Łzy Sybiru - Dorota Pietruszka - ebook
NOWOŚĆ

Łzy Sybiru ebook

Dorota Pietruszka

4,5

55 osób interesuje się tą książką

Opis

„Łzy Sybiru” to opowieść tocząca się między dziecięcym szeptem a krzykiem historii. Na tle skutej lodem Syberii wybrzmiewa cichy głos polskiego dziecka wyrwanego z domu, rzuconego w świat głodu, mrozu i bezsilności. To nie tylko świadectwo cierpienia, lecz także pieśń o przetrwaniu, o miłości silniejszej niż śmierć; o nadziei, której nie zdusiła najgorsza zamieć.


To książka, która nie pozwala zapomnieć.


To słowa, które zostają w sercu jeszcze długo po przeczytaniu ostatniej strony.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 129

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Co­py­ri­ght © by Do­ro­ta Pie­trusz­ka 2025

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Ostre Pió­ro 2025

Wy­da­nie II

Szcze­cin 2025

ISBN: 978-83-68498-21-9

e-ISBN: 978-83-68498-22-6

Re­dak­cja:

Ewa Hof­f­mann-Ski­biń­ska

Ko­rek­ta:

Ka­ta­rzy­na Ku­row­ska

Mo­ni­ka Cał­ka | Krop­ka i Spół­ka

Pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny, skład i ła­ma­nie:

Ka­ta­rzy­na Se­re­din-Ko­lar­czyk | ka­es-se­re­din.pl

Kon­sul­ta­cja:

Ka­zi­mierz Kor­czyń­ski

Zdję­cie na okład­ce:

Do­ro­ta Pie­trusz­ka

Pro­jekt okład­ki:

Ka­ta­rzy­na Se­re­din-Ko­lar­czyk | ka­es-se­re­din.pl

Wy­daw­nic­two Ostre Pió­ro

www.ostre-pio­ro.pl

Do­ro­ta Pie­trusz­ka

Łzy Sy­bi­ru

Od Au­tor­ki

To nie jest książ­ka bio­gra­ficz­na.

To opo­wieść o od­wa­dze i wy­trwa­ło­ści czło­wie­ka, któ­ry mi­mo wszyst­ko nie ugiął się pod cię­ża­rem lo­su.

Na tych stro­nach chcę od­dać głos tym, któ­rzy już nie mo­gą mó­wić.

Pra­gnę być echem ich śmie­chu, pła­czu, na­dziei i roz­pa­czy.

Dzię­ki tej książ­ce mo­gę pod­kre­ślić sens ich cier­pie­nia i de­ter­mi­na­cji, któ­ra na­ka­za­ła im wy­trwać w naj­cięż­szych chwi­lach ży­cia.

Niech każ­da li­nij­ka tej książ­ki bę­dzie świa­dec­twem si­ły ludz­kie­go du­cha, si­ły do prze­trwa­nia w naj­bar­dziej nie­sprzy­ja­ją­cych wa­run­kach i nie­zmie­rzo­nej zdol­no­ści do od­na­le­zie­nia świa­tła w ciem­no­ści.

Aby pa­mięć nie za­gi­nę­ła i nie zo­sta­ła przy­sy­pa­naśnie­giem Sy­bi­ru, ale ży­ła i uczy­ła ko­lej­ne po­ko­le­nia!

Mo­im dzie­ciom.

Pro­log

Sy­be­ria jest sło­wem, któ­re do dziś bu­dzi w lu­dziach lęk i nie­po­kój. To roz­le­gły ob­szar geo­gra­ficz­ny roz­cią­ga­ją­cy się od wschod­nich krań­ców Ro­sji aż po pół­noc­ną Azję. Su­ro­wy kli­mat, dłu­gie zi­my i krót­kie, chłod­ne la­to czy­nią te te­re­ny wy­jąt­ko­wo nie­przy­ja­zny­mi dla czło­wie­ka.

Na­to­miast Sy­bir nie jest tyl­ko na­zwą re­gio­nu. To po­ję­cie hi­sto­rycz­ne głę­bo­ko za­ko­rze­nio­ne w pol­skiej pa­mię­ci. To miej­sce zsy­łek, do­kąd w cza­sach ca­ra­tu, a póź­niej Związ­ku So­wiec­kie­go, tra­fia­li Po­la­cy ze­sła­ni za swo­ją wia­rę, toż­sa­mość, po­cho­dze­nie, nie­za­leż­ność.

To kra­ina nie­zli­czo­nych tra­ge­dii, ludz­kie­go cier­pie­nia i bez­sil­no­ści wo­bec bru­tal­nej ma­chi­ny wła­dzy. To miej­sce, gdzie ży­cie tra­ci­ło war­tość, czło­wiek prze­sta­wał być isto­tą ludz­ką, a je­go toż­sa­mość okre­ślał nada­ny mu nu­mer.

Sy­bir ozna­czał wy­gna­nie. Stra­tę wszyst­kie­go, co bli­skie: do­mu, ro­dzi­ny, ję­zy­ka, god­no­ści. Tam, gdzie koń­czy­ła się na­dzie­ja, za­czy­nał się co­dzien­ny bój o prze­trwa­nie.

