Łowczyni - Kate Quinn  - ebook + książka

Łowczyni ebook

Quinn Kate

4,6

Opis

Kiedyś sama polowała. Teraz polują na nią.

Nina Markova zawsze marzyła o lataniu. Kiedy naziści atakują Związek Radziecki, ryzykuje wszystko, aby dołączyć do Nocnych Wiedźm – legendarnego pułku bombowców składającego się wyłącznie z kobiet. Podczas jednej z akcji ląduje za linią wroga nieopodal jeziora Rusałka pod Poznaniem. Tam spotyka kobietę znaną jako Łowczyni... Tylko szalona odwaga i przebiegłość utrzymają Ninę przy życiu.

Nastoletnia Jordan McBride jest zdeterminowana, aby zostać fotografką. Kiedy ojciec nieoczekiwanie przedstawia jej swoją przyszłą narzeczoną, dziewczyna jest zachwycona. Jednak z czasem zauważa coś niepokojącego w tej cichej i pięknej wdowie. Próbując poznać przeszłość Anneliese, która wkrótce zostaje jej macochą, Jordan odkrywa w swojej ciemni fotograficznej przerażającą tajemnicę. Ta natomiast prowadzi do kolejnych... Kim jest kobieta, którą zaprosili do swojego domu?

W tej wciągającej i rozdzierającej serce historii Kate Quinn opisuje konsekwencje wojny dla życia poszczególnych osób oraz cenę, jaką płacimy za szukanie sprawiedliwości i prawdy. To także opowieść o sile kobiecej przyjaźni, trudnej miłości i nadzwyczajnej odwadze.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 668

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (632 oceny)
425
164
37
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mirella_1973

Nie oderwiesz się od lektury

Płynna akcja, a historia bohaterek wciąga od pierwszych stron. To powieść o odkrywaniu tajemnic i konsekwencjach wojny. To także powieść o przyjaźni, odwadze i o cenie jaką płaci się za poszukiwanie prawdy. Szczerze polecam.
10
dredorc

Nie oderwiesz się od lektury

Super. Świetnie się czyta.
00
paulinapy

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa oryginalna historia. Szybko się czyta pomimo swoich słusznych rozmiarów. Ogólnie polecam tą autorkę.
00
wiesia72

Nie oderwiesz się od lektury

trzyma w napieciu
00
Brego_1811

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna, ciężko się oderwać!
00

Popularność




Powieść Łowczyni jest fikcją literacką. Odniesienia do prawdziwych osób, wydarzeń, miejsc, organizacji mają na celu jedynie stworzenie pozorów autentyczności. Pozostałe postacie, wydarzenia, dialogi są wytworem wyobraźni i skutkiem zamysłu literackiego autorki.Originally published under the title The Huntress© Kate Quinn, 2019All rights reservedOpublikowane w porozumieniu z HarperCollins. Wszelkie prawa zastrzeżoneCopyright for this edition © Wydawnictwo WAM, 2020Opieka redakcyjna: Agnieszka Ćwieląg-PieculewiczRedakcja: Anna ŚledzikowskaKorekta: Maria Armatowa, Katarzyna OnderkaProjekt okładki: Mariusz BanachowiczZdjęcie na okładce: © Klemzy/Shutterstock; © Everett Collection/ShutterstockSkład: Lucyna SterczewskaePub e-ISBN: 978-83-277-2607-0Mobi e-ISBN: 978-83-277-2608-7MANDOul. Kopernika 26 *** 31-501 Krakówtel. 12 62 93 200 www.wydawnictwomando.plDZIAŁ HANDLOWYtel. 12 62 93 254-255 *** faks 12 62 93 496e-mail: [email protected] i oprawa: POZKAL *** InowrocławPublikację wydrukowano na papierze Ecco book cream 70 g vol. 2.0dostarczonym przez Antalis Poland Sp. z o.o.

Spis rozdziałów

ŁOWCZYNI - Ian Graham - Kwiecień 1946

PROLOG - Jesień 1945 - Altaussee, Austria

Spis rozdziałów

I

1 - JORDAN - Kwiecień 1946 - Nad jeziorem Selkie, trzy godziny drogi na zachód od Bostonu

2 - IAN - Kwiecień 1950 - Kolonia, Niemcy

3 - NINA - Przed wojną - Jezioro Bajkał na Syberii

4 - JORDAN - Kwiecień - 1946Boston

5 - IAN - Kwiecień - 950Wiedeń

6 - NINA - Maj 1937 - Nad jeziorem Bajkał na Syberii

7 - JORDAN - Maj 1946 - Boston

8 - IAN - Kwiecień 1950 - Altaussee

9 - NINA - Czerwiec 1941 - Irkuck na Syberii

10 - JORDAN - Maj 1946 - Boston

11 - IAN - Kwiecień 1950 - Wiedeń

12 - NINA - Październik 1941 - Moskwa

13 - JORDAN - Październik 1946 - Nad jeziorem Selkie

14 - IAN - Kwiecień 1950 - Salzburg

15 - NINA - Październik 1941 - Moskwa

16 - JORDAN - Święto Dziękczynienia 1946 - Boston

17 - IAN - Kwiecień 1950 - Salzburg

18 - NINA - Maj 1942 - Engels

19 - JORDAN - Święto Dziękczynienia 1946 - Boston

20 - IAN - Maj 1950 - Wiedeń

II

21 - NINA - Wrzesień 1942 - Front na Przedkaukaziu

22 - JORDAN - Maj 1950 - Boston

23 - IAN - Maj 1950 - Na pokładzie SS Conte Biancamano

24 - NINA - Styczeń 1943 - Front na Przedkaukaziu

25 - JORDAN - Maj 1950 - Boston

26 - IAN - Maj 1950 - Boston

27 - NINA - Styczeń 1943 - Moskwa

28 - JORDAN - Czerwiec 1950 - Boston

29 - IAN - Czerwiec 1950 - Boston

30 - NIN - ALipiec 1943 - Front niedaleko Półwyspu Tamańskiego

31 - JORDAN - Czerwiec 1950 - Boston

32 - IAN - Czerwiec 1950 - Boston

33 - JORDAN - Czerwiec 1950 - Boston

34 - NINA - Lipiec 1944 - Front w Polsce

35 - IAN - Lipiec 1950 - Boston

36 - JORDAN - Lipiec 1950 - Boston

37 - IAN - Lipiec 1950 - Boston

38 - NINA - Sierpień 1944 - Front w Polsce

39 - JORDAN - Lipiec 1950 - Boston

40 - IAN - Lipiec 1950 - Boston

41 - NINA - Wrzesień 1944 - Zachodnia część Polski

42 - JORDAN - Sierpień 1950 - Boston

43 - IAN - Sierpień 1950 - Boston

44 - NINA - Wrzesień 1944 - Okolice Poznania

45 - JORDAN - Sierpień 1950 - Boston

46 - IAN - Wrzesień 1950 - Wybrzeże Florydy

47 - JORDAN - Wrzesień 1950 - Boston

48 - IAN - Wrzesień 1950 - Boston

III

49 - JORDAN - Wrzesień 1950 - Boston

50 - IAN - Wrzesień 1950 - Boston

51 - JORDAN - Wrzesień 1950 - Boston

52 - IAN - Wrzesień 1950 - Boston

53 - NINA - Listopad 1944 - Nad jeziorem Rusałka

54 - IAN - Wrzesień 1950 - Boston

55 - JORDAN - Wrzesień 1950 - Nad jeziorem Selkie

56 - NINA - Wrzesień 1950 - Nad jeziorem Selkie

57 - IAN - Wrzesień 1950 - Nad jeziorem Selkie

58 - JORDAN - Wrzesień 1950 - Nad jeziorem Selkie

59 - IAN - Październik 1950 - Wiedeń

Epilog

NINA - Kwiecień 1951 - Stadion Fenway, Boston

Nazistowska morderczyni skazana

Ian Graham - 9 października 1959

Od autorki

Mojemu ojcu – jak ja za tobą tęsknię!

PROLOGJesień 1945Altaussee, Austria

Nie przywykła do tego, żeby na nią polowano.

Naprzeciw niej rozpościerało się szaroniebieskie połyskujące jezioro. Kobieta spojrzała na nie, opierając lekko dłonie na kolanach. Na ławce obok niej leżała złożona gazeta. Wszystkie nagłówki trąbiły o aresztowaniach, śmierci, zbliżających się procesach. Wyglądało na to, że rozprawy odbędą się w Norymberdze. Znała mężczyzn, których zamierzano tam sądzić. Część z nich kojarzyła tylko z nazwiska, inni w geście przyjaźni stukali się z nią kieliszkami szampana. Ich los był przesądzony. Zbrodnie przeciwko pokojowi. Zbrodnie przeciwko ludzkości. Zbrodnie wojenne.

„Wedle jakiego prawa? – miała ochotę zawołać, wymachując pięściami w obliczu takiej niesprawiedliwości. – Wedle jakiego prawa?” Ale wojna dobiegła końca i teraz to zwycięzcy decydowali, co jest przestępstwem, a co nie. Co jest humanitarne, a co nie.

„To, co zrobiłam, było humanitarne – pomyślała. – To był akt łaski”. Ale zwycięzcy nigdy nie przyznaliby jej racji. Wydawaliby wyroki w Norymberdze i jeszcze długo potem, orzekając, za jakie czyny popełnione zgodnie z prawem w przeszłości należy teraz założyć stryczek na czyjąś szyję.

Na jej szyję.

Dotknęła swojego gardła.

„Uciekaj – pomyślała. – Jeśli cię znajdą, jeśli odkryją, co zrobiłaś, na pewno cię powieszą”.

Tylko dokąd miałaby pójść w świecie, który odebrał jej wszystko, co kochała? W świecie polujących wilków. Kiedyś sama polowała, teraz stała się ofiarą.

„Zatem się ukryj – pomyślała. – Schowaj się w cieniu i zaczekaj, aż pogoń cię ominie”.

Wstała i zaczęła się snuć wzdłuż jeziora. Przywoływało bolesne wspomnienia o jeziorze Rusałka, jej przystani w Polsce, teraz już zburzonej i utraconej. Wysiłkiem woli szła dalej, noga za nogą. Nie wiedziała, dokąd idzie, była pewna jedynie tego, że nie chce tkwić w tym miejscu sparaliżowana strachem, aż położą ją na szali swojej fałszywej sprawiedliwości. Z każdym kolejnym krokiem rosła w niej determinacja.

Uciekaj.

Schowaj się.

Albo giń.

ŁOWCZYNIIan GrahamKwiecień 1946

Sześć strzałów.

Oddała sześć strzałów nad brzegiem jeziora Rusałka, a potem wcale nie próbowała ukryć tego, co zrobiła. Bo i dlaczego miałaby to ukrywać? Marzenie Hitlera o imperium wciąż jeszcze było żywe i nie musiała się przed nikim tłumaczyć. Tamtej nocy pod polskim księżycem mogła robić, co chciała – zamordowała więc z zimną krwią sześć osób.

Sześć strzałów, sześć kul, sześć ciał wpadających do ciemnej wody.

Ukrywali się nad brzegiem jeziora, trzęsąc się i wytrzeszczając oczy ze strachu – być może uciekli z jednego z transportów jadących na wschód albo ocaleli z którejś z czystek regularnie przeprowadzanych w tym regionie. Ciemnowłosa kobieta znalazła ich, pocieszyła, powiedziała, że są bezpieczni. Zabrała ich do swojego domu nad jeziorem i nakarmiła z uśmiechem.

A potem wyprowadziła ich z powrotem na zewnątrz i zabiła. Gdy było już po wszystkim, może stała tam przez chwilę, podziwiając odbicie księżyca w tafli wody, czując zapach prochu strzelniczego.

Ta nocna rzeź sześciu osób w szczytowym momencie wojny była tylko jedną z jej zbrodni. Popełniła też inne. Polowanie na polskich robotników w gęstym lesie traktowała jak grę towarzyską. Pod koniec wojny zamordowała młodego angielskiego jeńca wojennego, który uciekł z obozu. Kto wie, jakie jeszcze zbrodnie ma na sumieniu.

Nazwano ją die Jägerin, Łowczynią. Była młodą kochanką oficera SS w okupowanej przez Niemcy Polsce, wydawała wspaniałe przyjęcia nad jeziorem, lubiła strzelać. Może to ona była rusałką, od której wywodziła się nazwa jeziora, złym duchem wodnym ­przynoszącym śmierć.

