Łukomski i Gordon - Paul de la Wake - ebook

Łukomski i Gordon ebook

Paul de la Wake

0,0

Opis

Czasy Potopu Szwedzkiego, w powieści ukazały się historie dwóch postaci, tj. Patricka Gordona — Szkota, szlachcica, najemnika w armii szwedzkiej i polskiej oraz szlachcica polskiego — Jerzego Łukomskiego herbu Szeliga. Na podstawie wspomnień Szkota i ówczesnych dokumentów z sądów grodzkich. Historie, które wydarzyły się naprawdę. Walka o honor i ojczyznę, gdy wokół nie brakowało zdrajców, złodziei i licznych oddziałów wroga. Dane niegdyś słowo jest wiążące, nawet podczas okrutnej wojny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 406

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Paul de la Wake

Łukomski i Gordon

KorektorJulia Jarmoła Zachodniopomorskie Towarzystwo Genealogiczne „Pomerania”.

© Paul de la Wake, 2022

Czasy Potopu Szwedzkiego, w powieści ukazały się historie dwóch postaci, tj. Patricka Gordona — Szkota, szlachcica, najemnika w armii szwedzkiej i polskiej oraz szlachcica polskiego — Jerzego Łukomskiego herbu Szeliga. Na podstawie wspomnień Szkota i ówczesnych dokumentów z sądów grodzkich. Historie, które wydarzyły się naprawdę. Walka o honor i ojczyznę, gdy wokół nie brakowało zdrajców, złodziei i licznych oddziałów wroga. Dane niegdyś słowo jest wiążące, nawet podczas okrutnej wojny.

ISBN 978-83-8324-231-6

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

I

Przed atakiem Szwedów na Polskę w 1655 roku, armia króla Szwecji, zbierała swe kompanie konne, pułki piechoty i inne, liczne oddziały, w okolicy Verdun, Hamburga i Lubeki. Razem z pułkami zebranymi w Wolgast[1], zgodnie z rozporządzeniem króla Szwecji, armia ta, miała liczyć ponad 40 tysięcy żołnierzy.

W dniu 16 czerwca 1655 roku, feldmarszałek — Arvid Wittenberg, pomaszerował z olbrzymią armią do Uchtenhagen[2] i Zuderskiego Młyna. Tam, feldmarszałek Arvid, zarządził:

— Wyprawić trębacza do armii polskiej, która znajduje się w pobliżu Ujścia i Schneidemuhl, nad rzeką Noteć, z listem, w którym, wzywam Polaków do oddania się pod opiekę króla szwedzkiego! Wykonać!

Wobec tychże słów feldmarszałka Szwedów, natychmiast wyprawiono trębacza. Potem, armia ruszyła dalej i przeszła przez Freienwalde[3] i Russischemuhl. Następnie, feldmarszałek zarządził odpoczynek i rzekł do swoich strażników:

— Zawezwać do mnie wyższych oficerów!

— Dobrze panie!

Przeto, wnet się rozeszli do kwater pozostałych dowódców w armii feldmarszałka.

Gdy wszyscy już stanęli przed obliczem Wittenberga, ten, trzymając kielich wina w swej ręce, rzekł:

— Nasz pochód na Polskę przebiega snadnie i prędko, przeto trzeba wydać wytyczne naszym żołnierzom, boć wielu z nich nie odznacza się dyscypliną! Przeto, muszą wiedzieć, jak postępować w każdej sytuacji czy to w nawiązywaniu boju, czy to w starciu z Polakami. Niechaj wasi podwładni żołnierze wiedzą, że mają nie zwracać uwagi na okrzyki i wrzaski Polaków! I zawżdy mają trzymać szyk! Wiedzcie jedno, że Polacy to wyborni jeźdźcy, są sprytni we wszelkiej sprawie, jednakże my, aby sprostać, musimy być dobrze zorganizowanymi oddziałami, boć tylko wtedy oni będą się nas obawiać i popełniać błędy.

Wobec tych słów, odezwał się jeden z oficerów:

— Panie czyż wątpisz w umiejętności swoich dowódców?

— W najmniejszym stopniu, nie wątpię! Jednakże, muszę pouczyć was, a wy — waszych żołnierzy. Wiedzcie, że Polacy są niepodobni do Niemców, toć to inny przeciwnik. I rzecz jedna z ważniejszych, wasi żołnierze mają się delikatnie obchodzić z mieszkańcami, bo ci, którzy się nam poddadzą, mają być w pewnym stopniu zadowoleni, że obóz nasz, ma wszystko, co niezbędne, a ci, co będą się upierać, mają zostać skłonieni do posłuszeństwa. A ci, którzy dalej będą czynić przeciw nam, narażą się tedy na karę śmierci!

Na tę mowę Arvida, dowódcy w jego armii, zobowiązali się wypełnić te zalecenia i mieli postępować we wszystkim z jak największą ostrożnością. Rzekli jednogłośnie:

— Panie! Coś rozkazał, tego będziem przestrzegać.

I zaraz potem, dowódca każdego oddziału, poszedł pouczać swoich żołnierzy, zgodnie ze słowami feldmarszałka.

Po dłuższym postoju armii Szwedów, nastał dzień 19 lipca 1655 roku, wówczas to, wczesnym rankiem przeszli przez Wangeryn[4] i stanęli potem pod Bernsdorfem. Po jednodniowym odpoczynku, dnia następnego, przeprawili się przez Drawę[5], w okolicach Dramburga[6] — ćwierć mili powyżej tej miejscowości. Następnie rozbili obóz pod Falkenburgiem[7]. Podczas wieczornej uczty, feldmarszałek rozmawiał ze swoimi kompanami — dowódcami:

— Jutro, przed nami, do zdobycia słynny zamek Templariuszy — Drahim[8]! Idzie nam snadnie, tak, jak żeśmy to sobie zaplanowali! Toast mości panowie! Polska będzie nasza!

— Toast panie!

— Z tego co widać panie, ci Polacy słabo bronią swej ojczyzny!

Feldmarszałek się zaśmiał i odpowiedział:

— Boć nie wiedzą komu teraz mają służyć!

Reszta dowódców wobec tego stwierdzenia, poczęła się śmiać. Wszystko to widział i opisywał, ochotnik w armii Szwedów, Szkot — Patrick Gordon.

Dnia 21 lipca, zwinęli swój obóz i weszli do Falkenburga i Henchrichsdorfu, potem milę dalej, przeszli przez lasek, który był pograniczem. Feldmarszałek rozkazał:

— Zatrzymać się pod Tempelburgiem![9]

Gdy to uczyniono, do obozu Szwedów powrócił z rozpoznania żołnierz, i rzekł:

— Mości feldmarszałku! Polacy porzucili Drahim!

— Zacna to wiadomość, przeto, niechaj major Sachsen weźmie z 50 żołnierzy, zaopatrzenie i niechaj trzyma ten krąg w Drahimiu pod naszą kontrolą. Wykonać!

Następnie, Wittenberg udał się na spoczynek. Niebawem powrócił trębacz z Polski, z dwoma pismami, które dostarczył niezwłocznie Arvidowi. Feldmarszałek natychmiast zerwał pieczęcie i wyczytał, że od króla Polski i Rzeczpospolitej, zostało wyprawione nadzwyczajne poselstwo do Szwecji. Że zostali oni zaopatrzeni w pełnomocnictwa od króla, by wyjaśnić wszelkie rozbieżności. A poselstwo to, ma wkrótce zagwarantować, szybkie zawarcie wiecznego pokoju.

W pierwszej chwili, feldmarszałek nie chciał dać wiary tym wszystkim zapiskom, albowiem, uważał on, że Polacy w tym czasie mogą przygotowywać przeciw Szwedom wrogie działania. Ku zdziwieniu, pismo do feldmarszałka, zakończyło się pozdrowieniem od szlachty polskiej dla Arvida. Nadto, Wittenberg, zapytał się posła — trębacza:

— Jakże cię tam potraktowano?

— Dobrze panie, w darze otrzymałem także 10 dukatów.

Pozostali zwiadowcy donieśli również feldmarszałkowi, że most w Neuwedelu nie jest jeszcze gotów, toteż nie mogą iść na Polskę najbliższą drogą. Dowódca armii Szwedów nie chciał siedzieć dłużej na tej ziemi, by nie drażnić kurfirsta brandenburskiego. Szwedzi mieli jedynie zaopatrzenia na 6 dni, między innymi: chleb, piwo i sól. Gdy tylko opuścili Pomorze i Nową Marchię, to dostali od księcia „bezpłatnie” 50 000 funtów chleba i 100 beczek piwa.

W kolejnym dniu, wymaszerowali z Drahimia w kierunku Krone[10], tamże zauważono obszerne pole i w okolicach Hofstadtu[11] stanęli z obozem. Feldmarszałek zanim ruszył dalej, chciał zabezpieczyć żywność i zapasy dla armii, przeto wysłał oddział, by uprzedzili miejscowych, aby oni pozostali w swych domach.

Potem Szwedzi wkroczyli do Weyershofu, który leżał na półwyspie i należał do Ludwika Wejhera — wojewody pomorskiego. Miejscowość była opuszczona, toteż rozstawiono tam garnizon szwedzki. A kolejnej nocy, oddział Polaków złożony z 500 żołnierzy, zaskoczył Szwedów.

Większość Szwedów została pojmana, nieliczni uciekli do zamku. Jednakże, pomimo tego, ich armia zbliżała się powoli do Ujścia, do miejsca, gdzie zgromadziły się siły polskie. Przeto dnia 24 lipca dotarli do Wezy, a tam feldmarszałek nakazał utworzyć szyk bojowy, każdy pluton kawalerii wyborowej miał przydzielonych 50 piechurów. Gdy ich obóz był z tyłu, przypominało to piękne widowisko.

W tym samym momencie, na wieść o przybyciu wojsk szwedzkich w pobliże Ujścia, ruszyła się szlachta województwa poznańskiego, kaliskiego, inowrocławskiego i brzesko — kujawskiego. Polska miała dobrze uzbrojonych żołnierzy w liczbie kilkunastu tysięcy, zaś armia szwedzka była dla Polaków nędzna i obdarta, złożona z wielu ochotników — biedaków, którzy zbiegli ze swych krajów, by szukać lepszego życia, wielu z nich liczyło na szczęście. I zdało się, że było ono blisko nich.

