Dziewice nocy albo anioły rodziny - Paul Féval - ebook

Dziewice nocy albo anioły rodziny ebook

Paul Féval

0,0

Opis

Dziewice nocy albo anioły rodziny, tytuł oryginału francuskiego: Les Belles-de-nuit ou les Anges de la famille to powieść przygodowa Paula Févala. Po raz pierwszy została publikowana w odcinkach we francuskiej gazecie ‘L’Assemblée nationale’ od 21 września 1849 do 27 kwietnia 1850. Historia rozgrywa się od listopada 1817 do listopada 1820 w Bretanii i Paryżu. Książka podzielona jest na pięć części o różnej długości. ‘Piękności nocy’ to stworzenia z bretońskiego folkloru. Są to dziewczyny, które zmarły z powodu złamanego serca. Legenda Nocnych Piękności zrodziła bretoński lament – tren (namiętny wyraz żalu, często w formie muzyki, poezji lub piosenki), który Paul Féval przepisał w swojej powieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 843

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Paul Féval

 

 

 

Dziewice nocy albo anioły rodziny

 

 

przekład anonimowy

 

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji z roku 1853. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-444-2 

 

 

 

Część pierwsza: POWÓDŹ

I. Oberża pod uwieńczonym baranem.

W r. 1817, najznakomitsza oberża miasta Redon, była przy porcie i miała za szyld czarnego barana uwieńczonego koroną.

Baran znany był w Rennes, w Vannes a nawet w Nantes; było to dogodne miejsce wytchnienia dla jezdnych i pieszych podróżnych; właścicielem jego był ojciec Géraud. (Żero) były kucharz.

Redon, jest miasteczko mające 3,000 dusz, położone przy granicy departamentów Niższéj Loary i Jlle-et-Vilaine, nad brzegiem rzeki od któréj nadano nazwę ostatniemu departamentowi. Pomimo rzymskiego nazwiska, to miasto nie odznacza się starożytnemi pomnikami, i dom ojca Géraud o sześciu oknach, mógł się współ-ubiegać z najznakomitszemi budynkami a mianowicie z pod prefekturą i koszarami żandarmeryi.

Przed oberżą czyli za wązkim chodnikiem, rzeka Vilaine (Wilen) płynęła, tocząc mętną i błotnistą wodę; przy wezbraniu, małe statki przewoźnicze dostępować mogły do okien oberży.

W sobotę wieczorem, albo w dniach targowych, trudno było znaleść miejsca w zakładzie ojca Géraud, uczęszczali tam bowiem marynarze, handlarze i szlachta. Zdarzało się często, że gdy wszystkie izby były przepełnione, obszerną i ciepłą kuchnię zajmowała gromada majtków i handlarzy bydła.

Ztąd też ojciec Géraud miał się bardzo dobrze, i lubo już był podeszły, córki kramarzy miasta Redon marzyły często o prawdopodobieństwie pozyskania jego oszczędności. Lecz ojciec Géraud zdawał się być nieprzyjacielem związków małżeńskich, a ponieważ nie miał krewnych, wszyscy byli ciekawi kto po nim odziedziczy.

Było to w połowie jesieni, nie była sobota ani dzień targowy, pod uwieńczonym baranem było prawie pusto. Popiół był zimny w kuchni, rożny spoczywały w kącie i rondle na ścianach wisiały.

Ojciec Géraud palił fajkę przechodząc się po przedpiersieniu portu. Jeden tylko pokój był zajęty w jego oberży i to przez gości przypadkowych, dla których ojciec Géraud lubo uprzejmy dla wszystkich, lecz umiejący stopniować swoją grzeczność, nie uważał się obowiązany złożyć swego uszanowania jak to zwykł czynić dla swych zwyczajnych i dawnych gości.

Podróżni ci przybyli niewiadomo zkąd, byli to dwaj mężczyźni i młoda kobieta. Ubiór ich i powierzchowność znamionująca znużenie wydawały daleki pochód pieszy; lecz właściciel uwieńczonego barana nie był podejrzliwy i uwierzył ich zapewnieniu, że przyjechali dyliżansem przybywającym z Rennes.

Podług tego, ich tłomoki zostać musiały w biurze pocztowym.

Młoda kobieta ubrana była bardziej jak skromnie. Pomimo przejmującego zimna listopadowego, miała suknię płócienkową odznaczający jej kształtny kibić. Mały szalik z lekkiej tkaniny i kapelusz słomkowy z zasłony, uzupełniały jej przybranie.

Te szczegóły cechowały niedostatek i nieszczęście, przyznać należy że młoda kobieta przyozdabiała odzież swoją. Lubo nie można było dostrzedz jej twarzy, łatwo było odgadnąć wdzięki i urodę za gęstęmi fałdami jej zasłony. Pomimo tej powabnej powierzchowności, oberżysta z okolic Paryża powziąłby niekorzystne mniemanie z sukni płócienkowej i słomianego kapelusza, lecz nasz gospodarz oswojony był z rostropną oszczędnością szlachcianek sąsiednich. Wiedział bowiem że w podróży po drogach Bretanii, często się spotyka hrabiny i margrabiny bardzo dziwacznie przybrane.

Jeden z mężczyzn był w bluzie, drugi miał pantaliony i surdut elegancki na którym spostrzedz się dawały liczne ślady zaschniętego błota.

W ogólności ci podróżni nie byli znakomitościami, lecz pod uwieńczonym baranem stawali często gorzéj odziani którzy mieli kieszenie naładowane talarami.

W Bretanii niekorzystnie jest sadzić ludzi z powierzchowności.

Była godzina druga po południu. Podróżni zajmowali pokój z dwoma łóżkami, a którego okna na port wychodziły. Gdy pucołowata służąca w czepcu piramidalnym, nakrywała stół grubym obrusem, mężczyzna w bluzie i towarzysz jego, ogrzewali przemokłe nogi przy zarzewiu kominka.

Nie było widać młodej pani której szal i kapelusz zawieszone były na zawiasie okna, lecz w chwilach ciszy, słyszeć się dawał jej oddech jednostajny za pawilonem jednego z łóżek.

– Czy mam nakryć na trzy osoby? – zapytała służąca.

Mężczyzna w bluzie otwierał już usta w potwierdzający sposób, lecz towarzysz przerwał mu:

– Na dwie tylko – rzekł żartobliwie i zarazem surowo.

Poczém dodał cedząc przez zęby:

– Kto śpi to się nasycił...

Dwaj podróżni pomimo różnicy ubioru wydawali się być z sobą na stopie zupełnej równości. Przyjrzawszy się im nawet uważniej, można było dostrzedz w tym który był w ubiorze pańskim, jakąś uległość którą powściągał.

Obaj byli młodzi i dość przystojni. Obywatel imieniem Błażej, był dobrze zbudowany, szeroki w plecach, uśmiechając się, ukazywał dwa rzędy zębów niezwykłej białości. Twarz miał czerwony i włosy blond kędzierzawe. Oblicze jego przedstawiało rubaszny wesołość która w tej chwili ukrywała się pod widocznym niezadowoleniem.

Dobrzy przyjaciele Błażeja nie znali jak się zdaje jego rodzinnego nazwiska, albowiem dla odróżnienia go od innych Błażejów, przezwano go śpiochem (l’Éndormeur).

Drugi mógł mieć lat 25 najwięcej, pomimo lego jednakże miał już pięć lub sześć zajmujących romansów. Znający go zbliska wiedzieli o jego kilku nazwiskach; obecnie nazywał się Robertem Amerykaninem. Był niższym od swego towarzysza, i członki jego nie odznaczały się powierzchownością znamionującą siłę, lecz postać jego była kształtną i zwinność poruszeń nie wyłączała mocy.

Rysy twarzy miał odznaczające, orlich zarysów; czoło jego surowe i pokryte kępką czarnych włosów objawiało wytrwałą wolę, w śmiałém zatoczeniu jego wargi wystającej czerwoności krwistéj, cechowała się niejako potęga, jako też na tle brunatnego lica.

Widząc go z zamkniętemi powiekami, można było w nim uważać człowieka silnego, zuchwałego, nie strudzonego, upatrującego walki i wznoszącego się do przezwyciężenia wszelkiego niebezpieczeństwa. Wtedy można było podziwiać kształt owalny jego twarzy i gorącą bladość lica pod którym drgały stalowe muszkuły. Lecz jeżeli oczy otworzył, fizjonomia jego zmieniała się w czarodziejski sposób. W spojrzeniu jego błędném, widać było wzruszenie niespokojne i nerwowe. Było to coś dziwacznego i dolegliwego; długie czarne rzęsy w bezprzestannym ruchu, zwracały na wszystkie strony spojrzenia przejmujące, igrając jak ostrze szpady odpierające pchnięcia. To miało miejsce tylko wtedy, gdy p. Robert nie potrzebował się wystrzegać badawczego dostrzegacza; gdyż p. Robert trzymał się pewnika starożytnej filozofii, znał bowiem siebie samego i swoje wady. Doświadczył już wiele w swojem życiu i mógł się maskować równie jak najzdolniejszy aktor. Ci panowie siedzieli naprzeciw siebie po obu końcach komina, przypatrując się płomieniowi z gałęzi, pogrążeni w zadumaniu które nie zdawało się być wesołéj barwy.

– Przeklęta podróż – rzekł nagle Błażéj potrącając silnie nogą o głownię – twoja to myśl Robercie zapuszczać się w ten kraj wilków.

Robert ująwszy cęgi, poprawił drewka w kominku.

– Myśl moja mogła być równie złą jak dobrą – odpowiedział – jednakże nie ma potrzeby dla tego, palić jedynéj pary butów naszych.

Rzeczywiście, zachodziła różnica w obuwiu naszych podróżnych równie jak w całym składzie ich ubioru. Robert miał stare trzewiki dziurawe, gdy Błażej był w butach dość dobrych.

Ostatni tupnął silnie.

– Nie wiesz co się ze mną dzieje!.... pomruknął marszcząc brwi gęste – gdy ciebie słyszę podobnie mówiącego Panie Robercie!... otóż parę miesięcy jak biegamy szukając miejsca w którym spadają jarząbki pieczone z nieba... w Paryżu przynajmniej z Bibandierem, można było się wyżywić...

– Było to złe towarzystwo! – przerwał Robert ze spuszczonemi oczami pogrążony w smętnej obojętności – Bibandier jest teraz na galerach.

