Ludzie Wielkiej Nocy - kard. Luis Antonio G. Tagle - ebook

Ludzie Wielkiej Nocy ebook

kard. Luis Antonio G. Tagle

5,0

Opis

Kardynał Tagle jest nazywany "Wojtyłą z Azji".
Uchodzi za jedynego duchownego, który doprowadzał Benedykta XVI do śmiechu.
Jeden z najpopularniejszych kardynałów na Facebooku.

Równie serdecznie, co usilnie namawiam do lektury książki Ludzie Wielkiej Nocy. To książka bardzo ważna. To książka o wspólnocie - o jej potrzebie, znaczeniu, sposobach budowania. Mógłby ktoś spytać: na co, po co komu wspólnota w dobie globalizacji - w czasie, w którym cały świat staje się "małą wioską"; gdy dzięki internetowi w każdej chwili bliscy stają mi się ludzie z najdalszych kontynentów?

A jednak! Komunikacja to jeszcze nie komunia. Informacja to jeszcze nie wspólnota sensu. Globalnie promowany i implantowany jeden model kultury nie musi prowadzić do jedności, lecz do wykluczenia. W efekcie - w dobie niesamowitych, nigdy wcześniej niewyobrażalnych narzędzi dialogu i porozumienia - rośnie liczba ludzi przerażająco samotnych, odizolowanych, zmarginalizowanych i odrzuconych.

Taki świat zadany jest Kościołowi. Jego misją jest gromadzenie ludzi we wspólnoty.
Kard. Tagle przypomina, iż żywa chrześcijańska wspólnota jest w dzisiejszym świecie najbardziej czytelnym znakiem najważniejszej prawdy chrześcijaństwa, a mianowicie tej, że Jezus Chrystus Zmartwychwstał!

Bp Grzegorz Ryś

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 168

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
staszekswierk

Nie oderwiesz się od lektury

fantastyczna książka. człowieka który jest nie tylko pasterzem ale i świadkiem wiary
00

Popularność




kard. Luis Antonio G. Tagle

LUDZIE WIELKIEJ NOCY

Przekład

Marek Chojnacki

Wydawnictwo WAM • Księża Jezuici

Kraków 2014

Tytuł oryginału

Easter People

Living Community

Copyright © 2005 by Luis Antonio G. Tagle

Published by Orbis Books, Maryknoll, New York 10545 USA

© Wydawnictwo WAM, 2014

Konsultacja merytoryczna: dr Jacek Prusak SJ

Redakcja: dr Jadwiga Zięba

Projekt okładki: Andrzej Sochacki

Zdjęcie na okładce: © by Reggie Mateo

Przygotowanie ebooka: Piotr Druciarek

Teksty Pisma Świętego: Biblia Tysiąclecia. Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, V wydanie, Pallottinum, Poznań 2012

ISBN 978-83-277-0238-8

WYDAWNICTWO WAM

ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków

tel. 12 62 93 200 • faks 12 42 95 003

e-mail: [email protected]

www.wydawnictwowam.pl

DZIAŁ HANDLOWY

tel. 12 62 93 254-255 • faks 12 62 93 496

e-mail: [email protected]

KSIĘGARNIA WYSYŁKOWA

tel. 12 62 93 260, 12 62 93 446-447

faks 12 62 93 261

e.wydawnictwowam.pl

Podziękowania

Ta książka o wspólnocie chrześcijańskiej sama jest dziełem wspólnoty. Złożyła się na nią praca wielu ludzi, którzy ze sobą współpracowali. Większość materiału zgromadzonego w tym małym tomie pochodzi z wykładów wygłaszanych przy rozmaitych okazjach na Loyola School of Theology na Filipinach oraz z rekolekcji głoszonych w różnych okresach w filipińskiej prowincji Sióstr Jezusa Dobrego Pasterza oraz u sióstr ze zgromadzenia „Kongregacja Naszej Pani Rekolekcji w Cenacle”. Osobom pracującym w administracji, wykładowcom i innym pracownikom Loyola School of Theology oraz siostrom zakonnym z obu wspomnianych zgromadzeń dziękuję za to, że tak wspaniale towarzyszyli mi w pielgrzymce wiary i nadziei.

Dziękuję też mojej wspólnocie kościelnej diecezji Imus – ludziom świeckim, którzy dawali mi przykład wiary; – kapłanom, którzy mnie inspirowali; – zakonnikom i zakonnicom, które otaczały mnie troską; – seminarzystom, którzy zachęcali mnie do dalszej refleksji, a także żyjącym wśród nas – ubogim, których obecność niepokoi i budzi wyrzuty sumienia. Nie odważyłbym się mówić o wspólnocie, gdybym nie doświadczył jej smutków, zmagań i radości, pielgrzymując razem z dzielnym ludem naszej diecezji. Idąc razem z nim, wyraźnie słyszę wezwanie, by Kościół w naszych niepewnych czasach był wspólnotą.

Moja rodzina – mój Kościół domowy – zawsze była dla mnie twierdzą wiary, nadziei i miłości. Dziękuję Bogu, że wprowadził mnie w proces dochodzenia do wspólnoty za pośrednictwem moich rodziców i brata, moich ciotek, wujów i kuzynów, którzy niestrudzenie tkają mocną sieć miłości, podtrzymującą wszystkich członków naszej rodziny, w tym także i mnie. Mogę powiedzieć, że zawsze czułem się w niej bezpieczny i kochany.

Dziękuję też uczonym, autorom prac naukowych i nauczycielom, którzy pomogli mi ukształtować moją wizję teologiczną i duszpasterską, a o których nie zawsze w tej książce wspominam. Wyrażam moją wdzięczność dla całej wspólnoty teologów, duszpasterzy i ludzi modlitwy. Za dobroć i cierpliwość dziękuję też Mary Ann Charity Durano, która przygotowała pierwsze, filipińskie wydanie moich wykładów i konferencji. Szczególne podziękowania chcę złożyć Michaelowi Leachowi, który zachęcił mnie do przygotowania tej publikacji w Orbis Books. Trudno byłoby mi też nie wspomnieć o Susan Perry, która w Orbis Books przygotowywała mój tekst do wydania. Zrobiła dla mnie więcej, niżby to wynikało z jej obowiązków. Pokonując kolejne etapy realizacji projektu wydawniczego, nigdy nie czułem się sam. Otaczała mnie poczuciem wspólnoty, niezbędnym każdemu, kto chce dokonać czegoś dobrego i wartościowego.

