Łowy królewskie - Paul Féval - ebook

Łowy królewskie ebook

Paul Féval

0,0

Opis

Łowy królewskie’, tytuł oryginału francuskiego: ‘Les Chevaliers du firmament’ to historyczna powieść przygodowa Paula Févala. Czas akcji: 1662, Portugalia. Po raz pierwszy została publikowana w odcinkach we francuskiej gazecie ‘L’Assemblée nationale’ od La Législature od 14 marca do 28 czerwca 1843. Książka podzielona jest na trzy części o różnej długości. A oto fragment powieści, wprowadzający czytelnika w jej klimat: „W końcu maja 1662 roku, o drugiej godzinie po południu, świetny orszak wyjechał z ulicy Nowej i udał się na wielki plac Lizboński. Byli to wszystko konni rycerze w szyszakach, przepysznymi ozdobionych piórami; konie ich harcowały z wielkim niezadowoleniem mieszczan, cisnących się do muru i mruczących coś, co zupełnie do błogosławieństw podobnym nie było.  Wcale to jednak nie trwożyło orszaku, który coraz dalej się posuwał. Niezadługo też spoza węgła ulicy Nowej, ostatni ukazał się rycerz. Trąby głośno zabrzmiały; a orszak uszykował się wokoło jakiegoś pięknej postawy pana, który niedbale dotknąwszy ręką kapelusza, rozwinął pergamin, opatrzony herbową pieczęcią Braganckiego domu.  — Trębacze piekła! — wrzasnął tenże nieprzyjemnym głosem, tworzącym rażącą sprzeczność z jego pełną wdzięku jazdą — Czyż już wam w piersiach oddechu zabrakło? Trąbcie lepiej, bo... klnę się na moich przodków, niepodległych władców Wintimilii, w pięknej Italii leżącej... że po powrocie wychłostać was każę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 363

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Paul Féval

 

 

 

Łowy królewskie

 

przełożył Józef Bliziński

 

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Roque Gameiro (1864–1935), Distúrbios de D. Afonso VI em Lisboa, por Roque Gameiro (Quadros da História de Portugal, 1917),

licencjapublic domain, źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Disúrbios_de_Afonso_VI_em_Lisboa_(Roque_Gameiro,_Quadros_da_História_de_Portugal,_1917).png

Plik rozpoznano jako wolny od znanych ograniczeń praw autorskich,

włącznie z prawami zależnymi i pokrewnymi.

 

Tekst wg edycji z roku 1851. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

Tytuł oryginału francuskiego:Les Chevaliers du firmament. 

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-450-3 

 

 

 

TOM PIERWSZY

I. Edykt.

W końcu maja 1662 roku, o drugiej godzinie po południu, świetny orszak wyjechał z ulicy Nowéj i udał się na wielki plac Lizboński. Byli to wszystko konni rycerze w szyszakach, przepysznemi ozdobionych piórami; konie ich harcowały z wielkiém niezadowoleniem mieszczan, cisnących się do muru i mruczących cóś, co zupełnie do błogosławieństw podobnym nie było.

Wcale to jednak nie trwożyło orszaku, który coraz daléj się posuwał. Nie zadługo téż z za węgła ulicy Nowéj, ostatni ukazał się rycerz. Trąby głośno zabrzmiały; a orszak uszykował się w około jakiegoś pięknéj postawy pana, który niedbale dotknąwszy ręką kapelusza, rozwinął pargamin, opatrzony herbową pieczęcią Braganckiego domu.

— Trębacze piekła! — wrzasnął tenże nieprzyjemnym głosem, tworzącym rażącą sprzeczność z jego pełną wdzięku jazdą — Czyż już wam w piersiach oddechu zabrakło? Trąbcie lepiéj, bo... klnę się na moich przodków, niepodległych władców Wintimilii, w pięknéj Italii leżącéj... że po powrocie wychłostać was każę.

Potém, do swoich towarzyszy się zwróciwszy, dodał:

— Czyż ci głupcy sądzą, że czytać będę królewskie postanowienie dla kilkudziesięciu przestraszonych osłów, których strach uszów pozbawił? Hola! trąbcie łajdaki! trąbcie dopóty, dopóki się cały plac mieszczaństwem nie zapełni.

— Dobrze powiedziano, segnor Conti de Vintimille! — kilkanaście krzyknęło głosów. — Trzeba szanować rozkazy Jego Królewskiej Mości don Alfonsa Braganckiego, króla Portugalii!

— I być posłusznym woli jego piórwszego ministra! — dodali niektórzy półgłosem.

Trąby zagrzmiały jeszcze głośniéj. Ze wszystkich ulic sąsiednich, tłum mieszczan na plac wylewać się począł; wkrótce téż życzenie Conti’ego literalnie się spełniło: na placu kołysało się morze ciemnych głów, ogolonych na przodzie, według zwyczaju ludu i rzemieślników Lizbońskich. Wszystkie te twarze ciekawość i trwogę wyrażały. Nowe bowiem w tym czasie postanowienie króla, ogłaszane przy odgłosie trąb przez jego ulubieńca segnora Conti, publiczną tylko klęskę zapowiadać mogło.

Grobowe milczenie panowało w tym tłumie, coraz bardziéj plac zalegającym. Żaden mieszczanin ust otworzyć nie śmiał; a ci, których tłum popchnął aż do koni rycerzy, spuszczali głowę i w ziemi oczy tkwili. W liczbie tych ostatnich, znajdował się zaledwie wyszły z dzieciństwa młodzieniec, w ubraniu sukiennego robotnika, ze szpadą u boku. Przypadkiem czy téż z własnéj woli, stał on około samego Conti, od którego jeden go tylko konny żołniérz oddzielał.

— Na mych przodków! — wrzasnął Conti do trębaczy, trąbić nieprzestających. — Czy nie zamilczycie, łajdaki?

Nieszczęśliwi trębacze, własną ogłuszeni muzyką, rozkazu tego nie słyszeli.

Conti poczerwieniał, spiął konia ostrogami, i rękojeścią szpady uderzył w twarz jednego z trębaczy. Krew trysnęła, trąby zamilkły; lecz głuche szepty krążyć w tłumie poczęły.

— Panowie! — rzekł Manuel Antunez, oficer królewskiéj straży — otóż-to żart doskonały... żart co się nazywa.

— Doskonały! doskonały! — odwtórzono chorem.

A trębacz tym czasem krew rękoma tamował; chwiał się na koniu; zdawało się, że omdleje. Młody sukiennik — o którym jużeśmy wspominali — okrążył orszak; a zbliżywszy się do niego, podał mu, na końcu swéj szpady, cienką płócienną chustkę, którą ranny porwał z chciwością. Rozwinąwszy ją, spostrzegł na rogu wyhaftowany herb; lecz chcąc czém predzéj płótno do rany przyłożyć, długo się herbowi nie przypatrywał; wejrzenie tylko, wdzięczności pełne, młodzieńcowi zasłał Młodzieniec spokojnie się oddalił i znowu obok Conli’ego stanął.

— Słuchajcie! słuchajcie! — krzyknęli dwaj koronni heroldowie.

Conti podniósł się na strzemionach i zwolna pargamin rozwinął; nim zaczął czytać, rzucił w około, na cały tłum, wejrzenie, pogardliwéj ironii pełne.

— Słuchajcie, mieszczanie, niegodziwcy, gbury! — powiedział z przesadą. — Wszystko to, klnę się na moich szlachetnych przodków — was się tylko tyczé: „W imieniu i z woli wielkiego i potężnego księcia Alfonsa, szóstego z imienia, króla Portugalii i Algarwii, po téj i po tamtéj stronie morza, w Afryce — władcy Gwinei i morskich zaborów; handlu w tjopii, Arabii, Persyi, Indjach i innych okolicach, odkrytych lub téż odkryć się mających — rozkazano i rozkazuje się:

„1. Wszystkim mieszkańcom Lizbony, nie zamykać drzwi po wydzwonieniu godziny na gaszenie ognia; a to dla tego, żeby żebracy, podróżni i pielgrzymi, mogli wszędzie o każdej porze znaleźć schronienie.