Zsył­ki by­ły jed­nym z naj­bar­dziej bez­względ­nych na­rzę­dzi ter­ro­ru so­wiec­kie­go. Ty­sią­ce Po­la­ków tra­fia­ły do by­dlę­cych wa­go­nów. Wy­wo­żo­no ich w nie­zna­ne: do Ka­zach­sta­nu, do Wor­ku­ty, Ko­ły­my, Taj­sze­tu. Wie­le z tych osób nie prze­ży­ło po­dró­ży. In­ni do­tar­li, by la­ta­mi wal­czyć o każ­dy dzień: w gło­dzie, zim­nie, cho­ro­bie i upo­ko­rze­niu.

Nie­któ­rzy umie­ra­li, nie do­cze­kaw­szy na­wet god­ne­go po­chów­ku, grze­ba­ni na­pręd­ce w zmar­z­nię­tej zie­mi, bez krzy­ża, bez imie­nia. In­ni prze­ży­li, ale z ra­ną w ser­cu, któ­rej nie ule­czył czas. Czę­sto mil­cze­li przez de­ka­dy. Cza­sem tyl­ko szep­ta­li hi­sto­rię.

Tę książ­kę na­pi­sa­łam dla Nich i dzię­ki Nim.

Mia­łam nie­sa­mo­wi­te szczę­ście oso­bi­ście po­znać świad­ków tam­tych wy­da­rzeń, roz­ma­wiać z ni­mi, słu­chać ich hi­sto­rii opo­wia­da­nych przez łzy i śmiech, po­być z ni­mi w mil­cze­niu, któ­re wy­ra­ża­ło wię­cej niż sło­wa.

Oni mi za­ufa­li. Otwo­rzy­li przede mną naj­głęb­sze za­ka­mar­ki pa­mię­ci.

Nie je­stem nar­ra­tor­ką tej opo­wie­ści. Tę ro­lę od­da­łam Eu­ge­niu­szo­wi Ziar­nie1, któ­ry ja­ko nie­speł­na czte­ro­let­ni chło­piec zo­stał ze­sła­ny wraz z ro­dzi­ną na Sy­bir w 1940 ro­ku. To je­go ocza­mi pa­trzy­my na przed­sta­wio­ny świat, któ­ry nie po­wi­nien ni­g­dy ist­nieć. To je­go gło­sem pró­bu­ję opo­wie­dzieć to, co nie­wy­obra­żal­ne. Je­go mil­cze­nie sta­ło się krzy­kiem hi­sto­rii.

Nie jest to su­chy re­por­taż, ale też nie po­etyc­ka fan­ta­zja. To po­wieść opar­ta na praw­dzi­wych wspo­mnie­niach, na ży­wej pa­mię­ci i emo­cjach tych, któ­rzy prze­ży­li. To pró­ba oca­le­nia od za­po­mnie­nia ich hi­sto­rii, bo są one na­szym wspól­nym dzie­dzic­twem. I ostrze­że­niem.

Wie­rzę, że opo­wieść Eu­ge­niu­sza wła­śnie w tej for­mie – zba­lan­so­wa­nej mię­dzy li­te­rac­kim ob­ra­zem a praw­dą wspo­mnień – po­ru­szy ser­ca czy­tel­ni­ków.

Ma­pa ze­słań, nie­wol­ni­czej pra­cy i stra­ceń Po­la­ków na nie­ludz­kiej zie­mi.

Źró­dło: https://sy­bi­ra­cyzg.pl/?pa­ge­id=16327, [do­stęp: 30.07.2025].

Do cie­bie pi­szę, mło­dy czło­wie­ku,

Żeby Cię prze­strzec o za­kła­ma­niu.

Bo mo­że słu­chasz, bo mo­że czy­tasz?

Nie wiem, czy za­wsze praw­dę wy­czy­tasz?

Czy Ty by­łeś w Ma­ga­da­nie?

O Wor­ku­cie coś sły­sza­łeś?

Ja nie by­łam, lecz Ci po­wiem,

Co mó­wi­li ci, co z Ko­ły­my po­wró­ci­li.

To wszyst­ko „Nie­ludz­ka Zie­mia”

Da­le­ka pół­noc, da­le­ki wschód

To punkt roz­stań – do Gu­ła­gów,

Na znisz­cze­nie nas – Po­la­ków.

Wiel­ka Taj­ga, sa­me la­sy,

Wszyst­ko by­ło prze­ciw To­bie,

Bóg, przy­ro­da, no i Czło­wiek (…).

O Ka­ty­niu i Mied­no­je

To na pew­no już sły­sza­łeś.

Tam jak kwia­tów jest

Usła­nych – ofi­ce­rów pol­skich grób (…).

Żoł­nierz pol­ski z wiel­kim ser­cem,

Szedł do wal­ki po­bić wro­ga,

Ale też krwa­wi­ło ser­ce,

Na bez­myśl­ność, na szy­der­stwo (…).

 Nikt już te­raz nie na­pi­sze,

Że to Po­lak – syn tej ziemi,

Wal­czył szcze­rze, od­dał ży­cie.

Je­go wal­ka. A zwy­cię­stwo?

Trze­ba prze­żyć tę mor­dę­gę…

Ca­łe, wiel­kie po­ni­że­nie,

Mieć na­dzie­ję, ze­brać si­ły,

Na wąt­pli­we oca­le­nie (…).

