Ludzie czasów Jezusa - Szymon Hołownia - ebook

Ludzie czasów Jezusa ebook

Szymon Hołownia

4,0

Opis

Dla chrześcijan najważniejszym wydarzeniem w historii jest przyjście na świat, śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa.

W tej książce próbuję sprawdzić, w jakiej scenografii odbył się ten dramat. Dwa tysiące lat temu życie toczyło się jednak przecież nie tylko w Betlejem i Jerozolimie.

Na wszystkich kontynentach ludzie przeżywali swoje miłości, tragedie, wzloty i upadki.

W Palestynie spotykam drugoplanowych aktorów Ewangelii, którzy pojawiają się w niej dosłownie na chwilę. Próbuję zostać z nimi dłużej niż parę zdań: dowiedzieć się, skąd się wzięli i dokąd poszli dalej.

Służący z wesela w Kanie Galilejskiej, kobieta oskarżona o cudzołóstwo, żona zarządcy Heroda, ojciec chłopca uzdrowionego z padaczki, rodzice dzieci błogosławionych przez Jezusa - to nie papierowi statyści, to ludzie z krwi i kości, którzy czuli, myśleli, w zetknięciu z Chrystusem decydowali, czy iść odtąd Jego, czy dalej swoją drogą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 237

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (46 ocen)
18
17
8
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bob25

Dobrze spędzony czas

Dobra książka. Bardzo przyjemnie się ją czyta.
01

Popularność




Copyright © Szymon Hołownia, Czerwone i Czarne

Projekt okładki Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Korekta Alicja Kobel

Skład Tomasz Erbel

Wydawca Czerwone i Czarne Sp. z o.o. S.K.A. Rynek Starego Miasta 5/7 m. 5 00-272 Warszawa

Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. sp. j. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki www.olesiejuk.pl

ISBN 978-83-7700-277-3

Warszawa 2017

Wstęp

Wroku 30 miały miejsce najważniejsze wydarzenia w historii świata, czytanej przez chrześcijanina. W Jerozolimie, prawdopodobnie 7 kwietnia, wykonano wyrok śmierci na Jezusie Chrystusie, który w nocy, z następującej soboty na niedzielę – zmartwychwstał.

Czy na pewno stało się to w roku 30? Nie wiemy. Prawdopodobny (a do niedawna – obowiązujący) drugi trop wskazuje na rok 33 (to oznaczałoby z kolei, że Jezus w chwili śmierci miał lat 37, 38 lub 39). Dla idei tej książki nie ma to jednak znaczenia. Chodzi w niej nie tyle o to, by sporządzić z aptekarską dokładnością portret tych dwunastu miesięcy, a o to, by przyjrzeć się z bliska tłu pokazanych w Ewangeliach wydarzeń.

Nasze wyobrażenie o tamtych czasach zdominował Rzym: opisy wojen, intryg, biznesowych deali. Kraj Cezarów zostawił nam mnóstwo źródeł pisanych, wojnę, politykę, podwaliny pod europejską tożsamość. Ale to jednak peryferia świata dały nam Zbawienie. Po ziemi, na której żył Jezus, chodziło jakieś 200–300 mln ludzi. Gdy On nauczał w galilejskich wioskach i w jerozolimskiej świątyni, nasi przodkowie nie tylko trwali w adoracji przy betlejemskim żłóbku, ale też budowali piramidy w Meksyku, odkrywali wyspy Pacyfiku, rozkręcali chińską biurokrację, kombinowali z nowymi uprawami w Afryce. Przecież Jezus przyszedł też do nich, przecież to o nich też pewnie myślał, umierając. Jak mógłbym uznać, że są niewarci tego, by ich spotkać?

Pan wybaczy mi więc może, że zostawię Go w znakomitym (czasami) gronie apostołów, a wychodząc od wspomnianego żłóbka i Golgoty, wyruszę w trasę przez wioski ówczesnej Anglii, wybrzeża Bałtyku, japońską prowincję aż – rzecz jasna – do Polski. By ustalić, czy jak utrzymują niektórzy, nasz los trzymał wtedy w garści wybitny i niezłomny król Awiłło Leszek IV, czy może to wszystko słodkie bujdy wymyślone, byśmy jak zwykle na tle innych byli wyjątkowi i śwarną, jurną narracją poprawiali sobie samopoczucie.