– Na galerach jeść dostają – pomruknął Błażej.

Amerykanin wzniósł na niego wzrok ruchomy i przenikający; spojrzenia ich się spotkały. Błażéj odwrócił głowę wzruszając ramionami.

– Tak, tak... przemówił – wydajesz się mądrym i dla tego udałem się z tobą, lecz dla tego nie jesteś bieglejszym od innych mój paniczu.... nasze zapasy się kończą.... cóżeś zrobił dobrego przez pół roku?

– Starałem się – rzekł Robert.

– Peuh!... – odezwał się blondyn – ty będziesz się starał przez całe życie... nie lubię ludzi myślących... z takiemi tylko można się narazić na skręcenie karku.

Robert spojrzał na ogień gdzie płomień czerwony przebiegał pośród dymu.

– Mam jednakże pewnę myśl.... pomruknął.

Śpioch udał że tego nie słyszy.

– Mogę ci jednakże powiedzieć coś zrobił – dodał – zabraniałeś mi pracować ile razy powziąłem zamiar...

– Biedota!... rzekł z pogardy Amerykanin.

– Kazałeś mi cięgle iść dalej – mówił Błażej – ukazując mi u kresu podróży jakąś. chimerę, w którą wierzyłem jak głupiec.

– Cierpliwości.

– Cierpliwości... lecz jesteśmy o 100 mil od Paryża, o jednej sukni na dwóch i z kilkoma frankami.

– Mamy 7 franków 60 cent: – przerwał Amerykanin licząc na dłoni wyjęło z kieszeni pieniądze.

– A nadto – dodał Błażej, którego gniew zastąpił poprzedni smutek – dziewczynę którą z sobą wodzimy... i która je....

Robert włożył pieniądze pod bluzę; powieki jego szybko drgały.

– Ona jest bardzo piękną – pomruknął z przesadą.

– Ale do czegóż może nam służyć?

Amerykanin spojrzał w stronę łóżka z zasłoną pokrywającą ich towarzyszkę podróży, poczém przybrawszy tajemniczą i uroczystą postać, odpowiedział:

– Do wszystkiego!

Błażej oparł się łokciami o kolana i odpowiedział tylko poruszeniem znużenie i zniechęcenie okazującém.

Nastąpiło milczenie, w czasie którego Robert pogrążony w rozwadze którą objawiały brwi zmarszczone, zdawał się uganiać za ulubioną myślą.

Po kilku minutach, apetyczna woń potraw przeniknęła przez szczeliny drzwi i rozeszła się po pokoju.

Śpioch wyprostowawszy się, wciągał w siebie dużą dozę tego powietrza tyle obiecującego. Nozdrza jego się wydęły, oblicze rozjaśniło przemieniając się w uśmiech żarłoka.

– Do djabła! – zawołał prawie wesoło – będziemy mieli dosyć czasu do bicia się jak przejemy siedm franków.... dopomóż mi stół przysunąć Robercie... Jeszcze raz trącimy z sobą kieliszkami jak dobrzy przyjaciele.

Amerykanin nie zwracał również uwagi na ten powrót wesołego humoru, jak na poprzedni gniew Błażeja. Przysunął stół w milczeniu do samego kominka.

Służąca w téj chwili weszła z półmiskiem jajecznicy i z łopatką baraniny.

Nasi towarzysze usiedli naprzeciw siebie i przez kwadrans zajęci byli wyłącznie jedzeniem. Obaj byli walnemi żarłokami; Błażej szczególniej pochłaniał kawały z zadziwiającą szybkością.

Jajecznica i baranina znikały skrapiane lekkiem winem.

Na półmisku pozostała tylko kość ogładzona i mały kawałek sera na stole.

Błażej wyciągnął rękę po tę ostatnią zdobycz, lecz napotkał dłoń Roberta który zdawał się bronić talerza.

– Podzielimy się – rzekł z uśmiechem.

– To nie dla mnie – odpowiedział Amerykanin – Lola od wczoraj nie jadła.

Twarz Błażeja zasępiła się.

– Lola,... Lola... pomruknął – poczem dodał głośno:

– Ty p. Robercie jesteś podobnym do tych głupich żebraków którzy poszczą ażeby zachować cóś dla psów swoich... lecz tym razem spóźniłeś się, trzeba było oszczędzić z twojej porcji.

Spojrzenie Roberta objawiało nieprzyjazne usposobienie, lecz ręka cofnęła się.

– Ty nie masz serca – odezwał się.

– Jestem głodny, – odpowiedział Śpioch.

Wypróżniwszy w szklankę swego towarzysza resztę z ostatniej butelki, uderzył w stół pięścią:

– Dawaj nam wina! – zawołał na nadchodzącą służącę – tytoniu i fajek....

W kilka chwil potém, spoglądali na siebie przez kłęby dymu. Błażej był w stanie nieporównanej ociężałości, nie myślał o teraźniejszości i o przyszłości. Robert nawet widocznie uległ upływowi szczęśliwemu obfitego posiłku po długim poście; oblicze jego wyrażało dobry byt i spoczynek, lecz zdawało się że jest pogrążony w zadumaniu.

– Czy masz do mnie urazę – zapytał Śpioch.

– Z przyczyny?

– Z przyczyny Loli.

– Bynajmniej.

– Wybornie.... Bo widzisz Robercie gdybym wiedział żeś zakochany to bym ci wybaczył.... lecz niech mnie djabli porwą jeżeli ty się zakochasz!

Robert nałożywszy swoją fajkę, spoglądał machinalnie na papier w którym był tytuń zawinięty.

W tym oczy jego zaiskrzyły się, gdy jednocześnie głębokie zmarszczki wyryły się na czole.

– W istocie toby nam interessa poprawiło! – pomruknął.

I zamiast odpowiedzieć na nieme zapytanie które mu spojrzenie Błażeja przesłało, dodał.

– Pięć tysięcy franków stałych podatków.... to stanowi 40,000 fr. dochodu, nie prawda Śpiochu?

– Prawie.

– Czterdzieści tysięcy franków z dóbr nieruchomych... ty Błażeju który się trudniłeś interessami, wiesz zapewne od jakiego kapitału jest taki procent.

– To zależy od miejscowości.

– W Bretanii... tutaj... w okolicach Redon?

Błażej zaczął liczyć na palcach; teraz był w humorze zadość czynienia wszelkim wymaganiom.

– W tych stronach płacą licho dzierżawy. Potrzeba dużo gruntu ażeby zebrać z niego 1,000 franków... kapitał prowizji 40000 wynosić tutaj musi 1,200,000 do 1,500,000 franków.

Robert poprawił się na swym krześle i oczy jego zaiskrzyły się bardziej.

Wysypawszy tytuń na obrus, rozwinął trąbkę ażeby mógł lepiej przeczytać.

Zdawało się, że pismo na tym kawałku papieru wywierało czarowną władzę tak dalece wzruszenie Amerykanina było widoczne.

– 1,500,000 fr. – powtórzył spoglądając na papier; to przynajmniej warto podjąć trudu.

Śpioch pochylił się naprzód dla przyjrzenia się temu tajemniczemu zwitkowi, który pogrążył jego towarzysza w tak głębokie rozmyślanie.

Trąbka do tytuniu była zwiniętą z szematu podatkowego ha rok 1816 podpisanego przez poborcę okręgu Gacilly.

Błażej przechylił się na zaplecznik swego krzesła. Spodziewał się czegoś lepszego. Amerykanin tym czasem, czytał zwolna pół-głosem.

„Remigjeusz-Karol-Juljan le Tixier, wicehrabia Penhoêl, właściciel, od pałacu i budynków okolicznych 350 franków, od folwarku Lande-Triste 714 fr. od konopisk Port-Korbo i przyległości 150 franków od folwarku Pré-Neuf, wraz z laskiem Fontaine 100 franków.”

– To ciebie bawi... przerwał Śpioch – „Od domu zwanego domem starszego – czytał dalej Robert który coraz z większą uwagą – i młynów Hussay na górach 120 franków – od małego Penhoelu z laskiem Quintaine...

Błażej ziewnął; poczem zaczął gwizdać piosnkę pijacką.

Robert przestawszy czytać przypatrywał się papierowi z natężonym wzrokiem.

– I któż powie żem nie miał dobrej myśli – pomruknął przykładając palec do czoła – i otóż właśnie nasuwa mi się pod rękę...

– Rzeczywiście jest to dar Nieba – odpowiedział Błażej, jeżeli mając 7 franków i nie wiem ile centymów: kupiemy zamek Penhoel, młyny na łąkach, folwark i las pretanten.

Robert przyjrzał się mu uważnie i wzruszył głową.

– Ja nie żartuję – rzekł.

– I mnie się tak zdaje.

– Powziąłem myśl...

Błażej skrzywił się.

– Słuchaj – mówi Amerykanin przybliżając krzesło i tonem tak stanowczym, że otyły blondyn pohamował swój żartobliwy uśmiech – nie mamy za co dalszej odbywać podróży... nie podobna również powrócić.... musimy zatem tu osiąść.

– Chętnie się na to zgadzam – zaczął Błażej.

– Nie przerywaj mi... Paryż jest dobry do zabaw, podróże zaś przystoją młodzieży. Lecz ty Błażeju dopiero doszedłeś pełnoletności... ja zaś jestem starszym nad moje lata.

– Zkąd wnieść należy – pomruknął Śpioch że byłoby dla nas korzystném zostać spokojnymi wieśniakami opłacającemi podatki gruntowe... podzielam twoje zdanie.

– Powtarzam ci ażebyś mnie nie przerywał... Przybyliśmy do Bretanii polegając na jej starożytnej dobrej wierze i patryarchalnej szlachetności... Przyznaję że zdała uważałem ją za ziemię obiecaną... moje marzenia były cokolwiek wybujałe... lecz w ogólności jeżeliśmy nic nie zyskali, to dla tego, żeśmy nic nie poświęcili. Oczekiwałem sposobności... szukałem... byliśmy zbyt bogaci... dziś jesteśmy w tym błogiém położeniu, w którém się wygrywa walne bitwy; musimy zwyciężyć lub umrzéć.

To mówiąc, podniósł zwitek tytoniowy nad swoją głowę.