W porządku zarządzonym przez Wittenberga, ich armia ruszyła do natarcia i przy grobli w Ujściu, starła się z Polakami, niektórzy z nich zostali zagarnięci lub zabici. Szwedzi zdobyli dwa sztandary — jeden czerwony, a drugi biały. Za groblą, na drugim brzegu rzeki, znajdował się już obóz polski. Feldmarszałek wnet zarządził:

— Zająć jak najbardziej dogodne miejsca i jak najbliżej pozycji polskich ustawić dwie nasze armaty! I nie ustawać z ostrzałem pozycji Polaków!

I stało się, jak rzekł Arvid, w wyniku ostrzału Szwedów armatami, kilka chorągwi piechoty polskiej, zostało zmuszonych do opuszczenia swoich pozycji.

Teraz dały znać o sobie lekkomyślność i niewytrwałość Polaków, boć zamiast ruszyć na Szwedów i zniszczyć ich armię, województwa wielkopolskie, ni stąd, ni zowąd, przeszły do Szwedów. Była to hańba oraz zdrada ojczyzny i króla Polski.

Dnia 25 lipca, był jeszcze wczesny ranek, wtedy, wojewodowie polscy, postanowili, że wyślą do feldmarszałka Szwedów — swego trębacza, z prośbą o rozejm. Przeto stało się tak, że każda strona wystawiła po 10 ludzi do rozmów między obozami. Pomimo obrad, do południa, nie mogli się dogadać. Postanowiono, że sam podkanclerz Hieronim Radziejowski i 9 dodatkowych ludzi przybędzie im na pomoc w negocjacjach. I stało się, że przyjęli oni zaproponowane warunki, które miały być również ratyfikowane przez jego wysokość — króla Szwedów — Karola X Gustawa.

Przy Szwedach, już wtedy, było wielu zdrajców, którzy przybyli z Polski, by im służyć i zdradzać polskie zamiary, jak i plany większych zamków i twierdz obronnych Rzeczpospolitej.

Świadkowie bitwy pod Ujściem przekazali pozostałej szlachcie, że: „Stał na dole pan wojewoda kaliski, a pan wojewoda poznański na górze. Szwedzi natarli na wojewodę kaliskiego i kiedy jego żołnierze nie mogli dać rady Szwedom, to wojewoda poznański, nie dał mu żadnego wsparcia i posiłku. Nadto, wojewoda ten, udał się zrazu do kwatery, a potem poddał się Szwedom”.

Gdy część żołnierzy wojewody poznańskiego zbiegła z pola walki, to niektórzy ze szlachty polskiej, próbowali ich powstrzymać, krzycząc do nich:

— Gdzież wy odchodzicie! Polak nie może być pokonany, a Polska nie może być w ruinie! Niebawem będą posiłki kwarciane z innych województw!

Jednakże nikt już nie słuchał tych słów, a wobec tej sytuacji, Polskę czekało wdzieranie się w jej głąb, wojsk szwedzkich.

Po drugiej stronie rzeki, całą sytuację widzieli Szwedzi, aż ich feldmarszałek zapytał się jednego zdrajcy, który już im służył, szlachcica — Bronikowskiego:

— Któż to, poważył się, i próbuje zawrócić oddziały polskie?

— Panie, to Łukomscy z rodu Szeligów, jak się nie mylę, Jerzy Szeliga z Łukomia. Ród jego w przeszłości koronował na królów Polski: Jadwigę Andegaweńską i Władysława Jagiełłę, udzielając im także ślubu. Powiadają panie, że wielka w nich odwaga i szlachetność, że idą od starodawnego rodu Procarzy, co był od zawsze przy królach i książętach słowiańskich, że i mogą być spokrewnieni z książętami z Rusi.

— Wielce to zadziwiające, że reszta ucieka z boju, a oni chcą iść do przodu, cóż, sami nic nie uczynią. Jednakże dobrze jest pamiętać, boć nie wiadomo, czy nie spotkamy ich jeszcze w naszym pochodzie na Polskę.

— Panie, mówią o nich, że łba od miecza nie odstawią, a ręki od ostrza, by tylko za honor i ojczyznę walczyć.

— Czas pokaże mości Bronikowski, tymczasem, z tego co widzę, jadą już do mnie przedstawiciele wojewodów wielkopolskich, by rozejm z nami uzgodnić. Dziwi mnie, że z tak wspaniałą armią, tak szybko się poddali, bez woli dłuższej walki, przeto i ojczyznę swoją oddają nam, bo teraz, naszego marszu na ich miasta i grody — już nie zatrzymamy! A teraz posłuchajmy, cóż powie mości pan Radziejowski.

I stało się, że wojewoda poznański oddał ziemie Wielkopolski pod władzę króla Szwedów, na takich samych warunkach, jak rządził nią król Polski, przeto, zapisano w warunkach owego pokoju[12], że:

— „Okręgi Poznański i Kaliski od teraz i na przyszłość będą znajdowały się pod władzą króla szwedzkiego i zaprzysięgną mu wierność i poddaństwo, jak wcześniej królowi polskiemu.

— Król szwedzki otrzyma wszystkie suwerenne prawa, tj. swobodę rozporządzania wszystkimi ziemiami królewskimi i kościelnymi w całym kraju, włącznie z podatkami i czynszami, jak to było przy królu polskim.

— Miasta: Poznań, Kalisz, Międzyrzecz, Kościan i wszystkie zamki w ziemiach królewskich i gdziekolwiek, gdzie zechce jego wysokość, powinny być poddane i oddane pod władzę jego wysokości.

— Strony zgadzają się na to, że jego wysokość będzie swobodnie rozporządzał piechotą, która stacjonuje w obu okręgach.

W imieniu jego wysokości obiecano, co następuje:

— Wszystkim i każdemu, niezależnie od urzędu i kondycji, będzie wolno wyznawać swoją religię i bez przeszkody modlić się w swoich kościołach.

— Każdy człowiek będzie dysponował przywilejami, wolnościami i własnością ziemską, które zostały mu darowane przez poprzednich królów.

— Wojsko nie będzie wybierać kwater na zimę z uszczerbkiem mieszkańców, a tym bardziej nie będzie czynić żadnego gwałtu, szkody, grabieży albo zaboru zboża, a jeśli takowe wydarzy się z powodu zuchwałości żołnierzy, oni będą surowo karani.

— W końcu, izby sądowe i wszystkie wcześniejsze sprawy prawne i ustawodawcze będą odbywać się w imieniu króla szwedzkiego. Funkcje i stanowiska, które wcześniej były darowane przez króla polskiego, będą w miarę ich zwalniania się, rozdzielane przez króla szwedzkiego, tylko wśród rodowitych Polaków. A ci, pochodzący z tych okręgów, którzy nie przyjmą tej umowy i porozumienia, i przejdą na stronę albo przyłączą się do króla polskiego, to dziedziczne ziemie takowych przejdą pod władzę króla szwedzkiego.

Dan w Ujściu 25 lipca 1655 r.

Podpisano:

— Christophor Brun Opaliński, wojewoda poznański, za siebie i wszystkich mieszkańców tego okręgu.

— Paweł Gembiecki, Gembicki, kasztelan międzyrzecki.

— Andrzej Karol Grudziński, wojewoda kaliski, w imieniu swoim i tego okręgu.

— Maksymilian Miaskowski, kasztelan Karoliena Krzewiński.

— Wojciech Praszkowski, kasztelan Samptry Szamotuł.

Ze strony szwedzkiej główny podpis złożył feldmarszałek i inni”.

Wielu mawiało, że była to osobista zemsta Radziejowskiego na królu Polski, albowiem miał on żonę, której nie cierpiał, a król Polski wmieszał się w jego małżeństwo — niepotrzebnie, i namówił Radziejowską, aby z mężem się rozwiodła. Ona, mając przy sobie otuchę i wsparcie króla, pozwoliła sobie na jeszcze więcej, bo zebrała ludzi i najechała na pałac męża Radziejowskiego w Warszawie, następnie, wypędziła go stamtąd.

On, w odwecie, zebrał swoich ludzi i wyrzucił żonę, a przy tej napaści przelano wiele krwi i dopuszczono się wielu gwałtów. Wówczas zamku bronił brat jego żony Edyty, Bogusław. Zaś w pobliskim zamku przebywał król Polski z ciężarną królową — Ludwiką Marią Gonzaga.

Wobec tego, po obrazie majestatu, król Polski, rozsądził, że trzeba osądzić Radziejowskiego, a on, w następstwie tego, zbiegł z Polski, tułał się po wielu dworach i pałacach, a jego majątek skonfiskowano, został banitą. Uważając, że to wielka niesprawiedliwość, w końcu uciekł do Szwecji, do panującego młodego króla Karola X Gustawa.

Chęć zemsty w sercu Radziejowskiego sprawiła, że zapomniał on o biednej ojczyźnie — Polsce, którą uciskali Moskale i Kozacy, wobec tego, wpadł na pomysł i przekonał Karola Gustawa, aby on, najechał Polskę, i zrzucił z tronu Polski — króla Jana Kazimierza. Czyn ten — zdradziecki, sprawił, że na wielu ludzi spadło nieszczęście. I długo nie trzeba było czekać, bo sam Karol Gustaw posłał swych 17 tysięcy żołnierzy, by wkroczyli oni przez Pomorze do Wielkopolski, a prowadził ich sam Radziejowski, boć chodziło mu tylko o zemstę. I to właśnie za jego namową, szlachta poznańska i kaliska, przeszła na stronę króla Szwecji, choć walcząc, mogłaby wybawić swój kraj — od nędzy i wielu nieszczęść.

Nadto, w tym samym czasie do Litwy wkroczyli Moskale, a Kozacy podeszli aż pod Lwów. Król Polski, widząc to, uciekł przez Kraków do Opola na Śląsku, a wydarzenia te były następstwem tego, że żona Radziejowskiego miała romans z królem Polski.

Jan Kazimierz uległ urodzie Elżbiety ze Słuszków, wdowie po Adamie Kazanowskim, teraz żonie Hieronima Radziejowskiego. Była ona piękna i bogata, lecz jej mąż był brutalnym człowiekiem i wszystkie żony uczył posłuszeństwa biciem. Gdy zdrada Elżbiety z królem Polski wyszła na jaw, Hieronim wpadł w szał i w gniew, a ona uciekła do klasztoru.

Po tych wydarzeniach, za swym ojcem Radziejowskim, próbowali się wstawiać jego synowie: Stanisław i Michał Stefan, jednakże, nic to nie dało, król nie był w żaden sposób łaskawy dla niego.