„2. Wszystkim rzeczonym mieszkańcom wspomnionego miasta, odmykać okiennice i podnosić żaluzje, któremi nocną porą zasłaniają się z zewnątrz okna; rzeczone bowiem okiennice i żaluzje są wynalazkami nieufności i dają do myślenia, jakoby w królewskiem mieście znajdowali się złodzieje i oszuści.

„Zakazano i zakazuje się:

„1 Wszystkim wyż-wymienionym mieszkańcom, zapalać latarnie nad drzwiami, jak to było dotąd w zwyczaju; a to w celu oszczędzenia kieski rzeczonych mieszczan, dziećmi króla będących.

„2. Wszystkim wyż-wymienionym, nosić pochodnie po mieście — począwszy od zmierzchu; jednak pozostawia się im wolność używania pochodni od wschodu aż do zachodu słońca.

„3. Nakoniec: wszystkim wyż-wymienionym mieszkańcom rzeczonego miasta Lizbony, zabrania się noszenia broni palnéj i ostrej; pozwalając jedynie, dla własnej obrony i osobistego bezpieczeństwa, nosić tylko szpady do pochew przymocowane.

„W dowód czego, wyż-wspomniony wielki i potężny książę Alfons, szósty z imienia, król Portugalii i Algarwii, po téj i po tamtéj stronie morza, w Afryce, etc... własnoręcznie podpisał niniejsze postanowienie, które, oprócz tego, opatrzone jest jego prywatną pieczęcią:

„Podpisano: JA KRÓL.

„Tym wszystkim co to słyszą: Niech was Bóg strzeże!”

Conti-Vintimille zamilkł. W tłumie ani jeden wyraz słyszéć się n

ie dał; lecz każdemu tajemne uczucie mówiło o głębokiém oburzeniu sąsiada. Obelga, zresztą, była wielka i nie do darowania. Szydzono publicznie z dawnych praw i z całego Portugalskiego narodu. Skoro Conti dał znak do odjazdu, tłum oddalił się z złowieszczą powolnością.

— Ah! — zawołał Conti z gniéwem — sądziłem, że te bałwany wiérżgać będą. Zobaczycie, że nie dadzą nam nawet sposobności zmierzenia ich pleców naszemi pochwami.

Zaledwie zdążył wyrzec te słowa, głowa jego konia trąciła o jakąś zawadę. Zawadą tą był młody sukiennik, który, pogrążony w głębokich rozmyślaniach, nie usunął się jak inni, aby zrobić miejsce orszakowi. Chytry uśmiéch przebiegł po ustach Conti’ego. — Ten zapłaci za wszystko — rzekł. I silnie młodzieńca płazem szpady uderzył.

— Doskonale trafiono! — powiedział Manuel Antunez, oficer królewskiéj straży.

— Mogę trafić jeszcze lepiéj! — odparł Conti z uśmiéchem, po drugi raz szpadę podnosząc.

Lecz tym czasem, gdy wyciągał rękę, młodzieniec rzucił się naprzód, i z szybkością błyskawicy obnażywszy szpadę, jedném silném uderzeniem téj-że zabił konia Conli’ego; po czém, uderzywszy samego faworyta w twarz, krzyknął:

— Oto masz, synu rzeźnika, od mieszkańców Lizbony!

Zdumieni rycerze osłupieli. A gdy Conti wstał, pieniąc się z wściekłości, młodzieniec już zniknął w tłumie: zapóźno ścigać-by go było.

— Umknął! — pomruknął Conti.

Potém, do orszaku się obróciwszy, dodał:

— Czy słyszeliście tego człowieka, panowie?

Wszyscy skłonili się w milczeniu.

— On powiedział: synu rzeźnika, nie prawdaż

— Segnor — odrzekł jeden z rycerzy — to bez-rozumna potwarz; wszyscy znamy twoje szlachetne pochodzenie.

— Najlepszy tego dowód jest, iż sam nieraz obłożyłem kijami jego znakomitego ojca — pomyślał Antunez.

Głośno zaś dodał:

— Segnor! lepiéj niż kto inny mogę zaświadczyć niegodziwość tego łgarstwa.

— Mniejsza o to! cały tłum i wy wszyscy to słyszeliście; a jeśli między wami lub w tłumie znajdzie się śmiałek, co-by chciał potwierdzić wyrazy tego żebrzącego włóczęgi, niech wystąpi ze mną do walki.

Orszak jeszcze raz się skłonił, a w tłumie nikt na wyzwanie nie odpowiedział Po tych bez-korzystnych przechwałkach. Conti siadł na konia jednego z rycerz i cały orszak plac opuścił; lecz przy skrócie na ulicę Nową, ulubieniec odwrócił się, a pięścią pogroziwszy, rzekł do swego niewidzialnego nieprzyjaciela:

— Schowaj się dobrze! gdyż, na zbawienie! postaram się ciebie odszukać.

— Nazywam się, jeśli Wasza Excellencja chcesz wiedziéć... Ascanio Macarone dell’Acquamonda... — jakiś głos mu do ucha poszepnął.

Conti śpiesznie się odwrócił.

Obok niego jechał żołniérz królewskiéj straży, który się lak pochylił, że dotykał czołem grzywy swego konia.

— A mnie co do twego nazwiska? — zapylał z ofuknieniem.

— Nazwisko to nosi poczciwy Padewski kawaler, prześladowany losem i...

— To warjat! — krzyknął Conti.

Orszak wyprzedzi! ich o kilka kroków.

Włoch wziął konia Conti’ego za cugle.

— Wasza Excellencja jesteś bardzo niecierpliwy — rzekł tenże — sadzę, że było-by Wam przyjemnie poznać nazwisko zuchwalca...

— Czy go znasz? — przerwa! Conti — pięćdziesiąt dukatów dam za to nazwisko!

— Pfe!... ofiarować piéniądze... mnie!

— Pięćdziesiąt pistoli...

— Wasza Excellencja krzywdzisz mnie. Kawalerowi Padewskiemu... pięćdziesiąt pistoli...

— Masz słuszność; mówisz, żeś jest szlachcicem: a więc sto dublonów!

— No! to lepiéj... Posłuchaj Wasza Excellencja: zdwój te summę... a zgoda!

— Dobrze! — rzekł pałający żądzą dowiedzenia się Conti — lecz mów prędzéj. Muszę wiedziéć to nazwisko.

— Wasza Excellencjo!...

— No cóż?

— Ja go nie wiem.

— Nędzniku! — zawołał faworyt — czyż, byś się ośmielił żartować ze mnie?

— Uchowaj Boże!... Chciałem tylko zabezpieczyć siebie i postępować melodycznie. Tak robią w Padwie, i robią słusznie. To uwalnia od sprzeczek... Teraz, całuję ręce Waszéj Excellencii i głoszę się najpoddanniejszym z Jego niewolników. Jutro nazwisko wiedziéć będę. Wasza Excellencja przygotuj pistole.

Po tych słowach, Włoch zniknął w bocznéj ulicy i na plac powrócił.

Conti dognał orszak i bardzo rozśmieszył Jego Królewską Mość don Alfonsa, skoro mu opowiedział zdziwienie ludu przy ogłoszeniu edyktu. Wcale jednak o sukienniku nie wspomniał.

Po odjeździe Conti’ego, tłum przez kilka chwil stał na placu, milcząc i nie poruszając się z miejsca. Każdy bojaźliwie poglądał na sąsiada: wszyscy bali się szpiegów Conti’ego. Nakoniec ze wszystkich stron dały się słyszéć te wyrazy, a wszystkie niemal usta jedno powtarzały:

— Dziś wieczór, w oberży Alcantara... Nie zapominajcie tylko hasła!

Nasz młody sukiennik, który nie schował się, a tylko znikł w tłumie — słyszał te wyrazy ze wszystkich stron na około siebie. Uważnie słuchał, sądząc, że jaki mniej ostróżny mieszczanin wymówi hasło. Lecz nadzieja go omyliła: wszyscy wzajemnie zachęcali się. żeby nie zapominać hasła; nikt jednak go nie wymówił.

Tymczasem, tłum powoli rozchodził się. Na placu pozostało tylko trzech ludzi: starzec, nazwiskiem Gaspar Orta Vaz, dziekan cechu Lizbońskich garbarzy; nasz znajomy, Ascanio Macarone dell’Acquamonda, Padewski kawaler; i młody sukiennik.