– Oto nagroda zwycięztwa! zawołał z prawdziwém uniesieniem – ogół podatków wynosi 5,000 franków co podług twego obliczenia daje 40,000 dochodu od 500,000 talarów kapitału.... a więc w najgorszym razie, gdybyśmy pozyskali tylko połowę....

Wino które pili nie było mocne, lecz nasi podróżni wypróżnili nie jedną butelkę.

Błażej był czerwony jak wiśnia, krążenie krwi było widoczném pod ogorzałą cerą Roberta.

Błażej zaczął się śmiać z wniosku swego współbrata; lecz ten śmiech nie był już żartobliwym, gdyż przebijała się w nim tajemnicza nadzieja.

Wspomnieliśmy że Robert lubo dość młody odznaczył się w swojem zawodzie.

– Ograniczyłbym się na najgorszym razie – jakieś mówił – rzekł Błażej. –

– Przypadek jest najpotężniejszym ze wszystkich bogów – odpowiedział Robert – i w tym świstku widzę przepowiednię, którą mi niebo zesłało... czy chcesz dzielić ze mną korzyści?

Śpioch wahał się przez chwilę, albowiem zachował znaczną dozę niedowiarstwa.

– Decyduj się – rzekł Robert – gdyż ściśle biorąc, mogę się obejść bez ciebie... i rzeczywiście... gdyby nie było mi przykro... i niebezpiecznie opuszczać tak dobrego towarzysza jakim ty jesteś... wołałbym sam spróbować szczęścia.

Błażéj teraz przysunął do niego swoje krzesło.

– Jakież więc są twoje zamiary – rzekł poważnie.

– Czy się zgadzasz?

– Jak mi wytłómaczysz.

– Idzie tu o przyjęcie lub odrzucenie...

Zgadzasz się?

– Zgadzam.

– Daj rękę – odezwał się Amerykanin którego wzrok niespokojny, ustalił się nakoniec – biada temu kto się cofnie!

Powstawszy z miejsca otworzył drzwi i wyjrzał czy ich kto nie podsłuchuje.

– Nie było nikogo na korytarzu.

Powracając do kominka, zatrzymał się przed łóżkiem na którym spoczywała ich towarzyszka podróży i odsunął zwolna zasłonę.

Światło padając tym otworem, odznaczyło powabną postać młodej kobiety.

Była to twarz doskonałej kształtności, lecz której rysy znużone i już wywiędłe pokryte były niejaką powłoką otrętwiałej oziębłości. Było to może skutkiem cierpień lub znużenia. Lola spała w głębokim śnie pogrążona. Jej czoło i policzki ukrywały się pod gęstemi puklami czarnych włosów w nieładzie rozpuszczonych.

Lola rzuciła się na łóżko w ubraniu. Zachowała tam postawę jaką nadzwyczajne utrudzenie jej wskazało w chwili przybycia. Głowę miała opartą na ręku, całe jej ciało uginało się w zaniedbaniu chciwém wypoczynku. Wytarta suknia odznaczała jej powaby ponętne i młode, jak draperje które rzeźbirz przykleja do ciała obnażonego.

Robert miał słuszność; była bardzo piękną.

Przypatrzywszy się jej przez chwilę, spuścił zasłonki.

Uśmiech zadowolenia igrał na jego ustach.

Śpioch czekał, wzrok jego wyrażał gorączkowy ciekawość.

Robert zajął poprzednie miejsce przy kominie i napełnił obie szklanki.

II. Jeden surdut dla dwóch.

Robert zastanowił się nieco.

– Uważ dobrze co będę mówił – rzekł ozięble popijając zwolna.

– Jest tu młody człowiek bardzo bogaty i znakomitego rodu który podróżuje ze swoim służącym.

– Gdzie? – zapytał Błażej oglądając się prostodusznie po pokoju.

– Nie trudź się szukaniem – odpowiedział Amerykanin. – Młodzieniec bogaty i jego służący jest to ty i ja.

– Ach!... rzekł Śpioch z otwartą gębą pozostawszy.

– Mamy tylko jedną suknię – mówił dalej Robert w sposobie tłómaczącym – a należy się przedstawić jeżeli się chce dokazać czego.

– Masz słuszność – rzekł Śpioch który zaczął odgadywać pomysł swego towarzysza; lecz to może potrwać długo, i gdy raz przyjmiemy rolę, nie będzie można jej zmienić jak dawniej.

Błażej czynił tu alluzję do układu braterskiego który zachowywali wspólnicy.

Obaj opuścili Paryż, gdzie ich przemysł narażony był na przesilenie, w skutku którego gromady im podobnych rozpierzchają się po prowincjach. Mówiono im o Bretanii jak o raju starożytnej dobrej wiary, gdzie nieufność dotąd nieprzeniknęła. Przybyli napojeni wyobrażeniami o zwycięztwach, jak Pizarro lub Kortez w wigillją pokonania Montezeumy i Jukasów. Lecz z Paryża do Redon jest daleko i kilka razy zatrzymywali się w drodze. Spieniężyli więc wiele rzeczy.

Od czasu jak ostatnia suknia została sprzedaną na koszta podróży, dwaj towarzysze dzielili się szlachetnie pozostałym surdutem. Każdodziennie kolejno nosili go wraz z butami prawie nowemi, z czarnym kapeluszem i resztę ubioru. Nazajutrz pan surdutowy zdejmował go i odziewał się w bluzę, w trzewiki dziurawe i czapkę.

Robert postawił próżnę szklankę na stole.

– Idzie tu o majątek – rzekł bez podniesienia głosu lecz z przesadę – od kilku miesięcy układam ten plan w mej głowie. Lubię dobrze rozważyć wszystko i gdybyśmy nie byli nad brzegiem przepaści... chętniebym oczekiwał.

– Co do mnie – przerwał Błażej – lubię kończyć dzieło w dwóch tempach; lecz idzie o to kto będzie panem a kto służęcym...

Amerykanin zanurzywszy rękę pod bluzę wyjął talję kart których barwa świadczyła o dawnym i częstym użyciu.

– Możemy się o to rozegrać – rzekł.

Śpioch spoglądał z pewną nieufnością na palec swego towarzysza który tassował karty z nadzwyczajną zręcznością.

– Hm – rzekł wzruszając głowę – ty grasz nazbyt dobrze panie Robercie.

Ten przestał tassować.

– Jest inny środek – pomruknął – podzielmy się i rozłączmy.

Błażej zmarszczył brwi i zamilkł.

– Lecz przede wszystkiem, decydujmy się – zawołał Amerykanin stanowczym tonem.

– Możesz mi być bardzo użytecznym bezwątpienia; lecz ściśle biorąc rzeczy, nie wiem jeszcze do czego... nie masz tu żadnego podstępu... jeżeli ten interess nie spodoba ci się uwalniam ciebie od danego słowa.

– Bardzo dziękuję – pomruknął Błażej – wolę grać.

– Zastanów się... nie idzie tu o jeden dzień lub tydzień... to może potrwać długo jakeś wspomniał, a gdy raz rozpocznie się interess, powtarzam, biada temu co się zechce wywinąć.

– Ależ – wtrącił Śpioch – przegrywający będzie tylko służącym dla pozoru.

– Nie zupełnie... bezwątpienia sam na sam, pozostaniemy dobrymi przyjaciółmi jak poprzednio... lecz w każdej innej okoliczności dotyczącej interessu, potrzeba żeby pan rozkazywał a sługa wykonywał zlecenia.

– Do djabła – rzekł Błażej skrobiąc się w ucho.

– Co się tycze postępowania przy obcych nie potrzebuję ci przypominać.

– Bezwątpienia.

– Dopoki trwać będzie interess od pierwszego do ostatniego dnia, uszanowanie i posłuszeństwo.

– Lecz nakoniec... jakże to długo potrwać może?

– Nic nie wiem.

– Miesiąc.

Amerykanin wzruszył znacząco ramionami.

– Pół roku... – rzekł Błażej nie – podobna.

– Pół roku... rok... dwa lata – odpowiedział Robert – nie można tego stanowczo wyrzec.

– A więc! – zawołał Błażej wytrzeszczając na niego swoje duże niebieskie oczy – jesteś więc tak pewny wygranej.

Niedostrzeżony uśmiech ukazał się na ustach Amerykanina który zatrzymał się z odpowiedzią przez kilka sekund.

– Spodziewam się tego – rzekł z przekonywającą otwartością – Dla czegóż miałbym się z tem ukrywać. Lecz choćbym 10 razy przegrał, grałbym dla tego... cóż znaczy rok albo dwa lata pracy i trudów... zresztą czyliż pan będzie miał lepiej od służącego... słuchajno czuję że się nie urodziłem do życia awanturniczego... Mam skłonności człowieka spokojnego i uczciwego... uważam zawsze na cel zanim zamierzę próbę... do kata mój chłopcze, potrzeba cokolwiek filozofii. Gdy kto się spodziewa umrzeć którego dnia z głodu nie rozumuje jak pan milijonowy... Nie mam nie, i zapytuję siebie czegobym się nie dopuścił dla pozyskania czegoś?

Śpioch potwierdził przyłożeniem ręki do kapelusza.

– Nie jestem złodziejem – rzekł Robert który mówiąc unosił się. – Mam przekonanie że jestem człowiekiem rozumnym i przemyślnym, otoż wszystko... Przy tych darach i odwadze, można zawsze upatrzyć otwór przez który przecisnąć się można... szuka się długo; głupcy nazywają cię marzycielem; w tym sposobność się wydarza i dalej do dzieła.

– Może to być dobrem – rzekł Błażej, – Cóż znaczy rok lub dwa lata – mówił dalej Amerykanin. – Jesteśmy młodzi, gdyż co do mnie, po ukończeniu interessu, nie dojdę nawet lat wymagalnych na wyborcę.

– Wyborcę – powtórzył Błażej.

– Tak... myślę też cokolwiek o polityce... lecz to rzecz odrębna... Jakże zgadzasz się?

– Dawaj karty – odpowiedział Śpioch z pewnym wstrętem – lecz pamiętaj że nie masz do czynienia z frajerem.

Amerykanin cisnął przed niego karty z pogardliwą wyniosłością.

– Rozdaj sam – rzekł – jeżeli się obawiasz.

Gdy Błażej tassował – dodał:

Zdaje się żeśmy się porozumieli...i wiemy o co gramy.

