie­ła­dzie do­oko­ła. Z mu­rów wy­ra­sta­ły krze­wy. Moż­na było jesz­cze roz­po­znać kształt daw­nej wa­row­ni, ale je­dy­nie pta­ki po­tra­fi­ły się w niej scho­wać. W ścia­nie zwró­co­nej ku mo­rzu z czer­wo­nej ce­gły uło­żo­no znak krzy­ża, a w po­wsta­łych ćwiart­kach umiesz­czo­no chry­sto­gram: ICXCNIKA(Je­zus Chry­stus zwy­cię­ża). Gdy zo­ba­czy­łem krzyż i prze­czy­ta­łem gło­szo­ne przez nie­go zwy­cię­stwo, wzru­szy­łem się głę­bo­ko. Wte­dy nie do koń­ca wie­dzia­łem dla­cze­go, by­łem jed­nak pe­wien, żemu­szę za­pa­mię­tać to uczu­cie i od­na­leźć jego sens. Dziś ro­zu­miem wię­cej. Mimo swej sta­ro­ści wie­ża nie­stru­dze­nie słu­ży. Nie zra­ża się tym, żeprze­mi­nę­ły lata jej świet­no­ści. Niby ru­ina, a prze­cież wy­raź­ny znak naj­waż­niej­szej praw­dy.

Mą­drość mni­chów z góry Athos to kil­ka­set rad, któ­re więk­szo­ści osób wy­da­dzą się nie­ży­cio­we, prze­sta­rza­łe lub zbęd­ne. Kto za­chły­snął się wi­ru­ją­cym bie­giem ży­cia, roz­trwo­nił po­kój ser­ca, z tru­dem znaj­dzie tu po­żyw­kę dla sie­bie. Prze­su­nie wzro­kiem po sta­ro­żyt­nej bu­dow­li i nie za­uwa­ży tego, co ona gło­si. Każ­dy jed­nak, kto ceni spra­wy praw­dzi­wie waż­ne, któ­rych nie zo­sta­nie­my po­zba­wie­ni, znaj­dzie w mą­dro­ści star­ców z Atho­su mapę pro­wa­dzą­cą do skar­bu. Przy­glą­da­jąc się bu­dow­li, do­strze­że ozda­bia­ją­cy ją zwy­cię­ski znak Zba­wi­cie­la. Pro­sto­ta za­war­tych tu rad skry­wa nie­za­wod­ną mą­drość. Ich au­to­rzy prze­ży­li ży­cie po­zba­wio­ne wiel­kich przy­gód, nie uczest­ni­czy­li w bie­żą­cych wy­da­rze­niach, któ­ry­mi po­chło­nię­ty był świat. Całą swo­ją uwa­gę sku­pi­li na tym, by po­znać Bogai po­zwo­lić Mu zwy­cię­żyć w so­bie. Uda­ło się im, uda­ło się ich uczniom. Uda się i Wam.

1Wśród do­mostw na Athosie roz­róż­nia się ski­ty (gr. σκήτες, skítes), ke­lie (gr. κελιά, ke­liá), ka­li­wie (gr. καλύβια, kalyvia), sie­dli­ska (gr. καθίσματα, gr. kathísma­ta)i pu­stel­nie (gr. ησυχαστήρια, īsy­cha­stíria). Wspól­no­ty miesz­ka­ją­ce w ski­tach i ke­liach pro­wa­dzą ży­cie mo­na­stycz­ne. Po­zo­sta­łe okre­śle­nia są dość płyn­ne. Ozna­cza­ją za­miesz­ka­łe przez jed­ne­go bądź dwóch mni­chów od­le­głe od lu­dzi pro­ste domy lub cha­ty, a na­wet ja­ski­nie. W cza­sie, gdy zwie­dza­łem górę, mó­wio­no mi, że nikt ak­tu­al­nie nie otrzy­mał zgo­dy na za­miesz­ka­nie w pu­stel­ni-ja­ski­ni.

2W Pol­sce trud­no na­wet mi­mo­wol­nie nie uży­wać ro­syj­skich okre­śleń na pra­wo­sław­ne na­bo­żeń­stwa, miej­sca i zwy­cza­je, dla­te­go i w tym tek­ście za­miast „ko­ściół” nie­kie­dy wkra­da się „cer­kiew”, a za­miast mni­mo­si­non „pa­ni­chi­da”.

3Śpiew bi­zan­tyj­ski po­zwa­la na taki za­bieg, po­nie­waż po­słu­gu­je się stro­ja­mi nie­rów­no­mier­nie tem­pe­ro­wa­ny­mi, a wy­ra­zi­stość uży­wa­nej ska­li jest jed­nym ze zna­ków roz­po­znaw­czych kunsz­tu śpie­wa­ka.

4Win­ni­cę za­ło­żył w roku 972 św. Ata­na­zy z Atho­su. Dziś, jak i daw­niej, pod­le­ga klasz­to­ro­wi Wiel­kiej Ła­wry. Wino z niej moż­na ku­pić przez in­ter­net. Szcze­gól­nie wy­śmie­ni­tym jest Epi­fa­nis Ma­gnum, nie mniej war­ta uwa­gi jest na­wet pro­sta Nama, czer­wo­ne słod­kie wino prze­zna­czo­ne do spra­wo­wa­nia Świę­tej Li­tur­gii. Każ­dy tru­nek z My­lo­po­ta­mos jest wi­nem z du­szą.

5Trze­ba wie­dzieć, że śpiew grec­ki po­zwa­la na pew­ną swo­bo­dę in­ter­pre­ta­cyj­ną. Re­ali­zu­je się ją przede wszyst­kim przez zdo­bie­nia (wy­peł­nie­nia in­terwa­łu po­mię­dzy dwo­ma dźwię­ka­mi wła­sną „me­lo­dią”)i wy­ra­zi­stość sto­so­wa­nej ska­li (w stro­jach nie­rów­no­mier­nie tem­pe­ro­wa­nych śpie­wak może pod pew­ny­mi wa­run­ka­mi po­sze­rzyć lub zwę­zić in­terwał), do­dat­ko­wo moż­na grać cza­sem dźwię­ku, a w nie­któ­rych wy­pad­kach „do­kom­po­no­wać” me­li­zma­ty na bie­żą­co.