Myślę o niej, siedząc wśród dziennikarzy w Pałacu Sprawiedliwości w Norymberdze i obserwując przeciągające się procesy zbrodniarzy wojennych. Koło sprawiedliwości się obraca, mężczyźni o poszarzałych twarzach na ławie oskarżonych niechybnie pod nie wpadną. Ale co z mniejszymi rybami, które uciekają i kryją się w cieniu, gdy kierujemy ostre światła na tę salę sądową? Co z Łowczynią? Zniknęła pod koniec wojny. Nie warto było jej ścigać, miała na rękach krew najwyżej tuzina osób, a przecież należało znaleźć tych, którzy zamordowali miliony. Takich jak ona – rybek niewartych łapania – było wiele.

Dokąd popłynęły?

Gdzie się schowała?

I czy ktokolwiek ruszy w pościg?

I

1JORDANKwiecień 1946Nad jeziorem Selkie, trzy godziny drogi na zachód od Bostonu

– Kim ona jest, tato?

Jordan McBride zadała to pytanie w idealnym momencie: jej niespodziewający się tego ojciec aż podskoczył podczas zarzucania wędki. Wędka wprawdzie nie wpadła do jeziora, ale zawisła na gałęzi pobliskiego klonu. Gdy na twarzy ojca odmalowało się komiczne przerażenie, rozległ się pstryk aparatu Jordan. Ojciec rzucił kilka przekleństw, a po chwili kazał jej szybko o nich zapomnieć. Roześmiała się.

– Rozkaz! – Oczywiście słyszała je wszystkie już wcześniej. To zrozumiałe, gdy jest się jedyną córką wdowca, zabierającego ją w wiosenne weekendy na ryby w zastępstwie syna, którego nigdy nie miał. Ojciec wstał i wyplątał wędkę z gałęzi. Jordan podniosła leicę, żeby pstryknąć kolejne zdjęcie jego ciemnej sylwetki odznaczającej się na tle pierzastych drzew i wody. Później zamierzała pobawić się tym obrazem w ciemni, sprawdzić, czy uda się lekko rozmazać liście, żeby na zdjęciu wyglądały, jakby wciąż się poruszały…

– No, tato – zachęciła go. – Opowiedz mi o tej tajemniczej kobiecie.

Poprawił wypłowiałą czapkę Red Soxów na głowie.

– O jakiej tajemniczej kobiecie?

– O tej, z którą, jak się dowiedziałam od twojego pracownika, chodziłeś na kolacje w tych dniach, kiedy twierdziłeś, że musisz zostać dłużej w antykwariacie. – Jordan z nadzieją wstrzymała oddech. Nie pamiętała, kiedy po raz ostatni jej ojciec był na randce. Przy tych rzadkich okazjach, gdy chodzili razem do kościoła, różne panie często machały do niego po niedzielnej mszy, przebierając palcami w rękawiczkach, lecz ku jej rozczarowaniu nigdy nie wydawał się nimi zainteresowany.

– To nic ważnego, naprawdę… – Zwlekał z odpowiedzią, ale Jordan nie dała się zwieść. Byli do siebie bardzo podobni z wyglądu. Zrobiła mu tyle zdjęć, że doskonale o tym wiedziała: proste nosy, równe brwi, włosy ciemny blond, krótko przystrzyżone pod czapką ojca i wysypujące się spod czapki Jordan, która ściągała je w niedbały kucyk. Teraz, gdy miała już prawie osiemnaście lat, byli nawet tego samego wzrostu: średniego jak na mężczyznę i wysokiego jak na dziewczynę. Ale łączyło ich nie tylko fizyczne podobieństwo – Jordan znała swojego ojca. Odkąd miała siedem lat i zmarła jej matka, byli tylko we dwoje. Wiedziała, kiedy Dan McBride zbiera się w sobie, by powiedzieć jej coś ważnego.

– Tato – odezwała się surowym tonem. – Wykrztuś to wreszcie.

– Pani Weber jest wdową – powiedział w końcu ojciec. Ku wielkiemu zadowoleniu Jordan zarumienił się. – Zjawiła się w sklepie trzy miesiące temu. – W dni powszednie jej ojciec wkładał trzyczęściowy garnitur i z mądrą miną stał za ladą antykwariatu McBride’a przy Newbury Street. – Właśnie przyjechała do Bostonu z zamiarem sprzedania biżuterii, żeby zdobyć środki na życie. Kilka złotych łańcuszków i medalionów, nic szczególnego, ale miała też piękny sznur szarych pereł. Trzymała się dzielnie, dopóki nie przyszła pora rozstać się z tymi perłami. Wtedy się rozpłakała.

– Niech zgadnę. Bardzo szarmancko je zwróciłeś, a potem zawyżyłeś cenę pozostałych rzeczy, żeby mogła wyjść z kwotą, za jaką zamierzała sprzedać wszystkie kosztowności.

Nawinął żyłkę.

– Poza tym wyszła z zaproszeniem na kolację.

– Proszę, proszę, Errolu Flynnie! Opowiadaj dalej…

– Jest Austriaczką, ale w szkole uczyła się angielskiego i włada nim niemal płynnie. Jej mąż zginął na wojnie w czterdziestym trzecim…

– Po której stronie walczył?

– Jordan, to już nie powinno mieć znaczenia. Wojna dobiegła końca. – Założył nową przynętę. – Dostała potrzebne papiery, żeby przyjechać do Bostonu, ale jest jej ciężko. Ma córeczkę…

– Naprawdę?

– Ruth to czterolatka, prawie się nie odzywa. Urocze maleństwo. – Pociągnął za daszek czapki Jordan. – Będziesz nią zachwycona.

– Więc to poważna sprawa – stwierdziła zaskoczona Jordan. Gdyby sprawa nie była poważna, ojciec nie znałby dziecka tej kobiety. Ale jak poważna…?

– Pani Weber to wspaniała kobieta. – Zarzucił wędkę. – W przyszłym tygodniu chcę ją zaprosić do nas na kolację, ją i Ruth. Będziemy wszyscy czworo.

Rzucił jej niepewne spojrzenie, jakby się obawiał, że Jordan się zjeży. A ona była zmuszona przyznać, że w pewnym sensie rzeczywiście trochę się zjeżyła. Przez dziesięć lat byli tylko we dwoje, kumplowała się z nim tak, jak niewiele jej koleżanek kumplowało się ze swoimi ojcami… Temu odruchowemu ukłuciu zaborczości towarzyszyła jednak ulga. Jej ojciec potrzebował kobiety w swoim życiu. Jordan wiedziała o tym od lat. Potrzebował kogoś, z kim mógłby rozmawiać, kogoś, kto zmusiłby go do jedzenia szpinaku. Kogoś, kto by go wspierał.

„Jeśli w jego życiu znajdzie się ktoś inny, może ojciec przestanie się sprzeciwiać i puści cię do college’u”, przemknęło jej przez głowę, ale natychmiast odepchnęła tę myśl. W takiej chwili powinna cieszyć się szczęściem ojca, a nie mieć nadzieję, że sytuacja obróci się na jej korzyść. Zresztą naprawdę się cieszyła. Od lat robiła mu zdjęcia i bez względu na to, jak szeroko uśmiechał się do obiektywu, rysy jego twarzy wynurzające się jak zjawa z wywoływacza mówiły: „Samotny, samotny, samotny…”.

– Nie mogę się doczekać, kiedy ją poznam – powiedziała szczerze.

– Przyjdą z Ruth w następną środę o szóstej. – Zrobił niewinną minę. – Jeśli chcesz, możesz zaprosić Garretta. On też należy do rodziny. W każdym razie mógłby należeć…

– Jesteś subtelny jak zderzenie pociągów, tato.

– To dobry chłopak. A jego rodzice cię uwielbiają.

– On teraz myśli o wyjeździe do college’u. Może już nie będzie miał czasu dla dziewczyny z liceum. Oczywiście mógłbyś mnie wysłać razem z nim – zaczęła Jordan. – Na Uniwersytecie Bostońskim mają kursy fotografii…

– Sprytne zagranie, moja panno. – Ojciec spojrzał na jezioro. – Ryby nie biorą. – On też nie dał się nabrać.

Gdy oboje zeszli z pomostu, Taro, ich czarna labradorka wygrzewająca się w słońcu nad brzegiem, podniosła łeb. Jordan pstryknęła zdjęcie dwóch cieni na wypaczonych przez wodę deskach, zastanawiając się, jak wyglądałyby cztery sylwetki. „Proszę – pomodliła się w duchu, myśląc o nieznanej pani Weber – daj się polubić”.

***

Szczupła dłoń wyciągnęła się w jej stronę, a w niebieskich oczach pojawił się uśmiech.

– Jak miło wreszcie cię poznać.

Jordan uścisnęła rękę kobiety, którą ojciec wprowadził do salonu. Anneliese Weber była drobna i szczupła, ciemne włosy związała na karku w lśniący kok i oprócz sznura szarych pereł nie miała innej biżuterii. Ciemna kwiecista sukienka, zacerowane, ale nienagannie czyste rękawiczki, stonowana elegancja z delikatnymi śladami zużycia. Miała młodą twarz – tata Jordan wspomniał, że Anneliese ma dwadzieścia osiem lat – ale jej oczy wyglądały starzej. To zrozumiałe. Była wojenną wdową z małym dzieckiem, zaczynającą życie od nowa w obcym kraju.

– Bardzo mi miło – powiedziała szczerze Jordan. – A to na pewno Ruth! – Dziecko u boku Anneliese Weber wyglądało uroczo: jasne kucyki, niebieski płaszczyk i… ponura minka. Jordan wyciągnęła rękę, ale Ruth się cofnęła.

– Musi się oswoić – przeprosiła Anneliese. Miała wyraźny, niski głos, prawie bez śladu niemieckiego akcentu. Słychać było jedynie lekką miękkość przy wymawianiu „w”. – Żyła w bardzo niespokojnym świecie.

– W twoim wieku też nie lubiłam obcych – powiedziała Jordan, zwracając się do dziewczynki. W zasadzie nie była to prawda, ale coś w nieufnej buzi Ruth sprawiło, że Jordan zapragnęła uspokoić tę małą. Poza tym chciała zrobić jej zdjęcie. Wiedziała, że obiektyw dosłownie wchłonie te okrągłe policzki i jasne kucyki. Ojciec wziął płaszcze, a Jordan pobiegła do kuchni, żeby sprawdzić, co z klopsem. Zanim wróciła, pospiesznie zdejmując ścierkę, którą zatknęła sobie w talii, by chronić niedzielną sukienkę z zielonej tafty, ojciec zdążył nalać napoje. Ruth siedziała na kanapie ze szklanką mleka, a ­Anneliese Weber sączyła sherry i rozglądała się po pokoju.

– Uroczy dom. Jesteś młodą gospodynią, Jordan, ale radzisz sobie bardzo dobrze.

„To miło, że skłamała”, pomyślała z uznaniem Jordan. Dom McBride’ów zawsze sprawiał wrażenie zaniedbanego: wąski, trzykondygnacyjny budynek z brunatnego piaskowca w zamożnej części południowego Bostonu, strome schody, wysiedziane i wygodne kanapy, wiecznie przekrzywione dywany. Anneliese Weber nie wyglądała na osobę aprobującą przekrzywienia, była wyprostowana jak struna i każdy włosek miała starannie upięty, ale mimo to rozglądała się z uznaniem.

– Sama je zrobiłaś? – Skinęła w stronę zdjęcia bostońskiego parku Common spowitego mgłą i przechylonego pod kątem nadającym panoramie nieziemski wygląd krajobrazu ze snu. – Twój ojciec wspominał, że jesteś świetną… Jak brzmiało to słowo? Pstrykaczka?

– Tak. – Jordan szeroko się uśmiechnęła. – Czy później będę mogła zrobić pani zdjęcie?

– Nie zachęcaj jej. – Dan McBride uśmiechnął się i poprowadził Anneliese w stronę kanapy, z szacunkiem dotykając jej pleców. – Jordan już i tak za często gapi się przez obiektyw.

– Lepsze to, niż gapić się w lustro albo w telewizor – odrzekła niespodziewanie Anneliese. – Młode dziewczyny powinny mieć w głowach coś więcej niż szminkę i chichotanie, bo inaczej z niemądrych dziewczyn wyrosną jeszcze bardziej niemądre kobiety. Chodzisz na jakieś… kursy fotografii?