Myśl o tej książce poczęła się dość dawno temu, gdy po raz pierwszy zadałem sobie pytanie o swoją duchową genealogię. Pisałem, zdaje się, jakiś tekst o czymś, co w Kościele nazywa się „sukcesją apostolską”, a co polega na tym, że od każdego wyświęcanego dziś biskupa powinno dać się poprowadzić linię prostą do któregoś z apostołów, który wyświęcił swoich następców. Ci z kolei wyświęcili następnych, i tak przez dwa tysiąclecia. Dotarło do mnie, że przecież taką sukcesję apostolską ma każdy ochrzczony człowiek, a więc mam ją i ja. Może kiedyś, po śmierci, dowiem się, który to konkretnie z apostołów przekazał Dobrą Wiadomość komuś, kto z kolei przekazał ją komuś, kto przekazał ją jakiemuś mojemu praszczurowi.

Z tych rozważań zrodziło się kolejne pytanie: gdzie w czasach Chrystusa był mój prapradziadek? Przecież gdzieś być musiał; nie jestem pąkiem róży, nie wziąłem się z powietrza. Za maksymalnie parędziesiąt lat spotkam go, ale ja chcę to wiedzieć już: czy żył tu, gdzie ja żyję teraz? A może zupełnie gdzie indziej? Czym żył, jak? Co go cieszyło, martwiło, kręciło? Tę książkę napisałem nie po to, by owego mojego prapradziadka odnaleźć, ale spróbować spojrzeć na jego świat jego oczami, spróbować go zrozumieć.

Po co? Choćby po to, by się przekonać, że Jezus w roku 30 widział dokładnie to samo, co oglądamy teraz. Rozgrywane w innych kostiumach zjawiska, postawy, dylematy pozostają jednak podobne lub wręcz te same. Gospodarka ówczesnego Rzymu to przecież miejscami wypisz wymaluj (patrząc na relacje państwo – kapitał – korzyść ludności) dzisiejsza Rosja albo Kongo. Szybki wzrost osadnictwa i ekstensywne rolnictwo w Azji na przełomie er – to znane nam przecież i dziś regularne minikatastrofy ekologiczne. Relacje naród – religia w ówczesnym Izraelu nie mogą nie przywołać na myśl dzisiejszych entuzjastów machania sztandarami i logiki, w której „ofiary muszą być”. Klasa polityczna? Wypisz, wymaluj obserwowani przez wielu (w tym przeze mnie) z przerażeniem polityczni technolodzy początków XXI wieku. Pisząc tę książkę, z lekkim przerażeniem odkrywałem, że świat roku 30, podobnie jak ten w roku 2017, to świat stojący na krawędzi katastrofy. I nie ma innej drogi naprawy tego świata niż ta wskazana przez Niego właśnie w roku 30. Nadziei nie przynosi ekonomia, polityka ani wojna, ludzkie życie może zmienić tylko i wyłącznie spotkanie. Człowieka uratować może tylko drugi człowiek. Bóg-człowiek. To dlatego do książki włączyłem próby skupienia poznawczego „zoomu” na paru postaciach, które mój Pan spotkał osobiście. Oni też są jak wyjęci z dzisiejszych gazet, opowieści znajomych, Twitterów i Facebooków.

Mam nadzieję, że zawodowi historycy i bibliści wybaczą mi wszelkie niedomówienia i niezamierzone nieścisłości. Nie piszę jednak podręcznika, przedkładam Czytelnikowi zbiór bardzo osobistych impresji. Jak zwykle w przypadku mojej – pożal się, Boże – twórczości, czy to pisanej, czy ustnej, patronką również tej pracy jest najwierniejsza towarzyszka moich zmagań, św. Dygresja. Nie próbowałem na siłę wymyślać i dramatyzować postaci, w sytuacji gdy ilość danych źródłowych była skąpa, pozwalałem sobie jednak – wyznaję – na wiele wycieczek na pobocza omawianych tematów oraz zupełnie współczesnych nawiązań.