Na koniec wreszcie chcę oddać cześć i chwałę Trójjedynemu Bogu, tajemnicy komunii w posłannictwie!

Wstęp

Rozczarowanie naszych czasów

Żyjemy w epoce globalizacji, w której znikają granice, w epoce, w której ludzie latają na konferencje z Tokio do Nowego Jorku albo z Manili do Los Angeles, w której książkę pisze się w jednym kraju, przesyła się ją e-mailem do wydawcy do innego kraju i drukuje w trzecim. Żyjemy w czasach, gdy te same filmy ogląda się w Bombaju, Chicago i Londynie, a młodzi ludzie w San Francisco, Brooklynie, Hong-Kongu, Johannesburgu i Berlinie ubierają się według tej samej mody. Indyjskiej curry używają kucharze w Mediolanie, pizzę neapolitańską serwuje się w Szanghaju, a japońską tempurę we Frankfurcie. Przedsiębiorcy z Korei i z Tajwanu zarządzają międzynarodowymi korporacjami w Manili, a Filipińczycy pracują w spółkach naftowych w Kuwejcie, we włoskich domach i w angielskich szpitalach. Czy jesteśmy świadkami narodzin nowej rodziny ludzkiej, nie podzielonej barierami granic?

Podobnie jak ludzie i idee, bez przeszkód po całym świecie przemieszcza się również kapitał, dochodzi bowiem także do globalizacji gospodarek narodowych. Oczywiście, jednak na transfer kapitałów mogą sobie pozwolić jedynie ci gracze, którzy już zdobyli silną pozycję w gospodarce światowej. Pozycję taką mają tylko ogromne firmy i bogaci biznesmeni. Z podobnych przywilejów nie korzystają właściciele małych sklepów czy firm, najemni robotnicy czy rolnicy, którym ledwo udaje się zarobić na chleb. Siła pieniądza rozstrzyga o tym, kto jest w stanie przebić się przez ten czy inny mur. Z perspektywy biednych, którzy bezsilnie patrzą na mur odgradzający ich od bogatych, wznosi się on równie wysoko i jest równie nieprzebyty, jak kiedyś. Niektórzy autorzy – na przykład Nicanor Perlas – słusznie nazywają globalizację, której jesteśmy świadkami, „globalizacją elit” albo „globalizacją neoliberalną”.

Globalizacja elit zrobiła niewiele, by położyć kres trwałemu wykluczeniu ubogich. Mimo ogromnego postępu technologicznego i naukowego, dzięki któremu można wytwarzać lepszą żywność, skuteczniej leczyć ludzi i żyć bardziej komfortowo, z punktu widzenia ubogich niewiele się zmieniło. Dalej są biedni. Jedyna zmiana polega na tym, że jest ich więcej. Wielu ubogich ludzi pogodziło się z tym, że ich dzieci i dzieci ich dzieci będą tak samo biedni, jak oni. Ich brak nadziei boli.

Wykluczenie trwa nadal – i to nie tylko w wymiarze ubóstwa materialnego, lecz także ubóstwa społecznego i kulturowego. Ukrzyżowanie ubogich jest u progu trzeciego tysiąclecia codziennością. Mimo wszystkich wyrafinowanych rodzajów broni, jakimi dziś dysponujemy, to ukrzyżowanie może stać się przyczyną unicestwienia całej rodziny ludzkiej i środowiska, w którym żyjemy.

Mimo to formą globalizacji, która budzi mój największy niepokój, jest globalizacja kultury. Wydaje się, że istnieje pewien eksportowy model kultury neoliberalnej, który narzuca się jako element jednoczący: ma on być kulturą, która zjednoczy ludzkość, kulturą, która zapewni globalną komunikację, kulturą przeobrażającą nas w ludzi rozumiejących się nawzajem. Pewien filipiński jezuita zwrócił kiedyś uwagę na fakt, że owa globalna kultura, którą się eksportuje i którą tak wiele osób bez zastrzeżeń przyjmuje, nie jest już inspirowana wartościami religijnymi. Inspiracje kultury globalnej są zdecydowanie neopogańskie, pozostają pod nadmiernym wpływem wartości postmodernistycznych – radykalnie zsekularywanych, indywidualistycznych, przesyconych duchem współzawodnictwa i materializmu.

Inne dwa aspekty kultury, która rozwija się w obecnym tysiącleciu, to podejrzliwość i brak szacunku. Na całym świecie ludzie podejrzliwie odnoszą się do instytucji, które nie dały im tego, czego się po nich spodziewali. Nie ufają już rodzinom, rządom, wojsku, instytucjom finansowym, a nawet duchownym. Nieufność wyrażana jest często poprzez brak poważania. Brak szacunku może być gestem profetycznym, może też jednak pozbawiać życie wymiaru tajemnicy. Wszystko ulega demitologizacji, na wszystko znajdują się łatwe i proste wytłumaczenia. Zanika, a może nawet zanikło już zupełnie poczucie sacrum. Dawno minęły czasy, gdy przechodnie spacerujący po Roxas Boulevard w Manili, zbliżając się do sanktuarium Matki Bożej Nieustającej Pomocy, przestawali na chwilę rozmawiać, by się w milczeniu przeżegnać.

Zauważmy, jak rozproszona jest ludzka energia. Zjawisko to niepokoi mnie zwłaszcza u ludzi młodych. Dostrzegam je, gdy głoszę konferencje dla młodzieży, studentów, seminarzystów, a nawet dla diakonów, którzy wkrótce przyjmą święcenia kapłańskie. Po piętnastu minutach moich refleksji słuchacze stają się niespokojni, nie potrafią się skupić, są zmęczeni. Wydaje się, że tracą energię w momencie, gdy ja dopiero zaczynam ją mobilizować. Nie wiem, czy to ja mam problem, czy oni. Jak wyjaśnić to rozproszenie, tę szybką utratę energii? Czy powoduje ją zanieczyszczenie środowiska, niezdrowa żywność, czy stresujące tempo życia? Czy przygniatają nas cele i oczekiwania, którym nie sposób sprostać?