To wszyst­ko by­ło, to już mi­nę­ło,

Lecz trze­ba wie­dzieć, no i pa­mię­tać!

Gdzie by­ła praw­da.

Gdzie fałsz, a gdzie uzna­nie?

Do Cie­bie mó­wię, Wiel­ki Tu­ła­czu!

Żeś jest szczę­ścia­rzem – boś prze­żył.

Żeś jest szczę­ścia­rzem – boś się po­go­dził.

A te­raz wo­łaj gło­śno do Bo­ga,

Żeby nam tego ni­gdy nie wró­cił2.

Dro­ga na Sy­bir, rys. Do­ro­ta Pie­trusz­ka

11 Eu­ge­niusz Ziar­no, syn Ja­na i Ma­rii, ur. 1 paź­dzier­ni­ka 1936 r. w Wo­li­cy Drew­lań­skiej, (pow. Ka­mion­ka Stru­mi­łow­ska, woj. Lwow­skie). De­por­to­wa­ny 10 lu­te­go 1940 r. do Ar­chan­giel­skiej Ob­ła­sti, (rej. Cze­rep­ków, pos. Re­czusz­ka), na­stęp­nie ze­sła­ny do Sa­ra­tow­skiej Ob­ła­sti (rej. Pu­ga­czow, pos. Sta­ra­ja Po­ru­biosz­ka), a póź­niej zna­lazł się w Ka­zach­sta­nie, w Ał­ma-Ata Ob­ła­sti(rej. Ka­ra­kał, koł. Iwa­now­ski). Wró­cił do kra­ju 19 mar­ca 1946 r. (Wszyst­kie przy­pi­sy po­cho­dzą od re­dak­to­ra).

22 Elż­bie­ta Le­opold, frag­men­ty wier­sza Nie­ludz­ka Zie­mia, http://www.sy­bi­ra­cy­2010.sy­bi­ra­cy.pl/po­ezje/00004.html, [do­stęp: 21.07.2025]. (Za­cho­wa­no ory­gi­nal­ną pi­sow­nię).

Część I

Po­czą­tek

Prze­cią­gnę­li go po­tem pod ścia­nę,

do ką­ta,

przy­rzu­ci­li płasz­czem bez gu­zi­ków,

le­żał sztyw­ny i stygł…

Kto by so­bie w trans­por­cie

Tru­pem gło­wę za­przą­tał?

Nikt3.

By­ła nas piąt­ka: Sta­szek, Da­nu­sia, Ala, ja i naj­młod­sza Oleń­ka.

O świ­cie 10 lu­te­go 1940 ro­ku obu­dził nas oj­ciec. Był już ubra­ny, czu­ły jak zwy­kle, lecz dziw­nie bla­dy. Kie­dy po­ma­gał mi się ubie­rać, rę­ce mu drża­ły. Mój star­szy brat Sta­szek ogar­nął się sam. Spy­tał tylko, czemu tak wcze­śnie wsta­jemy.

W sa­lo­nie pa­no­wał nie­po­ko­ją­cy ruch. Oj­ciec po­wie­dział, że Ma­ma z Oleń­ką, na­szą naj­młod­szą sio­strą, już cze­ka­ją go­to­we, że przed na­mi da­le­ka wy­pra­wa i prze­ży­je­my nie mniej­sze przy­go­dy niż bo­ha­te­ro­wie na­szych ulu­bio­nych opo­wie­ści – Staś i Nel. Do­my­śli­li­śmy się, że to nie bę­dzie cu­dow­na po­dróż.

Wszedł­szy do sa­lo­nu, za­sta­łem mat­kę sto­ją­cą na środ­ku z Oleń­ką na rę­kach. Przy ka­na­pie nia­nia, bo­so i w sa­mej ko­szu­li, pa­ko­wa­ła do wę­zeł­ków na­sze ubra­nia. W drzwiach sta­li dwaj żoł­nie­rze z ka­ra­bi­na­mi, a przy sto­le pe­wien cy­wil prze­glą­dał z zim­ną pre­cy­zją na­sze pa­pie­ry, szka­tuł­kę z bi­żu­te­rią i od­zna­cze­nia­mi oj­ca. Sta­szek sta­nął obok mnie, ści­snął mi rę­kę i po ci­chu przy­gry­zał war­gi, aby się nie roz­pła­kać.

A ja od ogar­nia­ją­ce­go mnie stra­chu na­wet pła­kać nie mo­głem.

Cy­wil po­śpie­szał oj­ca. Na py­ta­nie, czy mo­że po­że­gnać się z ro­dzi­ną, ski­nął na jed­ne­go z żoł­nie­rzy, któ­ry bez wa­ha­nia sta­nął mię­dzy na­mi a oj­cem, ry­su­jąc ostre gra­ni­ce na­szej ostat­niej wspól­nej chwi­li. Mat­ka ze szlo­chem rzu­ci­ła się do oj­ca, lecz en­ka­wu­dzi­sta bru­tal­nie ją ode­pchnął. Na­tych­miast pod­nio­sła się wrza­wa, a naj­gło­śniej za­wo­dzi­ła na­sza nia­nia, któ­ra te­raz za­cho­wy­wa­ła się bar­dziej jak dziec­ko niż opie­kun­ka.