— Mój synu — tajemniczo rzekł mu starzec — dziś wieczór, w oberży Alcantara... Nie zapomnij hasła!

— Właśnie go zapomniałem — śmiało odrzekł młodzieniec.

— Zapomnieliśmy go, szanowny panie — dodał Macarone, zbliżając się do starca.

Starzec niedowierzająco spojrzał na sukiennika.

— Tak młody! — pomruknął.

— No! mój kochany panie? — powiedział Ascanio — to djabelskie hasło! mam go na języku.

— Pamiętam jeszcze ten czas — rzekł starzec, wskazując palcem na długi rapir i wytarty Padewczyka kapelusz, na którym błyszczała mała srébrna gwiazdka — pamiętam ten czas, kiedy w Lizbonie było hasło: „Szubienica dla szpiegów i zawadjaków...“ Niech cię Bóg strzeże, mój panie! Tobie zaś, młodzieńcze, uczciwszego życzę rzemiosła.

I po tych słowach, starzec odszedł.

Na placu pozostał tylko młody sukiennik i dzielny Padewski kawaler.

Sukiennik skrzyżował rękę na piersiach; zdawało się, iż w głęboka wpadł zadumę.

Włoch śledził go oczyma; przemyśliwał, jakim-by sposobem mógł dostać czterysta pistoli.

Nareszcie tak go zagadnął:

— Mój młody panie, czyśmy się już z sobą gdzie nie spotykali?

— Nie.

— Coś nie bardzo rozmowny! — mruknął Padewczyk — lecz to nic nie szkodzi: wszyscy oni nazywają się albo Herman, albo Ruy, albo Vasco; wybiorę jedno z tych trzech... Jakto! więc się nigdzie nie widzieliśmy, segnor Herman?...

Sukiennik oddalił się, głowy nawet nie odwróciwszy.

— Złe imię wybrałem — pomyślał Macarone — trzeba było powiedziéć Ruy... Hola! segnor don Ruy!.. I teraz nie odpowiada?... A więc... don Vasco!... oho! trafiłem... zatrzymuje się.

Sukiennik w rzeczy saméj obejrzał się i mierzył nieznajomego spokojnym i dumnym wzrokiem.

— Wielką więc masz chęć wiedziéć imię moje — spytał.

— Chęć niepowściągnioną, mój młody przyjacielu.

— Obiecano ci zań zapłacić, nie prawdaż?

— Co znowu! Ascanio Macarone dell’Acquamonda... (tak się nazywani, mój młody panie) kawaler Padewski (bo rodziłem się w Padwie) ma serce szlachetne i worek dobrze nabity...

— Milcz! Nazywam się Simon.

— Śliczne imię! A nazwisko?

— Mówię ci, milcz... Odnieś to imię twemu Conti i powiédz mu, że mnie znajdzie bez poszukiwania... a wtedy pozna, ile jest warta ręka... Lizbońskiego mieszczanina! Do widzenia!

Włoch śledził go oczyma, aż póki nie skręcił na ulicę Calvaire, do arystokrtycznego wiodącą cyrkułu.

— Simon!... — mówił do siebie — Simon! Wypada z tego, że nie jest ani Vasco, ani Herman, ani Ruy. A byłbym sic założył że on Herman... Lecz cóż powiedziéć temu plebejuszowskiemu dorobkowiczowi Conti? Simon!... To dopiero połowa nazwiska... Po dobréj sprawie, należało-by mi się dwieście pistoli... lecz on się na to nie zgodzi... Ha! dziś wieczór stanę u drzwi oberży Alcantara. Będzie tam można zobaczyć wiele dobrych rzeczy — i stawiłbym mój sławny zamek dell’Acquamonda, przeciw jednemu marawedisowi [drobna miedziana moneta, w Hiszpanii i Portugalii używana.Przyp. tłom.], że tam spotkam tego pana Simon, który w téj chwili mój cały stanowi majątek.

II. Antoni Conti-Vintimille.

Donna Luiza de Guzman, wdowa po królu Portugalii, Janie IV Braganckim, rządziła regencyą na mocy praw państwa — i w skutek testamentu swego małżonka. Epoka ta Portugalskiéj historyi tak jest znana, że każdemu wiadomém jest pewnie, jak ta nieustraszona i szlachetna kobiéta zachęcała i podtrzymywała Jana w jego walce z Hiszpanami.

Starszy jéj syn, don Alfons, liczył lat ośmnaście.

Był on słabego umysłu i charakteru złośliwego.

Wychowano go surowo... a może nawet za surowo, jak na tak słaby umysł. Jego nauczyciele, Azeredo i Odemira — obaj, ludzie surowych i niezłomnych obyczajów, trzymali go, długo jeszcze po wyjściu z dzieciństwa, w ciągłéj i ścisłéj uległości. Uwalniał się on od nich przy pomocy niewiernych służalców — plemienia szkaradnego i bardzo obfitego na dworach. Za ich to staraniem, wychodził w nocy.

W dzień przyprowadzano mu dzieci nizkiego urodzenia, których nikczemne uczucia i grubijańskie rozmowy, podobały się królowi więcéj, niż sobie wyobrazić można.

Takim-to sposobem, wcisnęło się do pałacu dwoje dzieci z ostatniej klassy ludu: Antoni i Jan Conli-Vintimiglia. Ojciec ich, rzeźnik, rodził się w Vintimiglii i mieszkał w Campo-Lido. Byli oni dobrze zbudowani i silni, często potykali się w przytomności króla, i prawie zawsze zostawali zwycięzcami w walkach, odbywanych między tą młodocianą gawiedzią, której usłużni służalce otwierali pałacowe podwoje.

Alfons zauważył ich i bezrozumne uczuł do nich przywiązanie. Nieszczęśliwy chłopiec tém więcéj podziwiał siłę i zręczność, iż sam słabym był bardzo; jeszcze bowiem gdy miał trzy lata, upadł — co odtąd tak zgubny wpływ nie tylko na jego ciało lecz i umysł wywarło, że zupełnie stał się niedołężnym. Jednakowoż rósł i wkrótce dojrzałego doszedł wieku. Wtedy rozrywki jego zmieniły się i przyjęły charakter, nagany godzien; nietylko bowiem nie zapomniał braci Conti, lecz nawet coraz więcéj zbliżał Antoniego do siebie — tak dalece, iż go zrobił pierwszym doradcą swoim i ulubieńcem. Młodszego zaś brata Jana, przeznaczył na archidjakona w Sobredella.

Żaden nigdy faworyt nie wzbudzał takiego, jak Antoni Conti, przestrachu. Wszyscy głośno przyznawali mu starożytne szlachectwo, chociaż każdy znał jego plebejuszowskie pochodzenie; wszyscy drżeli na jego nazwisko. Brakowało mu tylko jeszcze podpory jakiego wielkiego pana; gdyż, pomimo swych wszystkich starań, zdołał tylko przyciągnąć do siebie dorobkiewiczów i drobną szlachtę. Był on jednak wszechwładny, i za prawdę! więcéj sam jeden miał pochlebców, niż infant don Pedro, brat Alfonsa, i donna Luiza de Guzman, królowa-regentka Portugalii.

Infant był piękny młodzieniec, świetnych bardzo nadziej; z bratem swoim we wszystkiém rażącą tworzył sprzeczność. Mówiono nawet między narodem, że żal widziéć szaleńca na tronie, gdy obok niego rośnie bohater, królewskiéj krwi także. Lecz królowa-regentka bardzo była surowa; wszyscy to wiedzieli. I chociaż dla swego drugiego syna wiele okazywała czułości, bardziéj jednak kochała Alfonsa; znienawidziła-by nawet don Pedra, gdyby myśl zdradzenia brata do jego duszy się wkradła. Zresztą, sam infant, dobry brat i wierny poddany, szczerze był do swego starszego przywiązany brata.

W piérwszych latach małoletności Alfonsa, królowa dzielną dłonią kierowała sterem rządu; lecz w miarę, jak król zbliżał się do pełnoletności, po mału oddalała się od spraw, władzy jednakże się nie zarzekając — i prawie wyłącznie modlitwie się poświęciła. Osiadłszy w klasztorze Matki Bozkiéj, wtedy tylko zajmowała się świeckiemi sprawami, jeśli dwór, ministrowie i inni znakomici urzędnicy, usilnie ja o rady prosili.