– Kiedy tylko mogę. – Odkąd Jordan skończyła czternaście lat, zapisywała się na wszystkie kursy fotografii, jakie była w stanie opłacić z kieszonkowego, i zakradała się na zajęcia w college’u, ilekroć zdołała znaleźć wykładowcę gotowego przymknąć oko na obecność przycupniętej w tylnym rzędzie nieopierzonej uczennicy z przedostatniej klasy liceum. – Chodzę na kursy, uczę się sama, ćwiczę…

– Żeby być w czymś dobrym, trzeba podchodzić do tego poważnie – powiedziała z uznaniem Anneliese. Jordan poczuła w piersi ciepłe światło. „Dobrym”. „Poważnie”. Ojciec nigdy nie podchodził do pasji Jordan w ten sposób. Nazywał ją „wygłupami z aparatem” i kręcił głową, dodając: „Wyrośniesz z tego”. „Nie wyrosnę – odpowiedziała mu Jordan, gdy miała piętnaście lat. – Będę następną Margaret Bourke-White”. „Kim?”, spytał ze śmiechem. Śmiał się serdecznie, wyrozumiale, ale jednak się śmiał.

Anneliese się nie śmiała. Patrzyła na zdjęcie Jordan i z uznaniem kiwała głową. Jordan pierwszy raz dopuściła do siebie słowo „macocha”.

Przy stole, na który Jordan wyłożyła świąteczną porcelanę, Anneliese zadawała pytania dotyczące antykwariatu, a ojciec Jordan ­nakładał jej na talerz najsmakowitsze kąski.

– Znam świetny sposób na przywrócenie połysku kolorowemu szkłu – powiedziała pani Weber, gdy Dan McBride mówił o lampach od Tiffany’ego, które kupił na wyprzedaży. Słuchając, jak Jordan opowiada o zbliżającej się szkolnej potańcówce, bez słowa poprawiła widelec w rączce Ruth. – Taka ładna dziewczyna jak ty na pewno ma z kim pójść.

– Idzie z Garrettem Byrne’em – odrzekł ojciec, ubiegając ją. – To miły młody człowiek. Pod koniec wojny zaciągnął się do wojska, żeby zostać pilotem, ale nigdy nie brał udziału w walce. Dostał zwolnienie, bo złamał nogę w czasie szkolenia. Poznasz go w niedzielę, jeśli będziesz miała ochotę wybrać się z nami do kościoła.

– Chętnie. Bardzo starałam się znaleźć jakichś przyjaciół w Bostonie. Chodzicie na mszę co tydzień?

– Oczywiście.

Jordan zakasłała w serwetkę. Zwykle chodzili do kościoła nie częściej niż dwa razy w roku, na Wielkanoc i Boże Narodzenie, ale teraz jej ojciec siedział u szczytu stołu i wyraźnie emanował pobożnością. Anneliese uśmiechnęła się równie pobożnie i Jordan pomyślała o parach, które przed ślubem starają się pokazać siebie od najlepszej strony. Widywała takie scenki codziennie na szkolnych korytarzach i wyglądało na to, że w wypadku starszego pokolenia odbywa się to podobnie. Może byłby z tego dobry materiał na foto-reportaż: seria zdjęć porównawczych, pary w różnym wieku na etapie zalotów, podkreślenie podobieństw niezależnych od metryki. Z odpowiednimi tytułami i podpisami mogłyby stworzyć wystarczająco mocną całość, by wzbudzić zainteresowanie jakiegoś czasopisma albo gazety…

Zebrano talerze, podano kawę. Jordan pokroiła bostoński placek z kremem, który przyniosła Anneliese.

– Nie wiem tylko, dlaczego nazywacie go plackiem – powiedziała z błyskiem w niebieskich oczach. – Przecież to zwyczajne ciasto. I nie spierajcie się z Austriaczką. W Austrii znamy się na ciastach.

– Bardzo dobrze mówi pani po angielsku – odważyła się zauważyć Jordan. O Ruth nie mogła powiedzieć tego samego, bo dziewczynka jeszcze się nie odezwała ani słowem.

– Uczyłam się go w szkole. A mój mąż prowadził w tym języku interesy, więc ćwiczyłam razem z nim.

Jordan miała ochotę spytać, jak Anneliese straciła męża, ale ojciec rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie. Już wcześniej wydawał wyraźne polecenia:

– Nie pytaj pani Weber o wojnę ani o męża. Bardzo jasno dała do zrozumienia, że to bolesne wspomnienia.

– Ale czy nie powinniśmy dowiedzieć się o niej jak najwięcej? – Jordan wprawdzie chciała, żeby ojciec miał w życiu kogoś wyjątkowego, lecz to musiała być odpowiednia osoba. – Co w tym złego?

– Ludzie nie mają obowiązku wywlekać dawnych tragedii ani brudów tylko dlatego, że tobie przyszła ochota o nich posłuchać – odpowiedział. – Nikt nie chce mówić o wojnie, którą przeżył, Jordan. Dlatego nie wtrącaj się w sprawy, które mogą kogoś zranić, i nie opowiadaj niestworzonych historii.

Zarumieniła się. „Niestworzone historie” to był jej zły nawyk sprzed dziesięciu lat. Gdy matka, którą ledwie teraz pamiętała, trafiła do szpitala, siedmioletnią Jordan wysłano do jakiejś poczciwej gamoniowatej ciotki, która oznajmiła: „Twoja mamusia wyjechała”, i odmówiła dalszych wyjaśnień. Dlatego Jordan codziennie wymyślała nową historyjkę: „Mamusia wyjechała po mleko”. „Mamusia pojechała do fryzjera”. Mama wciąż nie wracała, a historie Jordan stawały się coraz dziwaczniejsze: „Pojechała na bal jak Kopciuszek”. „Pojechała do Kalifornii, żeby zostać gwiazdą filmową”. Gdy w końcu przyjechał po nią zapłakany ojciec i oznajmił: „Twoja mama poszła do aniołków”, Jordan nie rozumiała, dlaczego jego wersja miałaby być prawdziwsza od tego, co sama wymyśliła, więc fantazjowała dalej. „Jordan i jej niestworzone historie – zażartowała kiedyś jej ­nauczycielka. – Dlaczego ona je w ogóle wymyśla?”

Jordan mogła odpowiedzieć: „Dlatego że nikt nie powiedział mi prawdy. Dlatego że od nikogo nie usłyszałam: »Mama jest chora i nie możesz się z nią zobaczyć, bobyś się zaraziła«, więc chcąc ­wypełnić lukę, wymyśliłam coś lepszego”.

Może właśnie z tego powodu tak ochoczo zajęła się swoim pierwszym kodakiem, gdy miała dziewięć lat. Na zdjęciach nie było luk, nie musiała ich wypełniać zmyślonymi historiami. Mając aparat, w ogóle nie musiała opowiadać historii. Mogła pokazywać prawdę.

Taro ciężko wbiegła do jadalni, wyrywając Jordan z zamyślenia. Mała Ruth po raz pierwszy się ożywiła.

– Hund!

– Ruth, mów po angielsku – upomniała ją matka, ale dziewczynka była już na podłodze i nieśmiało rozkładała ręce.

– Hund – szepnęła, głaszcząc Taro po uszach.

Jordan poczuła, jak mięknie jej serce.

– Zrobię zdjęcie – powiedziała, zsuwając się z krzesła, żeby pójść po leicę, która leżała na stoliku w przedpokoju.

Gdy wróciła i zaczęła pstrykać zdjęcia Ruth i Taro rozłożonej na jej kolanach, Anneliese odezwała się cichym głosem:

– Jeśli Ruth wydaje ci się zanadto cicha, jeśli nagle się wzdrygnie albo dziwnie zachowa, powinnaś wiedzieć, że w Altaussee, zanim wyjechałyśmy z Austrii, przeżyłyśmy bardzo przykre zdarzenie nad jeziorem. Jakaś kobieta próbowała nas obrabować… To dlatego Ruth jest nieufna i dziwnie się zachowuje w obecności obcych osób. – Wyglądało na to, że Anneliese nie zamierza niczego więcej wyjaśniać. Jordan zrezygnowała jednak z zadawania pytań, zanim ojciec zdążył jej rzucić następne spojrzenie. Miał przecież rację, gdy zauważył, że nie tylko Anneliese Weber nie lubi rozmawiać o wojnie – teraz nikt nie lubił o niej rozmawiać. Najpierw wszyscy świętowali, a teraz każdy chciał jedynie zapomnieć o tym, co się wydarzyło. Jordan trudno było uwierzyć, że jeszcze rok temu o tej porze nieustannie czytało się doniesienia z wojny, a w oknach wisiały gwiazdy, że uprawiano „ogródki zwycięstwa”, a chłopcy w szkole zastanawiali się, czy wojna dobiegnie końca, zanim osiągną odpowiedni wiek, żeby się zaciągnąć.

Anneliese uśmiechnęła się, patrząc na córkę.

– Piesek cię polubił, Ruth.

– Ona wabi się Taro – powiedziała Jordan, cały czas pstrykając zdjęcia: dziewczynka z piegowatym noskiem obok wilgotnego psiego nosa.

– Taro. – Anneliese wymówiła to słowo, jakby chciała poczuć jego smak. – Co to za imię?

– Nazwałam ją tak na cześć Gerdy Taro, pierwszej fotografki ­relacjonującej wydarzenia z frontu.

– Która straciła przy tym życie, co moim zdaniem kończy temat kobiet robiących zdjęcia w strefach wojennych – dorzucił ojciec Jordan.

– Wam też zrobię kilka zdjęć…

– Proszę, nie. – Anneliese odwróciła się, zawstydzona obiektywem. – Nie znoszę pozować.

– To tylko rodzinne fotki – zapewniła ją Jordan. Od oficjalnych ujęć wolała te nieupozowane, robione z bliska. Statywy i sprzęt oświetleniowy sprawiały, że ludzie nielubiący pozować do zdjęć jeszcze bardziej się krępowali: wkładali maskę na twarz i wtedy zdjęcie nie było prawdziwe. Wolała dyskretnie czaić się w pobliżu, aż ludzie zapominali o jej obecności, aż zapominali o tej masce, odprężali się i znowu stawali się tym, kim byli naprawdę. Nie można było ukryć przed obiektywem swojego prawdziwego oblicza.

Anneliese wstała, żeby sprzątnąć ze stołu, pan domu pomógł jej z ciężkimi półmiskami, a Jordan poruszała się cicho i pstrykała dalej. Ruth na chwilę oderwała się od Taro, żeby odnieść maselniczkę. Wkrótce ojciec Jordan zaczął opowiadać o ich domku myśliwskim.

– Jest wspaniały, zbudował go mój ojciec. Jordan lubi fotografować jezioro. Ja chodzę na ryby, a czasami trochę strzelam.

Anneliese lekko odwróciła się od zlewu.

– Polujesz?

Ojciec Jordan trochę się zaniepokoił.

– Niektóre kobiety nie znoszą hałasu i bałaganu…

– Ja wręcz przeciwnie…

Jordan odłożyła aparat i poszła pozmywać naczynia. Anneliese zaproponowała, że będzie je wycierała do sucha, ale Jordan grzecznie odrzuciła jej ofertę, żeby Anneliese mogła podziwiać umiejętności, jakimi szczycił się w tym zakresie Daniel McBride. Bo przecież nie było kobiety, której nie oczarowałby mężczyzna potrafiący należycie wytrzeć porcelanę.

Niedługo potem Anneliese się pożegnała. Dan McBride niewinnie pocałował ją w policzek, lecz jego dłoń na moment pomknęła w stronę jej talii, wywołując uśmiech na twarzy Jordan. Potem Anneliese serdecznie uścisnęła dłoń Jordan, a Ruth podała jej paluszki oślinione czułym językiem Taro. Matka i córka zeszły po stromych schodach z piaskowca ku chłodnemu wiosennemu wieczorowi. Ojciec Jordan zamknął drzwi. Zanim zdążył spytać, Jordan podeszła i pocałowała go w policzek.

– Polubiłam ją, tato. Naprawdę.

***

Potem jednak nie mogła zasnąć.