Żoł­nierz bez­ce­re­mo­nial­nie po­pchnął ojca w stronę drzwi. Oj­ciec od­wró­cił się i po­wie­dział do Ma­my ze łza­mi w oczach:

– Stef­ciu, wy­bacz mi, że tak się sta­ło. Wy­trwa­my i jesz­cze usią­dzie­my ra­zem pod na­szym sta­rym orze­chem. Ty zro­bisz her­ba­tę, a ja na­pra­wię ten prze­klę­ty płot, co za­wsze się prze­wra­cał. – Uśmiech­nął się bla­do. – Ja wiem, że je­steś dziel­na. Pil­nuj dzie­ci…

A gdy zwra­cał się do Stasz­ka, je­go głos stał się pew­niej­szy, bar­dziej oj­cow­ski:

– Ty je­steś te­raz naj­star­szym męż­czy­zną w do­mu. Opie­kuj się ko­bie­ta­mi…

Urwał. Spoj­rzał na nas wszyst­kich po ko­lei, jak­by chciał za­pa­mię­tać na­sze twa­rze. W je­go oczach wi­dzia­łem strach, mi­łość i bez­sil­ność. Za­trzy­mał wzrok na ma­lut­kiej Oleń­ce sku­lo­nej w ra­mio­nach Ma­my i wy­szep­tał:

– Prze­bacz mi…

Opu­ścił po­kój w asy­ście żoł­nie­rza o twa­rzy po­zba­wio­nej wy­ra­zu, zo­sta­wia­jąc za so­bą echo słów, któ­re już na za­wsze mia­ły wy­brzmie­wać w na­szych ser­cach: „Pa­mię­taj­cie, dzie­ci, że co­kol­wiek was spo­tka, nie za­po­mi­naj­cie, że je­ste­ście Po­la­ka­mi, bo tyl­ko praw­dzi­wi Po­la­cy cier­pią za Oj­czy­znę…”.

Za­pa­dła głę­bo­ka ci­sza roz­bi­ja­na je­dy­nie szlo­chem Ma­my i ci­chym sze­le­stem nia­ni koń­czą­cej pa­ko­wa­nie wę­zeł­ków4.

W pro­mie­niach słoń­ca, przez któ­re ma­lo­wa­ły się tań­czą­ce ku­rzo­we wi­tra­że, mo­gli­śmy zo­ba­czyć, jak na­sze ży­cie roz­pa­da się na ka­wał­ki. Zdję­cia z wa­ka­cji i pa­miąt­ki z ro­dzin­ne­go do­mu te­raz sta­ły się bez­war­to­ścio­wy­mi echa­mi prze­szło­ści. I choć by­li­śmy ra­zem, uczu­cie osie­ro­ce­nia prze­nik­nę­ło nas już na za­wsze. Wresz­cie wszyst­ko by­ło go­to­we. Ma­ma po­pra­wi­ła chu­s­tę na gło­wie, bez słów spoj­rza­ła na nia­nię i tyl­ko ski­nę­ła gło­wą na po­że­gna­nie.

Nia­nia zo­sta­ła w opu­sto­sza­łym do­mu, któ­ry jesz­cze wczo­raj pach­niał chle­bem i kom­po­tem z wi­śni. Te­raz ścia­ny zda­wa­ły się chłod­ne, ob­ce. Sta­ła w pro­gu, kur­czo­wo ści­ska­jąc rą­bek far­tu­cha, a jej oczy za­snu­ły łzy.

– Idź­cie – po­wie­dzia­ła ci­cho. – Ja tu jesz­cze tro­chę po­bę­dę.

Nie pła­ka­ła. Mo­że już nie mia­ła sił. Ostat­ni raz obej­rza­łem się przez ra­mię. Wi­dzia­łem ją – ma­leń­ką po­stać w cie­niu sie­ni, w świe­tle bla­de­go po­ran­ka.

Wte­dy nie wie­dzia­łem jesz­cze, że to by­ło po­że­gna­nie na za­wsze. Że ten dom znik­nie – nie tyl­ko z na­szej wsi, ale i z ma­py świa­ta, jak­by ni­g­dy nie ist­niał.

Ale pa­mięć o nim i ro­dzin­nej wsi po­zo­sta­ła we mnie do dziś.

Przy­wieź­li nas na pe­ron ko­le­jo­wy, gdzie już cze­kał dłu­gi skład wa­go­nów to­wa­ro­wych. W jed­nym z nich mie­li­śmy przy­dzie­lo­ne miej­sce, na gór­nej pół­ce ko­ło za­kra­to­wa­ne­go okna. Wa­gon był wy­peł­nio­ny ko­bie­ta­mi, dziećmi, star­ca­mi oraz sto­sem ba­ga­ży, któ­ry wzno­sił się aż po su­fit.

Ma­ma, z de­ter­mi­na­cją na twa­rzy, zdję­ła zło­ty pier­ścio­nek, je­dy­ny znak daw­ne­go do­stat­ku i ser­decz­nych wspo­mnień. Od­da­ła go, jak­by roz­sta­wa­ła się z ka­wał­kiem wła­sne­go ser­ca.

– Po­zwól­cie po­szu­kać ro­dzi­ny – ode­zwa­ła się bła­ga­ją­cym to­nem do straż­ni­ka, któ­ry za­braw­szy krą­żek, ski­nął gło­wą.

– Idź.

