Łzy starej sosny - Grażyna Kamyszek, Kamyszek - ebook

Łzy starej sosny ebook

Grażyna Kamyszek, Kamyszek

0,0

Opis

Łzy starej sosny – Główna bohaterka jest już dojrzałą kobietą, gdy nieoczekiwany splot wydarzeń zmusza ją do podejmowania samodzielnych decyzji. Jest to nie lada wyzwanie, gdy przez pół wieku, w imię miłości i szacunku, żyło się pod presją despotycznego ojca. Sekrety skrywane w polskiej rodzinie, nieoczekiwanie przeniesione do Niemiec, uświadamiają czytelnikom, że nie istnieją idealne domy, że w każdym jest jakieś drugie dno.

Życie jest tylko jedno i to, jak nim pokierujemy, zależy wyłącznie od nas. A może nie? Czy zaborcza miłość rodzicielska może je zniszczyć? Może. Gizela jest tego przykładem. Na szczęście na swojej drodze spotyka w końcu ludzi, którym zależy na niej samej, a nie na zabezpieczeniu własnych potrzeb. Musi jednak czekać do śmierci ojca, by móc zacząć żyć swoim życiem. To przestroga dla nas wszystkich, by nie czekać ze spełnianiem marzeń o szczęściu. Walczmy o siebie od już.

Agnieszka Kazała, pisarka, graficzka

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 385

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by W. L. Białe Pióro & Grażyna Kamyszek

Projekt okładki: Magdalena Muszyńska

Skład i łamanie: WLBP

Korekta: Maja Szkolniak, Maciej Powała

Redaktor prowadzący: Agnieszka Kazała

Wydawnictwo Literackie Białe Pióro

www.wydawnictwobialepioro.pl

Wydanie: II, Warszawa 2023

Patronat:

Warszawska Kulturalna

Bank Spółdzielczy Ustka

Fantastyczny świat książki – blog

Książki oczami A.M.N. – blog

Diabeł Poleca – blog

Biblioteczka u Rudej – blog

Matka Książkoholiczka – blog

ISBN: 978-83-66945-22-7

Tragedią życia nie jest to,

że tak szybko się kończy,

ale że tak długo czekamy,

by je zacząć.

W.M. Lewis

OD AUTORA

Drodzy Czytelnicy!

Mam nadzieję, że z przychylnością przyjmiecie moją kolejną książkę, tak jak było to w przypadku „iskier” (Zobaczyć iskry, Zatrzymać iskry, W cieniu iskier). W posłowiu trzeciego tomu wspomniałam, że ciągle jeszcze marzę i być może znowu trafię do Białego Pióra. Tak się właśnie stało. Dziękuję, że nadal sięgacie po moje książki, dzieląc się swoimi wrażeniami. Wy nadajecie sens moim literackim poczynaniom.

Pomysł napisania powieści Łzy starej sosny zrodził się bardzo dawno temu. Przyrzekłam kiedyś bliskim mi osobom, że opiszę ich losy. Nie ma ich już wśród nas, a ja pozostałam z niespełnioną obietnicą, dźgającą moje sumienie jak ostry kolec. Długo dojrzewałam, by zanurzyć się w ich życiu, by na nowo poddać się emocjom i móc powiedzieć, patrząc na wyblakłe fotografie – dokonałam tego, doczekaliście się.

Proponuję opowieść z historią w tle, inspirowaną prawdziwymi wydarzeniami. Poruszają one różne płaszczyzny ludzkiego życia, ocierając się o mroczne czasy drugiej wojny światowej. Być może niektórzy starsi czytelnicy odnajdą strzępy swoich przeżyć, bo historia głęboko wnika w mroczny czas wojny naszych matek i ojców, odkrywając tajemnice, których nikt by się nie spodziewał. Niektóre zdarzenia przeniosłam na karty powieści, nie zmieniając nazw miejscowości i dat, co nie oznacza, że jest to powieść biograficzna. Uznałam, że tak opowiedziana fabuła będzie bardziej intrygująca. Fikcja miesza się z rzeczywistością i kiedy po raz kolejny czytałam tekst, sama pogubiłam się w odróżnieniu prawdy od zmyślenia. Liczę na to, że czytelnicy tak właśnie spojrzą na tę opowieść, nie traktując jej jako wojennego dokumentu. Zapewniam, że wątek miłosny Elisabeth i Piotra, a także skomplikowany charakter bohatera są w głównej mierze wytworem mojej wyobraźni.

Główne bohaterki, Gizela i Gertruda, nie powinny być pretekstem do szukania pierwowzorów, bo ich nie ma, a jakakolwiek zbieżność z rzeczywistością jest niezamierzona i przypadkowa.

Dziękuję mojemu mężowi, Michałowi, za ogromne wsparcie podczas pisania książki. Jego cierpliwość w przekazywaniu mi komputerowych zawiłości była nieoceniona, a jego pamięć w odkurzaniu rodzinnych historii, o których nie miałam pojęcia, bezcenna.

Jerzemu pragnę podziękować za przywołanie zdarzeń, o których nie pamiętałam, a które były ważne w budowaniu fabuły.

Izie, Kasi i Marcinowi wdzięczna jestem za pomoc w konstruowaniu obcojęzycznych zwrotów.

Lucynie Marii Wyroślak, której choroba stanęła na poetyckiej drodze, dziękuję za wzruszenia zawarte w pięknych wierszach i możliwość podzielenia się nimi z Czytelnikami.

Zarządowi Banku Spółdzielczego w Ustce, a szczególnie prezes Irenie Klein, wdzięczna jestem za wsparcie finansowe i ogromną wyrozumiałość przejawiającą się w dostrzeganiu pasji ludzi dojrzałych, dla których każda forma pomocy w realizacji marzeń jest nieoceniona.

Wydawnictwu Literackiemu Białe Pióro dziękuję za fachowe porady i miłą współpracę. Agnieszko, Twoje zaangażowanie w promocję książek jest nieocenione. Dziękuję, że moje powieści są dostrzegane i trafiają do wielu czytelników nie tylko w Polsce, ale także poza granicami kraju.

Moje wyprawy do urokliwej miejscowości leżącej nieopodal Ustki stały się inspiracją do takiego skonstruowania fabuły, aby łzy starych sosen nabrały, w przypadku mojej powieści, niebagatelnego znaczenia. Dobrze, że istnieją jeszcze takie miejsca, które nieustannie przyciągają upajającą wonią lasu, inspirują, czarują i uwodzą swoim pięknem. Właśnie tam moja wyobraźnia nabierała tempa, a bohaterowie nie odstępowali mnie na krok, podpowiadając, jak powinnam poprowadzić ich losy.

A ja? Nadal pozwalam, aby w mojej głowie rodziły się myśli nieposkromione, którym przyświecają słowa Lucy Maud Montgomery – Bylibyśmy niejako martwi, gdybyśmy już nie mieli o czym marzyć .

Z serdecznymi pozdrowieniami wraz z życzeniami miłej lektury

Grażyna Kamyszek

ROZDZIAŁ I

Retrospekcja z chaosem w roli głównej

Bus, wypełniony do ostatniego miejsca, przeładowany był złymi emocjami zmęczonych pasażerów, wdychających zapach spoconych ciał. Aromat dezodorantów i ostra woń wody kolońskiej, wzbogacone intensywnym zapachem kabanosów, które znikały w zastraszającym tempie w zachłannych ustach korpulentnego współpasażera, wywoływały u kobiety siedzącej obok odruchy wymiotne, mimo że o odpowiedniej porze zażyła stosowną dawkę leku łagodzącego chorobę lokomocyjną. Siedziała z chusteczką w ręce, od czasu do czasu zatykając dyskretnie nos. Awaria klimatyzacji, już na dzień dobry, tuż po kilkudziesięciu przebytych kilometrach, i głupkowaty uśmieszek kierowcy, że to nie jego wina, bo podobno przed wyjazdem wszystko zostało sprawdzone, wyzwoliła u niektórych pasażerów potok niewybrednych uwag.

– Za co płacimy niemałe pieniądze, do cholery?! Zwróć pan każdemu po stówie, bo jak nie, to będziesz kupował nowe opony!

– Spokojnie! Z takimi pretensjami to nie do mnie, a do właściciela. Ja tu tylko pracuję! – próbował bronić się kierowca.

– Właśnie dlatego, że pan tu pracuje, to zasranym pana obowiązkiem jest skontrolowanie, czy auto jest sprawne do drogi. Żebyś się pan nie zdziwił jakąś niemiłą niespodzianką! – W głosie pasażera zabrzmiała groźba.

– W nagrodę za komfort jazdy! – uzupełnił ktoś.

– To nie pierwszy raz! Już kiedyś jechałem tym rzęchem i grał pan głupa, tak samo jak teraz! W cholerę z takim przewoźnikiem! – krzyknął odważnie siedzący na końcu busa mężczyzna.