Szacunek dla jéj szlachetnego charakteru i miłość dla jéj osoby — zniewalały wszystkich, do ukrywania przed nią większéj części występków jéj starszego syna; chociaż występki to coraz bardziéj zatrważającą przybierały postać. Królowa, o niczém nie wiedząc, uważała Alfonsa jako młodzieńca, słabego na umyśle, niezdolnego do rozkazywania; nigdy jednak nie przewidywała, że w jego sercu wszelkie gnieżdżą się występki, i że na całym pół-wyspie niéma podobnego, jemu rozpustnika.

Bezrozumna do mieszkańców Lizbony odezwa, którąśmy słyszeli czytaną we dnie, na placu, przy odgłosie trąb — nie była w téj epoce rzeczą nadzwyczajną. Codziennie Lizbona była świadkiem podobnych scen, które Conti obmyślał dla rozrywki biednego szaleńca, zasiadającego na tronie. Lecz to jeszcze nie koniec. W nocy, Miasto stawało się istną Sodomą.

Conti uorganizował liczne wojsko, przezwane królewską strażą. i podzieli! go na dwa bataljony, różniące się ubiorem. Piérwszy, w czerwonych kurtkach z białemi wypustkami, składał się z piechurów, i Niewzruszonych (fixos) miał nazwę. Żołniérze drugiego bataljonu zwali się Fanfaroni (porradas) i nosili tok, mundur i pantaljony niebieskiego koloru — a wszystko srébrnemi obsiane gwiazdkami. Nad tokami ich błyszczał, zamiast pióra, srebrny księżyc — jak-by byli poganie, Mahometa czciciele. Nazywano ich także żarłokami, a to z przyczyny ich zwyczajów; zaś rycerzami Niebokręgu dla ich ubioru: ten ostatni tytuł sami oni sobie przywłaszczali. Oddział ten żarłoków, albo fanfaronów, formowano z włóczęgów wszystkich narodów. Aby być do niego przyjętym, dosyć było dać dowód zatwardziałego zbrodniarstwa.

We dnie, straż ta, to jest: Niewzruszeni i Fanfaroni, nosiła mundur straży pałacowej, z małą tylko srébrną na toku gwiazdeczką — a to dla odróżnienia. I nasz szlachetny przyjaciel, Ascanio Macarone dwll’Acquamonda, miał zaszczyt należéć do tego zaszczytnego oddziału. Conti pozostawił sobie najwyższe dowództwo.

Z pomocą tej straży, dziwne uroczystości odbywały się często na ulicach Lizbony. O jedenastej godzinie wieczorem, w godzinę po wydzwonieniu gaszenia ognia, zaczynały się łowy królewskie. Niewzruszeni i Fanfaroni rozbiegali się po ulicach i rozdrożach, nakształt myśliwych, co oczekując zdobyczy, rozstawiają się w lesie. A jeśli jaka dama lub mieszczka powracała do domu o téj nieszczęsnéj godzinie, biada jéj!.. Dojeżdżacze trąbili; Niewzruszeni rzucali się jak psy w lesie; a Fanfaroni, pod dowództwem króla, pędzili za nimi co tylko konie wyskoczyć mogły. Nie było rodziny, gdzie-by nie opłakiwano jakiéj niecnéj zniewagi — a ludzie na półwyspie bardzo są zawzięci.

Jednakże dotychczas, miłość powszechna dla prawéj dynastyi, nie dawno na tron przodków powróconéj — tłumiła nieukontentowanie. Mieszczanie szemrali i grozili; lecz wszędzie i zawsze mieszczanie grożą i szemrzą; nikt się więc tém nie niepokoił.

Na początku roku 1662, nieukontentowanie widoczniéj już okazywać się zaczęło; z rzemieślniczych cechów utworzyły się tajne, obradujące towarzystwa. Wszystko zapowiadało blizką burzę. Należy się także spodziewać, że edykt królewski, czytany na placu publicznym, nie mógł przyczynić się do zniweczenia narodowego gniewu. Było to zdumiewająco-tyrańskie rozporządzenie, któremu podobnego w historyi się nie znajdzie. Odtąd, domy, otwarte dla bandy złoczyńców, przebiegających nocną porą miasto pod dowództwem Alfonsa, nie miały żadnéj od napadu obrony; zabraniano zapalać latarnie i pochodnie; zabraniano nosić broń — rzecz niesłychana w Portugalii!

Wszyscy więc rzemieślnicy i kupcy Lizbońscy, spokojni zazwyczaj ludzie, okropnie uczuli ten cios ostatni. Powróciwszy do siebie, złowrogiém milczeniem na pytania ciekawych żon odpowiadali.

Kiedy kruki milczą (mówią doświadczeni ludzie) niezawodnie będzie burza.

III. Klasztor Matki Boskiéj – da Mai de Deos.

Klasztor Matki Boskiej, stojący naprzeciw pałacu Xabregas, królewskiéj rezydencyi — od dawna dawał schronienie znakomitym gościom.

Zewnątrz, obszerny ten gmach przedstawiał długi kwadrat — wewnątrz zaś owal albo okrągłą alleję, podwójnym rzędem kolumn utworzoną. Królowa-regentka, donna Luiza, przez pół monarchini, przez pół pustelnica — rozkazała wybudować długą skrytą galerję, łączącą klasztor z pałacem Xabregas. Tym sposobem, mogła poświecić Bogu wszystkie chwile, od spraw państwa wolne...

W klasztorze zajmowała ona pokój, którego, że był dość obszerny, celą nazwać nie można; w pokoju tym stały sprzęty tak proste, jakie tylko u najsurowszych pustelnic napotkać można. Łóżko, kilka stołków, modlitewnik przed krucyfixem i wizerunek ś. Antoniego, patrona Lizbony — oto wszystko, co mieścił ten obszerny pokój. A jego mury pokryte staremi herbami, wśród których panował krzyż Bragancki — ledwie się oświecały blademi słońca promieńmi, z trudnością się przedzierającemi przez wysokie o różnobarwnych szybach okno.

W tym-to pokoju znajdziemy donnę Luizę de Guzman, wdowę po Janie Portugalskim.

W téj epoce (w 1662 roku) już ją starość ku ziemi pochyliła; lecz lata, nadawszy srébrny jéj włosom odblask, nie ujęły ani wspaniałości postawie, ani nie zmieniły dumnego jéj twarzy wyrazu. I piękna ona jeszcze była — piękna tą pięknością, która tylko pod koroną w całym się blasku przedstawia. Każdy w niéj łatwo mógł odgadnąć kobiétę z sercem silném, duszą męzką — kobiétę, która w chwili niebezpieczeństwa obnażała miecz swego słabego małżonka — kobiétę, co podbita tron; a podbiwszy go, spokojnie na jego stopniach siadła, jako pokorna żona i wierna poddana.

Obok niéj były dwie kobiéty. Jedna z nich już nie młoda, lecz z obliczem, co na sobie ślady dawnéj pozostawiło piękności — miała nieco do królowéj podobieństwa: była-to taż sama powierzchowna surowość, toż samo dumne spojrzenie. Nazwisko jéj: Donna Ximena de Vasconcellos y Souza, hrabini de Castelmelhort.

Druga, była dziewicą lat szesnastu. Jéj powabna twarzyczka ginęła prawie pod pół-zasłoną z czarnéj koronki. Gdy ukradkiem spojrzała na królowe, zaraz rumieniec jéj policzki oblewał; a w oczach malowało się głębokie poszanowanie, z bojaźnią i miłością połączone. Donna Inès de Cadaval, jedyna córka i sierota po księciu tegoż samego nazwiska — najbogatszą była w całém królestwie dziedziczką. Już od dwóch lat, znajdowała się pod opieką swéj krewnéj, hrabinéj wdowy de Castelmelhor, z rodziną Cadaval spokrewnionéj.

Donna Ximena klęczała przed królową, która jéj rękę w swych dłoniach ściskała.

Inès siedziała na poduszce, u ich nóg.

— Ximeno, córko moja! — mówiła królowa — oh! od jakże dawna widzieć cię pragnęłam. Niestety! tyś teraz także tak jak i ja wdowa.