– Nie bardzo – odpowiedział Błażej – i potrzeba być bardzo ograniczonym aby ryzykować rok lub dwa lata życia swego, nie będąc pewnym...

– Dwa lata najwięcej – przerwał Błażej – jak uważani zrozumiałeś dobrze o co rzecz idzie.

– W cóż więc gramy – zapytał Śpioch.

– W co ci się spodoba.

– Bo tobie wszystkie gry są zbyt dobrze znane.

– Możesz wynaleść nową.

Błażej zastanowił się przez chwilę.

– A więc – rzekł – rozdam po siedm kart, i ten kto mniej lew zrobi to wygrywa.

– Zgoda Amerykanin zebrał prawie niedotykając, Błażej rozdał.

Czternaście kart padły jedna po drugiej, Robert miał trzy lewy Śpioch cztery.

– Zfilowałeś – zawołał ostatni uderzając w stół pięścią.

Robert odrzucił karty.

– Grałem na czysto – odpowiedział i wyznam ci dla czego... obojętnem mi było wygrać lub przegrać, ponieważ w naszym interessie... rola pana będzie bardzo, trudną ręczę ci że za trzy dni prosiłbyś mnie o zamianę.... a teraz mój synu rozbieraj się.

To mówiąc, Amerykanin zdjął bluzę, pantaljony i stare trzewiki.

Błażéj nie spieszył się.

– Zimno mi – rzekł Robert – Szkoda by było potłuc szyby...

Śpioch widocznie był silniejszym, pomimo tego ta pogróżka uboczna uczyniła na nim wrażenie gdyż zaczął się zwolna rozbierać.

Robert wdział buty z widoczném zadowoleniem.

– O cóż się troszczyć – mówił ubierając się – będziesz mieszkał wygodnie, żył dobrze, odziany stosownie, i majątek przyjdzie ci śpiący... podzielimy się po bratersku.

– A jeżeli to wszystko spłynie z wodą.... westchnął Błażej.

Robert wdziewał surdut.

– Słuchaj – rzekł spoglądając w małe lusterko wiszące nad kominkiem – dobrze się rozpoczyna, i taką mam nadzieję, że gotowém ci przyrzec że będę nawzajem twoim służącym, jeżeli będziesz niezadowolonym po ukończeniu naszego interessu.

– A więc przyrzekasz mi to?

– Przyrzekam.

– Będziesz mi służył tak długo jak ja tobie?

– Zgoda!

– Uprzedzam cię Robercie że nie zapomnę o tém... teraz wytłómacz się jaśniej i raczej powtórz mi dwa razy, bo niech mię djabli porwą jeżeli się czego domyślam.

Zmiana ubiorów nastąpiła, i w istocie zdawało się że położenie rzeczy było logiczniejsze.

Każdy obecnie był na swojem miejscu, Amerykanin wyglądał na pana w całém znaczeniu tego wyrazu, a bluza leżała na Śpiochu jak rękawiczka.

– To ci się samo z siebie wytłómaczy odpowiedział Robert – i za kwadrans będziesz tyle wiedział co ja sam; lecz przedewszystkiem musimy się z sobą umówić o niektóre drobnostki... najprzód, wiedząc że masz zbyt wiele rozsądku ażebyś mi brał za złe, gdy cię poproszę abyś zaprzestał mnie tykać.

– Ach! – mruknął Błażej.

– Jest to środek przezorności... mógłbyś czasem wymówić to przy obcych.

– Mam więc nazywać Pana... panem Robertem...

– Wybornie... lecz nie dość na tem... teraz to imię nie jest dla mnie stosowném, ludzie szlachetnego rodu nie nazywają się Robertami... potrzeba zająć pewne stanowisko w świecie... wybierzmy z moich dawnych nazwisk... w Londynie nazywałem się Robert Wolf.

– To zbyt trąci żydowszczyzną – rzeki Błażej.

– We Włoszech zwano mnie Gaetano.

– To zakrawa na śpiewaka.

– W Wiedniu Belowski.

– To szewckie nazwisko... co u djabła jeżeli mam być służącym to niech przynajmniej pan będzie znakomitą osobą... zrób się baronem.

– Pfe... – odezwał się Amerykanin...uważanoby mnie może za podprefekta z czasów Cesarstwa... a przytém teraz tytuły zbyt spowszechniały... Nazwę się po prostu Robertem de Blois (Bloa)... jest to skromne nazwisko i odznacza się historycznym znaczeniem... jeszcze po jednej szklance Błażeju.., a potém do dzieła.

Nalawszy w szklanki, podniósł swoję jak do spełnienia toastu.

Spoglądał wtedy przez szyby okna na port Ś. Mikołaja i wioski departamentu Niższej Loary, które się rozciągały niedościgłe wzrokiem po za rzeką Vilaine. Jesienne słońce przed zachodem oświecało czerwonawym światłem ten krajobraz. Robert zachwycony był nagłą myślą.

– Kraj jest niewdzięczny dla biedaków, to prawda – pomruknął – lecz ja tu widzę grunt dobry i piękne domy... rozsądny człowiek może tu żyć tak swobodnie jak ryba w wodzie... kto wie czy który z tych domów nie należy do poczciwego p. Penhoel.

Błażej nie mógł powściągnąć uśmiechu.

– Nie wiem co zamierzasz – rzekł – lecz znam to, że umiesz rozpocząć zręcznie intrygę... i mam nadzieję... poczciwy wieśniak... zdaje mi się że go widzę.

– I ja także.

– Ma 50 do 60 lat.

– Raczej 60.

– Łysy.

– Z dwoma puklami siwych włosów przy skroniach.

– Ze złotemi okularami.

– I podobną tabakierką.

– W brązowym fraku.

– W trzewikach ze sprzączkami.

– Małżonka zaś jego....

– Która słynęła z piękności przed 1789 rokiem.

– Sucha i sztywna jak portrety familijne.

– I która go obdarzyła 8 lub 10 dziećmi w przyzwoitych przerwach...

Błażej podał swoją szklankę mówiąc:

– Na pomyślność naszych 40,000 franków dochodu!

Robert trącił swoją i wychylił ją do dna.

Poczmé wyprostowawszy się nagle, wstrząsnął swojemi gęstemi włosami.

– Bo dzieła – zawołał – dzisiejszy wieczór może być utrudzający, to będzie zależyć do okoliczności... od tej chwili Błażeju... obejmujesz obowiązki.

– Czekam na rozkazy Pana – rzekł Śpioch z uśmiechem nieufności, lecz którego spojrzenie objawiało niezwykłą ciekawość

– Zejdziesz nieznacznie – odezwał się Amerykanin rozkazującym tonem – na ulicę i przeczytasz napis na szyldzie oberży.

– Dotąd zdaje się, że to nie jest morze do wypicia – pomruknął Błażej.

– Trzeba ci wiedzieć raz na zawsze – odezwał się Robert przybierając zwykłą poufałość – i powinieneś to sobie wpoić w głowę, że działam podług rozsądnego planu, i ze zlecenia które tobie daję, mają swoje znaczenie... śmiej się jeżeli ci się spodoba, lecz wykonywaj ściśle moje rozkazy albo za nic nie odpowiadam... Przeczytasz zatém napis na znaku oberży i spamiętasz nazwisko naszego gospodarza, z powrotem poprosisz go do mnie... ruszaj!

Błażej wyszedł.

Młody p. Blois pozostawszy sam, przechadzał się po pokoju w szerz i wzdłuż.

Myśli jego były natężone i słowa bez związku słyszeć się dawały z ust jego.

Przyznać należy że to był mężczyzna dość dorodny. Przebiegłość i wola odznaczały się w rysach jego ogorzałej twarzy; lecz w téj chwili wiedząc że nikt na niego nie patrzy, oko jego wyrażało pewną cechę niespokojności szpecącą jego fizyognomję. Z ruchomej i jakby drżącej powieki jego można było wyczytać drganie chorobliwe, w skutku działania źle wyuczonej śmiałości.

Ten człowiek mógł się na wiele odważyć, lecz odważywszy, drżeć musiał.

Parę razy w ciągu swej przechadzki zatrzymał się przed łóżkiem, na którym spoczywała towarzyszka podróży. Piękna Lola ciągle spała ulegając wpływowi znużenia.

Ranna podróż musiała być przykrą, ponieważ Robert i Błażej, obaj młodzi i silni, przyszli zadyszani i utrudzeni.

Od dawna biedna Lola odbywała codziennie podobne pochody, a kamieniste drogi Bretanii kaleczyły jej zgrabne nóżki.

Ile razy Robert zatrzymał się przed łóżkiem, pozostawał tam przez kilka sekund przypatrując się urodzie młodej kobiety. Spojrzenie jego zdawało się obliczać czarne pierścienie gęstych włosów rozrzuconych w nieładzie na poduszce. Podziwiał okiem znawcy powabny i kształtny owal jej twarzy, długie rzęsy i ponętne zaniedbanie, jakie jej postawa we śnie zachowywała.

Lecz w tym podziwie Robeta nie można było dostrzedz śladu miłości. Powieka jego była oziębłą, i był to raczej – handlarz niewolnice zastanawiający się nad wdziękami Almy na sprzedaż wystawionej na pokładzie statku rozbójnika tureckiego.

Zasuwając zasłonę, uśmiech przelotny zadowolenia igrał na ustach jego.

Następnie pogrążył się w rozmyślaniu bojażliwém i niespokojném, powieki jego drgały mimowolnie, spojrzenie jego było błędne, trwożliwe.

Drzwi się otworzyły i wszedł oberżysta z Błażejem.

Na szelest jaki się dał słyszéć przy ich wejściu, fizyonomja Roberta nagle się zmieniła, jakby podległa tajemniczej sprężynie. Wejrzenie jego było uśmiechające i pogodne; wydawał się jednym z tych szczęśliwych ludzi, którzy pędzą życie bez trosk i pracy.

Oberżysta, który się zatrzymał przy drzwiach z czapką w ręku, musiał w nim uważać znakomitego pana, albowiem ukłonił mu się bardzo uprzejmie.

– Zbliż się mój kochany panie – rzekł Robert.

Błażej który wyprzedził oberżystę, przeszedł obok Roberta i szepnął mu do ucha to słowo:

– P. Géraud.

Amerykanin podziękował skinieniem głowy.

– Proszę pana... – odezwał się – przepraszam za moją śmiałość żem go wezwał, lecz mam wiele z nim do mówienia...