– Na polu u bauera lepiej niż w tej puszce! – żalił się tęgi jegomość, siedzący najbliżej kierowcy. Jemu chyba najbardziej doskwierał upał. Widać było, jak pot zalewał mu oczy. Żeby chociaż za każdą kroplą spływającą na przemoczony podkoszulek kryło się kilka euraczków, toby mężczyznę nie ogarniała wściekłość. Pot rosił twarz bez wysiłku fizycznego, bez nadziei na zapłatę. Za takie ilości słonej cieczy bauer nagradzał szelestem banknotów i od czasu do czasu zimnym piwem.

– Panie, zamknij to okno, bo tak mnie przewieje, że szyją nie ruszę! – krzyczała jakaś zdenerwowana kobieta.

– Zatrzymaj się pan na stacji benzynowej. Zajrzę, może coś poradzę, jestem mechanikiem – zaproponował ktoś z tyłu.

– Jak będziemy tak ciągle stawać, to za trzy dni nie dojedziemy. Ja muszę być dzisiaj na miejscu – ktoś piskliwym głosem wyraził swoje obawy.

– Szlag by trafił takiego przewoźnika! To skandal tak okradać ludzi! Kuszą komfortem jazdy, a wypuszczają rzęchy na drogi i jeszcze kasują jak za zboże! – krzyczała pasażerka, po twarzy której spływały strużki potu.

Kobieta siedząca pośrodku busa przy oknie, obok korpulentnego jegomościa, konsumenta kabanosów, zachowywała się nad wyraz spokojnie. Sprawiała wrażenie, jakby została oddzielona od pasażerów i ich problemów grubą przezroczystą szybą. Wodziła obojętnym wzrokiem po niektórych wzburzonych twarzach, z dezaprobatą rejestrując emocje, szczególnie te przekazywane podniesionymi głosami do telefonów komórkowych. Ona tylko raz wyciągnęła telefon, aby powiedzieć

komuś, że właśnie rusza i odezwie się po dotarciu na miejsce. Nie rozumiała, jak można ciągle paplać bez sensu do słuchawki, informując o mało istotnych sprawach. Co jakiś czas rozlegały się relacje z przebiegu podróży, i to w taki sposób, aby wszyscy pasażerowie słyszeli o tym, co dzieje się za oknem i co w środku. W którymś momencie uwaga podróżnych skupiła się na czyimś gapiostwie, ponieważ ktoś piskliwym głosem alarmował o niewyłączonym żelazku i rozpoczęła się nerwowa akcja przywoływania osób, chyba z dziesięciu, które mogłyby to sprawdzić i uspokoić zdenerwowanego pasażera. Pikały sygnały SMS-ów, nie mówiąc o orkiestrze dźwięków płynących z różnych telefonów. Oprócz muzyki poważnej, rapu, rocka i disco polo od czasu do czasu zamiauczał kot, zaszczekał pies, zapiał kogut, a jakiś pasażer odbierał połączenie, gdy w jego telefonie zabrzmiał głos muezina wzywającego do modlitwy, co od razu spotkało się z karcącym wzrokiem niektórych pasażerów i ostrą krytyką starszej pani, sugerującej, że jest to bardzo niestosowne, aby narażać ludzi na takie dźwięki. Telefoniczne piekło rozpętało się w chwili, gdy pasażerowie zorientowali się o awarii klimatyzacji.

Kobieta, oaza spokoju, siedząca obok korpulentnego mężczyzny, przywykła do niespodzianek. Kilkakrotnie bowiem korzystała z usług tego przewoźnika i jeszcze się nie zdarzyło, aby podróż przebiegała bez technicznych wpadek. Za każdym razem coś szwankowało: a to któraś żarówka się przepaliła, a to ogrzewanie niezbyt sprawnie działało i trzeba było wyciągać z walizek grube swetry, innym razem podczas kontroli drogowej wykryto jakieś nieprawidłowości z tachografem. Wszystko to opóźniało podróż i powodowało uzasadnione zdenerwowanie pasażerów. A jeszcze bardziej rozjuszyłaby ich informacja, że za kierownicą siedział współwłaściciel firmy, nieprzyznający się do tego faktu. W obawie przed niekontrolowanymi reakcjami zdenerwowanych pasażerów wolał przemilczeć swoje koligacje rodzinne, grając rolę tak samo poszkodowanego jak przewożeni ludzie. Kobieta wiedziała o tym, ale nie wychylała się ze swoją wiedzą, nie widząc sensu dzielenia się informacją ze współpasażerami. Co by to dało? Nic! Wzmogłoby tylko kłótnie i pretensje, a tak ludzie trochę pokrzyczą i przywykną do niedogodności. Często tak bywa, że to, co razi w danym momencie, po niedługim czasie ulega przytępieniu, powodując uspokojenie i obojętność.

Kim była ta oaza spokoju?

To Gizela, niezbyt wysoka, szczupła sześćdziesięciolatka. Gdyby nie opuchnięte nogi próbujące wydostać się z uwięzi zasznurowanych adidasów, ważyłaby może sześćdziesiąt kilogramów, ale nadmiar wody zgromadzony w dolnych kończynach dawał wrażenie, że jest o wiele cięższa. Ona chyba jedyna pośród pasażerów nie pociła się tak mocno jak inni. Może nadmiar płynów usadowił się właśnie w kończynach dolnych. Ten stan rzeczy był spowodowany zapewne niezbyt dobrym krążeniem, a długie siedzenie w jednym miejscu bardzo sprzyjało opuchliźnie. Od czasu do czasu posiłkowała się lekami odwadniającymi, zleconymi przez lekarza, ale z wiadomych względów, nie odważyła się ich zażywać przed długą podróżą.

Miała miły wyraz twarzy, z którego, mimo widocznego zmęczenia, nie udało się odczytać grymasu niezadowolenia z warunków jazdy. Wizyta u fryzjera i kosmetyczki sprawiła, że jej siwe włosy uzyskały platynowy kolor z odcieniem delikatnego różu, a brwi i rzęsy nabrały wyrazistego koloru, podkreślającego głębię szarych oczu. Zawsze, kiedy przyjeżdżała na urlop do Polski, obowiązkowo odwiedzała zakład fryzjersko-kosmetyczny, przeliczając z satysfakcją, ile pieniędzy zaoszczędziła, omijając niemieckie przybytki piękności. Po dyskretnym makijażu pozostało jedynie wspomnienie. Ślady czerwonej szminki, podkreślającej niezbyt szerokie usta, dawno już zniknęły. Od czasu do czasu raczyła się wodą mineralną, przysłuchując się wymianie zdań współpasażerów. Jej obojętność, granicząca z lekkim otępieniem, spowodowana była podwójną dawką leku zapobiegającego chorobie lokomocyjnej. Z powodu tej przypadłości starała się ograniczać jazdę środkami komunikacyjnymi, ale zdarzały się sytuacje, szczególnie nasilone w ostatnim czasie, że musiała zaprzyjaźnić się z niedogodnościami podróży. Podczas jazdy pociągiem nie odczuwała tak dotkliwie skutków nagłego hamowania czy zmiany torowiska, ponieważ miała większą swobodę ruchu. Podróż samolotem była wykluczona z powodu nadwrażliwości ciśnieniowej, grożącej pęknięciem błony bębenkowej. Tylko raz miała okazję przekonać się o tym podczas krótkiego lotu z Gdańska do Warszawy. Przez dwa tygodnie nie słyszała na jedno ucho. Na szczęście choroba lokomocyjna nie dotyczyła jazdy jej ukochanym fiacikiem, którym jednak nie odważyłaby się wyjechać na drogi szybkiego ruchu. Była raczej marnym kierowcą, mogącym stanowić duże zagrożenie dla natężonego ruchu, szczególnie na autostradzie, gdzie kompletnie by sobie nie poradziła. Dość dobrze poruszała się po ulicach swojego miasta i najbliższej okolicy. W sytuacji, w jakiej się znajdowała od pewnego czasu, najwygodniejsza była podróż busem, podwożącym pasażerów nieomalże pod drzwi w miejscu zamieszkania. Przyzwyczaiła się do przewoźnika, i mimo niezbyt komfortowych warunków jazdy, nie szukała nikogo nowego. Nie miała zbyt wygórowanych wymagań. Cztery koła, dach nad głową i szczęśliwie dojechać do celu – takie było jej spojrzenie na podróżowanie.

Naszpikowana tabletkami reagowała na otoczenie z wyjątkową ospałością. Nawet odruchy wymiotne przysypiały od czasu do czasu razem z nią. Było jej wszystko jedno. Każą wysiąść, to wysiądzie, każą wsiąść, wsiądzie. Ważne, aby dojechać. Zadecydowano jednak, że zrobią dłuższą przerwę, by dać szansę umiejętnościom młodego mechanika. Umordowani upałem ludzie wytoczyli się z nagrzanego busa, ale na zewnątrz wcale nie było chłodniej. Mimo tego z lubością przemieszczali się w większej przestrzeni, sprawiającej wrażenie chłodu. Szukali cienia pod rozłożystymi koronami drzew otaczających stację benzynową.