— Wasza Królewska Mość i król jéj syn, utracili wiernego poddanego — rzekła hrabini, spokojną starając się okazać; lecz łza powoli spłynęła po twarzy — a ja... utraciłam...

Skończyć nie mogła; głowa na piersi opadła. Królowa się nachyliła i złożyła na jéj czole pocałunek.

— Dzięki, dzięki Waszéj Królewskiéj Mości — powstając przemówiła hrabini — Bóg zostawił mi dwóch synów.

— Zawsze silna i bogobojna! — poszepnęła królowa — Bóg pobłogosławił ją, dając jéj godnych niéj synów... Mów mi o swych synach — głośno królowa dodała — czy tak zawsze jak w dzieciństwie są do siebie podobni?

— Zawsze, pani.

— Spodziéwam się, że nie tylko obliczem lecz i sercem... Ah! bo téż to było zadziwiające podobieństwo! Przecież ja Don Ludwika do chrztu trzymałam, a nigdy go jednak od brata odróżnić nie mogłam. Była to taż sama twarz, ten sam wzrost, ten sam głos nawet. To téż żadnéj między nimi różnicy znaleźć nie mogąc, obydwóch ich zarówno kochałam.

Hrabini pocałowała ją w rękę, z pełną uszanowania czułością.

Donna Luiza tak daléj mówiła:

— Kocham ich, bo są twemi dziećmi, Ximeno. Czyż nie ty wychowałaś Donnę Katarzynę, moją najukochańszą córkę?.. Wówczas, gdy ja zupełnie byłam zajętą sprawami państwra, tyś nad nią czuwała... uczyłaś ją mnie kochać... O hrabino! nie ty wdzięczność mi winnaś.

Przy tych słowach, Donna Luiza twarz ręką zakryła. Przedmiot ten rozmowy zdawał się być przykrym dla téj wielkiéj królowéj, któréj starość tak nieszczęśliwą być miała, Katarzyna Bragancka, jéj córka, dopiéro co wyjechała do Londynu, aby siąść obok Karola Sztuarta, na Anglii tronie. Wiadomo, że w związku tym Katarzyna smutek tylko i gorycz znalazła. Może téż listy jéj zawiadomiły już matkę o tęschnocie młodéj królowéj i obrażającéj obojętności rozwiązłego Karola II.

— I ja mam dwóch synów — z westchnieniem dalej mówiła królowa — daj Boże! żeby obaj do siebie podobni byli; bo co mój Fedro, to uczciwy człowiek.

Hrabini nic nie odpowiedziała.

— I drugi także! drugi także! — śpiesznie dorzuciła królowa — jestem niesprawiedliwą dla Alfonsa, któremu winnam cześć i posłuszeństwo, jako następcy mego małżonka. On uszczęśliwi Portugalją. Lecz ty nic nie odpowiadasz, hrabino?

Zazwyczaj, o téj godzinie, ulice były puste: zaledwie kilku zgłodniałych włóczęgów ośmielało się wchodzić w sprzeczkę z patrolującą królewską strażą. Lecz tego wieczora ciągnęły w ciemności liczne tłumy ludzi; a wszystkie szły w jednym kierunku.

Grobowe milczenie panowało pomiędzy nocnymi przechodniami. Szli oni szybkim krokiem, czasami zatrzymując się nagle i nadsłuchując; lecz potém zdążali daléj, nie oglądając się i starannie swe twarze zakrywając szerokiemi płaszczami.

Przechodzili oni miasto wzdłuż, w górę Tagu. W miarę lego jak się zbliżali do przedmieścia Alcantara, ich liczba rosła; wkrótce też zformowali zupełną processyę. A im bardziéj ich szeregi powiększały się, leni więcéj przedsiębierali środków ostrożności. Skoro zaś gdzie na ulicy dwie podobne spotkały się gromady — to mijały siebie nie rzekłszy i słowa.

Ni końcu przedmieścia stał murowany dom, długi a nizki; dawniéj był on bez wątpienia ujeżdżalnią. Teraz zaś należał do Miguel’a Osorio, oberżysty, który przyszedł powoli do majątku, zarabiając na sprzedaży win francuzkich szlachcie, do dworu należącéj. W saméj rzeczy, panowie koniecznie musieli przejeżdżać koło oberży, ile razy udawali się do pałacu d’Alcantara, będącego zwykłą rezydencją Alfonsa Vigo; a za każdym razem, skoro przejeżdżali, oberżysta niezły miewał zarobek. Za to też Miguel, z powierzchowności przynajmniéj zdawał się być uniżonym sługą segnora Conti i wszystkich tych panów, którzy mieli wolny do króla przystęp. Oprócz tego, Miguel upewniał wszystkich, że Portugalja jeszcze nigdy tak sławnie rządzoną nie była.

Wybacz, hrabino! zasmuciłam cię, jak równie i to biedne dziécię... Lecz myśl ta jest tak straszna!... Nie wierzę im, nie chcę im wierzyć!.. Trzeba, żeby kto taki, w kim zupełne pokładam zaufanie... jak ty, naprzykład, Ximeno... ty, coś nigdy nie kłamała... przyszedł do mnie i powiedział, że syn mój uchybił obowiązkom króla i szlachcica, zboczył z drogi honoru!.. wtedy... lecz ty mi tego nigdy nie powiesz, nie prawdaż?

— Uchowaj Boże!

— O nie! bo tobie-bym uwierzyła i... umarła!

Długie nastąpiło milczenie.

Hrabini, czując spół-ubolewanie, nie śmiała przeszkodzić zadumie swéj monarchini.

Lecz wkrótce królowa nagle się ocknęła, a z przymusem się uśmiéchając, tak się do donny Inès ozwała:

— Ah! moja kochana, smutnie cię przyjmujemy... Hrabino, masz zachwycającą wychowankę; dziękuję ci, żeś mi ją na dwór syna mego przywiozła. A choć ona pochodzi z jednéj z najznakomitszych rodzin, postaramy się odpowiedniego rodem poszukać jéj męża.

Inès, któréj piękna twarzyczka rumieńcem pokrytą była, zbladła na te ostatnie wyrazy.

— Co to ma znaczyć? — spytała królowa — czoło senority pochmurzyło się nagle! Czy czasem niéma zamiaru wstąpić do klasztoru?

— Jeśli Wasza Królewska Mość zezwolisz — odpowiedziała hrabini — Inès de Cadaval zostanie żoną mego młodszego syna.

— Doskonale!.. Czyż nie mówiłam ci, że znajdzie się dla ciebie odpowiedni co do rodu małżonek? Cadaval i Vasconcellos! Trudno połączyć dwie znaczniejsze rodziny... A twój starszy syn?

— Mój starszy syn jest hrabią de Caslelmelhor; a co więcéj, ma zaszczyt być synem chrzestnym Waszéj Królewskiéj Mości... Za młodszym nic nie przemawiało, a jednak go Donna Inès pokochała.

— Hrabia de Caslelmelhor! znakomity to tytuł, którego nigdy zdrajcy nie nosili... Mój Ludwik musi miéć szlachetne serce, nie prawdaż?

— Tak sądzę, pani.

— Szczęśliwa matka! — powiedziała z westchnieniem królowa.

Wyraz ten znowu ją pogrążył w zamyślenie. Nim przyszła do siebie, dzwon klasztorny oznajmił nabożeństwo wieczorne — a wtedy trzy damy weszły do kaplicy. Każdy zgadnie, o co Donna Luiza de Guzman błagała Boga tego wieczora! lecz Bóg jéj modłów nie wysłuchał. Alfons Portugalski dobrze był przez swego ulubieńca strzeżony, by miał czas się upamiętać.

IV. Oberża na przedmieściu. Alkantara

Zmierzchać się zaczynało, i światła gasły zwolna we wszystkich oknach domów Lizbony. Niebo pokryte było chmurami, za które skrył się księżyc. I gdyby nie kilka latarń, które gorzały nad bramami bogatych mieszczan (wbrew nie dawno wydanemu przez króla zakazowi) i kilka lampek, palących się przed wizerunkami madonnów — miasto w zupełnéj było-by pogrążone ciemności

— Proszę Boga, żeby zesłał błogosławieństwo na króla Don Alfonsa.