Pro­ste, roz­ka­zu­ją­ce sło­wo otwo­rzy­ło przed nią drzwi do cia­sne­go świa­ta na­dziei. Dłu­go nie wra­ca­ła, a na­sze dzie­cin­ne ser­ca ogar­nę­ła fa­la nie­po­ko­ju tak wiel­ka, że nie po­tra­fi­li­śmy już dłu­żej mil­czeć – roz­pła­ka­li­śmy się ci­cho, drżąc ze stra­chu.

– Nie płacz­cie, bo roz­strze­lam.

Rzeź­bio­ne ze sta­li sło­wa do­się­gły na­szych uszu i, cho­ciaż strach bił moc­niej niż kie­dy­kol­wiek, zro­zu­mie­li­śmy: trze­ba trzy­mać się ra­zem, uspo­ka­jać mniej­sze­go, młod­sze­go, bar­dziej prze­ra­żo­ne­go. Oleń­ka spa­ła, a Ala i Da­nu­sia szlo­cha­ły ci­cho, każ­da sku­lo­na ko­ło ba­ga­ży.

Wte­dy Ma­ma wró­ci­ła, ma­lu­jąc na twa­rzy uśmiech ostat­ka­mi sil­nej wo­li.

– Są dzia­dek, bab­cia i wu­jek Ju­lian. W tam­tym wa­go­nie.

Wska­za­ła przez tłum, po­przez szpa­ry mię­dzy wa­go­na­mi, na in­ny skład, rów­nie przy­gnę­bio­ny cię­ża­rem ludz­kich dra­ma­tów jak nasz.

Wra­ca­jąc, przy­nio­sła też ku­be­łek wo­dy. Obej­rza­ła się i zo­ba­czy­ła, jak cio­cia Mi­sia, ku­zyn­ka oj­ca, prze­mie­rza w pośpie­chu pe­ron. Sta­wia na be­to­nie ma­łą He­len­kę, po­tem Zbysz­ka, tasz­czy ba­gaż, pro­wa­dzi Ry­sia za rę­kę, jak gdy­by opro­wa­dza­ła go po ogro­dzie peł­nym kwia­tów, któ­re mo­gły kwit­nąć tyl­ko w uko­cha­nym do­mu.

A wu­jek…?

Pew­nie za­bra­li go tak, jak na­sze­go ta­tę – w nie­zna­ne.

Zo­ba­czy­ła na­szą Ma­mę, okru­cha­mi ro­syj­skich słów zwró­ci­ła się do Ro­sja­ni­na:

– To­wa­riszcz, pe­re­pra­sza­ju.

Za­miast wła­ści­we­go izvi­nia­ju5, jej prze­pra­szam za­brzmia­ło na ty­le nie­win­nie, że na­wet ten chro­po­wa­ty, po­chmur­ny na twa­rzy straż­nik pod­niósł gło­wę.

– Ja cho­ciem w tam­tym wa­go­nie.

Wska­za­ła na nasz. Straż­nik od­wró­cił się, wy­cią­ga­jąc chu­s­tecz­kę i wy­da­wa­ło się, że otarł łzy…

– Brać dzie­ci! – Je­go sło­wa by­ły prze­siąk­nię­te li­to­ścią. Cio­cia, ze­braw­szy wszyst­kich, szyb­ko przy­bie­gła do nas.

Po za­ła­do­wa­niu pa­kun­ków i usa­do­wie­niu się, po­czu­li­śmy pierw­sze ozna­ki no­wej, su­ro­wej rze­czy­wi­sto­ści. W wa­go­nie pa­no­wa­ła cia­sno­ta, za­nim jesz­cze do­łą­czy­li­śmy do obec­nych kil­ku­dzie­się­ciu osób, jed­nak z ca­łych sił chcie­li­śmy za­cho­wać choć­by po­zo­ry god­no­ści. Roz­lo­ko­wa­ni na drew­nia­nych pry­czach, sple­tli­śmy się w cia­sną spo­łecz­ność, złą­czo­ną nie­wy­ra­żo­ny­mi jesz­cze wię­za­mi wspól­ne­go lo­su.

Na­gle pe­ron ożył od­gło­sem pie­śni – hymn Bo­że, coś Pol­skę i Ser­decz­na Mat­ko wznio­sły się nad tym pej­za­żem roz­pa­czy, sta­jąc się na­szym ostat­nim wo­ła­niem o oca­le­nie.

Kon­wo­jen­ci bru­tal­nie ła­ma­li ci­szę, ude­rza­jąc kol­ba­mi ka­ra­bi­nów o me­ta­licz­ną po­wierzch­nię wa­go­nu, jed­nak na­sze gło­sy na­dal pły­nę­ły, co­raz bar­dziej roz­pacz­li­we, jak gdy­by ska­zań­cy pła­ka­li, że­gna­jąc oj­czy­stą zie­mię.

Po­ciąg ru­szył o zmro­ku, szar­piąc na­sze cia­ła i ser­ca wie­zio­ne w nie­zna­nym kie­run­ku. W na­szym skła­dzie, roz­cią­ga­ją­cym się na pięć­dzie­siąt wa­go­nów, zna­la­zło się po­nad dwa ty­sią­ce ludz­kich hi­sto­rii – głów­nie ko­biet i dzie­ci – za­sty­głych w bez­wol­nym ocze­ki­wa­niu na to, co przy­nie­sie przy­szłość.