Jednym z przejawów tego niskiego poziomu energii jest nuda. Młodzi ludzie wydają się być znudzeni życiem już na jego progu. By zabić czas, tworzą mnóstwo „imprez”, „eventów” (jak mówią młodzi księża) czy (jak przynajmniej do niedawna mówiła młodzież) „szybkich numerów”. Ludzie nieustannie szukają czegoś nowego. Dla mnie najlepszym symbolem tego pragnienia zmiany, tej nieustannej zmiany przedmiotu zainteresowań, jest pilot do telewizora.

Zmiana obiektu zainteresowań stała się zajęciem wygodnym i niewymagającym wysiłku. Bywa, że w krótkim okresie czasu oglądamy ogromną ilość programów i filmów, nie zważając na to, czy widzieliśmy ich początek i koniec; nazywamy to relaksem lub wypoczynkiem. Obawiam się, że najwyraźniej lekarstwem na rozproszenie energii i nudę staje się zadowalanie się wyrwanymi z kontekstu fragmentami, które nie tworzą żadnej sensownej całości. Ludzie przyzwyczajają się do tego, że życie składa się z elementów, które wcale nie muszą być ze sobą powiązane. Boję się, że wkrótce będziemy rozumować następująco: historia opowiedziana od początku do końca jest nudna. Interesująca historia – a zatem i interesujące życie – musi składać się z licznych zwrotów akcji. Całość i integralność to miłe słowa, lecz osiągnięcie stanu, jaki wyrażają, jest zbyt kosztowne. Czy warto się tak wysilać? Nie chcemy już, by nasze życie cechowała jedność. Jedność sprawia, że życie staje się nudne. Znaczy to, że skupiamy naszą uwagę i czerpiemy radość z jednego wycinka życia.

Zastanawiając się nad tą nudą, pytam: Skąd pochodzi nasza fascynacja życiem? Co inspirowało naszych rodziców? Co Martinowi Lutherowi Kingowi dało siłę, by walczyć i umrzeć?

Wizje. Marzenia. Większość z ludzi na świecie słyszało o słynnym powiedzeniu Martina Luthera Kinga: „Mam marzenie”. Gdy będziemy mieli marzenia, gdy będą one wystarczająco silne, by bez reszty nas zaangażować, zawsze będziemy mieli dosyć energii. Zawsze możemy odnaleźć w sercu jakiś cichy, ciemny zakątek, w którym odnajdziemy nowe źródło życia i siły. Takich odkryć dokonujemy jednak tylko wtedy, gdy mamy wizje, gdy mamy marzenia. Człowiek z wizją ma coś, za co warto umrzeć, czemu warto poświęcić życie; jeśli mamy coś, za co warto oddać życie, mamy też po co żyć. Starcza nam wówczas energii i na to, by umrzeć, i, oczywiście, na to, by żyć.

Przypomina mi się stary biskup Felix Paz Perez, drugi biskup diecezji Imus, jeden z moich drogich poprzedników. Nim doznał ataku serca, przygotowywał rekolekcje dla grupy seminarzystów, których nie był już potem w stanie wygłosić. Ktoś odnalazł jego notatki. Na ich pierwszej stronie widniało zdanie: „Powodem, dla którego umieram, jest Jezus, którego kocham, i ludzie, których kochałem. Zatem i powodem, dla którego żyję, jest tenże Jezus i ci sami, ukochani przeze mnie ludzie”. Ten człowiek miał wizję. Był w stanie dobrowolnie oddać za coś życie. Niepokoi mnie, gdy widzę ludzi – zwłaszcza młodych – pozbawionych chęci do życia. Obawiam się, że wchodzimy w tysiąclecie, w którym ludźmi nie będą już powodowały nieodparte wizje ani marzenia. Będą tedy wyzuci z energii.

O czym teraz marzą ludzie? Czy tylko o najnowszym modelu telefonu komórkowego? Rozmawiałem z młodą kobietą, która niedawno ukończyła studia. Spytałem: „O czym marzysz w życiu?”. „Ojcze, marzę o tym, by mieć najnowszy model smartfonu”. I to ma być marzenie? Jeśli tak, to nie sposób czerpać z niego siły; nie jest to marzenie z gatunku tych, które rozpalają w nas ogień zapału i energii.

Mam nadzieję, że się mylę, obawiając się, że w nadchodzącym tysiącleciu ludzie nie będą już mieli wizji, które mogłyby ich angażować. Brak wizji wywołuje akty przemocy, których dopuszczają się ludzie sfrustrowani i znudzeni. Tacy ludzie chcą odzyskać kontrolę nad własnym losem, skrycie pragnąc życia, być może ich przerastającego, lecz którego nie potrafią sobie nawet wyobrazić. Błądzenie na oślep powoduje zmęczenie, zmęczenie rodzi frustrację, frustracja zaś rodzi przemoc. Tego rodzaju przemoc wiąże się zazwyczaj z brakiem tolerancji wobec innych, co samo w sobie jest zjawiskiem dość osobliwym. W czasach, gdy narzuca się nam globalizację – świat bez granic, w którym mamy tworzyć jedną ludzkość, globalną kulturę, globalną cywilizację, globalną gospodarkę – stajemy się wobec siebie coraz bardziej nietolerancyjni; zazwyczaj „inni” stają się kozłami ofiarnymi, na które zrzucamy winę za nękające nas choroby społeczne. Nie chcemy przyznać, że nasze życie straciło sens. Nie mamy nawet siły, by to pojąć. Wygodnie jest winić „innych” za całe zło. Tak się dzieje w rodzinach, między sąsiadami mieszkającymi w tym samym bloku i w świecie stosunków międzynarodowych.

Czy to aby nie za pesymistyczny obraz nowego tysiąclecia? To prawda, że przedstawiam go w czarnych barwach; jednak, jak uczy nas doświadczenie Kościoła, to właśnie w takich mrocznych, pełnych niepokoju okresach najsilniej czuć tchnienie Ducha Świętego. Duch jest Duchem nadziei. To tysiąclecie nie jest jedynie tysiącleciem dwuznaczności i niepewności, lecz również tysiącleciem obietnicy i nadziei – nadziei na poszukiwanie nowej ludzkości, nowego sposobu istnienia człowieka i całej rodziny ludzkiej.