Tak, jak w wielu historiach tego świata, do klęski i nędzy wielu narodów, przyczyniły się romanse rzeczonych kochanków, tak i teraz Polska w wyniku zdrady małżeńskiej, została skazana na to samo, albowiem Szwedzi tylko w pozorze mieli być łaskawi dla poddanych króla Polski.

Po bitwie pod Ujściem, feldmarszałek Szwedów, przemówił do Hieronima Radziejowskiego:

— Czyż teraz nie jesteś szczęśliwy? Poprowadziłeś nas do zwycięstwa.

— Wiedz panie, że będę dopiero szczęśliwy, gdy król Szwecji zrzuci z tronu króla Polski, a jego władza zostanie odarta, a on sam zostanie upokorzony.

— W takim razie, jutro[13], razem z pułkownikiem Mardefeldtem i jego konnicą, w liczbie 2 tysięcy, ruszycie na stolicę Wielkopolski — Poznań, a ja, z pozostałym wojskiem, przeprawię się przez Noteć, udając się także do Poznania, tamże się ponownie spotkamy.

— Wierzę panie, że razem, zrzucimy z tronu Jana Kazimierza, zatem do zobaczenia w Poznaniu — wypowiadając to, Hieronim Radziejowski pokłonił się Wittenbergowi i odszedł.

Spod Ujścia i tamtejszej klęski, powrócił do Skalmierzyc Jerzy Łukomski. Był wielce rozgoryczony postawą szlachty kaliskiej i pozostałej — wielkopolskiej, która uległa namowom Radziejowskiego, by oddać się w ręce króla Szwedów.

Wpuszczenie tak potężnego wroga w ziemie Rzeczpospolitej, skończy się tragedią dla ich ukochanej ojczyzny. Synowie Jerzego, w swej powrotnej drodze, odstąpili od swego ojca i udali się do karczmy w Zagórowie, niedaleko ich ojczystych dóbr w Łukomiu. Gdy dotarli na miejsce, to wygodnie usiedli w ławach u gospodarza i poprosili o kufel dobrego piwa i kromkę chleba. Byli jeszcze w odzieniu, jak do bitwy, boć wracali spod Ujścia, gdzie zmierzyć się mieli ze Szwedami, a nie było im dane — przez zdradę Radziejowskiego.

Wnet, siedzący w karczmie, którzy nie byli pod Ujściem, chcieli ich rozpytać o tamtejsze wydarzenia. Przeto, jeden ze szlachty dosiadł się do nich, i zaczął mówić:

— Widzę mości panowie, żeście w ubiorze wojennym, lecz odzienie wasze ni zniszczone, przeto, czyż nie walczyliście, a z boku się przyglądaliście?

Słysząc te słowa, młody Wojciech Łukomski Szeliga, wielce się zdenerwował, że już prawie chwycił się rękojeści swej szabli, lecz brat jego — Krzysztof, powstrzymał go w ostatniej chwili, odpowiadając w spokoju:

— Milcz waść, bo obrażasz honor szlachcica, nie byłeś tam, przeto zamilcz, boć prawda może cię wielce zadziwić.

— Wybaczcie szlachetnie urodzeni, jeno tylko pytam, boć wszyscy jesteśmy ciekawi, cóż się tam wydarzyło.

— Jeśli szukacie prawdy, toć wiedzcie, że Rzeczpospolita ostała zdradzona przez wojewodów: poznańskiego i kaliskiego, za namową — oczywiście — zdrajcy Radziejowskiego. Jeno my byliśmy wśród tych nielicznych, co walczyć ze Szwedami chcieli, acz nie było nam to dane, bo wszystkie oddziały po pierwszych ostrzałach Szwedów, zawróciły lub uciekły, licząc na łaskę króla Szwedów.

Lecz wiedzcie mości panowie i szlachetnie urodzeni, że teraz, Rzeczpospolitą, czekać będzie klęska i upokorzenie, nędza i bieda, gdyż oni okradną nas ze wszystkiego, nie będą szczędzić ludzi, ni miast, zamków i grodów. Wyprują wszystko, a potem i nas samych, boć oddano ziemie poznańskie i kaliskie we władanie Szwedów.

Teraz, wśród zgromadzonych w karczmie, zapanowała cisza i konsternacja, wszyscy byli wielce zdziwieni, że tak dobrze wyposażona i ułożona armia szlachty polskiej, poddała się pod Ujściem, bez większej walki. Niektórzy zaskoczeni tą postawą dowódców, nie wytrzymali i powstali ze swoich siedzisk, krzycząc:

— Toć zdrada i hańba!

— Macie rację szlachetni panowie, lecz powiadam wam: jest już za późno, teraz Szwedzi pod dowództwem Wittenberga maszerują na Poznań, a od północy z kolejnymi kilkunastoma tysiącami żołnierzy idzie sam król Szwedów — Karol Gustaw. Poznań prędko padnie, a nasz król zbiegł na Śląsk, by się ratować — rzekł Wojciech Łukomski.

— Są już trzy mile od Poznania, a noc mają spędzić w Murowanej Goślinie, przed wkroczeniem do stolicy Wielkopolski — dodał Krzysztof.

Na te słowa, część okolicznej szlachty, wybiegła z karczmy, by powiadomić pozostałych ze swoich rodów, by wnet zdążyć ewakuować swoich ludzi i najważniejsze dobra z drogi przemarszu armii Szwedów, albowiem, rabowali oni po drodze wszelkie zapasy żywności, jak i cenne rzeczy, pozostawiając ubogi lud — bez jedzenia i zwierząt gospodarskich. Wszystko było grabione na potrzeby armii wroga.

W karczmie, siedziało również wielu zdrajców, co już do wroga poszli i z wielką uwagą przysłuchiwali się mowie Łukomskich, nic nie odpowiadając, wśród nich byli przedstawiciele rodu Bronikowskich, którzy teraz, za swych panów, Szwedów już mieli, licząc na tytuły i ziemie — po obaleniu króla Polski.

Zauważyli to Łukomscy, że pewni szlachcice nic nie mówią, jeno siedzą spokojnie przy stole i popijają piwo, jakby nie przejmowali się w ogóle losami ich ukochanej ojczyzny.

Przeto, Wojciech Łukomski powstał od swego stołu i podszedł do ich siedziska, przemawiając:

— Mości panowie, czyż was ni obchodzą losy Rzeczpospolitej, albowiem w spokoju siedzicie, nie czyniąc sobie żadnej powagi z nadchodzącego zagrożenia?

— Toć, że w spokoju siedzimy, nie znaczy, że szukamy jakiej potyczki, czy osądu, co do losu Rzeczpospolitej — odpowiedział młody Bronikowski.

Zaraz po jego odpowiedzi, wstali pozostali od stołu, chwytając w dłonie rękojeści swoich szabli. Bronikowski widząc to, i chcąc uniknąć potyczki z Łukomskimi, odpowiedział:

— Zło czynisz mości panie, pijesz tutaj piwo — w domu gospodarza, a teraz chciałbyś go narazić na zniszczenie tejże oberży? Przeto uznaj karczmę za neutralne miejsce, a czas pokaże, czy jeszcze w boju skrzyżujemy swoje szable.

Rozdrażniony Wojciech odpowiedział:

— Wyglądacie mi na zdrajców, co do Szwedów poszli, pozostawiając Rzeczpospolitą — w tejże trudnej chwili.

— Ty panie prawisz nam teraz, cóżeśmy rzekomo uczynili, lecz słowa twe są bez dowodów, toteż ściągnij swoją szablę, boć tedy karczmę uchronisz przed łomotem.

Teraz, Krzysztof przemówił do swego brata:

— Bracie, miejmy siłę i zdrowie na czas przyszły, na obronę naszych domów, ludzi i ziemi, przeto ostawmy ich, a czas pokaże, któż z nich był zdrajcą.

Wobec słów brata, Wojciech nieco się uspokoił, zapłacili za jadło i picie w gospodzie, i opuścili izbę gospodarza, udając się do Skalmierzyc, by dołączyć do ojca w obliczu nadchodzącego zagrożenia ze strony Szwedów.

Ich ojciec — Jerzy — był dzierżawcą parafii w Skalmierzycach, po sprzedaży ojczystych działów w Łukomiu.

Gdy zajechał w progi parafii, jego służba wnet przy nim stanęła i przemówiła:

— Witaj nasz panie, martwiliśmy się wielce o waszą mość, boć wszędzie plotki w koło, że Szwedzi idą na Wielkopolskę, że Ujście klęską Polski się zakończyło.

— Rad jestem, żeście mnie tak przyjęli, jeno konie podprowadźcie na wypas, zaś moi synowie, później do mnie dojadą. Na wartę postawić po dwóch ludzi, zmieniać się co zmęczenie, a gdyby Szwedów było widać na horyzoncie, to wnet do mnie te wieści przynieść, albowiem chronić przeto was muszę.

— Dziękujemy ci panie.

— Po Ujściu mię już nic nie zadziwi, boć jak można było zdradzić tak ojczyznę! Niechaj wszyscy mają się na baczności, bo Szwedzi pierwej idą na Poznań, a potem, któż wie, kto ich powstrzyma.

Jerzy Łukomski Szeliga wkrótce udał się na spoczynek do swej izby. Tymczasem, Radziejowski, wraz z pułkownikiem szwedzkim, zatrzymał się na nocleg w Murowanej Goślinie, ze trzy mile od Poznania. Już wtedy doszło do pohańbienia honoru ziemi wielkopolskiej, boć przybyli zaraz do nich przedstawiciele poznańscy, by wyrazić swą pokorę i potępić przemoc.

Nadto, po wydarzeniach spod Ujścia, mieszkańcy Poznania, nie wiedzieli, co począć w obliczu, nadchodzącego zagrożenia. Uprzednio wyjechał z tego miasta wojewoda inowrocławski, który podobnie, jak Jerzy Łukomski, był przeciwny poddaniu się szlachty nad Notecią i w Schneidemühle[14], a teraz, mógłby się obawiać, zemsty Radziejowskiego i jego kompanów.