Dro­ga na ze­sła­nie, rys. Do­ro­ta Pie­trusz­ka

W cza­sie jaz­dy, któ­rą prze­ry­wa­ło je­dy­nie dziw­ne uczu­cie nie­re­al­no­ścii stu­kot kół na szy­nach, na ze­wnętrz­nych ścia­nach wa­go­nów utwo­rzy­ła się lo­do­wa po­wło­ka świad­czą­ca o gwał­tow­nym spad­ku tem­pe­ra­tu­ry na ze­wnątrz. Z każ­dym szarp­nię­ciem lo­ko­mo­ty­wy wo­da, go­to­wa­na na skrom­nym, że­la­znym pie­cy­ku – na­szym je­dy­nym źró­dle cie­pła, dzię­ki któ­re­mu pró­bo­wa­li­śmy za­pew­nić so­bie odro­binę kom­for­tu – wy­le­wa­ła się na drew­nia­ną pod­ło­gę i mo­men­tal­nie za­ma­rza­ła, two­rząc śli­ską, groź­ną war­stwę lo­du.

Wo­kół otwo­ru, któ­ry po­słu­żył za la­try­nę, two­rzył się wał ka­łu i mo­czu. Smród, za­duch i reszt­ki je­dze­nia z bia­ły­mi, ru­sza­ją­cy­mi się lar­wa­mi, zmie­ni­ły nasz wa­gon w miej­sce prak­tycz­nie nie do znie­sie­nia.

Mo­ja Ma­ma, bla­da ni­czym anioł w pro­mie­niach świa­tła do­cho­dzą­ce­go przez za­kra­to­wa­ne okien­ka, trzy­ma­ła ma­łą Oleń­kę na ko­la­nach.

– Pro­szę pa­ni, co ro­bić? Znikł mi po­karm…

Roz­pacz­li­wy głos mło­dej mat­ki roz­bił się od za­tę­chłych ścian wa­go­nu. Bez na­my­słu Ma­ma po­da­ła ra­dę, któ­rą kie­dyś usły­sza­ła od mo­jej bab­ci:

– Weź okruch chle­ba, po­łóż go na ję­zy­ku, do­kład­nie roz­drob­nij śli­ną, aż zro­bi się pap­ka. Po­tem de­li­kat­nie po­daj dziec­ku, że­by mo­gło to ła­two prze­łknąć.

To był pro­sty spo­sób, by choć tro­chę na­kar­mić nie­mow­lę, gdy bra­ko­wa­ło mle­ka.

Nie­ste­ty, dziec­ko zmar­ło. Roz­pacz mat­ki i ża­ło­ba ogar­nę­ły ca­ły wa­gon.

To pierw­szy cios, pierw­sze żni­wo śmier­ci, któ­re tyl­ko po­głę­bi­ło na­sze cier­pie­nie.

Na­sza Oleń­ka cier­pia­ła z po­wo­du bie­gun­ki, a pie­luch wy­star­czy­ło tyl­ko na czter­dzie­ści użyć. Wy­na­tu­rze­nie na­szej sy­tu­acji wy­ma­ga­ło po­nad­ludz­kich roz­wią­zań – Ma­ma su­szy­ła pie­lu­chy cie­płem swo­je­go cia­ła, wy­kru­sza­jąc po­zo­sta­ło­ści. I tak przy­go­to­wy­wa­ła je do po­now­ne­go uży­cia.

Kie­dy za­bra­kło nam wo­dy, każ­da kro­pla sta­ła się cen­niej­sza niż zło­to. Przez kra­ty w wa­go­nie odła­my­wa­li­śmy so­ple lo­du i ssa­li­śmy jak naj­wy­bor­niej­sze cu­kier­ki.

O my­ciu się nie by­ło mo­wy – na ta­ki kom­fort nie mo­gli­śmy so­bie po­zwo­lić.

Drzwi do na­sze­go pro­wi­zo­rycz­ne­go do­mu z me­ta­lu by­ły za­mknię­te na kłód­kę, otwie­ra­ne tyl­ko raz na do­bę, by do­star­czyć nam wo­dę i opał. Gdy po­ciąg za­trzy­mał się w Smo­leń­sku, do­sta­li­śmy ko­cioł z zu­pą, w któ­rym pły­wa­ły bu­ra­ki i ka­sza ja­gla­na. Dzie­li­li­śmy ten po­si­łek na po­nad sie­dem­dzie­siąt dusz – por­cje nie­wy­star­cza­ją­ce, ale przy­naj­mniej cie­pła stra­wa roz­grza­ła na mo­ment na­sze mar­z­ną­ce ser­ca.

Raz do na­sze­go wa­go­nu wszedł fel­czer. Po­pa­trzył na nas i za­py­tał z obo­jęt­no­ścią:

– Cho­rzy są?

Py­ta­nie wy­da­wa­ło się tak ode­rwa­ne od na­szej rze­czy­wi­sto­ści, jak­by tra­fił tu z in­ne­go świa­ta.

– Tak, dzie­się­ciu.

– Nie wi­dzę. Nic nie po­trze­ba.

Je­go od­po­wiedź i odej­ście za­mknęły drzwi do na­dziei.