Gizela przysiadła na betonowym murku i spokojnie czekała na naprawę klimatyzacji. Cierpliwość była jej cechą wrodzoną. Nie okazywała zdenerwowania. Była mistrzynią kamuflażu, mimo że jej wnętrze, rozedrgane do granic wytrzymałości, tylko pozornie sprawiało wrażenie anielskiego spokoju. Gdy inni pieklili się z byle powodu, demonstrując swój choleryczny charakter, ona potęgowała złość wszystkich nadpobudliwych, milczącym, długim i litościwym spojrzeniem. Nie rozumieli jej spokoju, traktując go jak najwyższy poziom lekceważenia, brak empatii, a wręcz pogardy dla uczuć innych, a prawda o niej była inna.

O tym, że nie była oazą spokoju, wiedziała tylko ona i morskie fale, świadkowie jej małej tajemnicy. Wybuchała co jakiś czas, by uwięzione emocje wyszły z zakamarków ciała, by mogły przepiłować kraty i skoczyć do gardła, aby tą drogą, jak wąską cieśniną, wypłynąć na szerokie wody aż po odległy horyzont.

Gdy Gizela czuła, że należy odkręcić zawór psychicznego bezpieczeństwa, zrywała się o świcie i biegła nad brzeg morza, by tam, krzykiem, dać upust nagromadzonym emocjom. Krzyczała jak oszalała aż do zachrypnięcia, do bólu w płucach. W czasie letniego sezonu, chcąc uniknąć przypadkowego spotkania z turystami, wsiadała do samochodu i podjeżdżała na bezludną plażę. Miała takie swoje tajemne miejsce leżące nieopodal jej miasteczka. Wiele osób znało tę urokliwą część wybrzeża. Gizela bolała nad tym, że coraz więcej ludzi tu dociera i odkrywa jej stare sosny, ukochany bukowy las zasypywany przez ruchome piaski, a także klifowe urwiska, z krawędzi których roztaczały się piękne widoki. Bolała nad każdym zabranym metrem wybrzeża, bowiem silne północne sztormy bezwzględnie kradły zwały piasku, powalały najtęższe drzewa, odsłaniając pokłady borowiny i ilastej ziemi, zmieniając każdego roku kształt i wielkość nadmorskich wydm.

Gizela często siadała na jednym z klifowych wzgórz okradanych przez sztormowe fale i tak jak niegdyś piraci wypatrywali z nadbrzeżnych wydm statków wchodzących i wychodzących z portu, tak ona wypatrywała na plaży miejsc odludnych, gdzie mogłaby oddać się rytuałowi krzyku. Upewniwszy się, że jest bezpieczna, znajdowała łagodne zejście i zsuwała się delikatnie po wilgotnym wydmowym piasku na kamienistą plażę. Było to zazwyczaj na wysokości wydm ukrytych za sosnowym lasem, gdzie wiele lat temu, w czasie wojny odbywały się ćwiczenia strzeleckie załóg niemieckich sztukasów. O śladach intensywności ćwiczeń świadczyły liczne pociski, odsłaniane przez nadmorski wiatr i zbierane przez miłośników militariów.

Miejsce to odkryła przypadkowo dzięki młodemu mężczyźnie, za którym zeszła z leśnej drogi, by przez wydmy dostać się nad brzeg morza. Zaintrygował ją dziwny przyrząd w jego rękach, wydający piskliwe dźwięki będące zaproszeniem, by pochylić się i małą łopatką delikatnie rozgrzebać miejsce wskazane przez urządzenie. Gizela później uzupełniła swoją wiedzę, zajrzawszy do internetu. Był to wykrywacz metalu. Mężczyzna szukał czegoś w wykopanym dołku, oglądał skrupulatnie znalezisko. Gdy uznał, że wydobyty przedmiot jest godny uwagi, chował go do torby, zasypywał dołek i szukał dalej. Nie miała odwagi, by podejść i porozmawiać o jego poszukiwaniach. Sama byłaby niezadowolona, gdyby ktoś nagle przyłapał ją na spektaklu jednego aktora, któremu nadwerężone psychiczne wewnętrzne ja wyznaczyło w scenariuszu rolę krzyczącej bohaterki.

Pamięta, jak pewnego razu, kiedy była pewna, że może bez obaw rozpocząć na plaży spektakl krzyku, niespodziewanie pojawiło się w oddali kilku jeźdźców na koniach, porozumiewających się między sobą w języku niemieckim. Bardzo się wtedy przestraszyła. Była mgła, więc nie dostrzegła ich wcześniej z klifowego wzgórza, lustrując, zdawałoby się, bardzo dokładnie teren. Przez moment miała wrażenie, że oto widzi kanclerza Otto von Bismarcka w towarzystwie kilku jeźdźców, miłośnika konnych spacerów brzegiem morza. Uwielbiał je, gdy spędzał wielotygodniowe wczasy nad morzem. Była świeżo po lekturze książki o żelaznym kanclerzu i siłą sugestii przeniosła się w odległe czasy. Często tak robiła, utożsamiając się z fikcyjnymi bohaterami, żyjąc ich życiem. Pochłaniała książki, odkąd nauczyła się czytać. Oddawała się lekturze z taką pasją, że myliła fikcję z rzeczywistością, zwracając się niekiedy w pracy do koleżanki imieniem bohaterki, pod wrażeniem której akurat się znalazła.

Podobnie rzecz się miała z albumami malarstwa. Miała ich w domu kilkanaście. Nie kupowała ich dla pięknych grzbietów czy okładek, ale dla cieszenia oczu kunsztem wielkich mistrzów, pochylając się z uwagą nad każdym miniaturowym obrazem. Najbardziej lubiła impresjonistów, o czym świadczył nieco podniszczony zbiór reprodukcji, do którego najczęściej zaglądała. Szczególnie u Claude’a Moneta szukała ciepłych barw i świetlnych refleksów, wywołujących w jej wyobraźni kolorowe wibracje. Kiedy przeglądała albumy, miała wrażenie, że odbywa wędrówkę po galeriach obrazów słynnych mistrzów. Marzyła, aby kiedyś udać się w podróż po największych muzeach świata, mając świadomość, że nigdy się nie spełnią, bo przecież była za biedna na takie fanaberie. Powstawały więcw jej głowie bezpłatne marzenia, a wyobraźnia podsuwała szeroką gamę możliwości ich realizacji w odległych, kosztownych miejscach.

Wtedy nad skrawkiem Bałtyku zwiedziona wyobrażeniem o orszaku kanclerza, poczuła się zażenowana, gdy fatamorgana znikła wraz z oparami porannej mgły. Gizela ujrzała kilku młodych ludzi na koniach, zdziwionych zapewne widokiem samotnej kobiety spacerującej brzegiem morza o wschodzie słońca. Pozdrowili ją po polsku i pożegnali przyjaznymi gestami. A więc znowu wyobraźnia zaprzyjaźniona z sugestią wzięła górę. Jak to możliwe, że słyszała w oddali język niemiecki? Traci słuch, a może rozum?

– Obym tylko nie zwariowała od tego rozmyślania – szeptała trwożliwie sama do siebie.

Upewniwszy się, że tylko mewy przekrzywiają zdziwione łebki na widok samotnej kobiety spacerującej po pustej plaży, zaczynała swój spektakl. Z jej gardła wydobywał się donośny krzyk, przedzierający się przez skargę spienionej morskiej wody. Krzyczała do utraty tchu, powiadamiała o swoich uczuciach z ekspresją godną najwyższego podziwu. Mewy „zastygały” w locie lub podrywały się w popłochu, szukając w oddali bezpiecznego schronienia, kutry na pobliskich łowiskach unosiły swe mokre dzioby, nasłuchując dziwnego dźwięku dochodzącego z odległej plaży. A to tylko Gizela krzykiem oznajmiała, że jest jej źle, że po długich miesiącach spędzonych bez ojca ciągle za nim tęskni. To nic, że odkryła go na nowo za sprawą Gertrudy poznanej w Niemczech. Ona obnażyła prawdziwe oblicze i intencje tego, który przez długie lata był wyrocznią, wzorem do naśladowania, w którego wsłuchiwała się ze szczególną atencją. Mimo, że dostrzegała zło, jakiego dokonał w jej życiu, daleka była od nienawiści. Jeśli miałaby użyć określenia adekwatnego do jej uczuć, byłby to żal, zawód i smutek, który drobnymi kroczkami coraz bardziej oddalał się z jej pogmatwanego życia, tak jak oddalała się potrzeba krzyku.