Miasto bez obrony, ufało teraz, że Szwedzi będą przestrzegać zapisów rozejmu spod Ujścia i nie będą krzywdzić ludzi, jak i rabować ich dóbr. Toteż przebiegły Radziejowski, by ukazać swą zemstę wobec króla Polski, a wyprzedzić w zdobyciu Poznania samego feldmarszałka Szwedów, przekazał przedstawicielom Poznania:

— Szlachetni panowie! Przekażcie swoim panom w Poznaniu, jak i pozostałej szlachcie, i mieszczanom, że krzywda wam się żadna nie stanie, gdy poddacie miasto Szwedom bez walki, a bramy grodu ostaną dla nas otwarte. Uczyńcie to za śladem szlachty województw Wielkopolski.

Wnet zdumieli się przedstawiciele poznańscy, a jeden z nich odrzekł:

— Panie, wiedz, że Poznań raczej walki nie podejmie, bo gdyśmy z miasta wyjeżdżali, toć wojewoda inowrocławski wraz ze swymi żołnierzami opuścił już miasto. Przeto gród poddany wam będzie.

— W takim razie, za trzy dni, dnia 29 lipca, wejdę z pułkownikiem do miasta — odpowiedział Radziejowski.

Pułkownik Szwedów, który był obecny przy rozmowach, nie krył swego zdumienia i zadowolenia z takiego obrotu spraw, albowiem, zdobycie stolicy Wielkopolski, zagwarantuje Szwedom zapasy żywności, broni, jak i zachowanie wielu swoich żołnierzy przy życiu.

[1] Wołogoszcz.

[2] Krzywnica koło Stargardu.

[3] Chociwel.

[4] Węgorzyno.

[5] Dragę.

[6] Drawsko Pomorskie.

[7] Złocieniec.

[8] Dragheim.

[9] Czaplinek.

[10] Wałcz.

[11] Rudki.

[12] Na podstawie wspomnień Szkota — Patricka Gordona, który służył u Szwedów, źródło: https://www.wilanow-palac.pl/pierwsze_starcie_patrick_gordon_i_bitwa_pod_ujsciem.html

[13] Dnia 26 — lipca.

[14] Piła.

II

Przed zajęciem Poznania, przybyli do tego miasta: wojewoda poznański — Krzysztof Opaliński, z wojewodą kaliskim — Andrzejem Grudzińskim. U ich boku był również trębacz szwedzki, który dał sygnał, a wojewodowie przemówili do mieszczan:

— Poddajcie się królowi Szwedów, a spotka was łaska i pokój!

Po tych słowach, obywatele Poznania, krótko wpatrywali się w głowy wojewodów, nie kryjąc zdumienia, z tak zuchwałej zdrady Polski. Po chwili odpowiedzieli:

— Nigdy! To zdrada! Mamy siły na obronę i broń! Toteż będziem bronić miasta!

Wobec tych słów, wojewodowie ponownie przemówili:

— Jeśli wy się bronić będziecie, to my będziemy przeciwko wam! A będzie wam gorzej. Bośmy się już wszyscy królowi szwedzkiemu poddali!

Rada mieszczan słysząc te słowa, nie wiedziała, co teraz czynić. Po naradzie, odpowiedziała wojewodom:

— W takim razie, nie będziem się sprzeciwiać!

Po otrzymaniu zgody do poddania miasta bez walki, trębacz dał sygnał Szwedom, że mają wolny przystęp do grodu. Dnia następnego, zaraz przybyli do miasta Szwedzi: komendant, komisarz i inni starsi, a wspomniani wojewodowie odjechali wtedy jak najprędzej, zostawiając miasto bezbronne. Po ich odjeździe, komendant Szwedów zaraz ogłosił mieszczanom Poznania, że:

— W imię króla Szwecji, ogłaszam, cóż następuje:

Dla armii szwedzkiej jego królewskiej mości, obywatele miasta Poznań, dostarczyć muszą na każdy dzień: piętnaście wołów, sto owiec, trzy tysiące bochenków chleba, nadto sto trzydzieści beczek piwa.

I stało się, że Radziejowski wraz z pułkownikiem szwedzkim, zorganizowali wspaniały pochód, który wkroczył do Poznania. Wraz z nim wkroczyli domownicy i ponad 100 doborowych rajtarów. Potem rzekł do nich:

— Bierzcie kwatery w mieście, Poznań jest już nasz.

Wnet rozeszli się po ulicach, biorąc sobie wybrane kwatery, a w międzyczasie słychać było szeptanie mieszczan i duchowieństwa, że zdrajca Radziejowski, dopełnia zemsty na królu Polski, za uwiedzenie jego żony. Mówiono:

— Patrzajcie! Wjeżdża jak król, choć nim nie jest.

— A i ubrał się, jakby na bankiet jaki się wybierał.

— Zachowanie jednej kobiety sprawiło, że ziemia polska krwią i nędzą przelana będzie.

Rozmowom obywateli Poznania nie było końca. Cały orszak Radziejowskiego stanął niecałą milę od katedry poznańskiej. A po łatwym zajęciu stolicy Wielkopolski, nastąpił moment rozprężenia armii, zabawy i picie. Poznaniacy przyglądali się tym zabawom wroga, lecz im w sercu nie było za wesoło. Za trzy dni, pod Poznaniem, miał pojawić się ze swoimi oddziałami — feldmarszałek Arvid.

Pozorny układ podpisany pod Ujściem, sprawił, że zaraz po wejściu do Poznania, Szwedzi dopuścili się niesłychanych zdzierstw, bezprawia i gwałtów. Nie ochraniano nikogo, a szczególnie w ich podłościach upodobali sobie duchowieństwo świeckie i zakonne.

Pobiegli do Jezuitów i Bernardynów — zabili na pokaz jednego z nich, a resztę wygnali z miasta. W mieście był sufragan poznański — Braniecki, który stanął w przedsionku kościoła katedralnego, i przemówił do naporu Szwedów:

— W imię Boga, czyż nie wstyd wam? To dom Boży! Odejdźcie w pokoju — mówiąc to nie chciał przepuścić Szwedów dalej, broniąc wejścia do świątyni.

Wówczas, usłyszano wybuch śmiechu po stronie nacierających Szwedów, którzy z zabawą rzekli:

— Patrzcie! Ten głupiec sam chce bronić katedry! Rozstrzelać go!

I wnet, w kierunku Branieckiego, oddano trzy strzały, tak że legł w przedsionku katedry, a Szwedzi, wchodząc do świątyni — zdeptali go. Następnie „Szwedzi wszystkich księży ze św. Maryi Magdaleny, jako i od św. Marcina na zamek powsadzali, przez komendanta szwedzkiego, któremu na imię było Dudesztal. Co tam w tem więzieniu ucierpieli, Pan Bóg lepiej wie, i ci co tam byli.”.

Zaś w dzień św. Anny, dnia 26. lipca, Szwedzi, zaraz po obiedzie w Poznaniu, rozboje po drogach czynili.

Wielu z nich w tej armii, przypominało nędzny lud i mocno zmorzony. Śmieli się w twarz Poznaniakom, mówiąc doń:

— By was było wyszło ze trzystu zbrojnych i do bitwy gotowych, w niwecz byście nas obrócili — choć nas siedem tysięcy było.

Kończąc te słowa, ponownie się śmieli z obywateli miasta. I plan Szwedów wyglądał tak, że pierwszego dnia w Poznaniu, mówiono, że pokój, że to nasi panowie, drugiej nocy poczęli już łupić sklepy Żydom i mieszczanom. Doszło do tego, że Szwedzi wino fasami brali ze sklepów i na rynek wystawiali, potem pili i zachowywali się jak bestie.

W międzyczasie, Radziejowski, wraz ze szwagrem królewskim, odebrali miastu armaty. Rozpytywali się także mieszczan:

— Mówcie prędko, gdzież pochowaliście prawa i konstytucje miejskie!

A oni — na to odpowiedzieli:

— Bez króla naszego nie ośmielim się, by to uczynić!

Przeto Radziejowski zarządził:

— Pojmać starszych i wrzucić do więzienia, burmistrza zaś, oddać pod straż rajtarom, a gdyby się choć trochę ruszył, to straż ma być tedy od razu przy nim!

Wobec tego uczynku i zastraszenia pozostałych z rady mieszczan, zmusił każdego z osobna, by przysięgali — że nie wiedzieli, gdzie te prawa w tym czasie się znajdowały. Po przysiędze, wypuszczono radę i pozostawiono pod opieką straży szwedzkiej.

Następnie, Szwedzi przejęli pełnię władzy w Poznaniu. Wszystkie urzędy sprawowali po swojemu. Dalej łupili kościoły, księży bili, despektowali.

W nocy, księży świeckich i Jezuitów na zamek brano, potem bito ich kijami, bo chcieli jeszcze więcej zawłaszczyć skarbów kościelnych, choć już wcześniej wiele zrabowali.

Klucze duchownym odebrano od wszystkich kościołów i świątyń, jedynie pozostawiono samą farę do nabożeństw katolickich. Gdy już wszystkie budynki kościelne obrabowano, wtedy zwołano wszystkich księży i zakonników, a potem wygnano ich wszystkich z miasta[1].

Podczas pobytu Szwedów w Poznaniu, doszło do spalenia przedmieść, które także rozbierano na szańce. Dopuszczano się wielu okropności, grabieży, mordów, pobić i gwałtów. Złamano wszelkie warunki pokoju spod Ujścia. Teraz, po ziemi polskiej, wieści się rozeszły, że Szwedzi żadnych warunków nie przestrzegają, jeno plądrują i mordują.

Synowie Jerzego — Szeligi Łukomskiego, przyjechali do ojca, do Skalmierzyc, zaraz ojcu wieści chcieli przekazać:

— Ojcze, Poznań zajęty! Przedmieścia w płomieniach i rozebrane. Kościoły ograbione, jak i tamtejsze pałace i urzędy — rzekł Wojciech.

— Wiedz także, że pójdą na południe i na Warszawę, a po sobie ostawiają nędzę i pusty inwentarz. Biorą ze sobą, co mogą, by tylko łupy mieć przy sobie.

— Biada nam, moi szlachetni synowie. Acz armia to nędzna była, lecz Polska ostała im oddana — przez naszą armię, lepszą i bogatszą, boć Radziejowski zemsty na naszym królu szuka.

— Ojcze! Wiedz, że gdy i tu Szwedzi zajdą, sami się nie obronim! Ich pododdziały są regularnie posyłane po żywność i inne łupy, a kto po dobroci ich nie odda, tego śmierć czeka, alibo w szczęściu — tylko ciężkie pobicie.