Co więc mamy robić? Gdzie się zwrócić? Dokąd zaprowadzi nas nasza wiara w Chrystusa?

1

Żywa wspólnota chrześcijan– znak wiary

Wiara chrześcijańska oferuje nam wizję życia, wizję człowieczeństwa, wizję tego, czym możemy się stać w Jezusie Chrystusie. W czasie rozczarowań powracamy do naszej wiary, by obudzić osłabłego ducha i odnaleźć nowe siły, szukając pełni życia. W jaki sposób nasza wiara w Jezusa, ukrzyżowanego i zmartwychwstałego Pana, uzdalnia nas do stawienia czoła rozbitemu na kawałki światu? Co nasza wiara ma nam do zaoferowania? Wkładem, który chrześcijanie mogą wnieść w odnajdywanie jedności świata, jest między innymi przyczynienie się do odzyskania wartości wspólnoty w podzielonym świecie.

Zatytułowałem tę książkę: Lud Wielkiej Nocy. Żywa wspólnota, gdyż Wielkanoc jest czasem wielkiej nadziei. Nadziei, która może wzbudzić w nas wizje i marzenia, wydaje się być najistotniejszym elementem wspólnoty. Wspólnota jest także potężnym znakiem nadziei w poszarpanym na kawałki świecie. Żyjemy w czasie i w świecie pełnym znaków rozpaczy. Nasze życie naznaczone jest rozbiciem, wykluczeniem, przemocą i zniszczeniem, odczuwalnym w rodzinach, w miejscach, w których żyjemy, na poziomie narodów i w sferze międzynarodowej. Kobiety i mężczyźni naszych czasów tęsknią zatem za prawdziwymi wspólnotami, w których mogą doświadczyć pokoju i integralnej jedności. Wydarzenie Wielkiej Nocy, tryumf Jezusa nad grzechem i śmiercią, otwiera przed nami nową przestrzeń życia. Mamy nadzieję, że jako lud Wielkiej Nocy możemy dzielić się ze światem jej światłem, rozpraszając mrok wyobcowania, który ogarnął świat. Wiara w zmartwychwstałego Pana może być źródłem siły, dynamizującym życie wspólnoty. W istocie wspólnota pierwszych chrześcijan narodziła się z wiary w Chrystusa zmartwychwstałego.

Jako wspólnota chrześcijańska musimy na nowo odkryć, uchwycić i przyswoić sobie moc Zmartwychwstania, kluczowego elementu naszej wiary – nadziei na początek nowego życia – najpotężniejszego symbolu wiary, która może przemienić nasze życie, nasz Kościół, naród, społeczność i świat.

Wracając do relacji o Zmartwychwstaniu zawartych w Piśmie Świętym, mamy nadzieję z nową ostrością dostrzec, jak wiara w zmartwychwstałego Pana rodzi wspólnotę.

Gdy pojmano Jezusa w Ogrodzie Getsemani, Jego uczniowie się rozproszyli. Prawdopodobnie lęk kazał im się ukryć. Sfrustrowani własną postawą, a nawet niespełnionymi obietnicami Jezusa, musieli wówczas utracić pierwotny zapał, z jakim niegdyś działali razem dla wyzwolenia Izraela. Misja Jezusa okazała się niepowodzeniem. Także i oni zawiedli Go jako przyjaciele i jako uczniowie. Nie wiedzieli, dokąd iść. Rozdzielili się; każdy poszedł w swoją stronę.

Jak to możliwe, że rozproszeni uczniowie znów odnaleźli siebie nawzajem? Co ich zgromadziło, co ponownie uczyniło z nich wspólnotę? Tym czymś była ich wspólna wiara w zmartwychwstałego Pana, który im się ukazał. Jego słowa niosły nie potępienie, lecz pokój. Objawił im się nie jako sędzia, lecz po to, by przebaczać. Komunię rozbitą przez niewierność i egoizm uleczył i odnowił ktoś, kto zatriumfował nad grzechem i śmiercią. Zmartwychwstały Pan znów ich połączył. Nowa wspólnota wiary zrodziła się z ich wspólnego doświadczenia oglądania Zmartwychwstałego i ze wspólnego wyznania, że zmartwychwstały Jezus jest Chrystusem.

To doświadczenie ponownego zebrania w jedno przypieczętował dar Ducha Świętego, który miał odtąd pouczać uczniów o Jezusie. Duch miał zatem ożywiać wiarę uczniów w Jezusa i komunię z Nim. W ten sposób Duch tchnął życie w pierwsze wspólnoty chrześcijańskie. Ten sam Duch wszędzie i zawsze nadal ożywia wspólnoty chrześcijańskie, tchnąc w nie wiarę i ducha wspólnoty między uczniami Chrystusa. Jak Jezus zmartwychwstały zgromadził niegdyś przybitych uczniów, okazując moc miłosierdzia i pojednania nad ludzkim upadkiem i niewiernością, tak też i Duch Święty będzie zawsze gromadził mężczyzn i kobiety, którzy wierzą w zmartwychwstałego Pana. Wspólnota wierzących w Chrystusa jest znakiem nadziei dla świata, który szuka prawdziwej komunii.

Moc Zmartwychwstania

[Niewiasty, które z Nim przyszły z Galilei], obejrzały grób i w jaki sposób zostało złożone ciało Jezusa. Po powrocie przygotowały wonności i olejki; lecz zgodnie z przykazaniem zachowały spoczynek w szabat. W pierwszy dzień tygodnia poszły skoro świt do grobu, niosąc przygotowane wonności. Kamień zastały odsunięty od grobu. A skoro weszły, nie znalazły ciała Pana Jezusa. Gdy wobec tego były bezradne, nagle stanęło przed nimi dwóch mężczyzn w lśniących szatach. Przestraszone, pochyliły twarze ku ziemi, lecz tamci rzekli do nich: „Dlaczego szukacie żyjącego wśród umarłych? Nie ma Go tutaj; zmartwychwstał. Przypomnijcie sobie, jak wam mówił, będąc jeszcze w Galilei: «Syn Człowieczy musi być wydany w ręce grzeszników i ukrzyżowany, lecz trzeciego dnia zmartwychwstanie»”. Wtedy przypomniały sobie Jego słowa, wróciwszy zaś od grobu, oznajmiły to wszystko Jedenastu i wszystkim pozostałym. A były to: Maria Magdalena, Joanna i Maria, matka Jakuba; i inne z nimi opowiadały to Apostołom. Lecz słowa te wydały im się czczą gadaniną i nie dali im wiary. Jednakże Piotr wybrał się i pobiegł do grobu; schyliwszy się, ujrzał same tylko płótna. I wrócił do siebie, dziwiąc się temu, co się stało.