— O! Bóg go pobłogosławi, moja córko Alfons jest dobrym chrześcjaninem, chociaż mówią, i...

— Chociaż mówią! — powtórzyła z zadziwieniem hrabini.

— Ty tego jeszcze nie wiész — powiedziała królowa, a głos jéj drżéć zaczął — ty już tak dawno żyjesz zdała od dworu!.. mówią... tajne doszły mię poszepty... Lecz to wszystko potwarz, moja córko!... Mówią, że Alfons prowadzi życie rozpustne i okrutne... Mówią...

— To są kłamstwa!

— Tak, tak... a jednak... Ah! prawdę mówisz, moja córko: to są kłamstwa, potwarze... nieuzasadnione pogłoski, przez Hiszpanów rzucane!

— Może Wasza Królewska Mość mogłabyś to zbadać; a gdyby pogłoski te, co nie wątpię, fałszywemi się okazały, oszczerców ukarać? — bojaźliwie ozwała się hrabini.

I zamilkła.

Królowa bacznie na nią spojrzała. W błędnych jéj oczach rozpacz i smutek przebijał.

— Ja nie śmiałam! — poszepnęła z trudnością — ja go kocham!... A przytém... wiem, to fałsz!. Bragancka krew jest czystą i w odważnych tylko płynie sercach... Czy słyszysz, hrabino?... Oni kłamią! kłamią, podli!...

Donna Luiza drżącym te słowa wyrzekła głosem. Zwyciężona wewnętrzném wzruszeniem, głowę w tył spuściła i zamknęła oczy.

Hrabini i Ines natychmiast rzuciły się na jéj pomoc.

— Dajcie pokój — powiedziała królowa — trudno już omdléć temu, co od kilku lat na ciągłe jest wystawiony cierpienia.

Pomimo tych stronnych opinji, Miguel z chęcią przedawni swoje wino niezadowolonym. A nawet, kiedy był zupełnie przekonanym, iż go nie usłyszą panowie ani ich służący, Miguel zmieniał nagle swe opinje i w wyrazach bardzo czułych, malował smutny los mieszkańców Lizbony. Wtedy-to Conti był dla niego tylko drobnowzrostkiem z pospólstwa, któremu koronki i axamity przystawały jak osłu lwia skóra.

— Ten uliczny rozpustnik — mówił daléj Miguel — jest raną Portugalji; a najszczęśliwszym dniem dla Lizbony będzie ten, w którym powieszą tego łotra na szubienicy, w pałacowém wystawionéj podwórcu.

Jeżeli Miguel przestawał wyrażać się podobnie, było można być pewnym, że zwęszył gdzieś tok z piórami lub haftowany kaftan. Chcąc być sprawiedliwym, wyznać musimy, że żaden z oberżystów niémiał tak delikatnego jak on węchu.

Przed domkiem lego-to człowieka zatrzymały się pierwsze gromadki. Goście ściskali gospodarza domu za rękę, wymawiali po cichu jakieś słowo i wchodzili. Nadchodzący późniéj robili toż samo — i wkrótce cała sala, jakkolwiek obszerna, napełniła się ludem.

O téj saméj godzinie, w jednej z pustych ulic dolnéj strony miasta, przechadzał się jakiś człowiek: to raz zatrzymywał się, to znowu nagle zawracał, jak gdyby zabłądził w tym ciemnym labiryncie, przezwanym cyrkułem szlachty; a to z powodu, iż w nim nie było sklepów, a natomiast wiele pałaców. Za nim, w niejakiéj odległości, jakiś drugi człowiek zupełnie jego ruchy naśladował. Skoro pierwszy zatrzymał się, drugi czynił toż samo; skoro piérwszy obracał się, drugi szybko ukrywał się w jakiéj bramie; a przepuściwszy koło siebie swego awanturniczego towarzysza, znowu go śledzić zaczynał.

— Ciemno tu jak w piekle! — myślał piérwszy. — Byłem jeszcze dzieckiem, kiedym przed dziesięciu laty wyjechał z Lizbony; wszystko się tu teraz zmieniło; nie wiem, gdzie jestem. Ah! gdyby tez przypadek zesłał mi jakiego przechodnia, a wreszcie i złodzieja, który-by w zamian za mój worek wskazał mi drogę!

— Mój młody przyjacielu — mówił do siebie drugi — napróżno się kręcisz to w tę to w ową stronę; przysiągłem sobie na wszystko co jest najświętszém, ze zarobię na tobie czterysta pistoli; a ja wtedy tylko łamię słowo, gdy idzie o dotrzymanie obietnic, które innym wypełniać się zobowiązuję.

Dotychczas Simon, robotnik sukienny, którego bez wątpienia czytelnicy już poznali ze słów Ascania Macarone — nie spostrzegł, że jest szpiegowanym; lecz w jednym ze swoich nagłych zwrotów zetknął się z Padewczykiem.

— Którędy droga do oberży d’Alcantara? — spytał Simon.

— Idę tam — odpowiedział Macarone, zmieniając głos.

— Jeżeli pozwolisz, panie kawalerze, pójdziemy razem.

— I owszem, mój szlachcicu! o! bo widać zaraz, że jesteś szlachcicem... a ponieważ i ja nim jestem... wypada być dla siebie nawzajem grzecznymi.

— I ja tak sądzę, panie kawalerze.

Simon powiedział te słowa dosyć oschłym tonem; a zarzuciwszy kaptur na głowę, przyśpieszył kroku. Macarone toż samo uczynił. Po kilkakroć chciał wszcząć rozmowę; lecz z obawy, by się nie zdradzić, zaniechał tego.

Włoch był-to człowiek od trzydziestu pięciu do czterdziestu lat, wysoki, chudy, lecz zgrabny. Z jego zwinnych, gibkich i muszkularnych członków wnosić należało, że natura stworzyła go na skoczka na linie. Idąc, przybierał pozy teatralne, układał na sobie draperye z płaszcza i często podpiérał się pod boki.

Simon nie był zbyt wysokim, jak zwykle Portugalczycy; lecz jego szybkie ruchy i szerokie plecy znamionowały, że ten mały wzrost wcale nie jest słabości cechą.

Padewczyk z pod oka ciągle na niego spoglądał. Rozmyślał zapewne, wiele też segnor Conti dorzuci do umówionéj summy, za porządne pchnięcie sztyletem tego nieznajomego zuchwalca; lecz od czasów Horacjusza Koklesa, nieustraszoność nie jest głównym Włochów występkiem. Padewczyk spostrzegł, że z pod płaszcza Simona wygląda koniec szpady; był więc ostrożniejszym.

— Na co mam go zabijać? — pomyślał sobie — nie poznał mię wcale. Jeżeli wejdzie do oberży, to i ja z nim wejdę; jeżeli go nie puszczą, to znowuż śledzić go będę; pójdę za nim do jego mieszkania, a gdy się dowiem gdzie mieszka, łatwo mi przyjdzie dowiedziéć się jak się nazywa.

W téj chwili Włoch i Simon znajdowali się na końcu przedmieścia; oberża Alcantara wznosiła się przednimi. Lecz z jéj okien żadne nie błyszczało światło; szanowny Miguel Osorio, siedząc u drzwi, palił segaretto z ową powagą, jaka zawsze cechuje Hiszpanów i Portugalczyków, ten ważny akt odbywających.

— Oho! już jesteśmy! — powiedział Padewczyk, wskazując na oberżę — czy wejdziesz pan?

— Wejdę — odrzekł Simon.

— Znasz więc pan hasło?

— Nie! A pan?

— O! ja wcale nie potrzebuję znać hasła. Zaraz pan zobaczysz... Miguelu! przeklęty łotrze! kogóż dzisiaj mamy w wielkiéj sali?

— Łotrze! — powtórzył Miguel, zadrżawszy na głos kawalera Macarone. — Któż-to śmie przezywać łotrem oberżystę dworu? Założyłbym się, że to jaki kupiec z górnego miasta... Precz! włóczęgi!.. ja tylko szlachtę przyjmuję!

— Dobrze, dobrze, zuchu Miguelu; a ponieważ jesteśmy szlachtą, idź nam przygotuj kolację w wielkiéj sali. No! tylko prędko.