— Ojczyzny mej — nie opuszczę — nigdy! Od zawżdy, jak i nasze pradziady, walczyłem o wolność tej ziemi, przeto, do końca być tutaj muszę!

— Zdrajców u nas w ziemi niemało, gdyśmy z Krzysztofem w Zagórowie, w gospodzie siedzieli, toć i tam już było wielu z nich, co liczyć będą na urzędy i skarby od Szwedów, byle z ziemi i inwentarzy wygonić — dopowiedział Wojciech.

— I na zdrajców, wobec naszej ojczyzny, przyjdzie czas. Za wszystko oni rozliczeni będą. Sam zaś zaostrzony pal dla nich przyszykuję.

— Ojcze, nikt nam nie pomoże, wojewodowie: Opaliński i Grudziński, stoją za zdrajcą Radziejowskim, boć Poznań, do poddania się przekonali, jeno mógłby być z nami tylko wojewoda inowrocławski, co pod Ujściem był im przeciw, lecz w obliczu samotnej obrony Poznania, odjechał na południe. Sami mieszczanie bronić się nie potrafią.

Gdy Poznań był już zajęty, dnia 2. sierpnia zbliżał się feldmarszałek Wittenberg, i tego dnia stanął wraz ze swoją armią obozem pod Poznaniem. Zaraz trębacze szwedzcy donieśli o tym dowódcom swych wojsk w Poznaniu.

Potem Arvid zarządził:

— Niechaj setka naszych doborowych rajtarów pod komendą pułkownika Betkera pomaszeruje ze cztery mile do miasta Środy, i tamże, zgodnie z naszym regulaminem, robić mają obóz w polu, przy niewielkim strumieniu, bodaj ćwierć mili od miasta.

Toteż, następnego ranka, nastąpił wymarsz oddziału z Poznania, jednakże stało się, że rotmistrzowie: Garden i Duncan, podporucznik — Cygan i dwóch Niemców — kwatermistrz i kapral, odłączyli się od oddziału bez pozwolenia. Pomyśleli oni, że jak wrócą następnego ranka do swego oddziału, to tego, żaden z ich dowódców nie zauważy.

Wnet rozpoznano ich nieobecność, i po powrocie dwóch rotmistrzów wysłano do aresztu. W tej sprawie, dzięki natarczywym prośbom do feldmarszałka, ze strony pułkownika Hessena i pozostałych ich przyjaciół, uniknęli sądu.

Wobec pozostałej trójki zarządzono nadzór straży i zorganizowano spotkanie rady wojennej, gdzie wydano wyrok przez przewodniczącego tej rady:

— W imieniu króla Szwecji — Karola Gustawa, zostajecie skazani na śmierć!

Wobec tego wyroku, wśród oddziału, zapanował strach i spadło morale, błaganiom o ich ocalenie nie było końca, toteż w końcowym rezultacie pozwolono im rzucić kośćmi. Zatem tak uczyniono, cała trójka w obecności innych żołnierzy Szwedów, przyglądała się tej rozgrywce, na kogo padnie śmierć. Kości zostały rzucone, podszedł przewodniczący rady wojennej i odczytał przegranego:

— Podporuczniku! Zostajesz skazany na śmierć przez powieszenie — na tym pobliskim dębie. Straż! Wykonać rozkaz!

Wnet przyboczne straże pułkownika, podniosły za ramiona owego podporucznika, a inni w tym czasie przerzucili przez grubą gałąź sznur. Następnie posadzono go na koniu pod ową gałęzią i założono pętlę na jego szyję.

Jego dwaj pozostali kompani, którym udało się ograć los śmierci w kościach, widząc go, rzekli do niego:

— Żegnaj przyjacielu, jeno do zobaczenia w lepszym świecie!

Zaraz po tych słowach, przewodniczący rady wojennej, dał rozkaz:

— Pognać konia!

I wnet na te słowa, jeden ze strażników strzelił batem w zad konia, który zaraz spłoszył się, zostawiając na szubienicy nieszczęsnego podporucznika. Reszta Szwedów spoglądała na jego nędzny los — aż skonał. Miało to być ostrzeżenie dla innych, by przestrzegali dyscypliny wojskowej i wykonywali wszelkie rozkazy, nie licząc przy tym na litość.

Gdy został już odcięty od liny — bez życia, jego kompani wykopali głęboki dół i pochowali go przy tym dębie, strzelając ze swych muszkietów w górę.

To był znak, że wszelkie odstąpienie od dyscypliny wojskowej będzie surowo karane.

W tych pierwszych dniach pobytu w Poznaniu i w jego okolicy, działo się wiele dziwnych sytuacji. Jednemu z Polaków odebrano konie i były teraz gdzieś w pułkach szwedzkich. Przeto, zgodnie z podpisanym rozejmem pod Ujściem, Polak przybył w asyście, by odnaleźć swe zagrabione konie. Gdy rozglądał się po pułkach, wówczas kamieniami obrzucał go młody chłopak, miał on może z jakieś czternaście albo piętnaście lat.

Dowódca szwedzki widząc to, krzyknął do straży:

— Pojmać tego chłopca i powiesić na tym samym dębie, gdzie zawisł nasz podporucznik!

Zatem wnet pojmano młodziana, który krzyczał i błagał:

— Panie! Litości! Litości…

Jednakże, słowa te, nic nie obchodziły dowódcę Szwedów, albowiem odpowiedział:

— Żadnej litości! Na sznur z nim!

I wielu Szwedów zdziwiło się na ten wyrok, lecz nie mogli zaprotestować. Podobnie jak podporucznika, posadzono tego chłopaka na koniu i przełożono mu pętlę przez jego szyję. Chłopak płakał i błagał o litość, lecz pchnięto konia, na którym siedział młodzieniec, tak że sznur złamał mu prędko kark, bez zbędnych męczarni.

Na ten widok, Polak, który został obrzucany przez niego kamieniami, przeżegnał się i pomodlił się za jego duszę. Łzy miał w oczach.

Następnie, rotmistrz przywołał do siebie Szkota — Patricka Gordona, i rzekł doń:

— Udaj się do Poznania i przywieź dla mnie niezbędne rzeczy. Do dyspozycji masz czterech moich rajtarów.

Przeto Szkot zaraz dosiadł konia i pognał w obstawie do tego miasta. Gdy tam, udało mu się zdobyć niezbędne rzeczy, rajtarzy namówili go, by w drodze powrotnej zboczyć z drogi, by zdobyć coś do jedzenia. Szkot długo się nie zastanawiał, bo działy żywności w armii były mizerne i każdy musiał zadbać o swój los, by przeżyć i mieć siły na dalszy marsz.

Toteż, odeszli od drogi powrotnej i zaraz natrafili na jakiś dwór szlachecki. Ku ich zdziwieniu, dwór był pusty, a w pobliskich zaroślach znaleźli sześć dobrych koników, widząc to, Gordon rzekł:

— Bierzmy je do rotmistrza.

W dworze znaleźli jeszcze trochę dobytku. Szkot stwierdził, że przed nadejściem Szwedów, szlachcic musiał zabrać cenniejsze rzeczy i majątek, i wywieźć to wszystko o wiele dalej.

Rotmistrz na widok tych koni był wielce zadowolony, że zaraz rzekł do Gordona:

— Dobrze się spisałeś Szkocie, przeto jeden koń jest twój! Poznaj dobrotliwość Szwedów.

— Dziękuję panie — odezwał się Patrick.

Arvid Wittenberg — feldmarszałek, wraz ze swoją armią spędzić miał w Poznaniu ze cztery dni, w tym czasie, wzmacniał swoje wojsko miejskimi zapasami. Jednocześnie, Szwedzi, którzy byli przed nim w Poznaniu, zebrali dla niego niemałą sumę pieniędzy, zmuszając duchownych i mieszczan do składania okupu. Następnie, zawezwał do siebie pułkownika Duderstatta i rzekł do niego:

— Ostaniesz w Poznaniu komendantem, oddaję pod twoje dowództwo tysiąc dwieście piechoty i trzysta konnicy. A ja wraz z resztą przesunę się z obozem w stronę Środy. Przeto masz utrzymać w naszych rękach Poznań.

— Dobrze panie!

Teraz, gdy za namową Radziejowskiego, poddały się województwa: poznańskie i kaliskie, począł się wypełniać plan Szwedów, albowiem Wittenberg miał utorować drogę królowi Szwedów — Karolowi Gustawowi, który w tym czasie przekroczył już granicę Polski, a miał ze sobą siedemnaście tysięcy wojska, sześćdziesiąt dział ciężkich i sto osiemnaście polowych. I miał iść ku Warszawie przez Gniezno, Mielżyn, Słupcę i Konin.

I nie minęło kilka dni od wyjścia z Poznania, gdy Wittenberg, prócz wyżej wspomnianych miast, zajął jeszcze: Kościan, Wschowę, Międzyrzecz, Leszno i Kalisz.

Dnia 7 sierpnia, gdy przybył do Środy, rozkazał otoczyć się wałem i stanąć tamże z obozem. Wówczas poczęli zjeżdżać do niego szlachcice polscy, ze skargami na rabunki i rozboje Szwedów.

Siedział wtedy Wittenberg w obozie i przyjął jednego z pokrzywdzonych szlachciców, który rzekł do feldmarszałka:

— Panie! Pod Ujściem powiedziano nam, że gdy pokój z wami podpiszemy, i oddamy się pod rządy jaśnie panującego króla Szwedów, toć tedy będziem mieli takie same prawa, jakie uprzednio mielim, z zachowaniem naszego dobytku. Tymczasem, na wielu dobrach naszych szlachetnych panów, żołnierze szwedzcy dopuścili się wielu gwałtów i grabieży.

— Szlachetny panie, pokoju spod Ujścia przestrzegał ja będę, jak i moja armia. Wiedz, że winowajców wnet ustalimy i schwytamy, a każdy gwałt na szlachcicu polskim będzie niezwykle surowo karany — nawet za najmniejsze wykroczenia, zadość uczynię hańbiącą śmiercią. Wasza wierność królowi Szwecji, do tego nas zobowiązuje. Przeto mów, jaka krzywda cię spotkała?

— Dziękuję panie, gdy wojska wasze w mniejszym oddziale wychodziły z Poznania, to zostały mi skradzione konie.