Ojciec… Odszedł sobie pewnej nocy. Odkryła to o świcie. Odszedł ot tak, bez pożegnania, z tym swoim ironicznym uśmieszkiem na twarzy. A przecież wiedział, że umrze. Celebrował odejście z należytą estymą, mówiąc o „tej godzinie”, która już wkrótce nadejdzie. W końcu nadeszła. Straszył ją każdego dnia, a opuścił mieszkanie cicho jak złodziej, zabierając to, co najcenniejsze w ostatnich minutach życia, nadzieję na swój lepszy byt, gdzieś tam… Wierzył, że powędruje świetlistą drogą nadziei, wierzył że jest ciąg dalszy, ku czemu wszyscy zmierzają. Widziała to w półotwartych zamglonych, spokojnych oczach, które musiała zamknąć. Dostrzegła to w nieco orlim nosie, wydłużonym nienaturalnie poświatą bladego poranka, w lekkim skrzywieniu warg, niebędących wyrazem bólu, lecz przywodzących na myśl nieznaczny uśmiech zadowolenia. Gdy patrzyła na zastygłą spokojną twarz ojca, towarzyszyło jej nieodparte wrażenie, że właśnie tak zamyka się księga starego życia, by otworzyć nowe, nieznane, pełne znaków zapytania, ale i nadziei. Czy ona też tak kiedyś odejdzie, zostawiając kogoś w niedopowiedzeniach rozbitych w żalu, bólu i bezradności skrzywdzonego dziecka? Pamięta jak przez mgłę, że tarmosiła go zawzięcie, usiłując ożywić zastygły uśmiech. Złorzeczyła na jego egoizm. Jak mógł ją zostawić samą, i bez pożegnania, to było nieludzkie?! Jak mógł zostawić swoje jedyne, ukochane dziecko?! Co z tego, że była dorosła? Mamił ją nierealnymi wizjami, wmawiając, że dożyje setki i dopiero wtedy zostanie doceniona jak stara sosna, której żywiczne łzy będą lekiem na niejedno cierpienie. Jak mógł karmić ją takimi bzdurami?! Sam był zaprzeczeniem starej sosny. Leżał jak kłoda, nie uronił ani jednej łzy, mimo że dożył sędziwego wieku. Był przecież taki dziarski! Mógł jeszcze żyć! Mógł prześcignąć niejedną starą sosnę!

Pamięta tamten poranek, gdy odkryła, że odszedł. Powinna przyjąć ten fakt z ulgą. Oto bowiem skończyła się udręka opiekowania się starym, schorowanym człowiekiem, znoszenia jego wymyślnych życzeń, nieuzasadnionych pretensji, obrażania się o niestosowną mimikę twarzy i nieprzemyślane gesty rąk odbierane jednoznacznie jako brak szacunku. Nie doznała uczucia ulgi, a jedynie wyrzuty sumienia, że nie zrobiła wszystkiego, aby zatrzymać go przy sobie jak najdłużej, żeby oddalić widmo samotnych dni i nocy bez oddechu i cichego pochrapywania dochodzącego z pokoju obok. Czuła się mała, nieporadna, opuszczona. Krzyczała wtedy histerycznie, budząc sąsiadów. Walili w drzwi, a ona ciągle krzyczała, a potem, w drugim akcie, przekręcając klucz w zamku, by wpuścić dobijających się do środka, wyła jak zranione zwierzę. Później był jeszcze trzeci akt, powtarzający się cyklicznie, cisza połączona z pozorną obojętnością, zbierającą emocje, których nadmiaru musiała pozbyć się w odpowiednim czasie, a on z zegarmistrzowską precyzją odnajdywał ją sam, wskazując, że to właśnie ta pora. Kazał udać się nad brzeg morza i tam, krzykiem, zrzucić ciężar emocji gromadzonych dniami, tygodniami… Minęły trzy lata od śmierci ojca, ale czas żałoby wydłużał się, podsycany wspomnieniami i tęsknotą. Wciąż o nim myślała i popłakiwała, jakby odszedł poprzedniego dnia. Niekiedy miała wrażenie, że wyszedł do sklepu i zasiedział się na ławce w pobliskim parku, aby odpocząć, położyć siatkę na kolanach i przejrzeć, czy czegoś nie zapomniał z listy zakupów.

Gizela nie mogła poradzić sobie ze stratą. Często rozmawiała z ojcem, prowadząc wyimaginowany dialog, zdawała mu relacje, co dzieje się na klatce schodowej, kto się wyprowadził, kim są nowi lokatorzy, komu urodziło się dziecko, kto kogo pobił, mówiła o tym, że znowu interweniowała policja u tych spod piątki, a tam są małe dzieci i chyba zabrała je opieka społeczna. Nieraz słyszała jego zdziwiony głos lub widziała zatrwożoną minę na wieść o niezwykłym wydarzeniu z życia sąsiadów. Wyobraźnia była wspaniałym sprzymierzeńcem jej rozmów.

Bywały dni milczące, gdy wracała z pracy i siadała w fotelu z podkulonymi nogami, obserwując sprzęty, gapiąc się w sufit lub licząc kolorowe kwiatki na wyblakłej tapecie, ale bywały też i takie, że stawiała na piedestale swoich uczuć poczucie krzywdy i niewyczerpane pokłady nadziei w krzyku. On był sprzymierzeńcem jej emocji. Wsiadała wtedy do fiacika i jeśli pogoda na to pozwalała, podjeżdżała do swojego ukochanego tajnego miejsca nad morzem, by tam poddać się działaniu natury, nasycić się szeptem sosen, posłuchać skarg bukowego lasu, coraz bardziej kurczącego się po niszczycielskich sztormach, i znaleźć ustronne miejsce, by bez ciekawskich oczu i uszu opowiedzieć morzu o krzyczącej niesprawiedliwości.

Zrozumiała, jak zbawienny jest krzyk. Spektakl krzyku dawał ukojenie na długi czas, aż do następnego solowego występu. Wracała do domu wyciszona, stąpając pewnie po mokrym piasku. Intuicyjnie wyczuwała, kiedy należy wykrzyczeć tłumioną bezsilność, beznadzieję dnia codziennego, ból istnienia i towarzyszącą tym uczuciom wściekłość, którą mogła ujawnić wyłącznie naturze, mającej cierpliwość i zrozumienie potrzeby pozbycia się nadmiaru emocji buzujących w jej ciele. Gdy stała nad brzegiem spienionego skrawka Bałtyku, taka mała, a zarazem wielka w swojej bezradności, wydawało jej się, że nie tylko ona skarży się na swój los. Fale odwzajemniały jej nastrój, współistniały razem z nią, a mokry piasek u stóp, nabrzmiały od słonych morskich łez, stanowił dowód na logikę jej myślenia. Krzyczała ona i krzyczało morze. Płakała ona i płakało morze. Pasowali do siebie jakby ulepieni z tych samych uczuć, współistnieli i współgrali wsłuchani w swoją obecność. Czuła na twarzy słony posmak rozpylonej wody zmieszanej z kropelkami wydobywającymi się mimowolnie z oczu. Nie chciała płakać, chciała tylko krzyczeć. To morze zostawiało na twarzy słone kropelki, usprawiedliwiała się sama przed sobą. Widowisko z krzykiem w roli głównej musiało mieć zakończenie. Szacunek wymagał, aby wierni odbiorcy przedstawienia nie pozostawali w teatralnym niedosycie, dlatego Gizela dziękowała sosnom, morzu i plaży słowami poetki, której wiersze zajmowały honorowe miejsce na półce z książkami. Jej szept zlewał się z cichym pomrukiem spienionej wody, wzruszonej spokojem kobiety idącej brzegiem.

Wiatr smaga powiewem,

wplata się we włosy,

studzi gorączkę głowy.

Piasek plaży otwiera ramiona,

chrzęści pod stopami tęsknotą.

Odchodzisz i wracasz

na brzeg zamyślenia.

Na krawędzi piasku i wody –

samotność zielenieje

kolorem nadziei

i mniej boli.

Morze – jak wierny pies-przyjaciel,

liże czubki twoich butów.

Zaskakująca czułość.

Bądź dobrej myśli…1*

Miała sobie za złe, że nadal krzyczy, bo przecież nie było już ważnych powodów, aby w taki sposób wyrzucać z siebie emocje. Minęło sporo czasu od odejścia ojca, z którym wieloletnie więzy zblakły na tyle, by spojrzeć na życie z innej perspektywy. Znalazła nowe zajęcie, przyjaznych ludzi, osiągnęła małą stabilizację, po co więc ten krzyk? Wewnętrznie usprawiedliwiała się, że to z przyzwyczajenia, tak na zapas, na wszelki wypadek, gdyby w swoim nowym miejscu pracy nie miała możliwości wykrzyczenia tego, co trapiło ją od wnętrza. Na dalekiej ziemi niemieckiej nie było bezludnej plaży, fal Bałtyku muskających jej stopy, bryzy przynoszącej zza odległego horyzontu zapach morskiego życia. Tam nie było odpowiedniej scenerii dla specyficznego monodramu. Tam była Gertruda, przed którą nie do końca się otworzyła. Ona by tego nie zrozumiała. Prawdopodobnie wyśmiałaby ją albo popatrzyła z dezaprobatą, pukając się w czoło, i odesłałaby ją do psychiatry. Wolała na razie nie ujawniać się ze swoją słabością. Gdy stawała nad brzegiem morza i krzykiem dzieliła się swoimi emocjami z przyrodą, wydawało jej się, że słyszy plotkarskie głosy oceniające jej zachowanie:

– Wtula się w szum morza jak w ramiona matki, jest spokojna, wyciszona, a i tak krzyczy – plotkowały drobiny piasku, świadkowie osypujący się z pokiereszowanych sztormami wydm.