W wąskim wysokim domu z brunatnego piaskowca była mała piwnica z osobnym wejściem od ulicy. Żeby się do niej dostać, Jordan musiała wyjść z domu, a potem zejść po bardzo stromych schodach zewnętrznych do malutkich drzwi umieszczonych pod schodami, poniżej poziomu chodnika, ale zaciszność i brak dopływu światła sprawiały, że było to idealne miejsce do jej celów. Gdy miała czternaście lat i uczyła się wywoływać negatywy, tata pozwolił jej tam posprzątać i urządzić ciemnię z prawdziwego zdarzenia.

Jordan przystanęła na progu, wdychając znajome zapachy chemikaliów i sprzętu. Tu czuła się u siebie w znacznie większym stopniu niż w przytulnym pokoju z wąskim łóżkiem i biurkiem do odrabiania lekcji. Tu przestawała być Jordan McBride z torbą podręczników i włosami niedbale związanymi w kucyk i stawała się J. Bryde, zawodową fotografką. Tak miał brzmieć jej podpis, gdy zostanie profesjonalistką, podobnie jak jej idolki, które spoglądały na nią ze ściany w ciemni: niezważająca na wysokość Margaret Bourke-White klęcząca z aparatem obok olbrzymiej ozdoby w kształcie głowy orła na sześćdziesiątym pierwszym piętrze budynku Chryslera oraz Gerda Taro kucająca za hiszpańskim żołnierzem przy stercie gruzu i rozglądająca się za najlepszym ujęciem.

Zwykle Jordan poświęcała chwilę na przywitanie się ze swoimi bohaterkami, ale teraz coś nie dawało jej spokoju. Nie była pewna, co to jest, więc z szybkością nabytą podczas długiej praktyki zaczęła po prostu rozkładać tace i chemikalia.

Załadowała negatywy zdjęć, które zrobiła przy kolacji, i po kolei rzucała obrazy na papier. Przesuwając je przez wywoływacz w czerwonym świetle lampy ciemniowej, patrzyła, jak w płynie pojawiają się obrazy przypominające duchy. Ruth bawiąca się z psem, Anne-liese Weber odwrócona od aparatu, Anneliese od tyłu, zmywająca naczynia… Jordan obracała arkusze papieru w kąpieli przerywającej i utrwalaczu, delikatnie poruszała płynami w tacach, przenosiła odbitki do małego zlewu, by je wypłukać, a potem przypinała do sznurka, żeby wyschły. Jedna po drugiej zawisały w powietrzu.

– Czego tu właściwie szukasz? – zastanawiała się na głos. Tu, na dole, nabrała zwyczaju mówienia do siebie. Żałowała, że nie ma drugiego fotografa, z którym mogłaby rozmawiać w ciemni, najlepiej jakiejś osmalonej węgierskiej korespondentki wojennej. Przeszła się wzdłuż wiszących odbitek. – Co zwróciło twoją uwagę, J. Bryde? – Nie po raz pierwszy dręczyło ją przeczucie związane ze zdjęciem, jeszcze zanim je wywołała. Jakby aparat widział coś, czego ona nie dostrzegła, i jakby miało ją to gnębić aż do chwili, w której ujrzy to na własne oczy, a nie tylko przez obiektyw.

Oczywiście w połowie wypadków takie przeczucie okazywało się zupełnie chybione.

– To – odpowiedziała sobie Jordan. Zdjęcie przedstawiało Anne-liese Weber przy zlewie, lekko odwróconą w stronę obiektywu. Jordan zmrużyła oczy, ale obraz był za mały. Wywołała zdjęcie drugi raz, w powiększeniu. O północy. Nie przeszkadzała jej późna pora. Pracowała, dopóki powiększona odbitka nie zawisła na sznurku.

Wtedy Jordan lekko się odsunęła, oparła dłonie na biodrach i ­zaczęła się przyglądać.

– Obiektywnie rzecz biorąc – powiedziała na głos – to jedno z najlepszych zdjęć, jakie kiedykolwiek zrobiłaś. – Pstryknięcie ­leiki uchwyciło Anneliese stojącą w obramowaniu łukowatego okna w kuchni, dla odmiany lekko zwróconą w stronę aparatu, a nie w przeciwnym kierunku. Kontrast jej ciemnych włosów i bladej twarzy wyszedł pięknie. Ale…

– Subiektywnie rzecz biorąc – podjęła Jordan – wyszło to upiornie jak cholera. – Przeklinała nieczęsto, bo ojciec nie tolerował brzydkiego języka, ale jeśli kiedykolwiek była okazja, żeby powiedzieć „­cholera”, to właśnie teraz.

Wszystko przez wyraz twarzy Austriaczki. Jordan siedziała naprzeciw tej twarzy przez cały wieczór i nie widziała w niej niczego oprócz uprzejmego zainteresowania i stonowanej elegancji. Z tego zdjęcia wyłaniała się jednak inna kobieta. Miała na ustach uśmiech, ale bynajmniej nie uprzejmy. Mrużyła oczy, a jej dłonie zaciskały się na ścierce w jakimś odruchowym śmiercionośnym uścisku. Anneliese przez cały wieczór wyglądała na łagodną, kruchą damę, ale to ujęcie pokazywało coś innego. Pani Weber wyglądała na nim uroczo, ­niepokojąco i…

– Okrutnie. – To słowo wyskoczyło z ust Jordan, zanim uświadomiła sobie, że przeszło jej przez myśl. Pokręciła głową. Bo przecież każdy mógł wyjść kiepsko na zdjęciu: nieodpowiedni moment lub słabe oświetlenie zaskakiwały człowieka z przymrużonymi oczami i wyglądał przebiegle albo przyłapywały go z otwartymi ustami i wypadał głupkowato. Pstryknij zdjęcie Hedy Lamarr w nieodpowiedniej chwili, a zmieni się z Królewny Śnieżki w Złą Królową. Nie, obiektywy nie kłamały, ale z całą pewnością mogły wprowadzać w błąd.

Jordan sięgnęła w stronę spinaczy przytrzymujących odbitkę i znów napotkała to ostre jak brzytwa spojrzenie.

– Co wtedy mówiłaś?

Jej ojciec wspomniał o domku myśliwskim…

Polujesz?

Niektóre kobiety nie znoszą hałasu i bałaganu…

Ja wręcz przeciwnie…

Jordan znowu pokręciła głową, odwracając się, żeby wyrzucić odbitkę. Tacie by się nie spodobała. Pomyślałby, że Jordan manipuluje obrazem, chcąc zobaczyć coś, czego na nim nie ma. „Jordan i jej niestworzone historie”.

„Tylko że nie manipulowałam – pomyślała Jordan. – Ona naprawdę tak wyglądała”.

Zawahała się, po czym wsunęła zdjęcie do szuflady. Nawet jeśli wprowadzało w błąd, pozostawało jednym z najlepszych zdjęć, jakie kiedykolwiek zrobiła. Nie mogła się zmusić, żeby je wyrzucić.

2IANKwiecień 1950Kolonia, Niemcy

Mniej więcej w połowie przypadków próbowali uciekać.

Wspólnik Iana Grahama przez chwilę za nim nadążał, ale choć Tony był ponad dziesięć lat młodszy od Iana, był też od niego niższy o pół głowy, i dłuższe nogi Iana szybciej przybliżały go do ich zdobyczy: ubranego w szary garnitur mężczyzny w średnim wieku, który właśnie rozpaczliwie próbował ominąć jakąś niemiecką rodzinę wychodzącą z plaży i niosącą mokre ręczniki. Ian przyspieszył, poczuł, jak spada mu kapelusz. Nie zaprzątał sobie głowy wołaniem, żeby mężczyzna się zatrzymał. Oni nigdy się nie zatrzymywali. Biegliby na kraniec świata, byleby tylko uciec od tego, co zrobili.

Zaskoczona niemiecka rodzina zatrzymała się i patrzyła. Matka niosła pęk plażowych zabawek – łopatkę, czerwone wiaderko pełne mokrego piasku. Skręcając, Ian wyrwał jej wiaderko z ręki, krzyknął: „Przepraszam…”, zwolnił na tyle, żeby wymierzyć, po czym cisnął to wiaderko wprost pod nogi uciekającego mężczyzny. Ten zachwiał się, potknął, znów rzucił się do ucieczki, ale wtedy Tony wyprzedził Iana i powalił uciekającego chwytem za nogi. Ian niezgrabnie wyhamował, patrząc, jak tamci dwaj się turlają. Czuł, że jego klatka piersiowa unosi się i opada niczym miech. Podniósł wiaderko i oddał je zdumionej Niemce, kłaniając się z lekkim uśmiechem.

– Do usług, szanowna pani.

Odwracając się w stronę ofiary, zobaczył skulonego na ścieżce jęczącego mężczyznę oraz pochylonego nad nim Tony’ego.

– Lepiej trzymaj pięści przy sobie – ostrzegł wspólnika.

– Dosięgnął go ciężar jego grzechów, a nie moja pięść. – Tony Rodomowski wyprostował się. Miał dwadzieścia sześć lat, oliwkową cerę, ciemne, świdrujące oczy Europejczyka i niechlujny jankeski krok. Ian trafił na niego po wojnie: wtedy Tony był młodym sierżantem polsko-węgierskiego pochodzenia, wychowanym w Queens i noszącym najbardziej wygnieciony mundur, jaki Ian kiedykolwiek miał nieszczęście zobaczyć.

– Nieźle podkręciłeś to wiaderko – ciągnął wesoło Tony. – Tylko mi nie mów, że należałeś do Yankeesów.

– W dwudziestym dziewiątym grałem w zawodach kręglarskich przeciwko drużynie z Eton. – Ian podniósł sponiewieraną fedorę i włożył ją na ciemne włosy poprzetykane siwizną od czasu walk na plaży Omaha. – Zajmiesz się nim?

Tony spojrzał na mężczyznę na ziemi.

– Co pan na to? Będziemy kontynuowali rozmowę, którą prowadziliśmy, zanim wspomniałem o pewnym lesie w Estonii i rozmaitych działaniach, jakie pan tam wykonywał, a pan postanowił przećwiczyć bieg na pięćdziesiąt metrów?

Mężczyzna rozpłakał się, a Ian spojrzał na niebieskie połyskliwe jezioro, jak zwykle próbując stłumić poczucie rozczarowania. Człowiek zalewający się łzami był Sturmbannführerem SS w Einsatzgruppe D, który w 1941 roku rozkazał rozstrzelać w Estonii sto pięćdziesiąt osób. „Albo jeszcze więcej”, pomyślał Ian. Te wschodnie szwadrony śmierci zakopały w płytkich rowach setki tysięcy ludzi. W swoim wiedeńskim biurze miał jednak dokumenty zaświadczające o rozstrzelaniu tylko tych stu pięćdziesięciu: zeznania dwóch osób o drżących dłoniach i poszarzałych twarzach, które zdołały stamtąd uciec. Sto pięćdziesiąt ofiar wystarczyło, żeby postawić tego potwora przed sądem i być może założyć mu pętlę na szyję.

Takie chwile powinny być wspaniałe, ale nigdy nie były. Na żywo potwory zawsze wyglądały bardzo zwyczajnie i żałośnie.

– Niczego takiego nie zrobiłem – wykrztusił mężczyzna przez łzy. – Nie zrobiłem tych rzeczy, o których mówiliście.

Ian spojrzał na niego.

– Robiłem tylko to, co inni. To, co mi kazali. To było legalne…

Ian przykląkł obok niego na kolano i jednym palcem uniósł jego brodę. Zaczekał, aż zaczerwienione oczy spojrzą w jego oczy.

– Nie interesuje mnie, co ci kazali – powiedział cicho. – Nie interesuje mnie, czy wtedy to było legalne. Nie interesują mnie twoje usprawiedliwienia. Jesteś służalczym, bezdusznym pachołkiem, który pociągał za spust, i dopilnuję, żebyś stanął przed sądem.

Mężczyzna tylko się wzdrygnął. Ian wstał i odwrócił się, dusząc w sobie świeżą, dziką wściekłość, zanim zdążyła z niego wytrysnąć i skłonić go do stłuczenia tego człowieka na miazgę. Te przeklęte słowa o „rozkazach” zawsze sprawiały, że miał ochotę podrzynać gardła. „Wszyscy to powtarzają, prawda?” W takich chwilach ogarniała go chęć chwycenia ich za szyję i patrzenia w ich oszołomione oczy, gdy będą umierali, bełkocząc te swoje usprawiedliwienia.