— Dobrze, zatem, szlachetny panie, dostaniesz ode mnie żołnierzy do pomocy w celu odnalezienia waszych koni i złodziei w naszych oddziałach. Ma straż przyboczna sprawi, że każdy oddział będzie dla ciebie otwarty do przeszukania. Wiedz, że to łaska króla Szwecji.

— Chwała królowi Szwecji — odpowiedział i pokłonił się szlachcic.

Następnie, w obstawie żołnierzy feldmarszałka, przystąpił do poszukiwań swoich koni w oddziałach Szwedów.

Szkot, który dostał w prezencie od swego dowódcy jednego ze skradzionych koni, żył teraz w wielkiej obawie, że może go spotkać nieszczęście. I było tak, że gdy Patrick Gordon wraz ze swymi kamratami z pułku, wyjeżdżał z obozu po furaż, to w tym czasie szlachcic polski zatrzymał jednego z ich rajtarów, z zabranym mu koniem.

Przeto straż feldmarszałka przy szlachcicu z Polski, rzekła:

— Zabrać tego rajtara i zakuć w kajdany!

Widząc to, Szkot i jego kompani, chcieli pośpieszyć na pomoc swemu towarzyszowi — rajtarowi. Byli przekonani, że zabierają go wbrew jego woli i bez powodu. Wnet Szkot chciał go oswobodzić i pośpieszył ku niemu.

Gdy zauważyli to pozostali żołnierze z oddziału Gordona, to rzucili się za nim i z trudem go powstrzymali, mówiąc do niego:

— Panie! Nie podążaj za nim, boć mu nie pomożesz. To straż feldmarszałka i ludzie szlachcica polskiego. Może tobie grozić wielkie niebezpieczeństwo, jeno zostaw go, inaczej umrzesz.

Szkot początkowo nie podejrzewał żadnego niebezpieczeństwa i ciężko mu było z uwagi na ich język, ich zrozumieć. Jednakże w końcu pomiarkował i odpowiedział:

— Podług waszej woli, odpuszczę uwolnienia naszego kompana!

A tamci skinęli głową. I stało się także, że jeszcze tego samego dnia, ten rajtar, który miał jednego z koni onego szlachcica, został powieszony.

Gdy Patrick Gordon i jego kompani posłyszeli o tym, zapanował wśród nich niezwykły strach i obawa o utratę życia. Przeto, przez najbliższe dni ukrywali się przed poszukiwaniami szlachcica polskiego.

Wielu Szwedom, nie tylko żołnierzom w ich armii, wydawało się, że w pewnym sprawach są bezkarni, że mogą kraść, dopuszczać się gwałtów i morderstw, a wszystko to, zostanie im później zapomniane i wybaczone.

I stało się, że od dnia powieszenia rajtara, feldmarszałek Wittenberg rozkazał swojej straży:

— Przyprowadzić przed radę wojenną mego chirurga!

Gdy ten młody człowiek stawił się w obecności straży, Wittenberg ponownie przemówił w obecności członków owej rady:

— Czyż przyznajesz się do zamordowania ponad sześćdziesięcioletniego wikariusza biskupa gnieźnieńskiego, jako i do tego, że z ponad dwudziestoma towarzyszami zagarnąłeś później pieniądze i bogaty łup?

— Panie litości! Mniej na uwadze moje lekarskie zasługi, dla ciebie i twych żołnierzy!

— Ni mam litości. Powiesić go!

I wnet zbudowano nową szubienicę na wzgórzu, naprzeciw kwatery feldmarszałka i tam powieszono chirurga, i kilku schwytanych jego kompanów. Pozostali w większej liczbie uciekli.

Część Szwedów poczęła się zastanawiać, dlaczego feldmarszałek stał się tyranem, i skąd u niego taka surowość, bo nawet za najmniejsze przewinienie karano śmiercią, gdy tylko przyłapano kogoś na gorącym uczynku. I wielu takim sprawom nie było końca.

Gdy jeden z piechurów był głodny, to wszedł do biednej chałupy i wyniósł dzban mleka. W tym czasie, przejeżdżał w karecie feldmarszałek, i młody piechur na widok Wittenberga upuścił ze strachu ten dzban. Na jego nieszczęście, gospodyni, której skradziono to mleko, podążała za młodzianem, głośno lamentując z przerażania, bardziej niż z doznanej straty. Również ona zobaczyła feldmarszałka, toteż upadła przed nim na kolana i błagała:

— Panie, oddajcie mi mój dzban mleka! Boć z głodu pomrzemy!

Feldmarszałek słysząc to, zatrzymał się i rzekł:

— Pojmać tego młodego piechura i powiesić go na wrotach jej gospodarstwa!

Wnet wykonano ten wyrok, a sama gospodyni wielce się zadziwiła na taki obrót sprawy, do tego stopnia, że żal jej było tego młodziana i żałowała jego życia.

Wielu Szwedów było przerażonych i wielce zdumionych, albowiem karano z wielką surowością za najmniejsze przewinienia, podczas gdy nie wypłacano żołnierzom żołdu, a większe rabunki na rzecz samego feldmarszałka, nie były karane i dozwolone. A na samej drodze przemarszu armii Szwedów ze Szczecina do Konina, gdzie przybył król Karol Gustaw, stracono ponad 470 ludzi — jedynie za drobne występki.

Gdy o tym wszystkim posłyszał sam król Szwedów, to i on wielce się zadziwił, że było to niepotrzebne okrucieństwo, a wielu żołnierzy w jego armii słyszało potem, jak obwiniał osobiście Wittenberga za jego skrajną surowość.

I wielu Polaków czy ubogich, czy szlachciców, uwierzyło w pozorną sprawiedliwość rządów króla Szwecji i jego feldmarszałka Wittenberga, albowiem, na pokaz, karano zwykłych żołnierzy przy Polakach, za drobne przewinienia, podczas gdy zawłaszczano ogromne sumy pieniędzy dla króla i feldmarszałka, budząc przy tym postrach wśród żołnierzy z północy.

[1] Było ich jeszcze około sześćdziesięciu.

III

Szkot — wraz ze swoimi kompanami dalej się ukrywał, w obawie przed śmiercią z powodu przywłaszczenia jednego z koni, który był własnością polskiego szlachcica. Wtedy, gdy tak siedzieli w leśnej gęstwinie, jeden ze Szwedów, zadał mu pytanie:

— Szkocie, jakżeż trafiłeś tutaj z nami, do tej Polski?

— Toż długa historia, pochodzę ze Szkocji, z średniozamożnej rodziny szlacheckiej, jednakże, jako katolik nie mogłem wstąpić na uniwersytet, toteż postanowiłem kontynuować mą naukę w Rzeczpospolitej. Zatem przez trzy lata uczęszczałem do Kolegium Jezuickiego w Braniewie. Jednakże potem poczułem, że chcę zostać żołnierzem.

Jeszcze nimże tu z wami przybyłem, to w 1653 roku, w Kulmie, spędziłem kilka chłodów, a potem poznałem niejakiego Johna Dicka. Wówczas bawił się on na nauce u kupca — Roberta Slicha.

I jego wola przekonała mnie, bym z nim udał się do Polski, wiedział on, że bardzo chciałem zostać żołnierzem, toteż rzekł do mnie:

— W Polsce, u księcia Jana[1] Radziwiłła, jest kompania straży, wszyscy oni w tym oddziale to Szkoci, przeto tam moglibyśmy się urządzić.

Zatem długo się nie zastanawiałem, pożegnawszy się z przyjaciółmi, ruszyłem w drogę piechotą, a towarzyszył mi tenże John Dick. On także zostawił swoją służbę.

Mój majątek był taki, jak i po opuszczeniu Braunsbergu, a w drodze wyprosiłem od znajomego cztery talary. Gdy zima nadchodziła, to i swój strój zmieniłem, tak że swój płaszcz przerobiłem na kaftan polski, i by było mi cieplej, to obszyłem go baranią skórą.

— A jakże to było w Polsce, gdy tamże przybyłeś? — zapytał ponownie Szwed.

— Pierwszej nocy przyszliśmy do wsi polskiej i rozlokowaliśmy się u mieszkającego tam Szkota. Następnego dnia przeszliśmy przez majętność, należącą do szlachcica. Bodaj nazywała się ona „Gzin”, a stamtąd ruszyliśmy prosto do Torunia. Gdy byliśmy milę od tego miasta, wyprzedziło nas dwóch woźniców z drewnem, wtedy z mym towarzyszem rzekłem:

— Stójcie! Mamy dla was po dwa pensy! Zawieźcie nas do tego miasta!

Jeden woźnica spojrzał na drugiego i odpowiedzieli:

— Dobrze mości panowie! Wsiadać!

Przeto wjechaliśmy z nimi do miasta z wieczora, a na nocleg poszliśmy do dużego domu po zachodniej stronie rynku, na starym mieście.

W Toruniu spędziliśmy ze cztery dni. Tamże poznaliśmy dwóch Niemców i wraz z nimi wynajęliśmy furmankę do Warszawy. Każdy z nas musiał zapłacić po osiem florenów, zaś w sobotę wczesnym rankiem, wyjechaliśmy z miasta. Po drodze minęliśmy Brześć Kujawski, powiadali, że tak nazwali to miasto, by odróżnić go od drugiego Brześcia na Litwie.

Potem przejechaliśmy przez Kowal i Gąbin — dwie niewielkie osady w drodze do Warszawy, oddalonej od Torunia ze trzydzieści mil.

Z kwaterą trafiliśmy na Przedmieście Leszczyńskie, nazwane tak od pobliskiego pałacu, zbudowanego przez znany ród Leszczyńskich. W samej Warszawie o tej porze, odbywał się sejm, u nas zwany parlamentem. Mieliśmy nadzieję, że tam spotkamy księcia Radziwiłła. Osiem dni oczekiwaliśmy jego przyjazdu, jednakże, potem, zrozumieliśmy, że jego w ogóle tam nie będzie.

Nie poddaliśmy się, boć mój towarzysz mieszkał już w Polsce ze trzy lata i poznał język polski i niemiecki, potrafił handlować, i umiał lepiej zarabiać na życie — niż ja.

— I co było dalej, ostałeś tym żołnierzem? — dodał kolejny Szwed.

Niestety! Nie osiągnąłem tego celu, przeto zadecydowałem, by trzymać się planu powrotu do mych rodziców. Z nami było tam wielu kupców — naszych rodaków, nie miałem odwagi i honoru, by nawiązywać z nimi znajomości. Gdy poznali, że ja chcę ostać żołnierzem, to tedy mówili:

— Jeno tylko przysporzysz nam kłopotów i niezręczności — mówiąc to, ukazywali mi niewiele uwagi.