(Łk 23, 55 – 24, 12)

Relacja o Zmartwychwstaniu jest prosta, lecz w tej prostocie Zmartwychwstanie nie traci tej siły, z jaką przenika ona do naszych serc, dokonując wewnętrznej odnowy. Łukasz pi sze, że kobiety wróciły do grobu „skoro świt”, co jest przejawem ich zapału służenia Panu z miłością. Nie znalazłszy tego, co spodziewały się znaleźć, zmieszały się i przeraziły. Ponadto nieomal nie dostrzegły cudu Zmartwychwstania, zapominając o wcześniejszych słowach Jezusa. Musieli im o tym powiedzieć aniołowie: „Przypomnijcie sobie, jak wam mówił, będąc jeszcze w Galilei: «Syn Człowieczy musi być wydany w ręce grzeszników i ukrzyżowany, lecz trzeciego dnia zmartwychwstanie»” (Łk 24, 6-7). Kobiety szukały nie tego, czego powinny były szukać, ponieważ nie pamiętały.

W swej prostocie opowieść o zmartwychwstaniu stawia przed nami pytanie o pamięć i zapomnienie. Wiara w zmartwychwstałego Pana wiąże się z przejściem od zapomnienia do pamiętania. Doświadczenie zmartwychwstania odżywa w nas wtedy, gdy pamiętamy o Jezusie. Pamięć o Nim to nie tylko wspomnienie, lecz także wdzięczność i nadzieja. Święty Jakub pisze, że gdy przychodzi do pełnienia woli Bożej, mamy problemy z pamięcią: zapominamy. Jesteśmy wprawdzie „słuchaczami słowa”, lecz zapominamy, to, co słyszymy; dlatego nie czynimy tego, o czym usłyszeliśmy. Według Jakuba nieczynienie woli Bożej jest kwestią zapomnienia, niemyślenia o tym, co usłyszeliśmy od Jezusa: „Wprowadzajcie zaś słowo w czyn, a nie bądźcie tylko słuchaczami oszukującymi samych siebie. Jeżeli bowiem ktoś tylko przysłuchuje się słowu, a nie wypełnia go, podobny jest do męża oglądającego w lustrze swe naturalne odbicie. Bo przyjrzał się sobie, odszedł i zaraz zapomniał, jakim był” (Jk 1, 22-24). Zapominamy o Jezusie tak, jak zapominamy o sobie. Jak mówi popularna pieśń filipińska, Maalaala mo kaya? („Czy będziesz pamiętać?”). Czy to możliwe, że Jezus tak właśnie śpiewa, stojąc przed zamkniętymi drzwiami, których zapominamy mu otworzyć?

Pamiętanie i przypominanie są ważne w rozpoznawaniu wiary w Zmartwychwstanie. Pamiętając o tym, czego Jezus nauczał i co nam obiecał, wznosimy się ponad mowę otaczających nas znaków śmierci. Naszym zadaniem, wyzwaniem, z jakim musimy się zmierzyć, jest nieustanna pamięć o zmartwychwstałym Jezusie. Dla nas, chrześcijan, życie chrześcijańskie, które jest życiem wiary w Zmartwychwstanie, opiera się na pamiętaniu. Nie chodzi przy tym jedynie o przypominanie sobie jakiejś idei czy pojęcia. Chodzi raczej o podtrzymywanie w nas żywej, miłującej Obecności.

Ożywianie pamięci o Jezusie to także zachowywanie pamięci o tym, jak Bóg upomniał się o Jezusa, który padł ofiarą niesprawiedliwości. Co za tym idzie, Zmartwychwstanie wiąże się z żywą pamięcią o innych ofiarach, o tych, których świat chce zapomnieć i pogrzebać. Taka pamięć jest niewygodna, gdyż przypomina nam o naszym okrucieństwie wobec bliźnich. Niepokoi nas ona jednak także i dlatego, że niesie ze sobą obietnicę potężnej Bożej sprawiedliwości, która jest nadzieją ofiar i zagrożeniem dla ludzi pozbawionych skrupułów. Nic dziwnego, że wolimy zapomnieć o dawnych i obecnych ofiarach. Negacja, ukrywanie prawdy i wybiórcza pamięć koją nasze sumienia. Jednym z pewnych sposobów zabicia nadziei i nowego życia, które rodzi się w nas dzięki doświadczeniu Zmartwychwstania, jest przedstawianie sobie świata w różowych barwach, jakby nie działo się w nim nic złego. Jakby nie było ofiar. Jakby nie było grzechu, przemocy i śmierci. W chwili, gdy uda nam się zaprzeczyć i zanegować, znieczulić się na otaczającą nas rzeczywistość, dokonuje się w nas zapomnienie – Zmartwychwstanie nie ma już sensu. Zapomnienie wywołuje przeświadczenie, że Bóg nie zgładził grzechu i śmierci.

Przypomniawszy sobie o słowach Jezusa, kobiety wróciły do Jedenastu i do pozostałych uczniów, oznajmiając im to, co usłyszały od aniołów. Ogarnęła je moc pamięci. Z przerażonych, zmieszanych uczennic Jezusa stały się znów gorliwymi głosicielkami Dobrej Nowiny. Według oryginalnego, greckiego sformułowania kobiety „wciąż powtarzały” ją Jedenastu i pozostałym. Gdybyśmy wyobrazili sobie tę scenę, uświadomilibyśmy sobie, że ich zachowanie było jak najbardziej sensowne. Gdy otrzymamy jakąś bardzo dobrą wiadomość, nie możemy powstrzymać się przed dzieleniem się nią z innymi. Chcemy ją komuś powtórzyć, i to nie tylko raz; chcemy bez przerwy o niej opowiadać. Jeśli w naszym życiu zdarzy się coś dobrego, i jeśli zdecydujemy, że nikomu o tym nie powiemy, to prędzej czy później nie wytrzymamy i opowiemy komuś o tym, co nam się przydarzyło – jeśli nawet nie słowami, to uśmiechem, dobrocią i życzliwością. Radość, którą odczuwamy, wypłynie z nas; stanie się widoczna. A co dopiero, gdy chodzi o serce Ewangelii! Pan zmartwychwstał! Jest to tak dobra wiadomość, że możemy jedynie z pasją obwieszczać ją całemu światu.