„Bezmyślne zwierzę osądzi rzecz słuszniej niż wy, rozumni ludzie!…”* Ian powoli wypuścił powietrze. „Ale nie ja”. Kontrola była tym, co odróżniało ludzi od zwierząt, a oni byli zwierzętami.

– Pilnuj go do czasu aresztowania – polecił oschle Tony’emu, a ­potem wrócił do hotelu, żeby zadzwonić.

– Bauer – wychrypiał głos w słuchawce.

Ian przysunął słuchawkę do prawego ucha – na lewe lekko niedosłyszał od czasu niefortunnego nalotu w Hiszpanii w 1937 roku – i przeszedł na niemiecki, choć wiedział, że mimo wielu lat spędzonych za granicą wciąż pobrzmiewają w nim zimne brytyjskie dźwięki.

– Mamy go.

– Hm. Zacznę naciskać na prokuratora w Bonn, żeby wytoczył temu sukinsynowi proces.

– Przyciśnij go porządnie, Fritz. Chcę, żeby ten sukinsyn stanął przed najsurowszym sędzią.

Fritz Bauer coś mruknął. Ian wyobraził sobie przyjaciela siedzącego za biurkiem w Brunszwiku: jego łysiejącą głowę okalały kępy siwych włosów i jak zwykle palił papierosa. W czasie wojny uciekł z Niemiec do Danii, a potem do Szwecji, cudem unikając żółtej gwiazdy przyszytej do rękawa i wywózki na wschód. Poznali się z Ianem po pierwszym procesie w Norymberdze. Ian zwrócił się do Bauera kilka lat temu, gdy zespoły dochodzeniowe oficjalnie zajmujące się zbrodniami wojennymi rozwiązano z powodu braku funduszy i Ian zaczął działać na własną rękę razem z Tonym.

– My będziemy tropili winnych – zaproponował przy szklaneczce szkockiej i po wypaleniu połowy paczki papierosów – a ty dopilnujesz, żeby ich osądzono.

– Nie zostaniemy przyjaciółmi – ostrzegł go Bauer z niewesołym uśmiechem i miał rację. Człowiek, którego dziś złapali, mógł za popełnione zbrodnie trafić do więzienia, dostać symboliczną karę albo w ogóle uniknąć procesu. Od zakończenia wojny minęło pięć lat i życie toczyło się dalej. Kogo obchodziło karanie winnych?

– Niech pan ich zostawi w spokoju – doradził niedawno Ianowi pewien sędzia. – Naziści są pokonani, już po nich. Niech się pan martwi Ruskimi, nie Niemcami.

– Pana martwi kolejna wojna – odrzekł spokojnie Ian. – Ktoś musi posprzątać po ostatniej.

– Kto jest następny na twojej liście? – spytał teraz Bauer przez telefon.

„Die Jägerin”, pomyślał Ian. Łowczyni. Tylko że od lat nie było żadnych tropów, które wskazywałyby miejsce jej pobytu.

– Tropię strażnika z Sobiboru. Po powrocie do Wiednia zaktualizuję jego teczkę.

– Twoje centrum zdobywa sławę. Trzecie aresztowanie w tym roku…

– To same płotki.

Większe ryby – Eichmann, Mengele, Stangl – były daleko poza zasięgiem Iana, ale niewiele go to obchodziło. Nie mógł wywierać nacisku na obce rządy, nie umiał toczyć wielkich bojów o deportację, ale mógł szukać pomniejszych zbrodniarzy wojennych, którzy ukryli się w Europie. A było ich bardzo wielu: urzędników i strażników z obozów, funkcjonariuszy, którzy w czasie wojny odegrali jakąś rolę w wielkiej machinie śmierci. Nie wszystkich można było osądzić w Norymberdze. Brakowało do tego ludzi, pieniędzy, a nawet zainteresowania działaniem na tak wielką skalę. Dlatego tylko niewielu zbrodniarzy trafiało przed sąd – w niektórych wypadkach decydowało to, ile osób zmieści się na ławie oskarżonych, co Ianowi wydawało się przerażająco ponurą ironią losu – a pozostałych po prostu odsyłano do domu. Po wojnie wracali do rodzin, odwieszali mundury, być może przyjmowali nowe nazwiska albo przeprowadzali się do innego miasta, jeśli byli na tyle ostrożni… ale w gruncie rzeczy po prostu wracali do Niemiec i udawali, że wojna nigdy się nie wydarzyła.

Czasami ludzie pytali Iana, dlaczego porzucił szorstki urok pracy korespondenta wojennego na rzecz upartej, mozolnej, długiej i męczącej pogoni za zbrodniarzami wojennymi. Wcześniej życie upływało mu na podążaniu za kolejną bitwą i kolejną historią, gdziekolwiek się działa, od dojścia Franco do władzy w Hiszpanii do upadku Linii Maginota i wszystkiego, co wydarzyło się później. Żeby zdążyć w terminie, wystukiwał artykuł, kuląc się pod plandeką, która prawie w ogóle nie chroniła przed skwarnym pustynnym słońcem, grał w pokera w zbombardowanym hotelu, czekając na transport, siedział po kolana w morskiej wodzie i wymiotował, gdy statek desantowy z wymęczonymi żołnierzami zbliżał się do plaży… Przerażenie i marazm, marazm i przerażenie, wieczne oscylowanie między jednym a drugim w imię dołączenia do artykułu stopki ze swoim nazwiskiem.

Zamienił to wszystko na maleńkie biuro w Wiedniu, w którym piętrzyły się listy, na niekończące się wywiady z nieufnymi świadkami i zrozpaczonymi uchodźcami. Tu nie było mowy o eksponowaniu swojego nazwiska.

– Dlaczego? – spytał go Tony wkrótce po tym, jak zaczęli ze sobą pracować. – Dlaczego zrezygnowałeś z tamtego i zdecydowałeś się na to? – dodał, wskazując cztery ściany ich ponurego biura.

Ian krzywo się uśmiechnął.

– Bo tak naprawdę to jedno i to samo. Opowiadanie światu o okropieństwach, które się wydarzyły. Tylko na co się zdały te wszystkie słowa, które wystukiwałem w czasie wojny? Na nic.

– Ej, znałem w wojsku mnóstwo chłopaków, którzy żyli dla twoich artykułów. Mówili, że oprócz Erniego Pyle’a tylko ty pisałeś dla piechurów w terenie, a nie dla generałów w namiotach.

Ian wzruszył ramionami.

– Gdybym oberwał w czasie bombardowania Berlina, kiedy towarzyszyłem załodze lancastera, albo gdyby w mój statek trafiła torpeda, kiedy wracałem z Egiptu, znalazłoby się stu innych pismaków na moje miejsce. Ludzie chcą czytać o wojnie. Ale teraz nie ma wojny i nikt nie ma ochoty słuchać o zbrodniarzach wojennych, którzy pozostają na wolności. – Ian wskazał cztery ściany biura podobnym gestem jak przed chwilą Tony. – Teraz nie piszemy nagłówków, tylko je tworzymy, aresztowanie po aresztowaniu. Jeden mozolny ślad tuszu drukarskiego po drugim. I inaczej niż w wypadku artykułów, które pisałem o wojnie, niewiele osób ustawia się w kolejce, żeby wykonać za nas tę robotę. Co my tu robimy? Osiągamy coś o wiele ważniejszego niż to wszystko, co zdołałem powiedzieć w artykułach. Bo nikt nie ma ochoty słuchać, co mamy do powiedzenia, a ktoś musi skłonić ludzi, żeby nas wysłuchali.

– Dlaczego więc nie napiszesz o tych, których złapaliśmy? – odparł Tony. – Może więcej ludzi zacznie słuchać, jeśli pod takim artykułem zobaczą twoje nazwisko.

– Już skończyłem z pisaniem zamiast robienia. – Ian nie napisał ani słowa od czasu procesów w Norymberdze, mimo że był dziennikarzem od dziewiętnastego roku życia, gdy jako tyczkowaty chłopak wybiegł z domu ojca, krzycząc, że zamierza zarabiać na życie cholernie dobrą pracą, zamiast spędzać dni, sącząc szkocką w klubie i marudząc, że kraj schodzi na psy. Po przeszło piętnastu latach przy maszynie do pisania, na której doskonalił swoje umiejętności pisarskie, żeby jego teksty mogły ciąć jak brzytwa, wątpił, by jeszcze kiedykolwiek miał podpisać artykuł swoim nazwiskiem.

Zamrugał, uświadamiając sobie, jak długo bujał w obłokach ze słuchawką przystawioną do ucha.

– Co mówiłeś, Fritz?

– Powiedziałem, że trzy aresztowania w ciągu roku to powód do świętowania – powtórzył Fritz Bauer. – Wypij coś mocniejszego i porządnie się wyśpij.

– Nie wyspałem się porządnie od czasu bombardowania ­Londynu – zażartował Ian, po czym się rozłączył.

Tej nocy śnił wyjątkowo okropne koszmary. Były w nich poskręcane spadochrony zaplątane w czarne drzewa. Obudził się ze stłumionym krzykiem w anonimowej ciemności pokoju hotelowego.

– Nie ma spadochronu – powiedział, a serce waliło mu tak bardzo, że prawie nie słyszał swojego głosu. – Nie ma spadochronu. Nie ma spadochronu. – Podszedł nagi do okna, gwałtownym ruchem otworzył okiennice, żeby spojrzeć na nocne niebo, i zapalił papierosa, który smakował jak kanister z benzyną. Wypuścił dym, oparł się o parapet, żeby popatrzeć na spowite ciemnością miasto. Miał trzydzieści osiem lat, pędził za wojną przez pół globu, a teraz owładnięty bezgranicznym wściekłym głodem tkwił przy oknie do rana i myślał o kobiecie stojącej na brzegu jeziora Rusałka.

***

– Musisz się z kimś przespać – doradził mu Tony.

Ian zignorował go, pisząc dla Bauera krótki raport na maszynie, którą nosił ze sobą, odkąd biegał po pustyni za żołnierzami Pattona. Znów byli w Wiedniu, szarym i ponurym, ze spaloną skorupą opery narodowej, pozostającą świadkiem niedawnej wojny, ale i tak o wiele lepszym niż Kolonia, która po bombardowaniach przypominała gruzowisko i w zasadzie wciąż była placem budowy otoczonym ­łańcuchem jezior.

Tony zmiął arkusz papieru i rzucił nim w Iana.

– Słyszysz, co do ciebie mówię?

– Nie. – Ian rzucił papier z powrotem. – Wywal to do kosza, nie mamy sekretarki, która po tobie posprząta. – W wiedeńskim Centrum Dokumentowania Spraw Uchodźców przy Mariahilferstrasse znajdowało się niewiele rzeczy. Grupy dochodzeniowe do spraw zbrodni wojennych, w których Ian pracował zaraz po wojnie, potrzebowały funkcjonariuszy, kierowców, specjalistów od przesłuchań, lingwistów, patologów, fotografów, maszynistek, prawników – były to zespoły złożone z co najmniej dwudziestu ludzi, porządnie urządzone i dysponujące dużymi budżetami. (Nie żeby kiedykolwiek to wszystko dostawały, ale przynajmniej się o to starały). W tym centrum pracowali tylko Tony, pełniący funkcję kierowcy, specjalisty od przesłuchań i lingwisty, oraz Ian, który wziął na siebie obowiązki maszynistki, urzędnika i bardzo kiepskiego fotografa. Roczna renta Iana po dawno zmarłym ojcu ledwie starczała na czynsz i życie. „Dwaj faceci i dwa biurka, a wydaje nam się, że będziemy poruszać góry”, pomyślał cierpko Ian.

– Znowu błądzisz gdzieś myślami. Jak zawsze, kiedy kogoś aresztujemy. Zaliczasz błękitny okres jak jakiś przeklęty Picasso. – Tony pogrzebał w stercie gazet po niemiecku, francusku, angielsku oraz napisanych cyrylicą, której Ian nie potrafił rozszyfrować. – Zrób sobie wolny wieczór. Znam pewną rudą dziewczynę w Ottakringu, ma szałową współlokatorkę. Zaproś ją gdzieś, opowiedz kilka historyjek o tym, jak piłeś wódkę z Hemingwayem i Steinbeckiem po wyzwoleniu Paryża…

– To nie było takie malownicze, jak ci się wydaje.