W onej chwili miałem przy sobie tylko osiem lub dziewięć florenów, za to nie utrzymałbym się tam dłużej, jak i nie mógłbym podróżować. Zatem w obliczu mojej nędzy i niespełnienia możności ostania żołnierzem, począłem szukać najkrótszej drogi do Szkocji i uzyskałem informacje, że Poznań — stolica „Wielkiej Polski”, jest najlepszym miejscem, dokąd pierwej mógłbym pojechać.

I trafiła się mi okazja, boć szlachcic, który był wtedy na sejmie w Warszawie, kupił kilka koni, a po rekomendacji przyjaciela, obiecał zabrać mnie ze sobą i utrzymywać bezpłatnie. Na tę wieść — wobec mojej sytuacji, stwierdziłem, że to było zrządzenie losu.

Potem nastał wtorek, był wczesny świt i o poranku wyjechaliśmy konno. Razem było nas sześciu i mieliśmy osiem koni. Pomagałem temu szlachcicowi i jego słudze pędzić wolne konie. Przy wjeździe do miasta, szlachcic pozwolił mi prowadzić jednego konia, a swemu słudze dwa.

Pierwszego dnia zrobiliśmy jakieś pięć mil, potem rozstawiliśmy się z noclegiem we wsi. Następnego dnia, o poranku, przejechaliśmy przez miasteczko i zjedliśmy obiad w Łowiczu. Już wtedy, wydawało mi się, że jest to źle umocnione miasto. Co wam mogę powiedzieć teraz, to to, że w owym mieście znajduje się dom arcybiskupa, otoczony murem i fosą, a podobny do jakiego to zamku.

— Toć być może jest to cenny łup — odpowiedział jeden ze Szwedów, a Szkot kontynuował:

— I tej nocy zatrzymaliśmy się w kolejnej wsi, zaś potem już w miasteczku „Piontek”. Dwakroć przejeżdżaliśmy przez Wartę. Na drugiej przeprawie minęliśmy przepiękny dwór szlachecki z rozległymi parkami i ogrodami.

— Same przyszłe łupy Szkocie! — dopowiedział kolejny Szwed.

— A potem, ze cztery mile od Poznania, przejechaliśmy przez miasteczko Środę, tam zbierają się sejmiki czy komitety okręgowe, na których wybiera się pełnomocników.

I gdy tak podróżowaliśmy, to nastała Niedziela Palmowa, obchodzona w Polsce, wedle nowego kalendarza, tedy całe przedpołudnie jechaliśmy przez przepiękny las świerkowy, tam, droga miała z pół mili szerokości, prosta, lekko wznosząca się, ze trzydzieści albo czterdzieści sążni szerokości. Radowało to oczy nasze. Gdyśmy wyjechali z lasu, zauważyliśmy ową stolicę „Wielkiej Polski” — Poznań, zaś w środku miasta byliśmy około godziny pierwszej po południu.

To miasto, zwane także jako Posen, to najprzyjemniejsze ze wszystkich miast Polski — ma doskonałe położenie, zdrowe powietrze i bardzo urodzajne okolice. Budynki, jak sami zauważyliście, są z cegły, o starodawnej zabudowie. Te, które zostały wzniesione niedawno — są bardzo wygodne.

Przeto moja opowieść o Poznaniu jest taka, tak jak sami widzieliście w tym mieście — rynek główny przestronny, z pięknymi fontannami w rogach, z ciągami sklepów, oddzielnymi dla każdego rzemiosła, i ze wspaniałym ratuszem.

I jak na te czasy, miasto to, ma szerokie ulice, utrzymywane w wielkiej czystości, bardziej niż gdziekolwiek w Polsce. Zaś w zachodniej części miasta stoi zamek, z lekka trochę zniszczały, ale zbudowany zgodnie ze starymi manierami. Rzeka Warta opływa go od wschodu i tworzy wyspę, a tamże zamieszkują Niemcy — garbarze, dlatego ta część tegoż miasta nazywa się „Garbarskim Przedmieściem”.

Jedna z lepszych ulic, długości pół mili, prowadzi na wschód, do katedry — toć chyba największa budowla Poznania. Liczne klasztory, różnych zakonów obojga płci, i do tego ogromny kościół katedralny, sprawia, że to wygląda nadto wspaniale i czyni wielkie wrażenie. Przeto i przedmieścia są rozległe i szerokie, podobnie ozdobione kościołami i klasztorami. Mur ceglany otacza miasto, jednakże z powodu jego długości — nie można w nim pokładać całkowicie nadziei.

Nadzwyczajna jest tam uprzejmość i gościnność mieszkańców, a mniemam powodem tego jest bliskość do Niemiec i często w tym mieście przebywają cudzoziemcy. Przybywają oni na dwa coroczne jarmarki, prócz tego, są tamże każdego dnia.

I dziwne zjawisko było tedy w tym Poznaniu, boć Polacy tamże mieszkający, rywalizują z, mieszkającymi wśród nich obcokrajowcami — wszyscy oni starają się wzajemnie prześcigać w swej uprzejmości[2].

Teraz jeden ze Szwedów, który wysłuchiwał tej opowieści Szkota, przemówił:

— Cóż Szkocie z tego, skoro w tej całej uprzejmości poddali się nam, bez walki jakiej, płacąc przy tym feldmarszałkowi wielkie pieniądze!

Na te słowa pozostali ich kompani poczęli się śmiać i żartować między sobą:

— Proszę mości Szwedzie, oto pieniądze dla was!

Po chwili, gdy Szkot chciał toczyć dalej swoją opowieść, inny Szwed wjechał w ich kryjówkę i przekazał że:

— Szlachcic, co szukał koni ze strażą feldmarszałka, odjechał, drogę i powrót macie już wolną. Ruszajcie, nimże dowódca spostrzeże się, że nie ma was długo w obozie. Inaczej, powieszą was!

— Dziękujemy przyjacielu za te wieści!

Wnet Szkot i jego kompani podnieśli się z drewnianych kołków, na których siedzieli, wskoczyli na swe konie i pognali do swego obozu, by przybyć na miejsce przed nocą.

Obozowali jeszcze parę dni, póki nie doszła do nich wiadomość, że ma przybyć do Poznania ich król. Szkot również obiecał, że dokończy swoją opowieść przy kuflu piwa, w ich obozie.

Przeto nastał wieczór, a jego towarzysze ponownie pojawili się przy nim, czując, że są już bezpieczni, że nie ma już szukającego ich — polskiego szlachcica, zasiedli przy ogniu i kuflu ciepłego piwa, wtedy jeden ze Szwedów przemówił:

— I cóż Szkocie było dalej?

— Myślałem, że znudziły już was moje opowieści?

— Skądże, opowiadaj dalej.

— Dobrze, zatem szlachcic, który zabrał mnie był ze sobą, zatrzymał się w domu przy ulicy Żydowskiej, gdzie zjadłem z nim obiad. Potem zabrał mnie do innego Szkota, który zwał się James Lindsay, do którego miałem także pismo polecające.

Gdy już przyszedłem do niego, ten rzekł wyniośle:

— Jak się zowią twoi rodzice, jakie masz wykształcenie, wędrówki i zamierzenia?

Postanowiłem, że będę odpowiadał szczerze i otwarcie, toteż rzekłem nazwiska moich rodziców:

— „Gordon i Ogilvy”.

Zaraz, gdy ten Szkot usłyszał moje nazwiska, pogardliwie je powtórzył, a potem znowu zuchwale dodał:

— Przecie to dwa wielkie klany! Wobec tego powinniście być gentelmanem!

Po jego słowach zdałem sobie sprawę, że to drwina z mojego pochodzenia i nie tylko, lecz zależało mi na spełnieniu bycia żołnierzem, więc tylko odpowiedziałem:

— „Mam nadzieję, że z tego powodu nie jestem gorszy”.

I być może, dzięki tym słowom, nie traktował mnie potem z brakiem szacunku.

Po jakimś czasie przyszli do mnie inni rodacy i namówili, abym zatrzymał się na dłużej i oczekiwał jakiejś sprzyjającej okazji do dalszej drogi. Podczas pobytu w Poznaniu, nie doznałem jakieś krzywdy, wręcz dobrze ugościli mnie moi ziomkowie i rodacy, pamiętam ich dobrze: Robert Farquhar, James Fergusson, James Lindsay, James White, James Watson i inni.

W nich widziałem swoją przyszłość, to znaczy, że niebawem pomogą mi zostać żołnierzem, przeto ciągle się ich trzymałem i to z ich rekomendacji zostałem wciągnięty do służby dla młodego wielmoży o nazwisku Opaliński. Polubił Szkotów, bo wedle obyczajów arystokracji polskiej, miał zamiar zwiedzić obce kraje, toteż lubił słuchać opowieści o dalekiej mu Szkocji.

Przyszedł dzień wyjazdu, a moi ziomkowie ponownie mi pomogli, bo bardzo szczodrze zaopatrzyli mnie w pieniądze i w resztę niezbędnych dla mnie rzeczy. Dzięki nim miałem lepszą sytuację, niż wtedy, gdy opuszczałem swoich rodziców.

Nastał rok pański — 1655, i stałem się towarzyszem tego polskiego wielmoży w podróży do Hamburga. Przez całą drogę byłem traktowany wielce uczciwie. Na miejsce przybyliśmy bodaj w połowie lutego, osiem dni stacjonowaliśmy, a potem ten wielmoża udał się do Antwerpii. Przeto tedy się z nim pożegnałem.

I właśnie w tym czasie, stacjonowali tam także oficerowie szwedzcy, którzy prowadzili nabór i werbunek żołnierzy. W każdej tawernie nie brakowało wielu młodych i kawalerów, panowały tamże hulanki i bijatyki. Miałem i wtedy wielkie szczęście, bo nauczyciel polskiego wielmoży, pan Wilczyński, mówił bardzo dobrze po francusku, niemiecku i łacinie. Więc uzgodnił z gospodarzem hotelu, w którym bawiliśmy, zapłatę za moje wyżywienie, pokój i pościel. Czynsz ten, wyniósł tygodniowo cztery marki lubeckie. Udało mi się tam pomieszkać z osiem tygodni.

W tym hotelu mieszkał w tym czasie kornet i kwatermistrz, którzy zapytali gospodarza:

— Kim jest ten gość przy Wilczyńskim?