– A może to krzyk szczęścia – radowały się mewy swoim ptasim jazgotem. – Ona na pewno jest szczęśliwa! Najlepiej widać to z góry. Odnalazła szczęście i krzyczy z radości.

– Zauważcie, jej krzyk ma inne brzmienie – dopowiadały stuletnie sosny nad klifowym urwiskiem, mrużąc przyjaźnie oczy ociekające żywicznymi łzami.

– Nieprawda, znamy ją zbyt dobrze, to nie jest krzyk szczęścia. Ona nadal tkwi w dawnym świecie. Nie zmieniła się – spierały się przybrzeżne fale.

Gdyby Gizela spróbowała poznać tajniki swojego dziwnego zachowania, pojęłaby, że to, co robi, nie jest niczym wstydliwym ani też psychicznym odchyleniem od normy, ale naturalną potrzebą ratunku niektórych ludzi uwikłanych w neurotyczne zachowania.

Trauma wyrzucona przez krzyk, mająca swoje podłoże w dzieciństwie, zepchnięta do nieświadomości, staje się świetną pożywką dla nerwicy. Pierwotny krzyk, jak twierdzi wielu naukowców, jest sposobem na pozbycie się nadmiernego obciążenia tkwiącego latami w psychice człowieka. Gizela nie musiała zasięgać opinii znawców. Jej intuicja wiedziała, kiedy należy zwerbalizować swój ból. Zawierzyła swojej intuicji bezkrytycznie, odnajdując spokój, który miał coraz dłuższe antrakty między poszczególnymi aktami jej życia.

Teraz Gizela siedziała na betonowym murku przylegającym do stacji benzynowej, by ze stoickim spokojem czekać na hasło do dalszej podróży. Obok, z zapalonymi papierosami, przysiadły współpasażerki, umordowane duchotą w busie i zbulwersowane skandalicznymi warunkami jazdy. Jedna z nich skierowała zadymione pytanie w kierunku Gizeli:

– Jak pani myślisz, pojedziemy jak ludzie czy podusimy się jak śledzie? Poradzi sobie chłopak z klimą?

– Nie wiem – odpowiedziała krótko Gizela, odwracając głowę w ucieczce przed następną porcją dymu.

– A pani dokąd? Daleko? – Współpasażerka zadymiła.

– Daleko – głos Gizeli zabrzmiał ponad głową kobiety. – Przepraszam, ale muszę skorzystać z toalety.

– Aleś pani gadatliwa! Jak mało kto! – Gizela usłyszała słowa uznania pod swoim adresem, a potem z oddali dorzucone jeszcze: – Mrukliwy odludek, dziwadło jakieś, niewiasta z innego ciasta.

Inna na jej miejscu zrewanżowałaby się jakąś zgrabną ripostą, ale nie Gizela. Co najwyżej mogła odezwać się do swojego wnętrza, w nim znajdując bezpiecznego sprzymierzeńca: „Uważaj, żebyś się nie zaczadziła, babo głupia”. Głośno na pewno by tego nie powiedziała, chociaż szkoła życia, jaką przeszła w ostatnim czasie, mogłaby ją zobligować do ciętej odpowiedzi.

Klimatyzacja, niestety, pozostała poza zasięgiem umiejętności młodego mechanika i pasażerowie z niezbyt szczęśliwymi minami zajęli swoje miejsca. Mężczyzna siedzący obok Gizeli skończył na szczęście kabanosową ucztę i milczał, wpatrując się w umykające obrazy za oknem busa. Wcześniej próbował nawiązać konwersację, ale Gizela nie była skora do rozmowy. Źle się czuła i w milczeniu przysłuchiwała się słowom współpasażera, opowiadającego o córce, do której wybrał się w odwiedziny. Gizela nie prowokowała go do rozmowy, więc oboje tkwili teraz w milczeniu.

Cisza przyniosła rozmyślania. Retrospekcja – przyjaciółka najlepsza, najuczciwsza, najwierniejsza, wiodła prym we wspomnieniach. Myśli Gizeli sprawiały wrażenie bezładnego, mrocznego chaosu, z którego próbowały wydostawać się nikłe świetlane promyczki. Tak jak mdła była jej codzienna egzystencja, tak burzliwe było jej życie wewnętrzne, gdzie trwała nieustanna walka, podsycana wspomnieniami:

„Rozmyślania to jej drugie życie – zauważało z dezaprobatą jej wewnętrzne ja. – Jej sposób myślenia, pokrętny charakter, nieustanny powrót do chorej przeszłości odbiera szansę do spróbowania czegoś nowego. Z uporem pielęgnuje złe wspomnienia, jest za słaba, aby cokolwiek zmienić, jest uwiązana na łańcuchu wspomnień, jak pies, któremu wyznaczono trzy metry wolności przy budzie. Chciałby poznać przestrzeń wokół, ale nie szarpie zbyt mocno więzów, a nuż okażą się słabe i trzeba będzie decydować samemu o swoim bycie.

Nieprawda! Bardzo się zmieniła. To już nie ta sama osoba. Jest coraz bardziej pewna siebie. Częściej się uśmiecha. Zaczęła lgnąć do ludzi. W końcu uwierzyła w koleżeństwo i przyjaźń, a nawet na horyzoncie pojawiła się miłość.

Nonsens! W jej życiu nie ma miejsca na takie uczucia. Ona wcale się nie zmieniła, to tylko pozory, a w rzeczywistości szczelnie zamknęła swoje życie we wspomnieniach, nadal ją pożerają i nie pozwalają normalnie żyć.

Bzdura! Ma świadomość odrębności, a raczej inności, która raziła w oczy otoczenie. Powoli zmienia się, dojrzewa, adaptuje się i obłaskawia rzeczywistość” – plotkowało jej wewnętrzne ja, rozedrgane wątpliwościami o przyszłość. Burzyło wewnętrzny spokój.

Gizela lubiła zapadanie się w swoje myśli. Zamykając oczy przed światem, z lubością wracała do przeszłości, czerpiąc z niej siły do teraźniejszości. To było jak narkotyk, którego potrzebowała, by egzystować. Miała świadomość chorego, destrukcyjnego myślenia trwającego latami, ale było to silniejsze od niej. Ktoś mógłby zapytać, jak długo można rozpamiętywać i z niezwykłą celebrą napawać się niezbyt dobrą przeszłością, pokochać ją, jak kogoś bliskiego i oddawać się jej dzień po dniu, miesiąc po miesiącu. Jak długo można czerpać ze źródła złych wspomnień i biczować się dla lepszego samopoczucia? Chyba tylko Gizela znała odpowiedź. Z nikim o tym nie rozmawiała. Nie miała odwagi opowiedzieć o swojej wewnętrznej walce, Gertrudzie, stojącej od pewnego czasu u jej boku niczym zaufany żołnierz, powiernik, przed którym nie do końca była szczera. Kamuflowała prawdę uśmiechem lub niewinną miną. Gdyby spróbowała nieopatrznie wspomnieć o swoim wewnętrznym rozdarciu, Gertruda zapewne zrobiłaby jej takie pranie mózgu, jak nigdy dotąd.

Bezkarnie, bez żadnych konsekwencji mogła polemizować w wyimaginowanym dialogu z nieżyjącym ojcem, patrzącym na nią ponurym wzrokiem z fotografii wiszącej nad komodą. Nie robiła tego z poczucia bezsilności. Świadomie, z bagażem świeżej wiedzy o samej sobie, zadawała ojcu wiele pytań o przeszłość, jakby chciała rozliczyć go z niespełna sześćdziesięciu lat życia pod wspólnym dachem. A może powoli żegnała się z dawnym, szarym życiem, narzuconym przez wszystkowiedzącego ojca? Może był to sposób, aby drobnymi kroczkami witać codzienność, oferującą inne problemy, nowych ludzi, nowe doznania?

Jutro rozpocznie się kolejny dzień pracy po urlopie – najgorszym wolnym czasie, jaki przeżyła podczas swojego sześćdziesięcioletniego życia i który osobiście skróciła. Nie potrafiła odpoczywać, nie lubiła wolnych dni. Burzyły jej rytm niezagospodarowanymi godzinami, przesiedzianymi bezczynnie przed telewizorem lub przed portretem ojca. Nawet nie miała ochoty na czytanie, które uwielbiała, odnajdując w fikcyjnych bohaterach strzępy swojego życia. Chciała jak najszybciej wracać do znajomych serwisów kawowo-obiadowych, kufli wypełnionych złocistym płynem i pary buchającej z nagrzanej zmywarki, nawet muszli klozetowych i pisuarów czekających na codzienne szorowanie, by smród piwnego moczu nie wydostawał się na inne pomieszczenia pubu.