– Co z tego? Ubarw to trochę! Użyj swojego uroku, szefie. Kobiety uwielbiają wysokich, ciemnowłosych facetów z dramatyczną przeszłością. A ty masz w sobie krzepkie metr osiemdziesiąt bohaterskich opowieści wojennych i tragicznych doświadczeń…

– Na litość boską…

– … zapiętych w wykrochmaloną angielskość wyposażoną w tęskne spojrzenie z gatunku „i tak nie zdołasz zrozumieć spraw, które mnie dręczą”. To najlepsza kocimiętka dla pań, wierz mi…

– Skończyłeś? – Ian wyjął kartkę z maszyny i odchylił się na krześle tak, że zaczęło balansować na dwóch nogach. – Przejrzyj pocztę, a potem zbierz informacje o asystencie Bormanna.

– Jak sobie chcesz, umrzyj jako mnich.

– Dlaczego ja z tobą wytrzymuję? – zastanowił się na głos Ian. – Z nieudolnym jankeskim kretynem…

– Ponury angielski drań – odgryzł się Tony, grzebiąc w szafie na dokumenty. Ian ukrył uśmiech, doskonale wiedząc, dlaczego wytrzymuje z Tonym. Snując się wzdłuż trzech wojennych frontów z maszyną do pisania i notesem, poznał tysiące takich Tonych: rozpaczliwie młodych mężczyzn w pogniecionych mundurach, wyruszających prosto w paszczę dział. Amerykańskich chłopców stłoczonych na okrętach do przewozu wojsk, pozieleniałych od choroby morskiej, angielskich chłopców odlatujących hurricanami i mających jedną szansę na cztery, że wrócą… Po jakimś czasie Ian nie potrafił im się przyglądać, bo wiedział lepiej niż oni sami, jakie jest prawdopodobieństwo, że wyjdą z tego żywi. Zaraz po wojnie poznał Tony’ego pełniącego funkcję tłumacza w orszaku jakiegoś amerykańskiego generała, który wyraźnie chciał go postawić przed sądem wojskowym i rozstrzelać za niesubordynację oraz niechlujstwo. Teraz Ian rozumiał to uczucie, bo sierżant A. Rodomowski nie pracował już dla armii Stanów Zjednoczonych, lecz dla niego. Z drugiej strony był pierwszym młodym żołnierzem, z którym Ian zdołał się zaprzyjaźnić. Był aroganckim kawalarzem i prawdziwym utrapieniem, lecz ściskając mu dłoń po raz pierwszy, Ian pomyślał: „Ten nie zginie”.

„Chyba że sam go zabiję, kiedy znów zacznie mi działać na nerwy”, dorzucił teraz w myślach. Było to bardzo możliwe.

Skończył pisać raport dla Bauera, wstał i przeciągnął się.

– Włóż zatyczki do uszu – poradził Tony’emu, sięgając po futerał ze skrzypcami.

– Zdajesz sobie sprawę, że nigdy nie zostaniesz skrzypkiem koncertowym? – Tony przeglądał stertę korespondencji, która uzbierała się pod ich nieobecność.

– Gram kiepsko, ale za to nie przesadzam z uczuciowością. – Ian przysunął skrzypce do podbródka i zaczął grać fragment utworu Brahmsa. Dzięki tej czynności lepiej mu się myślało i miał czym zająć ręce, gdy jego mózg analizował pytania nasuwające się przy każdej nowej pogoni. „Kim jesteś, co zrobiłeś i dokąd byś pojechał, żeby od tego uciec?” Kiedy przeciągał ostatni dźwięk, Tony zagwizdał.

– Szefie – zawołał przez ramię. – Mam wieści.

Ian opuścił smyczek.

– Nowy trop?

– Tak. – W oczach Tony’ego pojawił się zwycięski błysk. – Die Jägerin.

W brzuchu Iana otworzyła się zapadnia, dając początek długiemu spadaniu w bezdenną dziurę wściekłości. Odłożył skrzypce do futerału, wykonując powolne, kontrolowane ruchy.

– Nie dałem ci tej teczki.

– To ta w głębi szuflady, którą przeglądasz, kiedy myślisz, że nie widzę – odrzekł Tony. – Wierz mi, znam jej zawartość.

– W takim razie wiesz, że trop zwietrzał. W listopadzie czterdziestego czwartego była w Poznaniu, ale na tym nasze informacje się kończą. – Ian czuł, jak podekscytowanie zaczyna się w nim ścierać z ostrożnością. – No więc co znalazłeś?

Tony szeroko się uśmiechnął.

– Świadka, który widział ją później niż w listopadzie czterdziestego czwartego. Po wojnie.

– Co? – Ian wielokrotnie przeglądał akta kobiety, która była jego osobistą obsesją. Już prawie się poddał. – Kto to? Ktoś z okolic Poznania czy z personelu Franka? – Ian pochwycił trop die Jägerin podczas pierwszego procesu w Norymberdze, słysząc, jak świadek zeznaje przeciwko Hansowi Frankowi, gubernatorowi generalnemu okupowanej przez nazistów Polski, którego później (jako jeden z niewielu dziennikarzy wpuszczonych na salę egzekucji) widział dyndającego na sznurze za zbrodnie wojenne. Opowiadając o Żydach, których Frank wysyłał na wschód, urzędnik złożył zeznania w sprawie pewnej wizyty w Poznaniu. Jeden z wysoko postawionych oficerów SS wydał na cześć Franka przyjęcie nad jeziorem Rusałka w dużym domu koloru ochry…

W tym momencie Ian miał już bardzo uzasadnione powody, by szukać kobiety, która kiedyś mieszkała w tym domu. A urzędnik składający zeznania był gościem na przyjęciu, na którym funkcję gospodyni pełniła młoda kochanka oficera.

– Kogo znalazłeś? – eksplodował Ian, czując, że pod wpływem nagłej nadziei zaschło mu w ustach. – Kogoś, kto ją pamięta? Nazwisko, zdjęcie… – Był to najbardziej frustrujący ślepy zaułek w tej sprawie: urzędnik zeznający w Norymberdze spotkał tę kobietę tylko raz i w dodatku przez większość przyjęcia był pijany. Nie pamiętał, jak miała na imię, potrafił jedynie opisać młodą, ciemnowłosą kobietę o niebieskich oczach. Trudno kogokolwiek namierzyć, znając jedynie jego przydomek oraz kolor włosów i oczu. –Co znalazłeś?

– Do diabła, przestań mi przerywać, a wszystko ci powiem. – Tony postukał w teczkę. – Kochanek die Jägerin uciekł do Altaussee w czterdziestym piątym. Nic nie wskazywało na to, żeby zabrał ze sobą kochankę z Poznania, ale chyba jednak tak zrobił. Udało mi się znaleźć w Altaussee pewną dziewczynę. Jej siostra pracowała kilka budynków od domu, w którym w maju czterdziestego piątego kochanek naszej Łowczyni zadekował się razem z Eichmannami i resztą ferajny. Nie widziałem się jeszcze z tą siostrą, ale najwyraźniej pamięta kobietę wyglądającą całkiem jak die Jägerin.

– To wszystko? – Fala nadziei Iana ustąpiła, gdy przypomniał sobie ładne uzdrowiskowe miasteczko nad niebieskozielonym jeziorem u stóp Alp, powojenną kryjówkę całej masy wysoko postawionych nazistów. W maju czterdziestego piątego roku roiło się tam od Amerykanów przeprowadzających aresztowania. Część uciekinierów pozwoliła się zakuć w kajdanki, innym udało się zbiec. Kochanek die Jägerin zginął pod gradem kul, bo nie chciał, żeby wzięli go żywego, a po kochance nie został nawet ślad. – Już przeczesałem Altaussee w poszukiwaniu tropów. Gdy tylko się dowiedziałem, że zginął tam ten jej esesman, pojechałem się rozejrzeć. Gdyby też tam była, ­znalazłbym jakiś trop.

– Bo pewnie zjawiłeś się tam jak jakiś wściekły pies gończy z hiszpańskiej inkwizycji i wszyscy zamilkli z przerażenia. Subtelność nie jest twoją mocną stroną. Wpadasz jak tornado, które studiowało w Eton.

– Harrow.

– Na jedno wychodzi. – Tony pogmerał w kieszeni, szukając papierosów. – Ja działałem delikatniej. Pamiętasz, jak w grudniu zeszłego roku jeździliśmy po Austrii, szukając tego strażnika z Belsen, który, jak się okazało, uciekł do Argentyny? W weekendy robiłem wypady do Altaussee i rozpytywałem. Jestem w tym niezły.

Rzeczywiście był. Tony umiał rozmawiać z każdym, i to zazwyczaj w jego ojczystym języku. Właśnie dlatego dobrze sobie radził w tej robocie, tak często uzależnionej od informacji uzyskiwanych od ­podejrzliwych, ostrożnych ludzi.

– Dlaczego zadałeś sobie tyle trudu w czasie wolnym od pracy? – spytał Ian. – To dawna sprawa…

– Dlatego, że tobie na niej zależy. To twój biały wieloryb. Ci wszyscy dranie… – Tony machnął ręką w stronę szafy wypełnionej dokumentami na temat zbrodniarzy wojennych. – Chcesz przyskrzynić ich wszystkich, ale tak naprawdę pragniesz dopaść ją.

Nie pomylił się. Ian poczuł, jak jego palce zaciskają się na krawędzi biurka.

– Biały wieloryb – zdołał powiedzieć cierpkim tonem. – Nie mów, że czytałeś Melville’a.

– Jasne, że nie. Nikt nie czyta Moby Dicka, omawiają go tylko nadgorliwi nauczyciele. Dzień po ataku na Pearl Harbor poszedłem się zaciągnąć i dzięki temu uniknąłem konieczności czytania tej książki. – Tony wytrząsnął papierosa z paczki i utkwił czarne oczy w Ianie. – Ale chciałbym wiedzieć, dlaczego właśnie die Jägerin.

– Czytałeś jej teczkę – odpowiedział wymijająco.

– Och, paskudny przypadek, nie da się zaprzeczyć. Tych sześcioro zbiegów, których najpierw nakarmiła, a potem zabiła…

– Dzieci – sprostował cicho Ian. – Sześcioro polskich dzieci w ­wieku od czterech do dziewięciu lat.

Tony znieruchomiał, zanim zdążył zapalić papierosa. Był wyraźnie wstrząśnięty.

– W wycinku z gazety przeczytałem tylko o zbiegach.

– Redaktor naczelny uznał, że to zbyt makabryczny szczegół, by pisać o nim w artykule. Ale tak, chodziło o dzieci, Tony. – To był jeden z trudniejszych artykułów, do których napisania się zmusił. – Urzędnik zeznający w procesie Franka wspomniał, że na przyjęciu, na którym poznał die Jägerin, ktoś opowiedział o tym, jak pozbyła się sześciorga dzieci, które prawdopodobnie uciekły z transportu na wschód. Zabawna anegdotka przy przystawkach. Wznieśli za nią toast szampanem i nazwali ją Łowczynią.

– Niech to szlag – powiedział Tony ściszonym głosem.

Ian pokiwał głową, myśląc nie tylko o sześciorgu nieznanych dzieciach, które padły jej ofiarą, ale także o dwóch innych osobach. O młodej kruchej kobiecie leżącej na szpitalnym łóżku, zamienionej w udręczoną istotę z wygłodniałymi oczami. Oraz o pewnym chłopcu, zaledwie siedemnastoletnim, który kiedyś oznajmił z przejęciem: „Powiedziałem im, że mam dwadzieścia jeden, wyruszam w przyszłym tygodniu!”. Kobieta i chłopiec: jedno z nich wyjechało, drugie już nie żyło. „To twoja wina – powiedział w myślach do bezimiennej Łowczyni, która wypełniała jego bezsenne noce. – Twoja wina, ty nazistowska suko”.

Tony nie wiedział ani o tej dziewczynie, ani o młodym żołnierzu. Nawet teraz, po latach, Ianowi trudno było o tym mówić. Próbował coś wyjaśnić, ale Tony już zapisywał adres, przechodząc od rozmowy do działania. Na razie zatem Ian postanowił odpuścić, jego palce zwolniły śmiertelny uścisk na krawędzi biurka.

– To adres tej dziewczyny z Altaussee, tej, której siostra mogła widzieć die Jägerin – mówił Tony. – Moim zdaniem warto tam pojechać i porozmawiać z nią osobiście.