— To Szkot, towarzyszył polskiemu wielmoży Opalenickiemu. Pochodzi ze starego klanu, pochodzenia szlacheckiego.

— Cóż tu będzie dalej porabiać?

— Tego mi nie wiadomo, boć jest utrzymywany przez tego Wilczyńskiego.

— Dziękuję gospodarzu.

Teraz, gdy zrozumieli moją sytuację, to stało się dla nich jasne, że mogę być godziwym mężczyzną do werbunku, do armii Szwedów.

Przeto, podczas obiadów i kolacji, zachowywali się bardzo uprzejmie i okazywali względem mnie duży szacunek — gdy tylko nawiązywała się dłuższa dysputa.

Jam często nudząc się, spędzałem swój czas na spacerach lub w swym pokoju. W głowie miałem głosy z rozmów z kornetem i kwatermistrzem:

— Musisz wiedzieć szlachetny Szkocie, że u stóp żołnierza leżą bogactwa, honory i wszelkie uroki życia! Ty zaś, możesz to wszystko mieć, wystarczy tylko, byś się po to wszystko schylił — i je podniósł!

Nadto wiemy, że twoi rodacy — Szkoci, to najlepsi żołnierze, jakich nie znajdzie się w innym narodzie — kontynuowali językiem pełnym pochwał.

Wiedz, że wybierają oni życie żołnierza, bo takie życie jest bardziej honorowe! I jeszcze większa dla nich chwała, bo natura obdarzyła ich geniuszem, a oni przedkładają swój spokój, wygody i swój dostatek, który mogliby osiągnąć z dowolnej profesji, wybierając życie żołnierza.

Słuchałem tego wszystkiego i podzielałem większość ich wywodów — kontynuował Szkot Gordon, i nawet odpowiadało to mojemu charakterowi, lecz wtedy, nie mogłem dać im od razu jasnej odpowiedzi. Przeto dawałem im słabe wymówki i poglądy, w obawie przed tym, że zamierzają mnie zwerbować, zatem w dniach następnych, począłem unikać ich bliskości i kontaktów.

Jednakże przy kolejnym obiedzie, kwatermistrz rzekł do mnie:

— Przyjechał mój ziomek, nazywający się Garden!

To nazwisko tak wymówił, że wydało mi się, że brzmi ono, jak moje — Gordon.

A on dalej mówił:

— Jest on rotmistrzem i bardzo rozsądnym człowiekiem!

Z uwagi, że nie miałem za wiele grosza. I utrzymywałem się dzięki ludziom polskiego wielmoży, to nie szukałem na siłę znajomości i okazji do spotkań. Jednakże teraz, nie mogłem się uspokoić, dopóki nie dowiedziałem się, gdzie kwateruje tenże rotmistrz. Zatem w zamiarach swoich miałem szybkie odwiedzenie jego osoby, licząc na zaciągnięcie się do wojska.

I gdy ustaliłem jego dom zakwaterowania, to udałem się tam, a na miejscu spotkałem jego sługę — Niemca — Andrewa, toteż zapytałem:

— Czy zastałem rotmistrza?

Zdziwiłem się, bo odpowiedział mi po angielsku:

— Jest na górze.

Zaraz okazało się, że ten sługa mieszkał w Szkocji kilka lat, stąd też dobra u niego znajomość angielskiego, po czym zapytał się mnie:

— Czy zaprowadzić cię do rotmistrza?

— Tak, jeśli łaska.

— Zatem chodź za mną.

Gdy byliśmy już na górze, zauważyłem, że rotmistrzowi towarzyszy dwóch lub trzech oficerów. Po przywitaniu się, przemówiłem:

— Dowiedziałem się o przyjeździe do miasta człowieka o takich zaletach, że muszę mu okazać szacunek i chcę wyrazić nadzieję, że rotmistrz wybaczy mi moją niezapowiedzianą wizytę, w chwili — jak widzę, gdy zajęty jest ważnymi sprawami.

Po mojej przemowie spojrzał na mnie i odpowiedział:

— Bardzo się cieszę i nie ma aż tak ważnych spraw, które byłyby w stanie przeszkodzić mi w przyjęciu przyjaciela, a tym bardziej mego rodaka na obczyźnie. Usiądź proszę.

Przeto przysiadłem niedaleko niego i jego dwóch kompanów — oficerów. Rotmistrz ponownie zapytał:

— Jak się mają twoi rodzice?

Wnet mu odpowiedziałem, że pochodzę ze starych klanów szlachty szkockiej, a ta odpowiedz bardzo go ukontentowała. Potem ponownie zapytał:

— Czy znasz może niejakiego majora Gardena?

— Słyszałem o nim, ale nie miałem honoru go poznać.

— Jestem jego bratem i wszystko wygląda na to, że jesteś naszym krewnym.

Zaraz wezwał do siebie swego sługę Andrewa, i rzekł:

— Proszę, przynieś kielichy z winem.

Gdy już napięcie opadło, rotmistrz począł żywo wspominać wszystkich przyjaciół w Szkocji. Wiele razy wznosiliśmy toast za nasze zdrowie i szybko rozgrzaliśmy się tym winem.

Gdy im przekazałem, że mam zamiar wrócić do Szkocji, wtedy rotmistrz i jego oficerowie przemówili do mnie:

— Gdy powrócisz do swego domu, do Szkocji, toć wtedy będą się z ciebie naśmiewać, i rozpowiadać każdemu, że byłeś za morzem, tylko po to, by naoglądać się świata. A na końcu rzekną do ciebie, żeś ty, jest takim samym chłopcem, jak ten, który wtedy wyjechał ze Szkocji.

— I teraz pomyśl drogi Patricku, cóż pomyśli sobie o tobie twa rodzina, jakaż będzie ich duma i pociecha, gdy wszyscy w okolicy będą mówić, że ojczyzna została zniewolona i zhańbiona przez wyniosłego wroga i nie ma drogi do jej wyzwolenia?[3] Przeto wiedz, że wszyscy Szkoci, którzy mają uczciwe zamiary, to i mają w swych planach, nic innego, jak być za granicą. Zaś ty, jak i my, musimy teraz zbierać doświadczenia i utwierdzać się w swoich przekonaniach. Teraz zastanów się drogi przyjacielu, czy trzeba cię dalej do tego przekonywać? Czy sam będziesz skłaniał się ku tej drodze?

Po całej tej mowie rotmistrza i jego kompanów, bez zbytnich ceregieli, nie powołując się na żadne okoliczności, obiecałem postępować w ten sposób. Może było to miarkowanie na wyrost, bo nie miałem przecież doświadczenia w tej materii.

Po tej długiej rozmowie, powróciłem do siebie. Wyspałem się do rana i zaraz zacząłem rozmyślać o złożonym przeze mnie zobowiązaniu. Znalazłem się w labiryncie zawiłych myśli, teraz nie wiedziałem, jak się z niego wydostać. Tak, jak i w Polsce, słowo szlachcica ze Szkocji jest zobowiązujące, a jego dotrzymanie świadczy o zachowanym honorze. Zatem zgodnie z moją obietnicą, nie mogłem nie iść do rotmistrza.

Kiedy przybyłem do niego, rzekł do mnie:

— Chodź ze mną do stajni, pokażę ci moje konie.

Gdy już się tam znaleźliśmy, zobaczyłem, jak stoją tam trzy piękne rumaki. Przyglądałem im się chwilę, a rotmistrz dodał:

— Najlepszy z nich będzie twój — oddam go tobie do twego rozporządzenia.

Zaś jego słudzy stali już z przygotowanymi dla nas końmi, rotmistrz ponownie rzekł:

— Będę cię traktował, jak swego najbliższego krewnego!

Teraz, wobec takiej sytuacji, opuściły mnie dotychczasowe rozterki, i co by się nie wydarzyło, byłem zdecydowany, aby w taki sposób szukać swego szczęścia. Zaraz podziękowałem rotmistrzowi za wszystko — co mi dał i co mi okazał.

Wszyscy Szwedzi dalej wysłuchiwali jego opowieści. Wiedzieli, że on, jako katolik, nie mógł znaleźć zajęcia w swej rodzinnej Szkocji — zdominowanej przez dyktaturę Olivera Cromwella.

Jeden z żołnierzy Wittenberga rzekł:

— W takim razie wypijmy za twoje zdrowie Szkocie! Za to, że jesteś tutaj z nami!

— Zdrowie przyjacielu! — rzekli pozostali.

W ten sposób zakończyła się ich mała uczta z opowieścią Szkota — Gordona.

[1] Janusza.

[2] Na podstawie: https://www.wilanow-palac.pl/patrick_gordon_chce_zostac_zolnierzem_nieudana_wizyta_w_polsce.html

[3] „Od roku 1651 do roku 1652, do restauracji Stuartów w 1660 roku, Szkocja znajdowała się pod okupacją rządzonej przez Olivera Cromwella, Republiki Angielskiej”.

IV

Wkrótce do Szwedów przyszła wiadomość, że ich król przybył do Poznania. Nastał dzień 19 sierpnia i przeszli pod Pyzdry, by tamże — cztery mile od miasta — rozłożyć obóz. Następnego dnia, z rana, udali się do osady zwanej Słupca. Tam zapadła decyzja, by dnia następnego udać się nad rzekę Wartę, na wzniesienie, naprzeciw Konina. Dowództwo zawezwało do siebie pułkownika Engela, któremu przekazano:

— Weź dwustu pięćdziesięciu jeźdźców i udaj się na zwiad czy gdzie w okolicy są jeszcze oddziały Polaków skłonne z nami walczyć.

Zaraz to uczyniono i w pobliżu Koła, pułkownik napotkał oddział trzystu Polaków. Doszło do ataku Szwedów. Polacy widząc, że nie dadzą im rady, podjęli decyzję do odwrotu. Szwedzki pułkownik widząc to, krzyczał do swoich jeźdźców:

— Za nimi, wybić ich!

Wnet Polacy uciekali, a Szwedzi wielu z nich pozabijali, część wzięli do niewoli. Gdy już siedzieli pojmani, to Engel rzekł do nich:

— Cóż wasz król teraz planuje?

— Z tego, co jest nam wiadome, to przybył do Łowicza.

W tym czasie opatrzono Szkota, Patricka Gordona, bo podczas potyczki z Polakami, został ranny strzałem w lewy bok, na jego szczęście — niegroźnie.