Przy ostatnich słowach, Macarone schwytał Miguela za ramiona, obrócił go i wszedł za próg; lecz w chwili gdy się zbliżał do drzwi, do wielkiéj sali wiodących, jakieś silne ręce ujęły go za barki i w tył cofnęły. Tylko, ze cofnięcie Wiocha było tak silném, iż zatoczył się na drugi koniec korytarza.

— Do widzenia, segnor Ascanio Macarone dell’Acquamonda — powiedział sukiennik tonem szydzącym — możesz pan tu na mnie zaczekać, jeżeli ci się podoba zamknąłem drzwi od ulicy, a teraz zamknę i te co do sali prowadzą.

W saméj rzeczy, Simon wszedł, drzwi na dwa spusty zamknąwszy.

Zaledwie powstał Ascanio, zaraz zaczął się macać po wszystkich członkach, ażeby się przekonać, czy niéma gdzie jakiego stłuczenia.

— Poznał mnie — szepnął z cicha do siebie. — Miałem piękną myśl, żem nie chciał poigrać sztyletem z tym szaleńcem. Ma rękę Herkulesa; teraz więc śledzić go tylko będę z daleka. A tym czasem zobaczmy, czy mówił prawdę...

Ascanio chciał otworzyć drzwi zewnętrzne; lecz te były zamknięte. Drzwi, do sali wiodących, dotknąć się nawet nie śmiał; zbliżywszy ucho do dziurki od klucza, starał się usłyszéć o czém w sali mówiono. Lecz napróżno: słyszał tylko w sali wielki hałas i kilka głosów, jednocześnie mówiących.

— Jakby tu ich schwytać! — Włoch pomyślał. — Gdyby te przeklęte drzwi nie były zamknięte, zabrałbym konia temu łotrowi Miguel’owi — a za godzinę, wszyscy ci mieszczanie siedzieli-by w pałacowém więzieniu.

Na szczęście obywateli Lizbony, taż sama myśl przyszła do głowy Simona — a ciężki klucz od drzwi wchodowych spoczywał u niego w kieszeni kaftana.

W chwili, kiedy Simon wszedł do sali, w któréj były zgromadzone wszystkie cechy Lizbony, spory tak żywo prowadzono, iż go nikt nie spostrzegł. Z trudnością przez tłum się przecisnąwszy, usiadł w piérwszym rzędzie krzeseł, na przeciwko stołu, przy którym zajmował miejsce jeden tylko Gaspar Orta Vaz, dziekan cechu garbarzy i zarazem prezes zgromadzenia.

Zgromadzenie, jak to już mówiliśmy, bardzo było liczne. Cechowi, ugruppowani naokoło prezesa, piérwszy stanowili szereg. Za nimi siedzieli majstrowie, następnie drobni kupcy, a nakoniec rzemieślnicy. Simon, o niczém nie wiedząc, zajął miejsce pomiędzy cechowymi. Jego płaszcz na rękę zarzucony; jego kostjum podobny do tego, jaki zwykle szlachta rano nosić zwykła — całe w ogóle ubranie nadawało mu postać bogatego mieszczanina. Miał na sobie nowy, sukienny, aksamitem lamowany kaftan; ciężki złoty łańcuch spadał mu na piersi.

Gdy się Simon obejrzał i spostrzegł na około siebie siwe brody i szlachetne twarze, chciał się cofnąć; lecz już było zapóżno. Droga, którą sobie oczyścił silnémi uderzeniami łokci, już się zamknęła; a hałas tak nagle się zmniejszał, że Simon nie mógł miéć nadziei ponowienia swéj przeprawy z pożądanym skutkiem. Pozostał więc na miejscu, nasunąwszy kapelusz na oczy.

— Dzieci! — mówił stary Gaspar — dzieci! słuchajcie starych!

— Śmierć panom dworu! — odpowiedzieli chórem rzemieślnicy i kupcy. — Śmierć synowi rzeźnika!

— Dobrze, dobrze, lecz zamilknijcie chociaż na chwilkę! — wołał nieszczęśliwy prezes — już ochrzypłem, a jeżeli taki hałas dłużéj trwać będzie, nie będę wam w stanie rad moich udzielić.

Simon słuchał i potrząsał głową.

— Wiec to ja mam liczyć na tych bezsilnych starców i na te gadatliwe dzieci, w wykonaniu dzielą, do którego mnie zobowiązał ojciec na loża śmierci? — do siebie mówił Simon — Lecz niémam w czém wybierać... czekajmy wiec, a wola Boża się spełni.

— Moi przyjaciele i współobywatele — zaczął znowu Gaspar Orta Vaz, korzystając z chwilki milczenia — każdy z was wie, że już skończyłem siedmdziesiąt trzy lat w dniu przestawnego Świętego Antoniego, patrona naszego ratusza. Już lat jedenaście i miesięcy siedm mam honor być starszym cechu farbiarzy, garbarzy i białoskórników Lizbońskich. Wszystko to przemawia za mną, moje dzieci; tém bardziéj, skoro jeszcze kto może powiedziéć jak ja: „Jestem ten i ton, i mogę od piérwszego stycznia do Świętego Sylwestra przejadać dziennie na swoją osobę pięć dukatów;” samo więc przez się rozumie...

— Co on plecie? — zawołało razem sto silnych głosów — czyż dla tego, że jesteśmy biedni, mówić nam zabrania?

— Alboż nas tu dla tego wezwano, żeby tyranję miecza zamieniono nam na kassę z piéniędzmi?

— Na Świętego Marcina!

— Na Świętego Antoniego!

— Na Świętego Rafaela! majstrze Casparze Orla Vaz, jesteś stary głupiec pomimo to, że masz łysą głowę i że możesz przejeść codzień pięć dukatów.

Stary garbarz powstał i zażądał milczenia: zapewne mając zamiar objaśnić swe nieostrożne słowa lub za nie przeprosić; lecz, pomimo wszelkich jego usiłowań, hałas w zgromadzeniu coraz bardziéj się wzmagał, i wkrótce wysilony starzec upadł na krzesło. Wtedy nastąpiło milczenie — a jeden z cechowych zajął miejsce Gaspara chcąc prezydować.

— Pozwólcie mówić Baltazarowi — ryknął ktoś głosem stentora, ze zbitéj gromadki ostatnich szeregów — Baltazar wydźwignie was z tego kłopotliwego położenia.

— Co to za jeden, ten Baltazar? zapytał prezes.

— Jest-to Baltazar! — odpowiedział tenże sam głos.

— Dobrze odpowiedziano! brawo, brawo! — ze wszystkich zawołano stron.

Głośny śmiéch wstrząsnął ścianami budynku; co dowodzi, jak łatwo zgromadzenie ludowe przechodzi z gniéwu do wesołości i nawzajem.

— Zbliż się i mów — rzekł prezes.

Natychmiast wszyscy poruszyli się, i ogromny kolos, w płóciennéj kurtce, krwią zbrukanéj.

zbliżył się do stołu prezesa, przewracając wszystko co tylko spotkał na drodze.

— Oto macie Baltazara! — powiedział olbrzym, nogę na stopniach stawiając.

— Brawo! Baltazar! — krzyknęły tłumy.

— Nie będę długo rozprawiał, lecz za to powiem wam mądrze... Tylko co mówiono o Conti’m i zarzucano mu, iż jest synem rzeźnika. Wszystko to jest prawdą; ponieważ ja sam służyłem u jego ojca, który umarł z rozpaczy, że synek nie chce się zajmować jego rzemiosłem... o! bo piękne jest nasze rzemiosło, moi przyjaciele!..

— Do rzeczy! — powiedział prezes.

— Masz pan zupełną słuszność. Idzie o zabicie człowieka, nieprawdaż? Jeżeliście już jego śmierć postanowili, niema co już nad tém rozprawiać. Conti wierutny-to łotr, lecz i król słabego jest umysłu. Po Conti’m nastanie drugi faworyt...

— Baltazar ma słuszność! — zawołało kilka głosów.

— Dajmy na to, że zabijemy i drugiego — mówił dalej Baltazar — lecz cóż z tego? po drugim nastąpi trzeci. Tym sposobem, nigdy-by się nie skończyło. Najlepiéj przeto zabić Alfonsa, a rejentkę donnę Luizę królową ogłosić.