To był jej świat, odkąd straciła pracę w Polsce. Usilnie poszukiwała nowego zajęcia, ale szybko przekonała się, że nie jest kwiatem, lecz zaschniętą łodygą, której nie pomoże żaden wytrawny ogrodnik. Gdyby nie pomocna dłoń Marii, koleżanki z dawnego, nieistniejącego już zakładu pracy, chyba targnęłaby się na życie. Znajomi przypominali sobie o Gizeli w trudnych dla siebie sytuacjach. Tak było z Marią mieszkającą w klatce obok. Któregoś dnia przybiegła do niej zdesperowana i błagalnym głosem prosiła o pomoc w imieniu swojej córki, Katarzyny, aby zastąpiła ją w jakiejś niemieckiej knajpce na południu Niemiec.

Koleżanka? Jak pięknie brzmi to słowo dla niektórych. Ileż ma w sobie miękkości ten czterosylabowy wyraz. Jeśli dla niektórych, to znaczy, że nie dla Gizeli. Ona miała znajomych, i to takich, których akceptował ojciec, a że najczęściej wyrażał się o nich niepochlebnie, znając ich wyłącznie z opowiadań córki, wierzyła mu bezkrytycznie, pozostając w płytkich relacjach niewykraczających poza grzecznościowe „dzień dobry” i krótkie uwagi o pogodzie. Koleżeństwo dające poczucie bezpieczeństwa i akceptacji nie istniało w życiu Gizeli. Jeśli by się zdarzyło, wymagało wzajemnej dbałości i poświęcenia, a tego Gizela nie mogła zaoferować przytłoczona opinią ojca, że każda koleżanka to dziwka. Wolała więc boleśnie odczuwać osamotnienie, niż ryzykować, wdając się w niepewne więzy koleżeńskie.

Od wczesnoszkolnego dzieciństwa, gdy po śmierci mamy została z ojcem, dom nie rozbrzmiewał gwarem dziecięcych głosów. Za życia mamy bywały w mieszkaniu koleżanki, ale potem nastała cisza. Ojciec, pogrążony w żałobie, nie życzył sobie hałasów. W domowym zaciszu lub w cieniu cmentarnych drzew, na ławeczce przy grobie, rozmawiał godzinami ze swoją zmarłą żoną.

A Gizela? Dziewczynka, znudzona dziecięcym, niecierpliwym czekaniem na koniec ojcowskich medytacji, oddalała się od grobu mamy, by w innej części cmentarza podziwiać maskotki na dziecięcych mogiłkach. Jej uwagę przykuwały białe figurki aniołków, miśki, lalki, samochodziki… Chętnie by się nimi pobawiła, ale czuła, że to nie jej własność, więc nie wypada. W domu miała dwie lalki, zepsuty wózek i kilka brudnych maskotek.

Tu, na cmentarzu, było radośniej niż w domu, szczególnie latem, dlatego chętnie przychodziła z ojcem, aby po obowiązkowej modlitwie oddalić się do cichego, nieruchomego dziecięcego świata, by móc, bez krytycznych uwag, dotykać maskotek i przestawiać je według własnego uznania. Wsłuchiwać się w trzepotanie kolorowych wiatraczków, wyobrażając sobie, że to małe aniołki szumią białymi skrzydełkami, zapraszając do zabawy.

Któregoś dnia została przyłapana na tej czynności. Zawstydzona chciała jak najszybciej oddalić się z miejsca przestępstwa, ale nieznajoma kobieta przytrzymała jej rękę i miłym głosem zaprosiła, aby usiadła z nią na małej ławeczce. Gizela niepewnie skorzystała z zaproszenia. Smutna pani pytała ją o rodziców, rodzeństwo, miejsce zamieszkania, szkołę, a ona odpowiadała grzecznie, patrząc łakomym wzrokiem w stronę kolorowych maskotek na dziecięcych grobach. Na pytanie, dlaczego bawi się na cmentarzu, a nie z koleżankami na podwórku, Gizela spuściła głowę i wstydliwie wyznała, że nie ma koleżanek, bo tatuś ich nie lubi i nie pozwala przychodzić im do domu. Kobieta zapewne chciała dowiedzieć się czegoś więcej o życiu małej Gizeli, ale właśnie tatuś pojawił się nagle na szerokiej alei i karcącym wzrokiem kazał jej wracać. Później Gizela nie odwiedzała grobu z największą ilością maskotek, chciała uniknąć spotkania ze smutną panią, by nie odpowiadać na pytania, które, w odczuciu dziewczynki, burzyły jej codzienne życie przy boku ojca. Może ta pani chciała się z nią zakolegować, ale przecież mogła okazać się dziwką. Dziewczynka tak naprawdę nie rozumiała znaczenia tego słowa. Była przekonana, że oznacza ono niebezpiecznego dziwaka, z którym nie warto zadzierzgnąć bliższych więzów. Dość późno odkryła jego prawdziwe znaczenie, wzbogacone o liczne synonimy. Pamięta, jak bardzo było jej przykro, miała żal do ojca, że wszystkie znajome określał jednym mianem. To było niesprawiedliwe.

W późniejszych latach nie potrafiła zakolegować się z nikim, nie mówiąc o przyjaźni. W jej słowniku nie istniał taki wyraz. Przeszła przez życie samotna, u boku coraz bardziej wymagającego ojca. Nie dostrzegała piekła, jakie jej zgotował swoją roszczeniową starością. Uznała za swój obowiązek, by pokornie znosić jego fanaberie, przywyknąć do trybu rozkazującego i cichym głosem, kryjąc emocje, zdobyć się na nikłe:

– Już dobrze, tatku, nie denerwuj się.

Pamięta momenty, w których odczuwała potrzebę krzyku. Wychodziła wtedy na balkon, indagowana ostrym głosem ojca o powód otwarcia drzwi, w milczeniu wtłaczała krzyk do środka, wyobrażając sobie, że jej głos dociera do odległych okien blokowiska, odbija się o szare ściany i echem wraca do niej rozciągnięty, wyciszony, kojący. Tylko serce buntowało się przeciwko pozornemu spokojowi. Biło nienaturalnym rytmem, wypowiadając wojnę narzuconym rygorom. Tylko serce, wrażliwe, czułe, rozumiejące, buntownicze, ale niemogące zbyt wiele dla niej zrobić… Niekiedy uświadamiała sobie ze zgrozą, jak wielką udręką jest życie. Ojciec nakazywał, aby cieszyła się każdą szczęśliwą chwilą daną od Boga, a ona zastanawiała się, co oznacza szczęście.

Czy szczęście to samotność wśród ludzi? Czy szczęście to tłumiony krzyk? A może szczęściem jest brak akceptacji i miłości? A może szczęście to udręka, tak jak jej nieciekawe życie? Przygniatały ją takie myśli, odzierały z nikłej pewności siebie.

Płochliwość w gestach i słowach czyniła z niej dzikuskę, umykającą jak szara myszka do bezpiecznej norki. Gdy ktoś znajomy zatrzymał się na chwilę, by zapytać o zdrowie, a raczej opowiedzieć o swoich przypadłościach, Gizela wymawiała się brakiem czasu i ze strachem, owładnięta dziwną bojaźnią, szybko oddalała się od rozmówcy. Wśród dorosłych miała opinię dziwaczki, a wśród młodych mieszkańców bloku przylgnęło do niej miano starej panny. Wiedziała o tym i nie zamierzała zmieniać swojego wizerunku, szczerze wierząc, że taka to już jej karma.

A lata nauki szkolnej? Mała Gizela, a później duża, nigdy nie wyzwoliła się spod karcącego oka ojca. W liceum nie uczestniczyła aktywnie w życiu klasowym, nie należała do żadnej paczki. Dla wielu była powietrzem, przez które można było bezkarnie przeniknąć, a gdy dostrzegano jej materialną postać, można było dotknąć, opluć, uderzyć bez obaw, że odda, zwyzywa, odepchnie.

Nieraz marzyła o schowaniu się w ogromnej przezroczystej kuli zamykanej od wewnątrz, by mogła sama, bez lęku decydować, kiedy przekręcić klucz, aby wpuścić kogoś do swego świata. Jakże piękne były to marzenia, ileż miała satysfakcji, widząc oczami wyobraźni ręce usiłujące sforsować drzwi do jej królestwa, twarze proszące o chwilę rozmowy.

Marzenia, małe i nieco odważniejsze, zakrzyczane przez wyrzuty sumienia, zostawały spychane na samo dno. Nie było w nich miejsca na rojenia o łamaniu niepisanych domowych reguł.