Bretonowie są równie podejrzliwi jak Normandowie; bardzo trudno wyciągnąć ich na słówko.

Gdy zaś raz się przełamie zaporę, można się spodziewać hojnego wynagrodzenia podjętych trudów.

Oberżysta był starym człowiekiem z poczciwą fizjognomją. Jego małe szare oczki odznaczały się cechą posępności, która u wieśniaków nie jest zgodną z otwartością. Stał pomiędzy Błażejem i Robertem. Nie zważając niby na nic, spoglądał na prawo i na lewo w krótkich przerwach. Jego czapeczka którą miętosił w palcach, nadawała mu pewną powagę, z czarnego cybucha fajki wyglądającego z kieszonki kamizelki, dymiło pasemko wyziewu tytuniu.

– Ah, ah – odrzekł, odpowiadając na przemowę Roberta.

Poczém się skłonił.

– Tak, mam wiele do mówienia z panem – powtórzył Amerykanin. – Założyłbym się że nie wiesz o tem, że jesteśmy sobie dobrze znani.

– Oh, Oh! – rzekł oberżysta wytrzeszczając oczy.

– To pana zastanawia – powtórzył Amerykanin z rubaszną wesołością. – Czy nie przypominasz sobie żeś mnie kiedyś widział?... Spodziewałem się tego... Błażeju, mój chłopcze możesz sobie usiąść... w podróży nie robi się ceremonii... lecz wprzód podaj krzesło naszemu gospodarzowi... mój drogi panie, proszę mi nie odmawiać usiąść przy mnie... pomieścimy się wszyscy.

Oberżysta i Błażej usiedli.

– Mówiąc że pan mi jesteś dobrze znanym – rzekł Robert – to znaczy, że często o nim słyszałem.

– Eh, eh... – odezwał się poczciwiec.

– O ojcu Géraud... właścicielu oberży pod uwieńczonym baranem.

– To jest na moim szyldzie – pomruknął oberżysta.

Błażej odwrócił się dla ukrycia uśmiechu.

Amerykanin udał że tego nie słyszy.

– Najpierwszéj oberży w Redon – mówił dalej o najpoczciwszym człowieku z całego departamentu....

Oberżysta uśmiechnął się nieznacznie; ta grzeczność bardzo ma pochlebiała, lecz roztropnoś, nakazywała pomiarkowanie.

– Słyszałem zaś – mówił Robert – o ojcu Géraud nie w tych to stronach: w Wannes w Nantes lub w Rennes.

– Może w St. Brieuc... – rzekł oberżysta.

– Wcale nie... jeszcze dalej... ojcze Géraud, jesteś znanym w Paryżu....

Paryż jest miejscem magiczném, które prowincja ubóstwia i nienawidzi.

Właściciel gospody pod uwieńczonym baranem, wzniósł swoje siwe oczy, w których się malowała skromna duma połączona z ciekawością.

– Ah; ah! w Paryżu... w wielkiém mieście... i któż to tam mówi o ojcu éóraud.

– Otóż sęk! – pomyślał Śpioch.

Robert z uśmiechem pieszczotliwego wyrzutu przemówił.

– Oh! Panie Géraud!... biedny człowiek... zasmuciłby się bardzo gdyby ciebie słyszał... jak to! nie masz więc przyjaciół w Paryżu?

– Wistocie – odpowiedział oberżysta – nie znam tam nikogo.

– Źle idzie – pomyślał Błażej.

– Słysząc go mówiącego o tobie – odezwał się Robert – nigdybym nie przypuszczał żeś mógł o nim zapomniéć.

– O kimże przecie?

– A więc mam wymienić jego nazwisko – mówił Robert zwolna jakby chciał po zostawić czas do namysłu oberżyście.

W spokojnej i uśmiechającej fizjonomji jego, nie można było destrzedz śladu pomieszania.

Błażej przeciwnie, uważając że zuchwałe kłamstwo bliskiem było odkrycia i komedją upadłą przy pierwszej scenie, zaledwie ukrywał swoje niezadowolenie.

Gdy złorzeczył nieroztropności swego towarzysza, ten spoglądał ciągle na oberżystę który szperał w swojej pamięci z zupełną ufnością.

– Niech mnie porwie Gripi... pomruknął gospodarz.

Robert przerwał mu mówiąc:

– Ah! panie Géraud! panie Géraud....

Poczém dodał prawie surowym tonem:

– Jeżeli nie przypomnisz sobie za minutę... wymienię ci jego nazwisko... a wtedy zawstydzisz się żeś o nim zapomniał.

W dźwięku głosu Roberta odznaczała się taka szczerość, że sam Błażej nie wiedział co o tém myśleć.

Co do oberżysty ten sobie rzeczywiście łamał głowę.

– Wistocie jestem nic dobrego!... – zawołał nagle uderzając się ręką w czoło.

W tej chwili dopiero, dostrzegacz mógłby odgadnąć jaką była niespokojność Roberta.

Odetchnął silnie. To trwało sekundę i fizjonomja jego nie zdradziła zadziwienia.

– Tak! jestem nie dobrego – mówił poczciwy oberżysta – gdyby nie Józef Gautier, byłbym dziś służył w porcie Brest!... Założyłbym się że to Józef Gautier.

– Przecież! – zawołał Robert.

Błażej doznawał wrażenia jakiém są przejęci znawcy, słuchając artystę pierwszego rzędu.

– Nakoniec ojcze Géraud – mówił dalej Amerykanin – lepiej później jak nigdy... ten zacny Józef często wspominał o tobie... o Zerodzie byłym majtku...

– Artylerzyście marynarki... a następnie kucharzu – sprostował poczciwiec.

– Komuż to mówisz!... – zawołał Robert.. – znam twoją historję lepiej może jak pan sam....

– Być może – rzekł oberżysta – powinienem był przypomnieć sobie zaraz Gautiego... lecz jakże mu się teraz powodzi?

– Bardzo dobrze... oboje są zdrowi...

– Jak to? więc się ożenił?

– Jest temu trzy miesiące... Błażej: mój służący był jego drużbą.

– Tak – odezwał się Śpioch bawiliśmy się dobrze.

Oblicze oberżysty wyrażało poprzednią nieufność.

– Bo... bo... – pomruknął=Józef Gautier był przedtym Panem...

– I to pana zastanawia że obrał służącego za drużbę... – odezwał się Robert.

– Nie myślałem obrazić pana Błażeja – rzekł p. Géraud.

– Pojmuję... lecz trzeba panu wiedzieć że Błażej nie jest pospolitym sługą... chował się razem ze mną i uważam go prawie za przyjaciela.

Ojciec Géraud ukłonił się Błażejowi.

– Jakkolwiekbądź – rzekł byłoby zbyteczném wiele mówić... Ponieważ mój stary Gautier polecił mnie pana, bądź pewnym że będziesz dobrze przyjętym... a teraz proszę o rękę bez urazy.

Robert wyciągnął rękę, którą oberżysta serdecznie uścisnął.

– Czy pan tutaj. przybyłeś dla przepędzenia czasu? – zapytał.

– Jadę z Paryża, jakiem nadmienił – odpowiedział Robert – a raczéj z dalszych stron... celem mojej: podróży jest odwiedzić pewnego szlachcica w tych okolicach zamieszkałego którego osobiście nie znam, i o którym pragnąłbym zasięgnąć niejakich. wiadomości.

Ten ustęp, pomimo pozornej prostoty, zabrzmiał niekorzystnie w uszach bretończyka.

W tych czasach równie jak poprzednio, trwały zatargi polityczne; wszędzie bowiem gdzie wojna domowa panowała, ciekawy badacz uchodził za szpiega.

Siwe oczki ojca Géraud spuściły się ku ziemi i pomrukiwał:

– Ah, ah!

– Szczegóły o których się pragnę dowiedzieć są drobnostkami – rzekł Amerykanin – gdyż wiem z pewnością że rodzina Penhoel jest szanowną i zamożną.

– Oh, oh!.. – odezwał się oberżysta zpewną przesadą; chcesz się pan dowiedzieć o Penhoelach?

– Mam pewne zlecenie do wice-hrabiego i z tego to powodu udałem się drogą na Redon zamiast wprost do Nantes..: czy daleko ztąd do Penhoel?

– Bardzo blisko – odpowiedział ojciec Géraud.

– I czy wice-hrabia jest tak uprzejmym jak o nim mówią?

Gospodarz milczał przez chwilę.

– Oh! co się tycze tego – rzekł Penhoelowie byli zawsze zaszczytem kraju od początku świata. Pan jest dobrym chrześcijaninem... a pani świętą osobą... Są jednakże tacy którzy utrzymują, że dom Penhoelów byłby godniej przedstawionym gdyby brat starszy nie opuścił kraju...

– Ah, ah... – odezwał się Amerykanin, jakby był wtajemniczony w stosunkach rodziny, o któréj istnieniu dowiedział się przypadkowo ze świstku papieru – a więc jeszcze wspominają o starszym bracie?

– Zawsze o nim mówić będą – odpowiedział oberżysta zwolna i smutnie.

– Jednakże już dawno jak się wydalił – rzekł Robert.

– Będzie temu lat 15... lecz cóż znaczą łata gdy kto pozostawi dobre wspomnienie w sercach.

Robert założywszy ręce na kolana wstrząsnął głową ze wzruszeniem i rzekł z cicha:

– Biedny Penhoel...

Poczciwy Géraud pogrążony w zadumaniu wyprostował się żwawo i spojrzał z zadziwieniem na Roberta.

Zdumienie jego było równie wielkie jak Błażeja, który śledził tę scenę podobnie jak wielbiciel widowisk scenicznych, napawający się nieprzewidzianemi zwrotami pierwszego przedstawienia sztuki.

Pojmując dążność Roberta, od przybycia oberżysty odgadywał stopniowo kolej, na jaką towarzysz jego usiłował wstąpić, gdy zaś nie czuł się zdolnym postępować dalej bez potknięcia na tej trudnej i niebezpiecznej drodze, każdy krok naprzód wiodący był dla niego przedmiotem podziwu.

Robert rósł w oczach jego i od kilku chwil przybierał bohaterskie kształty.

Czekał, hamując ile możności zadziwienie, zachowując obojętność stosowną do swej roli.