No bo jak, zastanawiając się nad tym, kto żył dwa tysiące lat temu w odwiedzanej dziś przeze mnie tak często Zambii – nie zadać sobie pytania, skąd w nas, Polakach, wziął się tzw. „bambomental”, czyli traktowanie mieszkańców Afryki jak skrzyżowania dzieci specjalnej troski z chorobą zakaźną? Jak, śledząc wstrząsającą historię uzdrowienia przez Jezusa chłopaka dręczonego przez ciężką padaczkę i słuchając tego, co mówi jego ojciec – nie spróbować nauczyć się od niego modlitwy, która przestaje być wewnętrznym murmurandem, a zaczyna współbrzmieć z głosem stwarzającego Boga? Jak, patrząc na mieszkańców Oceanii, którzy nie mieli literalnie nic, poza głębokim przekonaniem, że powinni bez przerwy przesuwać granice znanego sobie świata – nie dojść do przekonania aktualnego i dzisiaj: z pustego nawet i Salomon nie naleje, ale do pełnego też nie naleje nawet ów Salomon?

Praca nad tą książką była dla mnie olbrzymią przygodą i wyzwaniem. Dwa lata wyszukiwania i czytania książek, po które nigdy w życiu inaczej bym nie sięgnął, bo zwyczajnie nie wiedziałbym, że są. Jeśli jestem czyimś dłużnikiem, to w największej mierze wszystkich autorów, których nazwiska figurują w bibliografii. Gorąco zachęcam wszystkich którzy będą mieli na to ochotę, do dalszych poszukiwań w ich zacnym towarzystwie.

Rozdział I

Ówcześni mieszkańcy dzisiejszej środkowej Anglii.

Właściwie to dlaczego ludzie żyjący dwa czy trzy tysiące lat temu nie mogliby jeść smacznie? I mieszkać – jak na swoje czasy i możliwości w zakresie materiałów do wykończenia wnętrz – ładnie? Dlaczego, ilekroć przebiję się wyobraźnią do czasów, w których na ziemi, po której teraz chodzę, żyli moi pradziadowie – widzę coś, co przypomina skrzyżowanie johannesburskich slumsów z zagubionym gdzieś w lesie obozowiskiem życiowych abnegatów? Francis Pryor, brytyjski archeolog, pisarz, farmer i wielki piewca tradycyjnego brytyjskiego stylu życia (w którym kościołem jest ogródek warzywny albo łąka), w jednej ze swoich książek, poświęconych starożytnej Brytanii, zadał właśnie to pytanie: dlaczego, do ciężkiego licha, myślimy zawsze o naszych przodkach, jakby całe ich życie było wyłącznie walką o to, by jeszcze dziś nie umrzeć? Dlaczego nie może zmieścić nam się w głowach, że oni też dysponowali zmysłem smaku i starali się przyrządzić sobie papu tak, by wypadło jak najpyszniej? Że swoje domy budowali nie tylko po to, by nie umrzeć z zimna, ale lubili ozdabiać je czymś ładnym? Ba – że ich wznoszenie było nie tylko fizycznym wysiłkiem prymitywów lepiących cegły z gliny, błota i Bóg wie czego jeszcze, ale że stała za tym cała życiowa filozofia?

Pryor w swojej wspaniałej książce „Home” opisuje brytyjskie domy z czasów Chrystusa, czyli tuż sprzed rzymskiego podboju (który dokonał się w roku 43 naszej ery). Zwykle okrągłe, nie tylko dlatego, że takie lepiej sprawdzają się przy wietrznej, nadmorskiej pogodzie. Koło to też rama, na której pisze się życie nierozłącznie związanych z naturą ludzi. Czas człowieka pracującego na roli nie jest linearny – nie zaczął się, by gdzieś w obłędzie pędzić. To nieustannie powtarzający się cykl tych samych pór roku, tych samych zachowań roślin i zwierząt, wschodów i zachodów, pór deszczowych i suchych, urodzin i śmierci. Pryor zauważył, że w regionach, w których prowadził swoje archeologiczne wykopki, znaczna część chat miała wejście od południowo-wschodniej strony, tak jakby ludzie chcieli, by przez drzwi wpadały im pierwsze promienie dziennego światła. W środku domu było palenisko, a idąc od drzwi przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, przechodziło się przez wszystkie cykle ludzkiego życia, przełożone na codzienne czynności. W południowym kącie, na godzinie szóstej, było więc miejsce do przyjmowania tych, co przychodzą. Na dziewiątej – miejsce do posilania się. Na północy chaty, na dwunastej – miejsce do spania, tego przedsmaku śmierci. Po którym znów następowało odrodzenie, gdy słońce pojawiało się w końcu na godzinie czwartej, by puścić cały cykl w ruch od nowa.