Nie potrafiła bez lęku podjąć samodzielnej decyzji, by wziąć życie w swoje ręce i twardo stąpać po ziemi ku wyznaczonym celom. Obserwowała życie szkolnych koleżanek, podziwiała ich pewność siebie, ale nie brała z nich przykładu. Kiedyś przyprowadziła do domu jedną z nich, by wyjąć ze schowka pieniądze i pożyczyć jej niewielką kwotę. Dlaczego to zrobiła? Skąd nagle taki akt odwagi w podjęciu samodzielnej decyzji? Może chciała kupić odrobinkę akceptacji? Jakież piekło zagościło w domu, gdy pieniądze nigdy nie wróciły na swoje miejsce. Argumenty, że wszystkie koleżanki to dziwki i że nigdy nie należy podejmować samodzielnych decyzji bez konsultacji z kimś doświadczonym, zabrzmiały przekonująco.

Nawet wtedy, gdy po maturze zrobiła kurs księgowości pozwalający jej na wyjście do ludzi i zagarnięcie większej życiowej przestrzeni, nie potrafiła odpowiednio jej zagospodarować. Nadal żyła w wielkim cieniu wszystkowiedzącego ojca.

Czy w życiu Gizeli byli jacyś mężczyźni? Był jeden. Stał się bohaterem nie chwili zapomnienia, ale desperacji, by zniknąć z jej życia równie szybko, jak się pojawił. Do tej pory tkwił jak wyrzut sumienia i przyoblekał twarz Gizeli delikatnym rumieńcem i wstydem wychylającym się spod spuszczonych powiek. Posiadł ją, o zgrozo, na starym, skrzypiącym łóżku ojca. Nie zdążyła zaciągnąć go do swojego pokoju. Widziała takie sceny na filmach, gdy kochankowie owładnięci namiętnością nie mieli czasu na wybór dogodnego miejsca. Liczyło się tu i teraz. Nie opierała się. Chciała tego tak samo mocno jak on, ale tylko dlatego, że miała prawie czterdzieści lat i ciągle była dziewicą.

To był znajomy z pracy. Prawie go nie znała. Nie pamięta dokładnie, jak miał na imię, Aleksander czy Marek, a może Robert? Od pewnego czasu nazbyt często przychodził do jej biurowego pokoju z fakturami i zagadywał, najpierw o pogodzie, o zapachu świeżo zaparzonej kawy, którą chętnie by wypił razem z nią, o jej interesujących oczach, skrywających jakąś tajemnicę, o alabastrowych rękach trzymających długopis. Bajerant osaczał ją jak drapieżne zwierzę. Mimo marnej wiedzy o mężczyznach Gizela domyślała się, ku czemu zmierzają jego śmieszne komplementy. Wiele podobnych sytuacji znała z filmów i książek. Znosiła jego umizgi z pokorą, uśmiechając się z udawaną sympatią, bo tak jak on, ona także miała swój cel. Zwierzak miał ją rozdziewiczyć. Planowała to już od pewnego czasu, ale nie miała w swoim otoczeniu nikogo, kto mógłby tego dokonać w cywilizowany sposób. Brzydziła się swoim niecnym planem, ale usprawiedliwieniem była okazja mogąca się już nigdy nie zdarzyć. To był jedyny mężczyzna, któremu, jak jej się wydawało, wpadła w oko. Nie miała pojęcia, że stawką jego gry był wysoki zakład z kolegami z działu, na dodatek określony konkretną datą ogłoszenia zwycięstwa. Ona z kolei musiała wykorzystać nieobecność ojca, wracającego lada dzień z sanatorium.

Czas naglił. Gdy on zaproponował jej randkę w hotelu, ona zaproponowała swoje mieszkanie. Nie chciała pamiętać, co czuła w tamtym momencie. Jedyne słowo bębniące w jej głowie jak dzwon na trwogę to była dziwka, dziwka, dziwka! Umówiła się z nim na wieczór. Widziała z okna, jak skrada się niczym kocur, czujny, przyczajony, niepewny. W ciemnym ubraniu zlany z wieczornym mrokiem przemykał chyłkiem przez osiedlowy skwer. Zauważyła z niepokojem sylwetkę innego mężczyzny podążającego w tym samym kierunku co jej kochanek. Może to sąsiad? Taki wstyd! Dzwony w głowie Gizeli rozhulały się na dobre. Ze zdwojoną siłą dźwięczały synonimami: dziwka, kurwa, prostytutka, bladź! Nie mogła tego znieść. Pamięta, że ostry dzwonek u drzwi zagłuszył nieco orkiestrę w jej głowie. Był moment, że miała ochotę nie wpuścić Aleksandra, Marka, a może Roberta, ale wtedy misterny plan spaliłby na panewce. Stała zdrętwiała przy drzwiach, wzbudzając niepokój mężczyzny. A on, po drugiej stronie, cicho rzucał ze złości kurwami, licząc ewentualne straty, tym bardziej że na półpiętrze, w niemym oczekiwaniu, stał kolega z biura, świadek, czekający w napięciu na rozwój wypadków.

Energiczne pukanie wyrwało Gizelę z odrętwienia i przekręciła klucz w zamku. Dziwna to była randka. Ani jedno, ani drugie nie wypowiedziało słowa powitania. Już w przedpokoju zaczęli się rozbierać. Miotali się po pomieszczeniach w poszukiwaniu dogodnego miejsca i wtedy on zdecydowanym ruchem popchnął Gizelę na łóżko ojca. Zdążyła przez sekundę dostrzec napięty członek Aleksandra, Marka czy Roberta. Poczuła rozdzierający ból, jakby trzy członki w jednym wbijały się w jej ciało. On jęczał z namiętności, a ona z piekielnego bólu. Odwróciła twarz, zacisnęła usta, mocno zamknęła oczy i postanowiła wytrwać do końca. Musi osiągnąć cel! Teraz w głowie słyszała jedno słowo: cel! Nie pamięta, jak długo trwało osiąganie celu, ale w pewnym momencie poczuła ulgę. On zapytał o łazienkę. Wskazała ręką drzwi naprzeciwko. Ona leżała z podkurczonymi nogami, czując rybi zapach. Nie znosiła ryb, nie jadała ich od dzieciństwa. Mdliło ją na sam ich widok. Nie potrafiła tego racjonalnie wytłumaczyć. Może związane to było z przetwórnią ryb, z której niekiedy snuł się przez miasto trupi smród rozkładanych resztek. Urodziła się nad morzem, więc powinna przywyknąć do rybiego zapachu zmieszanego z morską bryzą, ale mimo upływu lat pozostawała wierna niechęci do darów morza. Aleksander, Marek lub Robert ubierał się pośpiesznie, nie zwracając uwagi na Gizelę, a ona usiadła na łóżku ojca, opuściła na podłogę bose stopy i czuła drżenie całego ciała. To, co było między jej nogami, wsiąkało w skłębioną jasną narzutę przykrywającą posłanie. Gdzieś z głębi mieszkania usłyszała donośny głos:

– To na razie, chyba fajnie było, upaprałem się cały. Szkoda, że nie powiedziałaś…

Gizela nie usłyszała, co takiego zataiła, bo trzask zamykanych drzwi zagłuszył ostatnie słowa wychodzącego mężczyzny. Po długiej chwili podniosła się i poszła do łazienki. Nie pamięta, co dokładnie kotłowało się w jej głowie, ale pamięta nieprzyjemne pieczenie podczas mycia i ból krocza, jakby ktoś rozerwał ją na pół. Gdy wróciła do pokoju ojca, ściągnęła kapę z łóżka, powąchała ślady defloracji zabarwione krwią i zwymiotowała. Wrzuciła nakrycie do pralki i uruchomiła ją. Weekend pozwolił na złagodzenie fizycznych i psychicznych skutków randki. Długo przeglądała się w lustrze, doszukując się radykalnych zmian w wyglądzie, ale niczego ani radosnego, ani niepokojącego nie zauważyła. Głupio jej było, że tak perfidnie wykorzystała znajomego z pracy. A on nawet do niej nie zajrzał, ani w poniedziałek po weekendzie, ani w żaden inny dzień. Nie miała mu tego za złe, obarczając winą wyłącznie siebie. Na pewno rozszyfrował jej niecny plan i nie chciał jej znać. Kiedyś spotkała go na korytarzu biurowca, przemknął obok niej jak cień z krótkim „dzień dobry”, a ona nawet nie zdążyła mu odpowiedzieć grzecznościowo tym samym, tylko znowu poczuła ten dziwny zapach, przyprawiający o odruchy wymiotne.

Tymczasem Aleksander, Marek lub Robert po opuszczeniu mieszkania Gizeli świętował z kolegami w knajpie swoje zwycięstwo, spożywając na ich koszt spore ilości wódki, przyprawianej pikantnymi szczegółami o rozdziewiczaniu najstarszej panny w biurowcu. O tym Gizela nie dowiedziała się nigdy, przekonana o swojej perfidii i czystych intencjach znajomego z pracy.