– (ieszy mnie mocno to co słyszałem od Pana – mówił Robert – niepodobna wyrazić radości mojej... ah! gdyby biedny Penhoel był tutaj.

Poczciwe oblicze oberżysty pokryło się bladością skutkiem rozrzewnienia.

– O jakim Penhoelu Pan mówisz?... – zapytał drżącym głosem.

– 0 tym, który w tej chwili jest bardzo daleko od Bretanii.

– O starszym... powtórzył Géraud którego głos stawał się bardziej drżącym o panu Ludwiku... a więc nie umarł?..

Amerykanin rozśmiał się szczerze i wesoło.

– Ja przynajmniej nie wiem o tém.

– I pan go znasz?

– Zacny Panie Géraud – odezwał się Robert przymrużając oczu – po co, te zapytania; od dwóch minut odgadłeś pewnie, że chcę się udać do zamku ze zleceniem od biednego Ludwika Penhoel.

Błażej zabrał się do poprawienia drewek na kominku dla pokrycia swego uniesienia,

Łza spłynęła po licach ojca Géraud.

III. Nieobecny.

Robert zwany Amerykaninem, czyli p. de Blois, był jednym z tych dzieci przypadku które się rodzą nie wiadomo gdzie i nie mają żadnych związków na ziemi.

Byłże rodowitym Francuzem lub cudzoziemcem? nikt nie mógł tego stanowczo wyrzec. Mowa jego oznaczała paryżanina; lecz Paryż jakkolwiek jest wielkim, nie może przyjmować za swe dzieci niezliczone mnóstwo awanturników, którzy w nim obrali siedzibę. Przybywają tam bowiem z bliska, z daleka, zewsząd, przynęceni niepowściągniętą żądzą. Następnie z tego ogniska czynów bohaterskich, gdzie zdolność i zuchwalstwo przebiegają niejako w powietrzu, gdzie działalnością oddychają, gdzie każdy może się stać służalcem scenicznym wciągając w płuca powiew intrygi, wyruszają uzbrojeni dostatecznie na zawojowanie niewinnej prowincyi.

Jednakże chcąc się odznaczyć w Paryżu, trzeba należyć do pierwszego rzędu intrygantów.

Robert de Blois obdarzony był zdolnościami, nie był wszakże jednym z tych znakomitości, które zachwycają czasami stolicę, a następnie dostają się na galery z tytułami książęcemi.

W każdém powołaniu są stopniowania. Robert zajmował miejsce zamożnego mieszczanina w hierarhii wyższego oszustwa.

Posiadał niepospolite przymioty, lecz zbywało mu jeszcze na niektórych.

Ażeby w kilku słowach określić jego bilans moralny, posiadał: co do stanu czynnego, oschłość serca w bardzo pożądanym stopniu, wielki takt i znakomitą zręczność podchwytywania, która potrafi łowić tajemnice z głębi serca. Oprócz tego miał krew zimną, był dowcipnym i wykwintnym. Co do stanu biernego: przedewszystkiém należy umieścić wrodzone w nim wąchanie, z którego się leczył w chwilach ostatecznych położeń. Robert był doskonałym do rozpoczęcia rozpaczliwej walki, w chwili wyboru pomiędzy życiem i śmiercią; głód obudzał w nim genjusz.

Lecz skoro tylko miał co do stracenia, śmiałość jego zamieniała się w gnuśność.

Zatrzymywał się w połowie drogi przez zbytnią obawę, ażeby nie utracił nabytych korzyści.

Wpadłszy w nędzę, stawał się człowiekiem. Jego przebiegły umysł zaostrzał się, pomysły wrzały na nowo w głowie, i biada talarom źle strzeżonym.

W ogólności, był to widocznie awanturnik podrzędny, lecz zbyt niebezpieczny, i mogący dosięgnąć w pewnych razach, najwyższego stopnia zręczności.

Liczył już dziesięć lat służby, zaciągnąwszy się do towarzystwa szubieniczników w piętnastych roku życia.

Od tego czasu, pracował raz jako żołnierz, to znów jako dowódca; bywał ubogim lub bogatym, trudnił się intrygą wyższej komedji, czasem zniżał się też do pospolitego oszustwa, narażając swoją wolność za kilka franków.

Z tym wszystkim kształcił się i myśli jego ustalać się zdawały. Celem jego było tyle nakraść, ażeby mógł spocząć jako uczciwy człowiek, żyjący w wygodnym pałacu z piękną żoną i dobrego urodzenia.

Robert nienawidził stan średni.

Złączył się z Błażejem w Paryżu w skutku zobopólnych stosunków, jakie ich jednoczyły z pewnym wspólnikiem zowiącym się Bibandierem, który niedawno wyprawiony został na galery do Brestu. Błażej był łotrem tuzinkowym, mniej może zatwardziałym jak Robert, mniej bojaźliwym z natury lecz nieposiadającym zarazem sztucznej i wytrwałej odwagi, którą Amerykanin umiał sobie przyswajać jedynie potęgą swej woli.

Obaj pozyskali przydomki w boju, podobnie jak Scypion Afrykański i Fabiusz.

Obaj jeżeli nie wynaleźli, to przynajmniej wydoskonalili pewne rodzaje kradzieży, które dzisiaj powszechnie są wiadome. Dla zrozumienia znaczenia ich przydomków, to jest Amerykanina i Śpiocha, dostatecznym jest przeczytać trzy razy Gazetę Sądową.

Co do Loli, tę Robert ściągnął z wyprężonej liny, na której tańczyła nie chcąc być chłostaną. Miała lat 18.

Nikt nie zadał sobie pracy powiedzieć jej kiedykolwiek:

„To jest dobre, a to złe”

Trudno byłoby wyrzec co się mieściło w głębi serca tej biednéj pięknej dziewczyny.

Przyglądając się jej marmurowemu czołu i zimnej śmiałości malującej się w jej dużych czarnych oczach, w których rozniecał się płomień lubieżności interessowanej, przynęcającej lecz zarazem obumarłéj, możnaby powiedzieć, że to piękne ciało pozbawione jest duszy.

Dziś Robert znajdował się w godzinie swój waleczności. Jego pusta kieszeń i zagrażający głód podniecały go. Lecz walka zdawała się trudną, i Robert nie przypominał sobie, ażeby kiedy przystępował do zaciętszéj. W téj chwili swobodne jego obejście i pogodna fizjonomia, pokrywały najenergiczniejsze wysilenia, na jakie się mógł zdobyć kiedykolwiek w życiu.

Była to cięgła praca, milcząca potyczka bez przerwy i wytchnienia. Pod osłonę uśmiechu swego śledził każdy wyraz oberżysty, podchwytywał każde poruszenie, używając swej doświadczonej zręczności, jak dźwigni dla korzystania z najdrobniejszej okoliczności.

Nie można wyrzec ażeby od początku nie rozpoczął bez zastanowienia. To, na co się odważył, było wypadkiem wyrachowania; lecz pewna jest, że drażliwość położenia w jakiém się znajdował, popychała go zbyt porywczo i dowolnie na drogę téj niebezpiecznéj próby.

Przystąpił do walki z rozpaczliwą odwagę. Można było wprawdzie niejako rokować wygranę, lecz rozważywszy z krwią zimną, to tysiączne okoliczności przedstawiały mu się zbyt trudnemi do zwalczenia.

Podobne utarczki kierowane zręczną rękę, kończą się niekiedy układami; umiejętny obrót może los przemódz. W miarę jak się rozmowa dalej ciągnęła, Robert zdawało się że rósł i sił nabierał.

Pomysł jego dziwaczny i niewykonalny stawał się prawie rozsądnym, tak zręcznie nadał obrót w przełamaniu pierwszych trudności.

Nie był już tym głupcem który spostrzegłszy przypadkowo nazwisko jakiego człowieka, mówi chełpliwie: „To zdobycz moja.” Zamknięte drzwi domu Penhoela, otwierały się zwolna dla niego.

Był już panem połowy tajemnicy.

Łatwo jeszcze mógł być zniweczony jego plan wątły, i runąć rusztowanie; lecz dotąd postępował prosto pośród ciemności, i jego oględna stopa ominęła wszelkie zawady nieznanej drogi.

Będąc świadkiem tego niespodzianego obrotu rzeczy, Błażej mniemał że interess skończony i zaledwie mógł pohamować radość swoję.

Amerykanin zaś nic miał czasu cieszyć się. Oddany wyłącznic interessowi, badał okiem ostrowidza oblicze ojca Géraud, które było jedyną jego wskazówką.

Wiele miał jeszcze do odgadnienia, bo droga na któréj lubo kilka kroków postąpił, była jednak dotąd zbyt tajemniczą.

Należało wiedzieć, co oznaczała np. łza spływająca po licu oberżysty.

Robert milczał przez chwilę, pocém zbliżywszy krzesło, ujął rękę poczciwca, którą uścisnąwszy, rzekł głosem naśladującym doskonale wzruszenie:

Ojciec Géraud odwrócił głowę chcąc ukryć łzy w oczach.

– Niech mnie piorun trzaśnie – pomruknął – nie jestem przecież płaksą!... ależ p. Ludwik był prawie mojém dzieckiem... tyle razy skakał na moich kolanach gdy komendant przyjeżdżał za urlopem do zamku... Służyłem przez lat dwadzieścia pod dowództwem ojca jego mój panie, i kto go widział jak ja, ze trzydzieści razy stojącego na pokładzie w paradnym ubiorze kapitana okrętu w czasie potyczek z anglikami, chętnieby poświęcił dla niego swoje ciało i duszę... a przytém jakże był dobrym..

– Słyszałem wiele o komendancie Penhoelu – przerwał Robert.

– Tak się spodziewam... któżby o nim nie słyszał.... ah! jakież to były czasy!.... lecz już nie żyje, a syn który był do niego najbardziej podobnym, opuścił kraj... a drugi....

– Czy drugi nie jestże godnym ojca swego? – zapytał Amerykanin.

– Nie mówię tego – odezwał się żywo Géraud – niech mnie Bóg uchowa ażebym mu w czém ubliżył... młodszy brat jest zacnym młodzieńcem... lecz mój Ludwik...

Oberżysta zatrzymał się i westchnął głęboko.

Błażej mówił do siebie grzebiąc w popiele.

– Zdaje się że szanowny wice-hrabia mający 40,000 fr. dochodu, nie ma lat 60 jakeśmy przypuszczali.