W sali nagle wszyscy umilkli.

— Nieszczęśliwy! — zawołał Simon — jak śmiész to mówić?

— Dla czegóż nie? — obojętnie zapylał Baltazar.

— Przysięgam na krew domu de Souza! te twe wyrazy ostatniemi już będą! — zawołał oburzony Simon.

I wywijając szpadą, młodzieniec na olbrzyma się rzucił.

— Zdrada! zdrada! — ze wszech stron zawołano — To szpieg!.. śmierć mu! śmierć!

Otoczono Simona i w jednej chwili rozbroiwszy, na ziemię powalono.

— Zaklinał się na krew domu Souza — mówili najzacieklejsi — zapewne jest służącym nowego hrabiego de Castelmelhor, który wczoraj przyjechał do Lizbony; tego panka, co to przedewszystkiém Couti’ego odwiedził.

— Nieprawda! — chciał zawołać Simon — hrabia de Castelmelhor jest uczciwym Portugalczykiem, który bardziéj niż wy nie nawidzi Conti’ego...

Lecz było tu kilku szpiegów Conti’ego; bo rzemieślnik może wam rano przymierzać buty lub aksamitną kamizelkę — a wieczorem żądać twéj głowy: niektórzy z nich widzieli rano Ludwika de Vasconcellos y Souza, hrabiego de Castelmelhor, u królewskiego faworyta. Okoliczność więc ta stawiała Simona w niebezpieczném powożeniu: Simon nie mógł się obronić.

— Panowie oddajcie każdemu co do kogo należy! — zawołał jakiś podmajstrzy, — rola kata, według nienaruszonego prawa, do Baltazara należy.

Starsi cechów już niemogli trzymać na wodzy rozjuszonego tłumu. Zresztą, nie chcieli ratować człowieka, który na drugi dzień mógł ich oddać w ręce sprawiedliwości. Zostali więc milczącymi téj sceny świadkami. Tłum jednakże z hucznemi oklaskami wniosek podmajstrzego przyjął.

Baltazar, sam o tém nie wiedząc, stał się między ludem popularnym. Simona przyciągnięto do niego; a podmajstrzy, podając rzeźnikowi szpadę nieszczęśliwego młodzieńca, uczynił bardzo znaczący gest.

Rzeźnik zrozumiał go i z zimną krwią nie jąkając się wcale rzekł.

— Dla czego nie?

Potém, wziąwszy szpadę, zaczął przypatrywać się okiem znawcy klindze; potrząsł głową na znak, że broń dobra — i stanął w gotowości do dzieła.

W téj stanowczéj chwili, Simon podniósł głowę do góry, i śmiało spojrzał w twarz swojego kata.

Baltazar upuścił szpadę i przetarł sob:e oczy.

— To co innego! — zawołał — to zupełnie co innego!..

— Co to jest? — chórem zawrzasło zgromadzenie, które wcale nie miało zamiaru wyroku śmierci odwołać.

— To zupełnie co innego! — powtórzył Baltazar.

— Diego, podnieś szpadę! — ozwał się jakiś głos — ten człowiek umie tylko zabijać barany: boi się widać.

Dwóch czy trzech ludzi pośpieszyło podniéść szpadę; lecz Baltazar uprzedził ich, a, stanąwszy między tłumem i Simon’em, z taką zaciętością szpadą wywijać zaczął, iż wkrótce na około niego uformowało się obszerne puste miejsce.

— Przecież wam mówię, panowie, że teraz zupełnie jest co innego! — powtórzył Baltazar z zadziwiającą oziębłością. Posłuchajcie: jeżeli chcecie wiedziéć jak ja odcinam głowy, to złóżcie się i kupcie mi jaką inną. Bo co tę głowę, to mężny nosi człowiek; a wiecie, jak to się rzadko zdarza. To téż ani ja, ani wy, nikt zgoła niepoważy się go dotknąć.

— Więc go znasz? — zapytał jeden ze starszych zgromadzenia.

— Czy go znam? I tak i nie... A wy, którzy tylko-co nosiliście mnie na rękach, czyście mnie znali?

— Ręczysz-że za niego?

— Swoją głową.

— Jak się on nazywa?

— Nie wiém.

— Ten człowiek urąga nam! — uradzili starsi cechów, z przerażeniem myśląc o dniu następnym. — On trzyma z tym młodzieńcem; obydwaj wiec są pewnie szpiegami!

— Wszystko to jest prawdą! — poszepnął stary Gaspar do ucha swemu sąsiadowi — dzisiaj rano, spotkałem na placu tego chłopca, rozmawiającego z królewskim fanfaronem.

— O! tak jest, niema wątpliwości!.. trzeba ich schwytać obydwóch!

Baltazar przybrał obronną postawę.

— Wstawaj! — rzekł do Simona — weź szpadę; wiem, że nią dzielnie umiesz władać. Ja mam nóż... Dwóch naprzeciwko tysiąca, to niewielu; lecz kiedy już tak wypadło... No! broń się!

Mieszczanie podżegali się nawzajem, by rzucić się na tych dwóch ludzi; lecz nikt przykładu dać nie chciał. Simon powstał. Twarz jego, na któréj zimna malowała się obojętność, jeszcze bardziéj wachanie tłumów powiększyła.

— No! panowie! — ozwał się Baltazar po kilku chwilach milczenia — widzę, że wy coś, tak jak i my, bójki wszcząć nie chcecie. Pogadajmy więc trochę... Powiedźcie, czy nie raczycie mi pozwolić, bym wam opowiedział dobrą historyjkę? To wam pomoże do ubicia czasu; a wasze żony myśléć będą mogły, że przecież cośkolwiek zrobiliście téj nocy. Moja historya jest zupełnie wczesną; zaszła dzisiaj rano. I wy i ja, wszyscy odgrywaliśmy w niej rolę: ja miałem rolę ofiary; wy panowie odgrywaliście swą zwyczajną, to jest tchórzliwych widzów rolę. Co się zaś tyczć roli bohatera, zaraz wam opowiem kto ją wziął na siebie. Wiécie, że dzisiaj rano Conti kazał wszystkim trębaczom trąbić, by was zgromadzić na placu, a następnie ciężko obrazić. Ci z was, którym strach nie odjął zmysłu widzenia, widzieli, że faworyt uderzył szpadą nieszczęśliwego, który nie mógł się nad nim zemścić... Widzieliścież to?

— Widzieliśmy!..

— Nieszczęśliwy cierpiał. Wówczas jakiś człowiek zbliżywszy się do niego, w oczach Conti’ego podał mu chustkę; trębacz krew chustką obtarł, a ranę przewiązał.

— Był-to człowiek honorowy i odważny — powiedział jeden ze starszych — nie bał on się gniéwu faworyta; a gniew faworyta — to śmierć... Kto jest len człowiek? Jak się on nazywa?

— Zaraz się dowiecie... Trębaczem ja byłem... O! uspokójcie się. Co komu do tego, czém byłem dziś rano? Dzisiaj wieczór jestem rzeźnikiem, zupełnie na wasze usługi oddanym. Oprócz lego, widzę tutaj krawca Conti’ego, jego tapicera, jego puszkarza. Dla czegóż bardziéj tym ludziom niż mnie zawierzacie? Conti płaci im dobrze, mnie zaś nędznie; nienawidząc go, oni stają się dlań niewdzięcznymi; ja, niecierpiąc go, jestem sprawiedliwym. Nie we mnie-ż tedy więcéj niż w nich zaufania mieć winniście? Lecz idźmy daléj... Gdy faworyt, przeczytawszy nam pełen podłości edykt, chciał powrócić do domu — wy wszyscy daliście mu wolne przejście, usunęliście się przed nim z trwogą jak barany, o których tylko co mówiliście. Jeden tylko człowiek nie ruszył się z miejsca, jeden tylko nie chciał go przepuścić; a gdy Conti swoim zwyczajem wzniósł nań rękę, znalazł w nim tęgiego przeciwnika. Wszyscy widzieliście, jak go dzielnie uczęstował; wszyscy słyszeliście te słowa: „Oto masz, synu rzeźnika, od mieszkańców Lizbony!” Mógłże to uczynić i powiedzieć szpieg?