Zrobiła to, aby przy kolejnym badaniu ginekologicznym nie wstydzić się przed lekarzem swojej błony. Grzybica pojawiająca się na intymnych częściach jej ciała była wynikiem nadmiernego zażywania antybiotyków, aplikowanych zapobiegawczo na grypowe przypadłości. Nie chciała przeżyć kolejnego upokorzenia podczas wizyty i uszczypliwych uwag lekarza, utyskującego na kłopot z przeprowadzeniem rzetelnego badania. Gdy podczas kolejnej wizyty lekarz pochylił się nad jej rozwartymi nogami, a ona cichutko szepnęła, że można już normalnie badać, mruknął cicho pod nosem:

– Nie będę pytał o szczegóły, ale dobrze, że to się wreszcie stało.

Gizela była zawiedziona jego oszczędnym komentarzem. Defloracja mogła być przecież efektem gwałtu… a on nawet nie zapytał, nie zainteresował się, w jaki sposób nastąpiła tak istotna zmiana. Konował – pomyślała z dezaprobatą. Najpierw czynił uszczypliwe uwagi, a teraz zobojętniał. Uznała to za duży nietakt z jego strony i w przyszłości postanowiła zmienić ginekologa. Pamięta, z jakim napięciem i niepokojem oczekiwała kolejnego miesiączkowego krwawienia, bo przecież wszystko mogło się zdarzyć. Po latach uświadomiła sobie swoje błędne myślenie. Żałowała, że w jej życiu nie pojawiła się mała istotka, która teraz miałaby 20 lat i wypełniła pustkę po śmierci ojca. Gdy patrzyła na łóżko w kącie pokoju, żałowała, że nie poczęło się na nim nowe życie, a jedynie urodziły się ciche, tłumione pojękiwania wdzierające się w skrzypiące sprężyny. Nieraz jeszcze dźwięki towarzyszące miłosnym uniesieniom odżywały w głowie przyprószonej siwizną, wzbudzając poczucie wstydu. Może gdyby wyrzuciła łóżko ojca, nie pojawiałoby się skrępowanie na twarzy Gizeli, ale przecież wyzionął na nim ducha, więc nie wypadało. Wiedziała, że kiedyś na dobre pożegna świadka przeszłości, ale odkładała to na bliżej nieokreśloną przyszłość. Na razie nie miała odwagi na tak radykalną zmianę wystroju wnętrza.

Ojciec nigdy nie dowiedział się, jakie niecne rzeczy miały miejsce na jego materacu. Wiedzieli obcy mężczyźni, których mijała na korytarzu biura, a których dziwne półuśmiechy brała za chęć nawiązania romansu. O nie! Cel został osiągnięty, inicjacja seksualna została zaliczona, więc nie było potrzeby wchodzenia w niepotrzebne relacje. A poza tym Gizela nie mogła zrozumieć, co takiego pięknego, wzniosłego, radosnego, a przede wszystkim przyjemnego dostrzegają ludzie w stosunku seksualnym. To, co przeżyła, mogła określić dwoma słowami – ból i smród. Tak jej umysł i ciało zakodowały inicjację seksualną.

Po śmierci ojca przerażenie pomieszane z bezradnością zdominowało jej życie. Zaniedbywała się w pracy, co od razu zostało zauważone i nagrodzone trzymiesięcznym wypowiedzeniem. Bez słowa protestu podpisała papierek, mając ogrom-ne poczucie winy. Zasiłek dla bezrobotnych wystarczał na minimum egzystencji. Najgorsze i najbardziej niebezpieczne były zaległości w opłacaniu czynszu, nie mówiąc o ratach kredytu zaciągniętego na ratowanie zdrowia ojca. Dorywcza praca, jaką udawało jej się zdobywać, starczała na łatanie przysłowiowych dziur. Kiedy jedną udało się załatać, następna szczerzyła kły w ironicznym, tryumfalnym uśmiechu. Opętana manią oszczędzania, siedziała zazwyczaj po ciemku, bez radia i telewizji. Najgorsze były zimowe wieczory. Przykręcone regulatory ciepła powodowały, że kaloryfery były letnie. Gdy bardzo doskwierał jej chłód, wychodziła najczęściej do biblioteki, gdzie w ciepłej czytelni siadała zazwyczaj w kąciku tuż przy ciepłym kaloryferze i czytała książkę lub czasopisma. Sympatyczne bibliotekarki nieraz stawiały przed nią szklankę gorącej herbaty. Krygowała się bardzo, że to niepotrzebne, ale w głębi duszy cieszyła się, że nie będzie musiała w domu używać prądu na zagotowanie wody.

Często wałęsała się po marketach handlowych aż do ich zamknięcia, bo tam było ciepło, sączyła się muzyka, pachniało świeżym pieczywem, tam była namiastka normalnego życia. Najczęściej wychodziła z pustym koszykiem, omijając chyłkiem klientów oczekujących przy kasie. Nieraz stała w długiej kolejce, by położyć na taśmie tylko chleb.

Coraz częściej w jej głowie pojawiało się stwierdzenie, że życie jest udręką, ze szczególną perfidią doświadczając właśnie ją. Cóż ja komu złego zrobiłam, że życie tak mnie nienawidzi? Poza incydentem z Robertem, Markiem lub Aleksandrem jestem osobą dobrą, spokojną, nikomu nie wadzę, więc dlaczego życie ciągle rzuca mi kłody pod nogi? – zapytywała swoje wnętrze.

Najgorsze były święta, szczególnie Boże Narodzenie, gdy siedziała sama przy wigilijnym stole, na którym, o dziwo, pojawiało się kilka tradycyjnych potraw. Stać ją było na ich kupno, bo pracowała bez wytchnienia niczym rolnik podczas żniw, łapiący każdy słoneczny dzień, by zgromadzić jak najwięcej zapasów. To były jej żniwa. Łapała każde zlecenie, sprzątając mieszkania. Zadowoleni klienci, oprócz hojnej zapłaty, obdarowywali ją różnymi smakołykami, które mroziła, by mieć zapas jedzenia na później. Nie gardziła używaną garderobą, której pozbywano się przy okazji świątecznych porządków. Zdarzały się dowody wdzięczności w postaci alkoholu. Nazbierała sporo butelek wina, a przed świętami Bożego Narodzenia i sylwestrem głównie obdarowywano ją szampanem.

Najbardziej hojna była pewna pani, żona marynarza, która w obecności Gizeli wczesnym rankiem wypijała lampkę wina z największego kieliszka, jaki znajdował się w barku. Za każdym razem wzbogacała wiedzę enologiczną Gizeli, popisując się niebywałym znawstwem gatunków win, ich szczepów i regionów, gdzie uprawiano winorośle. Opowiadała ciągle to samo, o krajach, w których była i miała okazję kosztować wspaniałych win, o potrawach, do których pasują, o ich zdrowotnych aspektach. Gizela wiedziała, że jej pracodawczyni znalazła pretekst, aby oficjalnie, bez ukrywania się ze swoją słabością, sięgnąć po butelkę wypełnioną czerwonym lub białym płynem. Zachęcała Gizelę do spróbowania któregoś gatunku, ale ona konsekwentnie odmawiała, twierdząc, że w pracy nie pije alkoholu. Niekiedy prosiła, aby Gizela kupiła w markecie kilka butelek wina, bo ona ma kłopoty z nogami i nie może wychodzić z domu. Było to oczywiste kłamstwo. Wstydziła się swojego uzależnienia i wolała posłużyć się panią sprzątającą w uzupełnieniu topniejących zapasów w barku. Gizela przechodziła katusze, gdy wykładała na taśmę obok chleba wino. Wędrowała od sklepu do sklepu, aby zrealizować zamówienie na cztery butelki. Nie potrafiła sobie wyobrazić, jak można na taśmę wyłożyć kilka butelek alkoholu. To przecież wstyd! Co powiedzą ludzie?! Na szczęście z rejsu wrócił mąż zleceniodawczyni i tym samym skończyły się eskapady po wstydliwych sklepowych działach.

Gizela rzadko otwierała którąś butelkę, bo nie miała z kim stuknąć się kieliszkiem, ale bywały dni, kiedy poczucie krzywdy i samotności wylewało się z niej nieopisaną udręką i wtedy popijała przed zdjęciem ojca. Wstydziła się swojego ubóstwa, nikomu nie mówiła o trudnej sytuacji, w jakiej się znalazła, ale niektórzy domyślali się, że nie jest jej lekko. Na dłużej zatrudniła się w miejscowym szpitalu jako salowa. Nie chcąc stracić prawa do zasiłku, imała się każdej pracy, ale nigdzie nie potrzebowano księgowej, jakby ten zawód był zarezerwowany wyłącznie dla wybrańców losu, a przecież doskonale radziła sobie z obsługą programów komputerowych ułatwiających pracę w księgowości. Bywało tak, że zabierała pracę do domu, by spokojnie dokończyć zestawienia i rano zająć się nowymi zagadnieniami. Jakoś nikt nie zwracał uwagi na jej umiejętności wyeksponowane w CV.