Prawdziwy ewangelizator jest tak zachwycony pięknem Dobrej Nowiny, że ów zachwyt daje mu siły i energię, by głosić ją innym. Jeśli czujemy się onieśmieleni i zawstydzeni, to być może powinniśmy sobie zadać podstawowe, poważne pytanie: „Czy rzeczywiście jestem przekonany, że nowina, którą głoszę jest dobra?”. A przede wszystkim: „Czy ta wieść jest dobra dla mnie? Czy pamiętam o nadziei, danej mnie i całemu światu? Czy jestem zafascynowany tym, o czym pamiętam?”. Może treści, które głosimy, nie uważamy już za dobrą nowinę; może nas już nie obchodzą. Może większe podekscytowanie budzi w nas sezonowa wyprzedaż w okolicznych centrach handlowych. Nie powinniśmy jednak naiwnie sądzić, iż nasz entuzjazm w głoszeniu Dobrej Nowiny daje nam gwarancję, że to, co głosimy, rzeczywiście nią jest. Zewnętrzny zapał winien płynąć z serca, przejętego tym, co pamięta. Ci, którzy naprawdę pamiętają, doskonale potrafią rozeznać, czy rzeczywiście głosimy Ewangelię Jezusa, czy nie.

W czasie moich studiów w Waszyngtonie poprosiłem pewnego jezuitę, by został moim stałym przewodnikiem duchowym. Kapłanem tym był zaangażowany w walkę o sprawiedliwość społeczną ojciec Peter Henriot. Opowiedział mi on pewną historię. W dniu, w którym kiedyś odprawiał Mszę świętą przypadała Ewangelia o Kazaniu na górze. Gdy czytał Ewangelię, powiedział: „Jezus rzekł: «Błogosławieni bogaci, gdyż ich jest królestwo niebieskie; błogosławieni ci, którzy się śmieją, albowiem oni będą pocieszeni; błogosławieni dumni, gdyż oni odziedziczą ziemię; błogosławieni syci oraz ci, którzy nie pragną...»”. W połowie czytania spostrzegł, że wierni w kościele spoglądają na siebie, szepcząc: „To chyba nie jest Ewangelia”. Wtedy przerwał i powiedział: „Co? Więc wiecie, że to, co głoszę, nie jest Dobrą Nowiną? Jeśli tak, to teraz wysłuchamy Dobrej Nowiny”.

Ludzi nie można oszukać. Wiedzą, czy to, co przekazujemy, jest Dobrą Nowiną, czy nie. Z punktu widzenia logiki jest zupełnie możliwe, iż ktoś może zgodzić się z twierdzeniem, że „błogosławieni są bogaci, szczęśliwi, dumni, syci i niespragnieni”. Jest zupełnie logiczne, że pojmujemy, dlaczego bogaci są błogosławieni, a mimo to w głębi duszy, w głębi serc dotkniętych darem Ducha Świętego, ożywiającym w nich pamięć, ludzie wiedzą, że to nie jest ta Dobra Nowina, której się spodziewają. Świadectwo kobiet, które były świadkami Zmartwychwstania, zaprasza nas do upewnienia się, czy rzeczywiście niesiemy ludziom Ewangelię. Jako prawdziwi i dobrzy ewangelizatorzy, pamiętamy i głosimy Dobrą Nowinę z entuzjazmem, pasją i radością.

Jest mi smutno, gdy seminarzyści, księża, zakonnicy i liderzy świeccy, którym z łatwością przychodzi mówienie o tylu różnych rzeczach, wahają się, gdy przychodzi do radosnego dzielenia się Dobrą Nowiną we własnym gronie lub z innymi. Niektórzy chętnie mówią o ideałach i życiu innych, lecz trudno im dzielić się osobistym doświadczeniem Dobrej Nowiny Zmartwychwstałego. Mam nadzieję, że Zmartwychwstanie dokonuje się pośród nas poprzez seminarzystów, księży, zakonników i świeckich, którzy potrafią dzielić się ze sobą osobistym doświadczeniem Dobrej Nowiny, gdyż zachowują żywą, wierną pamięć o Jezusie.

Dzielenie się pamięcią Zmartwychwstania wykuwa pomiędzy nami więzi komunii. Pamięć o zwycięstwie miłości nad nienawiścią, przebaczenia nad zemstą, troski nad obojętnością jest pamięcią o zmartwychwstałym Panu. Jeśli dzielimy się nią szczerze i z zapałem, powstaje wspólnota wzajemnej pamięci i wspólnej nadziei.

Przed powrotem na Filipiny, po ukończeniu studiów w Stanach Zjednoczonych spotkałem pewnego Chińczyka z Chińskiej Republiki Ludowej, który studiował tam socjologię i ekonomię. Przyjechał do Waszyngtonu, by wziąć udział w konferencji. Podczas jego pobytu na Katolickim Uniwersytecie w Waszyngtonie doszło do masakry na placu Tian’anmen; zdecydował wtedy, że nie wróci do kraju. Udało mu się sprowadzić do siebie żonę i razem zamieszkali w Waszyngtonie, gdzie kontynuował studia. Mimo iż był człowiekiem niewierzącym, wychowanym bez przynależności do jakiejkolwiek religii, bardzo interesował się religią, zwłaszcza chrześcijaństwem. Gdy dowiedział się, że wracam na Filipiny, zaprosił mnie do siebie, bym poznał jego żonę i zjadł razem z nimi kolację.