– Nasz Ludwik! – mówił dalej oberżysta – rzadko znaleść serce jemu podobne... lecz ty panie, który przybywasz z jego zleceniem, czy możesz mi powiedzieć gdzie jest teraz?

– W zjednoczonych stanach – odpowiedział Amerykanin bez wahania, – jest półkownikiem w armii kongressu.

– Ah! – rzekł oberżysta – waleczny młodzian.... a... jestże szczęśliwym?

– Nie – odpowiedział Robert.

Ojciec Géraud wzniósł oczy do nieba.

– Nie wyjawił swej tajemnicy nikomu... – pomruknął – lecz kto się skazuję na wygnanie, pewnie cierpiéć musi... niech się Bóg nim opiekuje.

Nastąpiło milczenie, z którego Robert korzystał dla uporządkowania myśli.

– Dość tego... – odezwał się nagle, udając że się chce pozbyć swego mniemanego smutku – nie należy się zbytecznie rozrzewniać... co do mnie chętniebym przez cały dzień rozmawiał o drogim i zacnym Ludwiku... lecz zdaje się że lepiéj uczynię, gdy zajmę się jego interessami.

– Jeżeli idzie o zaniesienie jego listu do zamku – rzekł oberżysta – siądę na siwą szkapę i jadę natychmiast.

Robert pokręcił głowę.

– Czy pisał po swym odjeździe? – zapytał.

To zapytanie tak ważne dla niego, zadane było tonem poważnym, zapowiadającym wstęp do argumentu.

– Raz jeden tylko – odpowiedział oberżysta – i to w rok po odjeździe.

– A więc ojcze Géraud, należy wnosić że miał powody nie zgłaszać się do rodziny...

– Po co pisać po czternasto-letnim milczeniu.

– To prawda... prawda – pomruknął poczciwiec – a przecież bardzo lubił swego brata... ah! w tym jest cóś czego nie pojmuję...

Zatrzymawszy się przesunął ręką po czole jak człowiek zbierający mimowolnie wspomnienia.

– Nie widziano nigdy, ażeby dzieci tak się lubiły jak oni (tą razą Amerykanin słuchał uważnie). Od urodzenia do lat 20 zawsze byli razem z sobą. Można powiedzieć że obaj mieli jedno serce. W tym, za życia jeszcze ś. p. Pana i Pani tajemniczy powiew nieszczęścia nawiedził zamek.... w którym mieszkała dziewica także piękna jak anioł.

Oberżysta zatrzymał się i westchnął znowu.

Amerykanin natężył uwagę.

– Niewiadomo co zaszło – odezwał się Géraud – Około tego czasu Pontalesowie zaczęli uczęszczać w zamku. Gdy zaś Pontales ściska rękę Penhoela, djabeł śmieje się na dnie piekła!

Zapytanie cisnęło się przez usta Roberta, lecz je powściągnął dla zachowania milczenia.

Poczciwiec tak dalej mówił:

– Jest to ogień i woda.. Pontalesowie mieli przedtem domek nad zatoką... mój ojciec widział ich w sabotach... dzisiaj las do nich należy i wielki zamek... lecz cóż to ja mówiłem... Panna Marta była najpiękniejszą dziewicą w okolicy... wszyscy mniemali że kochała pana Ludwika... ah! to wielce dziwiło!... pan Ludwik odjechał i ci co go spotkali w drodze, widzieli łzy w oczach jego. Młodszy brat jego Remigeusz ożenił się z panny Marty... i odtąd nigdy w pałacu nie wspominają imienia pana Ludwika, imienia które jest wyryte w sercach wszystkich mieszkańców na dziesięcio-milowej przestrzeni....

Gdyby Amerykanin miał pieniądze, byłby hojnie zapłacił za tę krótką i niedokończoną historję.

– Ludwik wspominał mi o Pontalesach – rzekł – lecz nie sądziłem ażeby oni byli tak bogatymi.

– Trzy razy tyle mają co Penhoelowie! – zawołał z gniewem ojciec Géraud – albo raczej cztery razy... Ah! stary Pontales jest to przebiegły Normand, pomimo że wygląda na poczciwego człowieka... pod jego siwemi włosami mieści się więcej przebiegów jak pod 50 głowami Bretonów.... Szczęściem że pan wygnał go raz jeszcze z pałacu, bo i bez tego dość jest złych wróżb, zagrażających Penhoelom.

Tu zamilkł. Przez chwilę Robert czekał, spodziewając się usłyszéć więcej szczegółów o Ludwiku Penhoelu, lecz oberżysta ciągle milczał i można było wnosić z pewnością że już nie ma nic do powiedzenia.

Robert zatém odezwał się w tych słowach:

– Proszę cię ojcze Géraud, nie mów więcej o Ludwiku.... słucham ciebie jak uważasz, lecz to przechodzi moje siły... a jednakże czas mnie nagli... powiedz mi raczej co się teraz dzieje w pałacu.... bo chociaż Ludwik nie pisze, to chce, ażeby do niego pisano, i najdrobniejsze szczegóły będę mu miłe...

Oberżysta wyrzekł się swój nieufności. Byłby teraz powierzył rzecz najdroższą temu człowiekowi, który mu przyniósł wiadomości od syna starszego swego pana.

– Zdaje się że w pałacu wszyscy są szczęśliwi – odpowiedział. – Przez lat piętnaście można zapomnieć o wielu rzeczach, gdy kto nie ma chęci przypomnieć ich sobie... Młodszy brat odzyskał większą część dóbr rodzinnych sprzedanych w czasie rewolucji... ta rodzina jeżeli nie jest najbogatszy z przyczyny Pontalesów, którzy w 1793 r. nabyli stary zamek, las Kosker i inne dobra do niej należące, pomimo tego jest najznakomitszą... Gdy pan będziesz pisał do P. Ludwika to napisz mu, że córka brata jego, Panna Blanka de Penhoel, jest tak piękną i dobrą, że wieśniacy nazywają ją Aniołem... Pani nie utraciła swej urody, lubo od dawna bladość jej twarz pokryła... Nie bywa na biesiadach i ucztach w sąsiedztwie, lecz ubodzy ją znają i modlą się za nią, gdyż jest opatrznością nieszczęśliwych... Pan jest dobrym mężem i ojcem, lubo mówią niektórzy iż był czas, w którym krzywo spoglądał na kolebkę małej Blanki... Jest bogobojnym, wiernym swemu królowi i dom jego jest dla każdego otwarty; słowem, jest to Penhoel w całem znaczeniu.... są jeszcze inne osoby w pałacu, i ręczę że serce Ludwika przejęłoby się radością, gdyby ujrzał córki stryja Jana.

– Czcigodny stryjaszek! – przerwał Robert szukając sposobności dalszego prowadzenia swej roli, jako świadomy stosunków rodziny.

– Stryjaszek w sabotach! – zawołał Géraud – założyłbym się że ci wspominał o stryju w sabotach?

– Więcjé niż sto razy!

– On go tak kochał... oh! ten o nim nie zapomniał... Ile razy mówiłem o synowcu Ludwiku, pochylał siwą głowę i łzy sączyły mu się z oczu. Napiszesz pan, że stryjaszek w podeszłym wieku doczekał się dwóch córek.. piękniejszych jeżeli to być może od Blanki Penhoel... W pałacu uważają je jak duchów opiekuńczych; ich wesołe uśmiechy rozweselają duszę, i zdaje się, że nieszczęście nie może przeniknąć pod strzechę którą one zamieszkują, a jednakże...

Zatrzymawszy się dodał zniżonym głosem:

– Czy pan Ludwik mówił panu o Benedykcie Haliganie?

Robert udawał że usiłuje sobie przypomnieć.

– Benedykcie przewoźniku... – dodał oberżysta.

– Zaczekaj Pan...ten Benedykt który...

– Który uchodzi za czarownika.

– Tak, tak... dziwny człowiek...

– Są tacy którzy się z niego naśmiewają, ja zaś przekonany jestem, że on wie o wielu rzeczach...

Ojciec Géraud wstrząsnął głową i dodał jeszcze ciszej:

– Nie trzeba o tém pisać panu Ludwikowi, lecz Benedykt powiada, że pałac utraci wkrótce swoje ozdoby... wszystkie Bóg pa do swej chwały: Anioła Blankę i obie córki stryja... Cyprjanę żywe dziecię i piękną Dianę.

– Co za szaleństwo! – Tak... tak... Benedykt widział ich we śnie odziane w długie białe szaty jak dziewice nocy... lecz być może iż Benedykt pomylił się raz w życiu... Dałby to Pan Bóg! i bodajby moje oczy zawarły się przed tym czasem.

Głowa oberżysty pochyliła się na piersi. Zdawał się marzyć. Po kilku chwilach, smętny uśmiech ubarwił jego lica.

– Drogie dzieci.. – dodał wzruszonym głosem – lecz pan zobaczysz Anioła Blankę równie jak Djanę i Cyprjanę, perły okolicy... w spódniczkach bawełnianych w kraty i małych czepeczkach chłopskich pokrywających ich szlachetne głowy... gdyż lubo pochodzę z najczystszej krwi Penhoelów, nie maję żadnego majątku, a Pan Jan ich ojciec chce ażeby się ubierały jak ubogie dziewczęta... lecz choćby były w łachmanach odziane, oddawanoby im należne uszanowanie... wyglądają jak królewny... bo dla czegóż są najpiękniejsze między innymi – dodał dobry oberżysta z smętnym uśmiechem są one zupełnie do niego podobne.

– Do kogo?

– Do starszego Penhoela... jak córki mogą być podobne do ojca.

– Oh! oh! – rzekł Robert – biedny stryjaszek w sabotach.

Głos ojca Géraud przybrał surowy akcent.

– Jest to święta rodzina mój panie – odezwał się – i nasz Ludwik szanował matkę dwóch panienek jak swoją własną.

Amerykanin powściągnął swój rubaszny uśmiech.;

– Nakoniec – dalej mówił oberżysta – gdy mu pan doniesiesz o tém wszystkiem i jeżeli pozostanie miejsce, to racz sobie przypomnieć nazwisko biednego człowieka i napisz mu, że jest w porcie Redon stary sługa rodziny, któryby przelał za niego ostatnią kroplę krwi swojej.