Mo­ment, któ­ry za­pa­mię­ta­łem naj­bar­dziej z ca­łej po­dró­ży, to ten, gdy mu­sie­li­śmy „od­dać” straż­ni­kom trzy zmar­łe oso­by z na­sze­go wa­go­nu, któ­re nie wy­trzy­ma­ły nie­usta­ją­ce­go zim­na i in­nych nie­koń­czą­cych się nie­wy­gód tej nie­ludz­kiej wy­pra­wy.

Z bó­lem w ser­cu usły­sze­li­śmy, jak kon­wo­jent obo­jęt­nym to­nem za­wia­da­miał:

– Da­waj zde­chłych.

Nie mie­li­śmy si­ły na pro­test, na łzy, na ża­ło­bę.

Mil­cze­li­śmy.

Gdy chwy­ta­li zmar­łych za zsi­nia­łe od chło­du no­gi i wy­rzu­ca­li ich cia­ła do ro­wu przy to­rach, w ką­cie du­szy każ­de­go z nas ro­dzi­ła się nie­mal bez­gło­śna skar­ga. Ko­men­ta­rze straż­ni­ków, odzie­ra­ją­ce z ostat­niej god­no­ści, wbi­ja­ły się w na­sze ser­ca ni­czym kol­ce:

– Wil­ki też mu­szą coś jeść.

Pew­ne­go dnia je­den ze star­szych ze­słań­ców wpadł na po­mysł – gro­te­sko­wy mo­że, ale da­ją­cy upust na­szej roz­pa­czy. Z in­ny­mi oto­czy­li na­szą pry­mi­tyw­ną „dziu­rę ubi­ka­cyj­ną” z czte­rech stron i za­czę­li z niej ze­skro­by­wać fe­ka­lia. Ci, któ­rzy chcie­li się za­ła­twić, usta­wia­li się w ko­lej­ce, po­pę­dza­ni sło­wa­mi za­chę­ty peł­ny­mi go­ry­czy:

– Rżnij, niech im g… zo­sta­nie.

Te sło­wa bun­tu brzmia­ły jak wy­raz pra­wie zwie­rzę­cej de­ter­mi­na­cji, pra­gnie­nia prze­trwa­nia. Cho­ciaż nikt z nas nie był pe­wien na­stęp­ne­go dnia, ukry­ty w tym ak­cie sprze­ciw da­wał po­czu­cie, że nie je­ste­śmy je­dy­nie bez­sil­ny­mi ofia­ra­mi, lecz na­dal ludź­mi, któ­rzy mi­mo wszyst­ko po­tra­fią od­na­leźć w so­bie wo­lę wal­ki.

Po wie­lu ty­go­dniach cięż­kiej po­dró­ży i utra­cie resz­tek na­dziei na szyb­ki po­wrót do­tar­li­śmy na miej­sce. Wy­pchnę­li nas z wa­go­nów jak zby­tecz­ny ła­dunek. Tra­fia­li­śmy na zie­mię jak ma­rio­net­ki po­zba­wio­ne sznur­ków.

Świa­tło gła­skało na­sze twa­rze, a po­wie­trze, jakże świeże i lo­do­wate ni­czym zło­wro­gie tchnie­nie, prze­sy­cone chło­dem i py­łem ste­po­wym, za­ra­zem oczysz­czało płuca, jak i je ra­niło.

Trans­port na ze­sła­nie, rys. Do­ro­ta Pie­trusz­ka

Nad­zor­ca, strze­la­jąc ba­tem, co chwi­lę krzy­czał: by­striej6 i bru­tal­ny­mi ru­cha­mi usta­wiał nas w rzę­dach. Ani jed­no wes­tchnie­nie, ani jed­no py­ta­nie nie pa­dło z na­szych ust.

Z każ­dej stro­ny ota­cza­ły nas ob­ce ro­dzi­ny, któ­re w ob­li­czu wspól­nej tra­ge­dii sta­wa­ły się naj­bliż­szy­mi. Pa­da­ło. Da­nu­sia, któ­ra sie­dzia­ła, osła­nia­jąc mnie, mo­kła jesz­cze bar­dziej niż resz­ta. Jej chu­s­ta – znak jej mło­dzień­cze­go du­cha – sta­ła się ni­czym in­nym jak cięż­ką, prze­mo­czo­ną szma­tą przy­le­ga­ją­cą do jej smut­nych, za­pa­dłych po­licz­ków. Z oczu znik­nę­ła iskra – zo­sta­ło tyl­ko za­mglo­ne spoj­rze­nie, peł­ne my­śli, któ­rych wo­la­łem so­bie na­wet nie wy­obra­żać.

Za­ła­do­wa­li nas na cię­ża­rów­ki. Pę­dzi­li­śmy po roz­mo­kłej dro­dze, nie­bez­piecz­nie tań­cząc na stro­mych wznie­sie­niach. Świat na ze­wnątrz roz­myły stru­gi desz­czu, a wi­dok ośnie­żo­nych szczy­tów Ura­lu szedł w pa­rze z kosz­ma­rem, któ­ry wła­śnie się roz­gry­wał.