Gdy wspomniał, że podoba mu się na uniwersytecie, na którym studiuje, spytałem, czy dowiedział się czegoś o religii i chrześcijaństwie. „Co pan sądzi o naszej wierze, o naszej religii?”. „Widzi ksiądz, wasza Biblia to najpiękniejsza księga, jaką czytałem” – odpowiedział. „A co z chrześcijańskim podejściem do życia? Czy myślał pan na ten temat?”. „Tak – odpowiedział – chodziłem na wykłady z etyki i doktryny chrześcijańskiej, na zajęcia z historii dogmatów”. Potem dodał: „Sądzę, że chrześcijaństwo dostarcza rozwiązań wszystkich problemów świata. Gdyby tylko dało się żyć tak, jak zaleca, można by rozwiązać wszystkie problemy, jakie dostrzegam w Chinach”. Spytałem zatem: „Czy stał się pan wierzącym chrześcijaninem?”. „Jeszcze nie – odpowiedział. – Pojmuję chrześcijaństwo umysłem; mój umysł rozstrzygnął wprawdzie, że to, co pojmuję, jest prawdą, lecz nie mogę jeszcze powiedzieć: «wierzę»”.

Uznałem, że ów chiński student okazał się bardzo mądrym człowiekiem. Przejście od „to prawda” do „wierzę” nie jest jedynie kwestią wyjaśnienia. Istnieje wiele prawd, które pojmujemy; by powiedzieć „wierzę”, niezbędna jest jednak łaska. Sądzę, że ten człowiek uwierzył. Nie mogę zakładać, że nie otrzymał łaski wiary. Czego mu brakowało, by z pomocą łaski mógł powiedzieć: „wierzę”?

Nim się pożegnaliśmy, powiedziałem mu: „Gdyby przyszedł dzień, w którym będzie pan mógł powiedzieć: «wierzę», mam nadzieję, że nie zapomni pan o tradycji katolickiej”. Wspomniał, że studiował też tradycję protestancką. „Owszem, bardzo cenię sobie różnorodność tradycji. Wasza tradycja katolicka jest jednak o wiele pełniejsza – odrzekł, dodając – po dwóch latach pobytu na Uniwersytecie Katolickim mój jedyny problem polega na tym, że żaden ksiądz katolicki, siostra zakonna czy student nie próbowali pouczyć mnie o słowie Bożym. Co piątek do mojego domu przychodzą baptyści, zapraszając mnie do zapoznania się z ich religią. Wam, katolikom, bardzo kiepsko idzie ewangelizacja”. Gdy to powiedział, poczułem się jak przestępca. Uświadomiłem sobie, że mój rozmówca szukał wspólnoty, która podzieliłaby się z nim swoją wiarą i swoją pamięcią. W jakimś sensie go zawiedliśmy. Człowiek niewierzący, który pięknie mówił o słowie Bożym i o tradycji katolickiej uświadomił mi, że moja obojętność, bierność, grzech zaniechania, inaczej mówiąc moja niemożność budowania z nim wspólnoty czynią ze mnie wroga wiary chrześcijańskiej. Zapomnienie przeszkodziło mi w aktywnym budowaniu mostów komunii pomiędzy nim i moją wspólnotą wiary.

Pamiętam, jak jeden z moich profesorów twierdził, że w każdym wierzącym kryje się niewierzący, i że musimy prowadzić z tą częścią nas samych nieustanny dialog, ewangelizując ją i nawracając. Nasza wiara w Zmartwychwstanie opiera się na akceptacji krzyża Jezusowej miłości. Im bardziej dystansujemy się od krzyża, im bardziej spychamy go w niepamięć, tym bardziej odległa staje się w naszym życiu rzeczywistość Zmartwychwstania. Jedynie niosąc z miłością krzyż ofiar historii i społeczeństwa stajemy się posłańcami nadziei w społeczności, w której żyjemy.

Dla nas, chrześcijan, Eucharystia jest tym szczególnym momentem, w którym gromadzimy się, by upamiętniać ukrzyżowaną miłość Jezusa i Jego chwalebne Zmartwychwstanie. Zostajemy też utwierdzeni w nadziei, że ubodzy, chromi i ślepi na koniec zasiądą do wiecznej uczty z Chrystusem. Eucharystia czyni Kościół prawdziwym Ciałem Chrystusa. Jak słusznie mówi święty Augustyn: „Ludu Boży, bądź tym, co otrzymujesz. Otrzymaliście Ciało Chrystusa. Jesteście Ciałem Chrystusa. Bądźcie tym, co otrzymujecie. Bądźcie tym, co sprawujecie”. Eucharystia jest żywa, jeśli wspólnota, która ją sprawuje, łamie się wspólnie ze sobą słowem Bożym i Chlebem, gromadząc się wokół jednego stołu Ciała Chrystusa i wokół jednego stołu ludzkiego życia.

Żaden ryt w pełni nie uczyni z nas Ciała Chrystusa. Tylko wtedy, gdy zaangażujemy się w długi, bolesny proces przeobrażania naszej ludzkiej wspólnoty w żywe Ciało Chrystusa, uczynimy z naszego zgromadzenia wokół stołu Pańskiego sensowny akt przyjęcia Jego Ciała. Jak jednak „tworzyć wspólnotę”? Co właściwie rozumiemy przez słowo „wspólnota”? Co czyni wspólnotę godną miana przejawu żywej pamięci Słowa i obecności Chrystusa zmartwychwstałego?

Czym jest wspólnota?

Odłóżmy na chwilę na bok biblijne relacje o wydarzeniach wielkanocnych, by zastanowić się nad sensem słowa „wspólnota”. Sięgnijmy do inspiracji psychologicznych i socjologicznych. Wspólnota to coś zupełnie innego niż grupa. Istnieje wiele grup; wspólnot natomiast jest bardzo niewiele. Tylko niewiele grup decyduje się na przejście od bycia grupą do bycia wspólnotą. Grupa to zbiór ludzi robiących to samo lub przebywających akurat w tym samym miejscu i czasie. Sama z siebie grupa nie może być przejawem obecności zmartwychwstałego Chrystusa. Wspólnotę natomiast definiuje się jako to, w jakiej mierze jej członkowie są w niej rzeczywiście obecni.