Ian pokiwał głową. Należało sprawdzić każdy trop.

– Kiedy zdobyłeś jej nazwisko?

– Tydzień temu.

– Tydzień temu, do cholery?

– Musimy jeszcze dokończyć sprawę z Kolonii. Poza tym czekałem na potwierdzenie. Chciałem ci przekazać więcej dobrych wieści i teraz mogę to zrobić. – Tony postukał w list leżący na stercie korespondencji, rozrzucając przy okazji popiół z papierosa. – Przyszedł, kiedy byliśmy w Kolonii.

Ian przejrzał list, nie rozpoznając charakteru pisma.

– Kim jest ta kobieta i po co przyjeżdża do Wiednia… – Dotarł do podpisu na dole i świat wokół niego nagle znieruchomiał.

– Nasz jedyny świadek, który spotkał się z die Jägerin twarzą w twarz i przeżył – powiedział Tony. – To ta Polka… Wyjąłem z teczki jej zeznania i dane kontaktowe.

– Wyemigrowała do Anglii. Dlaczego nie…

– Był tam numer telefonu. Zostawiłem wiadomość. I teraz ta ­kobieta przyjeżdża do Wiednia.

– Naprawdę nie powinieneś był kontaktować się z Niną – powiedział cicho Ian.

– Dlaczego? Oprócz potencjalnego tropu w Altaussee to jedyny świadek, jakiego mamy. A tak na marginesie, gdzie ją znalazłeś?

– W Poznaniu po wycofaniu się Niemców w czterdziestym piątym. Kiedy składała zeznania, była w szpitalu. Podała mi wszystkie szczegóły, jakie zdołała zapamiętać. – Ian wyraźnie pamiętał drobną dziewczynę na szpitalnym łóżku. Jej chude jak patyki kończyny wystawały z koszuli pożyczonej od Polskiego Czerwonego Krzyża. – Nie powinieneś jej teraz ciągnąć przez pół Europy.

– To był jej pomysł. Ja chciałem tylko porozmawiać przez telefon, sprawdzić, czy uda mi się zdobyć więcej informacji o naszym obiekcie. Ale skoro sama chciała tu przyjechać, powinniśmy to wykorzystać.

– Tak się składa, że ona jest…

– Kim?

Ian zamilkł. Jego zaskoczenie i niepokój przygasły, ustępując miejsca niespodziewanemu przebłyskowi szelmostwa. Bardzo rzadko widywał swojego wspólnika w stanie kompletnej konsternacji. „Skoro serwujesz mi taką niespodziankę – pomyślał – zasługujesz na to, żebym też ci jakąś zaserwował”. Z własnej inicjatywy nigdy nie ciągnąłby złamanego kwiatu, jakim była Nina Markowa, przez pół kontynentu, ale Nina była już w drodze i nie dało się zaprzeczyć, że jej obecność mogła się okazać pożyteczna z kilku powodów… między innymi dlatego, że dzięki niej miał szansę utrzeć nosa Tony’emu, co jak Ian był skłonny przyznać, sprawiłoby mu wielką przyjemność. Zwłaszcza że jego wspólnik zaczął węszyć, robiąc to za plecami Iana. A ­szczególnie dlatego, że zaczął węszyć w tej sprawie.

– Kim ona jest? – spytał Tony.

– Nikim – odrzekł Ian. Pomijając utarcie nosa Tony’emu, spotkanie z Niną mogło przynieść inne dobre skutki. Mieli przecież do omówienia kwestie niemające nic wspólnego ze sprawą. – Po prostu kiedy przyjedzie, obchodź się z nią ostrożnie – dodał, mówiąc zupełnie szczerze. – Wojna ciężko ją doświadczyła.

– Będę łagodny jak baranek.

***

Minęły cztery dni i napłynęła fala zeznań uchodźców, które trzeba było uporządkować. Ian zupełnie zapomniał o mającym przyjechać gościu i przypomniał mu o nim dopiero nieludzki wrzask na korytarzu.

Tony oderwał wzrok od zeznań tłumaczonych z jidysz.

– Znowu ktoś się naraził właścicielce budynku? – spytał, gdy Ian podszedł do drzwi.

Widok na korytarz przysłoniła imponująca postać Frau Hummel w kwiecistym fartuchu, pokazującej błotniste ślady butów na podłodze. Ianowi mignęła schowana za nią znacznie mniejsza sylwetka kobiety, którą Frau Hummel po chwili chwyciła za ramię. Jej grzmiący głos przeszedł w pisk, gdy drobniejsza kobieta wyszarpnęła z buta brzytwę i machnęła nią ostrzegawczo. Twarz przybyszki zasłaniała gęstwina jasnych włosów. W zasadzie Ian widział jedynie brzytwę w przerażająco zdeterminowanej pięści.

– Drogie panie, proszę o spokój! – Tony wytoczył się na korytarz.

– Ta szwabka zagroziła, że wezwie policję… – warknęła przybyszka.

– To wielkie nieporozumienie – oznajmił pogodnie Tony, odsuwając Frau Hummel i pokazując nieznajomej, by poszła do Iana. – Zechce pani podzielić się swoimi obawami z moim wspólnikiem, Fräulein…

– Tędy. – Ian pokierował blondynkę w stronę swoich drzwi, nie spuszczając oka z brzytwy. Rzadko się zdarzało, by ktoś zjawiał się w jego biurze w tak dramatycznych okolicznościach. – Ma pani jakąś sprawę do Centrum Dokumentowania Spraw Uchodźców?

Kobieta złożyła śmiertelnie ostrą brzytwę i wsunęła ją z powrotem do buta.

– Przyjechałam godzinę przed czasem – oznajmiła niestaranną angielszczyzną, gdy Ian zamknął drzwi. Miała dziwny akcent, coś między angielskim a czymś oddalonym bardziej na wschód niż Wiedeń. Dopiero gdy się wyprostowała i odsunęła poplątane włosy od błękitnych oczu, Ianowi mocniej zabiło serce. – Nadal mnie nie poznajesz? – spytała.

„Jasna cholera – pomyślał oniemiały Ian. – Ale się zmieniła”.

Pięć lat temu leżała zagłodzona prawie na śmierć na łóżku Czerwonego Krzyża i składała się tylko z kruchego milczenia i niebieskich oczu. Teraz wydawała się sprawna i twarda w poprzecieranych spodniach i butach do kolan, kołysząc w dłoni sfatygowaną czapką z foczej skóry. Włosy, które kiedyś były matowe i brązowe, miały teraz ciemne odrosty, ale zostały rozjaśnione, a w oczach kobiety czaił się wesoły szelmowski błysk.

– Witaj, Nino – wykrztusił Ian zdrętwiałymi ustami.

Tony wrócił do środka, trzaskając drzwiami.

– Gnädige Frau została należycie udobruchana. – Z pewnym uznaniem spojrzał na Ninę. – Kim jest nasz gość?

Wydała się poirytowana.

– Przecież wysłałam list. Nie dotarł?

„Jej angielski się poprawił”, pomyślał Ian. Pięć lat temu z trudem prowadziła rozmowę w tym języku. Prawie w ogóle nie znała angielskiego, a on prawie w ogóle nie znał polskiego. Od tamtej pory komunikowali się wyłącznie za pośrednictwem telegramów. Wciąż waliło mu serce. Czy to naprawdę była Nina…?

– Więc przyjechała pani… – Tony wydawał się zaskoczony. Bez wątpienia pamiętał przedstawiony przez Iana opis kobiety wymagającej delikatnego traktowania. – Jest pani zupełnie inna, niż się spodziewałem, panno Markowa.

– To nie jest panna Markowa. – Ian przeczesał włosy palcami, żałując, że nie wyjaśnił wszystkiego cztery dni wcześniej i że uległ impulsowi nakazującemu mu utrzeć nosa swojemu wspólnikowi. Bo jeśli komukolwiek utarto tu nosa, to właśnie jemu, Ianowi. „Jasna cholera”. – W teczce wciąż figuruje jej panieńskie nazwisko. Tony, pozwól, że ci przedstawię Ninę Graham. – Kobieta ze szpitalnego łóżka, kobieta, która spotkała się z die Jägerin twarzą w twarz i przeżyła, teraz po raz pierwszy od pięciu lat znajdowała się, z brzytwą w bucie i chłodnym uśmiechem na ustach, w tym samym pomieszczeniu co on. – To moja żona.

* W. Shakespeare, Juliusz Cezar, w: Tragedie i kroniki, tłum. Z. Barańczak, ­Kraków 2013, s. 194.

3NINAPrzed wojnąJezioro Bajkał na Syberii

Zrodziła się z jeziornej wody i z szaleństwa.

Tego, że jezioro będzie miała we krwi, można było się spodziewać. Miał je każdy, kto urodził się nad Bajkałem, olbrzymim jeziorem tektonicznym na wschodnim krańcu świata. Każde dziecko, które przyszło na świat w pobliżu tego ogromnego jeziora rozpościerającego się w tajdze niczym drugie niebo, znało żelazisty posmak jeziornej wody, zanim poznało smak mleka matki. Ale krew Niny Borysowny Markowej była naznaczona szaleństwem jak lód pokrywający jezioro zimą głębokim żłobkowaniem. Dlatego że wszyscy Markowowie byli szaleni – każdy o tym wiedział – wszyscy co do jednego chodzili dumnym krokiem, mieli dzikość w oczach i byli agresywni jak rosomaki.

– Płodzę szaleńców – mówił ojciec Niny, gdy upił się w sztok wódką, którą pędził w szopie myśliwskiej za domem. – Wszyscy moi synowie to przestępcy, a córki to dziwki… – I wymachiwał ogromnymi brudnymi pięściami, przed którymi jego dzieci uciekały z sykiem jak małe szponiaste zwierzęta. Nina mogła oberwać podwójnie, bo jako jedyna z miotu wysokich ciemnookich sióstr i jeszcze wyższych ciemnookich braci była drobna i niebieskooka. Gdy ojciec na nią patrzył, mrużył powieki.

– Twoja matka była rusałką – warczał, przycupnąwszy w koszuli zasłoniętej do połowy skołtunioną czarną brodą.

– Co to jest rusałka, tato? – spytała wreszcie Nina, mając dziesięć lat.

– To wiedźma z jeziora, która wychodzi na brzeg, ciągnąc za sobą długie zielone włosy i wabiąc mężczyzn na śmierć – odparł ojciec, wymierzając cios, przed którym Nina uchyliła się zwinnie i szybko. To była pierwsza umiejętność, jaką zdobywało dziecko Markowa: robienie uników. Potem uczyło się kraść i przepychać po swoją porcję wodnistego barszczu i twardego chleba, dlatego że nikt się tu z nikim nie dzielił, nigdy. Potem uczyło się bić – podczas gdy inni chłopcy z wioski uczyli się łapać ryby i polować na foki, a dziewczyny uczyły się gotować i naprawiać sieci rybackie, synowie Markowa uczyli się bić i pić, a jego córki uczyły się bić i pieprzyć. Potem uczyli się ostatniej rzeczy, czyli odchodzenia z domu.

– Znajdź mężczyznę, który cię stąd zabierze – poradziła Ninie jej druga najstarsza siostra. Olga właśnie się pakowała: miała piętnaście lat, jej ciało już się zaokrąglało, a oczy były zwrócone na zachód w stronę Irkucka, najbliższego miasta, oddalonego o wiele godzin od syberyjskiego horyzontu. Nina nie potrafiła sobie wyobrazić takiego miasta. Dotąd widziała jedynie zbiorowisko lichych chat, które właściwie nie zasługiwało na miano wsi, srebrnawe i cuchnące rybimi łuskami łodzie rybackie oraz bezkresną taflę jeziora. – Znajdź sobie mężczyznę – powtórzyła Olga – bo tylko w ten sposób zdołasz się stąd wydostać.

– Znajdę inny sposób – powiedziała Nina. Olga na pożegnanie złośliwie ją drapnęła i już jej nie było. Nikt z rodzeństwa Niny nie wracał do rodzinnego domu. Każdy myślał tylko o sobie i Nina za nikim nie tęskniła, dopóki nie odszedł ostatni z jej braci i nie została sama z ojcem.