Pięk­no i gro­za…

W pew­nym mo­men­cie z pa­ki jed­nej z cię­ża­ró­wek wy­padł to­bo­łek z na­czy­nia­mi. Po­wie­trze prze­rwał krzyk i płacz jed­nej z ko­biet, któ­ra bez­sil­nie ob­ser­wo­wa­ła, jak reszt­ki jej daw­ne­go ży­cia roz­trza­skały się na błot­ni­stej ziemi. Kie­rowca, któ­rego twarz nie wy­ra­żała żad­nych emo­cji, je­dy­nie się za­śmiał:

– Wresz­cie bę­dę miał co za­brać do do­mu w dro­dze po­wrot­nej.

Wje­cha­li­śmy do do­li­ny. Wy­da­wa­ło się, że prze­kro­czy­liśmy gra­ni­cę do in­ne­go, nie­mal­że ba­jecz­ne­go świa­ta. Wo­ko­ło, na roz­le­głych łą­kach, roz­cią­ga­ło się mo­rze dzi­kich tu­li­pa­nów: bia­łych, żół­tych, bor­do­wych z czar­ny­mi de­se­nia­mi, któ­re tań­czy­ły lek­ko na wie­trze – od­waż­ne, mi­mo po­ry­wa­ją­ce­go je desz­czu. Na­wet w tej po­dró­ży do zim­nej, su­ro­wej Sy­be­rii, na­tu­ra prze­sy­ła­ła nam po­krze­pia­ją­cą wia­do­mość – spek­takl o życiu po­dą­ża­ją­cym wła­sną dro­gą bez wzglę­du na tra­ge­die i ludz­kie dra­ma­ty.

Za­nie­mó­wi­li­śmy. Sło­wa by­ły tu nie­po­trzeb­ne. Każ­dy z nas chło­nął pej­zaż z oso­bi­stej, izo­lo­wa­nej ko­mo­ry swo­je­go umy­słu, wie­dząc, że ani pięk­no przy­ro­dy, ani ca­łun smut­ku nie są w sta­nie wy­ra­zić te­go, co na­praw­dę czu­li­śmy.

Pięk­na i prze­ra­ża­ją­ca dro­ga do na­sze­go no­we­go, przy­mu­so­we­go do­mu w głę­bi lo­do­wa­te­go ser­ca Sy­be­rii. Tu śmierć nie by­ła ci­chym zło­dziejem, któ­ry krad­nie ży­cie, lecz to­wa­rzy­szem dnia i no­cy wi­szą­cym nad lo­sem każ­de­go z nas ni­czym po­nu­re przy­po­mnie­nie, że ist­nie­nie jest tu rów­nie kru­che, co iskier­ka cie­pła w środ­ku zi­my. Tam, gdzie koń­czy­ły się ma­py, za­czy­na­ło się na­sze no­we ży­cie – ży­cie bez wy­boru, bez na­dziei, zbu­do­wane z co­dzien­nej walki o prze­trwa­nie.

Nie­bo zda­wa­ło się wi­sieć ni­żej; jak­by przy­gnia­ta­ło nas cię­ża­rem wspo­mnień i nie­wy­po­wie­dzia­nych mo­dlitw. Czas pły­nął ina­czej: dni zle­wa­ły się w bez­kształt­ną, bia­łą ma­sę, w któ­rej gu­bi­ło się po­czu­cie toż­sa­mo­ści. A jed­nak wśród tej bie­li, wśród sza­ro­ści gło­du i bez­na­dziei ro­dzi­ło się coś nie­zwy­kłe­go – ci­cha so­li­dar­ność. Spoj­rze­nia, ge­sty, pół­słów­ka – to za­czę­ło zna­czyć wię­cej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej.

Cho­ciaż za­bra­no nam wszyst­ko, cze­go moż­na by­ło do­tknąć – zie­mię, do­my, bli­skich – nie zdo­ła­li wy­rwać z nas jed­ne­go: pra­gnie­nia, by prze­trwać. I mo­że wła­śnie w tym pra­gnie­niu, w tej upo­rczy­wej, ci­chej wal­ce, od­na­leź­li­śmy cząst­kę wol­no­ści – ukry­tą głę­bo­ko, gdzie nie się­ga­ły lód ani strach.

33 Be­ata Obe­r­tyń­ska, W by­dlę­cym wa­go­nie, https://przy­sta­ne­khi­sto­ria.pl/pa2/te­ma­ty/zbrod­nie-so­wiec­kie/77797,Po­et­ka-w-la­grach-Be­ata-Obe­r­tyn­ska-18981980.html, [do­stęp: 21.07.2025].

Be­ata Obe­r­tyń­ska (1898-1980), pol­ska po­et­ka i pi­sar­ka. W 1940 r. aresz­to­wa­na i wię­zio­na przez NKWD, ze­sła­na do ła­gru. W 1942 r. ewa­ku­owa­ła się wraz z ar­mią An­der­sa do Ira­nu. Prze­szła ca­ły szlak bo­jo­wy Ar­mii Pol­skiej. Po woj­nie osia­dła w Lon­dy­nie.

44 Wę­zeł­ki – za­wi­niąt­ka, to­boł­ki.

55 Izvi­nia­ju, oryg. Извиняю (ros.) – prze­pra­szam.

66 By­striej, oryg. Быстрый (ros.) – szyb­ciej.

Ta­ble of Con­tents

Co­ver

Re­dak­cyj­na

Ti­tle

Od Au­tor­ki

De­dy­ka­cja

Pro­log

Część I

Punkty orientacyjne

Co­ver