Wspólnota rodzi się, gdy członkowie jakiejś grupy podejmują decyzję i angażują się w składanie daru, jakim jest troskliwa obecność dla siebie nawzajem. Żadna ludzka wspólnota nie stała się wspólnotą przez przypadek. Powstanie wspólnoty wymaga świadomej decyzji i zaangażowania każdego z jej członków, chcących ofiarować innym swą ożywczą, troskliwą obecność. W pewnej starej piosence Burta Bacharacha, którą śpiewała Dionne Warwick, jest fragment mówiący o różnicy pomiędzy domem jako budynkiem i domem jako miejscem, z którym jesteśmy związani: „krzesło to nie dom, a dom nie jest domem, gdy nikogo w nim nie ma”. Istota tej różnicy jest także istotą różnicy pomiędzy grupą a wspólnotą („dom nie jest domem, gdy żyjemy w nim daleko od siebie”).

Wspólnota jest też czymś, do czego próbujemy dojść i co nigdy w pełni nam się nie udaje. Moment, w którym jakaś grupa czuje, że osiągnęła pełnię wspólnoty i mówi: „przecież już jesteśmy wspólnotą!”, jest początkiem końca wspólnoty, którą tworzy. Wspólnota jest dziełem nigdy nieukończonym. Jest doświadczeniem tego, że, będąc ze sobą, zawsze staramy się podtrzymać realność i żywotność naszych więzi. Jest wydarzeniem. Jak mówi teolog i jezuita Bernard Lonergan, wspólnota rodzi się, gdy dochodzimy do wspólnego sensu. To dochodzenie ma różne etapy i stopnie. Aby zaistniało wydarzenie wspólnego sensu, ludzie w danej grupie muszą mieć najpierw pewien obszar wspólnych doświadczeń. Gdy ludzie nie mają czasu, by dzielić się swymi doświadczeniami z innymi, gdy nie stają się one częścią interakcji, trudno o tworzenie wspólnoty. Wyjście poza świat wspólnych doświadczeń to zerwanie kontaktu z innymi.

Gdy w roku 1985 wyjechałem z Filipin, by podjąć studia za granicą, pisywał do mnie regularnie jeden z moich dawnych uczniów. Pisał do mnie raz na tydzień, a ja mu odpisywałem. Nie było tygodnia, bym nie wiedział, co zdarzyło się w jego życiu; co tydzień też informowałem go, co mnie się przydarzyło. W jakimś sensie fakt, że ciągle dzieliliśmy się ze sobą tymi informacjami, umożliwiał powstanie obszaru wspólnych doświadczeń. Potem pisaliśmy do siebie już tylko co dwa tygodnie, potem, co miesiąc, co semestr, co rok... w końcu wysłaliśmy do siebie tylko kartkę na Boże Narodzenie, bez żadnej treści, z samymi tylko życzeniami: „Wesołych Świąt!”. On się zmęczył i ja się zmęczyłem. Potem nie wysyłaliśmy już nawet kartek na święta.

Po siedmiu latach wróciłem na Filipiny. Gdy się znów spotkaliśmy, poczułem się bardzo dziwnie. Nie byłem w stanie nawet zacząć rozmowy. Najwyraźniej nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia. Gdy go zobaczyłem, powiedziałem: „Gdy wyjeżdżałem na studia, byłeś jeszcze w seminarium. Teraz jesteś księdzem. Jesteś bardzo podobny do swego ojca. Przypominasz mi go. Jak on się czuje?”. „Mój ojciec – odpowiedział – zmarł prawie trzy lata temu”. Obaj byliśmy zakłopotani. Uświadomiliśmy sobie, że nie należymy już do tej samej wspólnoty. On nie potrafił podzielić się ze mną tak ważną wiadomością, jak wiadomość o śmierci ojca, ja zaś nie umiałem dzielić z nim bólu.

Wiemy, że nie jesteśmy już członkami jakiejś wspólnoty, gdy nikt nie dzieli się z nami swym doświadczeniem, kiedy nie możemy wejść w świat przeżyć innych. Jeśli nie łączy nas pamięć, należymy do różnych wspólnot. Czy biedni i bogaci, możni i słabi, mężczyźni i kobiety starają się dzielić ze sobą obszar wspólnych doświadczeń? Wspólnota rodzi się, gdy inni zapraszają mnie, bym dzielił się z nimi swoimi doświadczeniami, a ja kieruję do nich podobne zaproszenie. W wyniku takiej wymiany powstaje wspólna pamięć.

Od obszaru wspólnych doświadczeń przejdźmy teraz na drugi, wyższy stopień, którym jest komplementarna wspólnota rozumienia. I to także jest bardzo trudne. Zdarza się wprawdzie, że dzielimy z kimś te same doświadczenia i rozumiemy je w ten sam sposób. Nie zawsze jednak tak jest. Nie przechodzimy automatycznie od wspólnoty doświadczeń do wspólnoty rozumienia, gdyż nieraz nasze interpretacje różnych doświadczeń zupełnie nie pokrywają się z interpretacjami innych. Bywa, że wręcz się z nimi nie zgadzamy. Wzajemne niezrozumienie jest możliwe; niszczy ono wspólnotę. W skrajnych przypadkach ludzie bywają prześladowani za to, że widzą i rozumieją pewne rzeczy w określony sposób. Wspólnotę rozumienia osiągnąć można tylko poprzez dialog, słuchając innych i rezygnując z siebie, na co nie każdy z nas jest przygotowany.

Trzeci etap tworzenia wspólnoty nazywa Lonergan wspólnotą osądu; możemy wówczas twierdzić coś wspólnie z innymi i wspólnie czemuś zaprzeczać. Jeśli twierdzimy to, czemu inni przeczą i przeczymy temu, co inni uważają za prawdę, nie następuje wydarzenie wspólnoty. Jedna rzecz u jezuitów budzi mój podziw. Przeżywszy razem z nimi dziewięć lat, wiem, jak bardzo potrafią się od siebie różnić. Gdy jednak zaczynają mówić o ćwiczeniach duchownych, okazuje się, że twierdzą właściwie to samo. Bardzo cieszę się z tego, że źródłem ich wspólnoty jest wspólne przekonanie o wartości ćwiczeń duchownych świętego Ignacego Loyoli.

Od wspólnego osądu w poszukiwaniu wspólnoty przechodzimy do wspólnych decyzji, do wspólnego zaangażowania i działania