– Cholerna rusałka. – Rzucał Niną po chacie, a ona syczała i drapała ogromną dłoń zaplątaną w jej rozczochrane włosy. – Powinienem oddać cię jezioru. – Niezbyt się go bała. Bo czy wszyscy ojcowie nie byli tacy jak on? Majaczył w jej świecie olbrzymi niczym jezioro. W pewnym sensie był jeziorem. Czasami mieszkańcy wioski nazywali jezioro Starcem. Jeden Starzec rozpościerał się niebiesko i chlupotał tuż za progiem, a drugi rzucał nią po chacie.

Nie zawsze był takim dzikusem. W łagodniejszym nastroju śpiewał stare piosenki o Dziadku Mrozie i Babie Jadze, ostrząc na pasku brzytwę, która zawsze kołysała się przy jego pasku. Gdy był w lepszym humorze, pokazywał Ninie, jak garbuje się skóry fok, na które polował ze starą strzelbą wiszącą nad drzwiami, zabierał ją ze sobą na polowania i uczył, jak poruszać się po śniegu, żeby nie wydawać żadnego dźwięku. Wtedy nie nazywał ją rusałką. Ciągnął ją za ucho i nazywał swoją małą łowczynią.

– Jeśli mam cię czegokolwiek nauczyć, Nino Borysowna – szeptał – niech to będzie umiejętność poruszania się w świecie bez robienia hałasu. Jeżeli nie usłyszą, jak się zbliżasz, nigdy cię nie dopadną. Mnie jeszcze nie dopadli.

– Kto taki, tato?

– Ludzie Stalina – wyrzucił z siebie. – Ci, którzy stawiają człowieka pod ścianą i rozstrzeliwują za mówienie prawdy o tym, że towarzysz Stalin to kłamca, morderca i świnia srająca na zwykłego człowieka. Zabijają za mówienie czegoś takiego, ale tylko wtedy, gdy uda im się ciebie znaleźć. Dlatego poruszaj się cicho, a nigdy cię nie wytropią. To ty wytropisz ich.

Mógł tak mówić godzinami, dopóki Nina nie zasnęła. „Towarzysz Stalin to gruzińska świnia, towarzysz Stalin to zasrany morderca”.

– Powiedz mu, żeby przestał tak mówić – prosiły Ninę stare kobiety, które handlowały ubraniami. – Nie jesteśmy aż tak daleko na krańcu świata, żeby nie mogły nas usłyszeć niepowołane uszy. Ten twój ojciec zarobi kulkę, a na dodatek załatwi ją swoim sąsiadom.

– Mówi, że car też był zasranym mordercą – zauważyła Nina. – Tak jak Żydzi, tutejsi mieszkańcy i wszyscy polujący na foki myśliwi, którzy zostawiają truchła na naszej części brzegu. Dla niego wszyscy i wszystko to takie samo gówno.

– Ale mówienie tego o towarzyszu Stalinie to co innego!

Nina wzruszyła ramionami. Niczego się nie bała. To była kolejna klątwa wisząca nad rodziną Markowów: żadne z nich nie bało się śmierci, ciemności ani nawet legendy o Babie Jadze chowającej się w drzewach.

– To Baba Jaga boi się mnie – powiedziała Nina jakiemuś dziecku z wioski, bijąc się z nim zaciekle o popsutą lalkę. – Lepiej też się mnie bój. – Zdobyła lalkę, którą matka tego drugiego dziecka rzuciła w jej stronę, żegnając się przy tym po staremu, tak jak żegnali się tu ludzie, zanim się dowiedzieli, że religia to opium dla mas.

– Niczego się nie boisz, co? – powiedział ojciec Niny, gdy się o tym dowiedział. – To dlatego wszystkie moje dzieci umrą przede mną. Jak się niczego nie boisz, to głupiejesz. Lepiej bać się jednej rzeczy, Nino Borysowna. Włóż w nią całe swoje przerażenie, a staniesz się ­wystarczająco ostrożna.

Nina ze zdumieniem spojrzała na ojca. Był taki ogromny, dziki jak wilk. Nie mogła sobie wyobrazić, że czegokolwiek się boi.

– A ty czego się boisz, tato?

Przysunął usta do jej ucha.

– Towarzysza Stalina. Po co inaczej mieszkałbym nad jeziorem wielkości morza, tak daleko na wschodzie, że gdyby chcieć pójść jeszcze dalej, spadłoby się z krawędzi świata?

– A co jest po drugiej stronie, najdalej, gdzie można pójść, zanim spadnie się z krawędzi na zachodzie? – Słońce szło na zachód, żeby umrzeć, i większość świata była na zachód od Bajkału, ale Nina wiedziała na ten temat niewiele więcej. W wiosce był tylko jeden nauczyciel, prawie tak ciemny jak dzieci, które uczył. – Co jest na najdalszym zachodzie?

– Ameryka? – Ojciec Niny wzruszył ramionami. – Bezbożne diabły. Jeszcze gorsze niż Stalin. Trzymaj się z daleka od Amerykanów.

– Nigdy mnie nie złapią. – Zastukała stopami w podłogę. – Mam ciche nogi.

Wzniósł za to toast wódką i jednym ze swoich rzadkich, ostrych jak nóż uśmiechów. To był dobry dzień. Po dobrych dniach zawsze następowały złe, ale Nina nigdy się tym nie przejmowała, dlatego że była szybka, cicha, niczego się nie bała i zawsze potrafiła mu się wywinąć.

Aż do dnia jej szesnastych urodzin, kiedy próbował utopić ją w jeziorze.

Nina stała nad brzegiem w czystym, zimnym świetle zmierzchu. Jezioro zamarzło, tworząc taflę ciemnozielonego szkła tak czystą, że daleko w dole można było zobaczyć dno. Gdy lód na powierzchni ogrzewał się w ciągu dnia, tworzyły się w nim szczeliny, trzaskając i dudniąc, jakby jeziorne rusałki toczyły wojnę w głębinach. Blisko brzegu spiętrzony turkusowy lód wpychany na ląd przez zimowy wiatr tworzył bloki wyższe od Niny. Kilka lat temu te zamarznięte fale wpełzły tak daleko na ląd, że naniesiony przez wiatr niebieski lód połknął całą stację kolejową w Tanchoju. Nina stała w swoim lichym zimowym płaszczu i trzymając ręce w kieszeniach, zastanawiała się, czy za rok wciąż tu będzie i zobaczy, jak zamarza jezioro. Miała szesnaście lat. Jej siostry opuściły dom, zanim osiągnęły ten wiek, większość z wystającymi brzuchami. „Wszystkie córki Markowa są takie same – szeptano we wsi. – Wszystkie źle kończą”.

– Nieważne, czy źle skończę – mówiła głośno Nina. – Po prostu nie chcę mieć wielkiego brzucha. – Wyglądało jednak na to, że wszystko, co robią córki jej ojca, sprowadza się do dorastania, rozmnażania się i ucieczki z domu. Nina nerwowo kopała w ziemię na brzegu jeziora, gdy z chaty wytoczył się jej ojciec z nagim torsem. Nie zwracał uwagi na zimno. Nieporadnie wytatuowane smoki i węże wiły się wokół jego ramion, jego ciało parowało. Znowu był w ciągu, żłopał wódkę i całymi dniami mamrotał szalone słowa, lecz teraz znów wydawał się przytomny. Spojrzał na nią, widząc ją pierwszy raz tego dnia, i w jego oczach pojawił się dziwny błysk.

– Starzec chce cię z powrotem – powiedział jak gdyby nigdy nic.

A potem rzucił się na nią jak wilk i mimo że Nina szybko pobiegła w stronę drzew, już po trzech krokach olbrzymia dłoń chwyciła ją za włosy i zwaliła z nóg. Dziewczyna tak mocno uderzyła w ziemię, że świat ześlizgnął się na boki, a gdy znów się pojawił, leżała na plecach i szorowała butami ziemię, podczas gdy ojciec wlókł ją na gładkie jak szkło jezioro.

O tej porze roku lód był grubszy niż człowiek wysoki, ale zdarzały się szczeliny. Wiejski nauczyciel, mniej niedouczony w sprawach jeziora niż w większości spraw, które objaśniał dzieciom, wspominał coś o cieplejszych kanałach wodnych wijących się ku górze z głębiej położonej szczeliny i mogących tworzyć dziury w powierzchni lodu. Ojciec zaciągnął ją właśnie do jednej z takich dziur, opadł na kolana, przebił cienką warstwę lodu i wepchnął głowę córki do przeraźliwie zimnej wody.

Wtedy Ninę uderzył strach, obcy i kłujący jak świeży mróz. Nie czuła go, nawet gdy ojciec ciągnął ją za włosy po jeziorze, to wszystko działo się za szybko. Gdy jednak ciemna woda ją połknęła, przerażenie zeszło na nią jak lawina. Pochwyciło ją zimno wody, daleko w dole widziała głębinę jeziora, niebieskozieloną i bezdenną. Otworzyła usta, żeby krzyczeć, ale żelazna pięść jeziora walnęła ją w twarz kolejnym paraliżującym wybuchem zimna.

Na powierzchni jej ciało miotało się w uścisku ojca trzymającego ją za włosy. Jego twarda jak kamień ręka wpychała jej głowę coraz głębiej, ale Nina zdołała wyswobodzić nogę i kopnąć go w żebra. Przeklinając, wyciągnął jej głowę na powierzchnię, a wtedy nabrała haust powietrza, który dźgnął ją w płuca jak rozgrzane noże. Zamroczony ojciec cały czas klął. Wypuścił mokre włosy Niny, przewrócił ją na plecy i chwycił za gardło.

– Wracaj do jeziora – szepnął. – Do domu.

Jej głowa znów znalazła się pod wodą. Tym razem widziała, co się dzieje nad pomarszczoną wodą. Nad jej ojcem rozciągało się niebo o zmierzchu. „Dostań się tam – pomyślała nieskładnie, czując, że znów obmywa ją strach. – Po prostu się tam dostań”… i na oślep sięgnęła ręką… Tym, co musnęły jej palce, nie było jednak niebo, lecz otwarta brzytwa dyndająca u paska jej ojca.

Poczuła, jak jej palce zaciskają się na rękojeści. Zimno trzymało ją w zębach i zwierało szczękę. Nina patrzyła jednak, jak porusza się w pomarszczonej wodzie jeziora, które ją pochłaniało, jak jej dłoń wyszarpuje brzytwę i brutalnym ruchem tnie ojca w rękę. Po chwili zniknął, a Nina z rykiem wynurzyła się z wody. Kawałek odłamanego lodu na krawędzi wyrwy ciachnął ją w gardło, ale wciąż zaciskała pięść na brzytwie i była wolna.

Dysząc, leżeli po przeciwnych stronach dziury w lodzie. Ojciec trzymał się za rękę, którą Nina przecięła prawie do kości i z której kręte szkarłatne wstążki spływały na zamarznięte jezioro. Nina siedziała skulona po swojej stronie, wstrząsana sięgającymi aż do szpiku dreszczami zimna i przerażenia. Na jej rzęsach i we włosach tworzyły się kryształki lodu, a po szyi spływała strużka krwi. Wciąż ­trzymała brzytwę wyciągniętą w stronę ojca.

– Jeśli znowu mnie tkniesz – powiedziała, szczękając zębami – zabiję cię.

– Jesteś rusałką – wymamrotał, oszołomiony jej wściekłością. – Jezioro nie chciało cię skrzywdzić.

Wstrząsnął nią gwałtowny dreszcz. „Nie jestem żadną rusałką – miała ochotę krzyknąć. – Umrę, zanim kiedykolwiek znów pozwolę, żeby woda zamknęła się nad moją głową”. Głośno powiedziała jednak tylko:

– Zabiję cię, tato. Pamiętaj.

I zdołała jakoś dowlec się z powrotem do chaty, gdzie zaryglowała drzwi, zdjęła z siebie ubranie pokryte skorupą lodu, rozpaliła ogień, a potem naga i drżąca wpełzła pod stertę srebrnoszarych foczych futer. Później uświadomiła sobie, że gdyby był środek zimy, wstrząs wywołany zimnem na pewno by ją zabił, ale zima właśnie powoli przechodziła w wiosnę i Nina zdołała przeżyć. Ojciec przespał się w szopie myśliwskiej, a Nina, trzęsąc się, leżała pod futrami, wciąż ściskała brzytwę i raz po raz kwiliła na myśl o wodzie zalewającej jej twarz, wypełniającej usta i nos żelazistym posmakiem.

„Więc już mam swój jeden strach”, pomyślała. Od tego dnia jeśli