Mieszkańcy ziem współczesnej Brytanii również w czasach Jezusa, Mojżesza, Hammurabiego myśleli, kochali, eksperymentowali z żywnością. Budowali lokalne wspólnoty, by robić razem to, czego nie da się osiągnąć osobno. Pryor walczy jak lew i sto tygrysów z powszechnym (zdaje się) w brytyjskiej historiografii kompleksem wyspiarskich prowincjuszy, których „ucywilizowało” dopiero włączenie się w krąg kultury rzymskiej. Jasne, zżyma się, może dali nam alfabet łaciński i sztukę wojenną, ale – na Chiny Ludowe – przestańmy sobie wmawiać, że to Rzymianie nauczyli nas budować drogi! I wylicza archeologiczne dowody na to, że jeszcze przed przyjazdem Rzymian jego ojczyzna pokryta była gęstą siecią lokalnych i ponadregionalnych dróg, często wielowarstwowych, odpornych na ulewy, budowanych z drewna i kamienia z uwzględnieniem solidnej wiedzy inżynieryjnej. W końcu najstarsza zachowana droga na świecie, tzw. Sweet Track, drewniana przeprawa przez bagna Somerset, powstała w 3807 roku przed naszą erą i liczyła aż cztery kilometry!

Jasne, Rzymianie w szczytowym okresie rozwoju swojego Imperium mieli u siebie około 300 tys. kilometrów dróg (ciut mniej, niż wynosi dziś łączna długość dróg publicznych w Polsce). Z czasem stali się w tej dziedzinie rzeczywistymi mistrzami świata. Miały fachowo przygotowany przebieg (do dziś uznawany za optymalny), odwodnienie oraz podłoże (z kamieni zalewanych cementem albo gliną) obwałowane krawężnikami. Na to szedł ubijany tłuczeń z zaprawą wapienną i wodoszczelny beton (cement z odłamkami kamieni, glinki, żużla i piasku). Na wierzch z kolei szedł żwir i kamienie, a na to – łączone zaprawami kamienne płyty. Budowano skarpy, mury oporowe, nasypy, mosty i pomosty. Drogi dzieliły się ze względu na konstrukcję, znaczenie, ale też ze względu na szerokość. „Via” pozwalała na wyminięcie się dwóch wozów, „actus” – to droga o jednym pasie ruchu (zwykle przeznaczona do pędzenia bydła, mógł to też być miejski chodnik), „iter” – droga dla pieszych, lektyk lub jeźdźców konnych, wreszcie „semi iter” – czyli połowa tej ostatniej, innymi słowy: dróżka, ścieżka, przejście.

W czasach Chrystusa istniała już i słynna, zachwycająca Via Appia z Rzymu do Kapui, i Via Aurelia z Rzymu do Marsylii czy Via Domitia z dorzecza Rodanu przez Pireneje aż do Gibraltaru. Budowa sieci porządnych, rzymskich dróg w Palestynie ruszyła jednak na dobre dopiero po spacyfikowaniu przez Rzymian żydowskiego powstania, które wybuchło trzydzieści lat po śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa. Jak wyglądała wówczas sieć dróg w naszych okolicach? Oprócz tego, że przez nasze ziemie jeżdżono z południa nad Bałtyk po bursztyn (prawdopodobnie przez okolice Opola, Kalisza i Osielska) – nie wiemy, niestety, zbyt wiele.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.