– Zawsze pozostanie miejsce do powiedzenia o tobie kochany p. Géraud – odpowiedział – lecz czyliś mi już wymienił wszystkie osoby goszczące w pałacu?

– Jeszcze nie... podeszły stryjaszek ma syna starszego od Djany i Cyprjany: nazywa się Wincenty; ten dotąd jest jedynym potomkiem płci męzkiej nazwiska Penhoelów. Zacny młodzian, a lubo cokolwiek dziki i opryskliwy, lecz z sercem na dłoni... Jest jeszcze przybrany syn wice-hrabiego, który się nazywa Roger de Łaunoy... jest to żywa i szalona głowa, zdolny do wszelkich niedorzeczności... lecz lubią go dla tego, że jest szczerze przywiązany do Pani.

– Jakże ztąd daleko do zamku?

– Dwie dobre mile. –

– Czy dobra droga?

– Nieznośna... lecz prosta aż do portu kruczego.

Robert spojrzawszy w okno, zdawał się mierzyć wysokość słońca, oświecającego żółtawemi promieniami domy w porcie Ś-go Mikołaja.

– Musiemy natychmiast odjeżdżać.

– O tej porze! – zawołał oberżysta – za małą godzinę noc będzie... niepodobna.

– Jednakże... ponieważ droga jest prostą...

– Tak, to prawda... lecz uszkodzona od ostatnich deszczów i przerznięta w kilkunastu miejscach krzakami.

– Mając dobre konie – rzekł Robert – łatwo wyminąć zawady.

– Niezawsze – odpowiedział oberżysta – a przy tém konie nie poradzą nie przeciwko ułanom....

– Co to za ułani?

– Jest to banda łotrów niewiadomo zkąd przybyłych, którzy się naigrawają z żandarmów... w urwiskach skał naszych jest tyle jaskiń przeklętych.

– Byłoby te prawdziwém nieszczęściem odezwał się Amerykanin – gdyby ułani czatowali na nas umyślnie.

– Wielu pożałowało że nie chcieli słuchać przestróg... lecz jeszcze jedna okoliczność... staniecie w nocy w porcie kraczym, a ludzie z górnych stron powiadają że Ust wylał.

– Jakież grozi niebezpieczeństwo, będąc o tém uprzedzonym.

– Pan przybyłeś tutaj ze zleceniem starszego Penhoela – odpowiedział ojciec Géraud – a zatem obchodzisz mnie jako przyjaciel... nie puszczaj się więc w drogę o téj godzinie, proszę cię Panie... bo jeżeli (dréis) wylew napotka ciebie pod Penhoelem, pozostanie ci tylko polecić duszę Bogu..

Amerykanin zastanowił się przez chwilę.

Śpioch słysząc wyliczane niebezpieczeństwa drogi, miał wielką chęć przyjść w pomoc ojcu Géraud, lecz nie śmiał, ponieważ Robert pozyskał nad nim daleko wyższe stanowisko.

Pojmował że należy mu słuchać i milczeć.

Amerykanin powstał.

– Być może iż pozostaniemy dość długo w zamku Penhoel – odezwał się – lecz w obecnych okolicznościach, może też wypadnie wyjechać ztamtąd jutro o świcie... z drugiej strony nie mogę nikomu powierzyć danego mi zlecenia... Musisz mnie rozumieć ojcze Géraud – dodał ciszéj – nie tylko bowiem mam się widziéć z wice-hrabią...

– Masz zapewne cóś pomówić z panią – pomruknął oberżysta bojaźliwie jakby się lękał wynurzyć zbyt otwarcie myśl swoją.

Robert dał znak potwierdzający.

Oberżysta wzniósł oczy do nieba i zaprzestał badać Roberta.

Ostatnie zapytanie było niejako dopełnieniem udzielonych objaśnień. Otwierało Robertowi nową sferę, i w tej chwili wiedział być może więcéj, jak sam poczciwy oberżysta.

– Jakikolwiek nastąpi wypadek naszéj wycieczki, ujrzysz nas jutro p. Géraud, chyba że twoi ułani zjedzą nas w drodze.... muszę koniecznie powrócić do Redon, już to dla zabrania ważnych bagaży które pozostawiłem na poczcie, już też dla puszczenia się w dalszą drogę, w przypadku gdybym miał przyczynę nienadużywać gościnności p. Penhoel... teraz zaś proszę pana kazać osiodłać parę koni.

– Chcesz pan koniecznie jechać?

– Koniecznie... wieczór się zbliża... i im prędzej konie będą gotowe, tym wdzięczniejszym będę panu.

To było wyrzeczone w sposobie niecierpiącym zaprzeczenia. Właściciel uwieńczonego barana wyszedł powtarzając litanję przestróg: o zapadającej nocy, dołach, ułanach i wylewie.

Gdy gospodarz próg przestąpił, Błażéj odsunąwszy krzesło przewrócił koziołka.

– Wygrana! – zawołał – wybornie, wybornie p. Robercie!... jesteś zdatniejszym jak mniemałem... na honor, nie oddałbym mojej części w tym interessie za tysiąc talarów!

– To nie dość – pomruknął Amerykanin z zasępioném czołem mamy jeszcze wiele do uprzątnienia.

– Ułanów... – zapytał Błażej.

Robert wzruszył ramionami.

– Przeciwnie – odpowiedział – dla tego właśnie odjeżdżam dziś wieczorem.... Ułani będą wybornym sposobem do wytłómaczenia braku naszych tłomoczków... będziemy uważani za zrabowanych i smutne nasze położenie wznieci współczucie.

– Masz słuszność! – rzekł Śpioch – nie wiem czy jest podobny tobie pod słońcem!

Poruszenie jakie Lola zrobiła pod pawilonem, zdawało się nagle zmieniać wątek myśli Amerykanina.

– Biegaj za panem: Géraud – zawołał – gdzież u djabła miałem głowę.... obstalowałem parę koni a nam trzeba trzech.

Czoło Błażeja zasępiło się.

– Otóż sęk! pomruknął – Gdyby nie ta kobieta, byłbyś Napoleonem w swojem rodzaju; na Boga cóż chcesz z nią robić u tych poczciwych ludzi.

– Ruszaj po trzeciego konia!

Błażej wzruszył głową z niezadowoleniem, pomimo tego zwrócił się ku drzwiom chcąc wykonać zlecenie.

Lecz nim próg przestąpił, Amerykanin pomiarkował się.

– Pozostań! – rzekł – Można poczekać do jutra; to nas uwolni od załatwienia rachunku z tym starym baranem Géraud.

– Podług mnie – odpowiedział Śpioch – najlepiéjby było pozostawić ją tutaj na zawsze, za jajecznicę, baraninę i wino.

Robert stał przy łóżku, którego podniósł zasłonę. Promienie zachodzącego słońca ubarwiły złotem odblaskiem twarz młodej kobiety śpiącéj.

Zdawała się uśmiechać...

Amerykanin wyciągnął ku niej rękę i usta jego poruszały się z sarkastyczną wesołością.

– Głupiec z ciebie! – rzekł głosem ponurym i zwięzłym – tam jest mężczyzna jeszcze młody, człowiek prosty i namiętny jak wszyscy dzicy tego kraju... żona go nie kocha... gdyż myśli o nieobecnym... czy widzisz jak jest piękną nasza Lola?...

IV. Boston.

O dwie dobre mile bretońskie najwięcej, cokolwiek na prawo od drogi do Vannes, rzeczkę Oust (Ust) przecina w połowie wysoki pagórek płynąc do bagien Glenaku. Pomiędzy dwoma częściami pagórka wije się jedynie wązkie koryto rzeczki, zdaje się że tu ziemia skopany została ludzką ręką.

Na wschód podwójnej spadzistości pagórka, okolica jest górzystą i przedstawia dziki krajobraz. Ku północnemu zachodowi przeciwnie, dolina się rozprzestrzenia przy samej szyi wyżłobionej przez koryto Usta i tworzy rozległą równinę, która się rozciąga jak okiem dosięgnąć można pomiędzy dwoma rzędami pagórków równolegle położonych.:

W lecie są to obszerne zielone łąki, pośród których wzrok ściga w oddaleniu kierunek rzeki Ust i dwóch lub trzech pomniejszych strumyków, oddalających i wijących się, podobnych do wązkich wstęg srebrnych. W zimie jest to wielkie jezioro, które toczy bałwany podobnie jak morze i gdzie rybacy trudnią się łowieniem muszli perłowej macicy.

W lecie jak tylko wzrok dosięgnąć może, widzieć się dają pasące stada małych koników kudłatych, wesołych jałoszek potrząsających drewnianemi jarzmami, karłowatych baranów których mięso jest ulubionym przysmakiem smakoszów departamentu Jle i Vilaine.

Ze wszystkich wiosek i folwarków okolicznych wysyłają trzody na te wspólne pastwisko. Kraj jest ubogi; każdy korzysta z gratki, i są takie miesiące w roku, w których niezliczone trzody pasą się od szyi rzeki Ust zwanej portem kruczym, aż do okolic Vilaine. Bagna Glenaku i Ś. Wincentego zamienione w rozległe łąki, przedstawiają podówczas widownię błogiéj arkadji. Widać tam tylko pasterzy leżących na murawie i pasterki przędzące kądziel. Długie piszczałki zastępują prawie flety i często po obu brzegach rzeki nucą kolejno zwrotki pieśni wiejskich. W zimie ślizgają się tam gdzie latem pasły się trzody. I wtedy zaledwie widzieć się daje kilka kępek trawy na jednostajnej powierzchni wielkiego jeziora, na którym wodne ptaki w licznych gromadach, zastępują zgłodniałe trzody.

Tam gdzie swobodne życie upiękniało dolinę, następuje posępna i głucha pustynia, w pośrodku któréj, w czasie zimnych poranków wznosi się olbrzymie widmo białej niewiasty [Są to wyziewy bagien Glenaku pod niebezpiecznym wirem Tremeulé. Zabobonni wieśniacy w tej gęstej mgle upatrują podobieństwo do olbrzymiej kobiety. Jest o niéj legenda, i przypisują jej śmierć nieszczęśliwych, pochłoniętych w otchłani Tremeulé]. Konfiguracja sama położenia miejscowego sprawia to, że przemiana następuje prawie zawsze z zadziwiającą szybkością. Czasem w kilku godzinach przekształca się krajobraz i nigdy nie trwa dłużej nad noc jedną.