Loveboat Reunion - Abigail Hing-Wen - ebook
NOWOŚĆ

Loveboat Reunion ebook

Abigail Hing-Wen

2,0

Opis

Lato skończyło się złamanymi sercami… Sophie Ha i Xavier Yeh mają burzliwą przeszłość. Ale to, co rozegrało się w Tajpej – podczas letniego programu Loveboat – postanowili zostawić za sobą. Teraz są przyjaciółmi i chcą skupić się na tym, co naprawdę ważne. Sophie zamierza pilnie się uczyć, a Xavier – skoncentrować się na tym, co go uszczęśliwia. Jednak nie wszystko idzie tak, jak sobie zaplanowali. Niespodziewanie pojawia się okazja, by na chwilę odetchnąć od problemów – Sophie i Xavier decydują się wyruszyć na szalony zjazd Loveboat. To dla nich świetna okazja, by wspólnie opracować plan przejęcia kontroli nad swoją przyszłością. Czy razem uda im się osiągnąć sukces? Drugi tom trylogii „Loveboat”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 470

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




W książce po­ja­wiają się: al­ko­hol, seks, prze­moc i krew.
Ty­tuł ory­gi­nału: Lo­ve­boat Reu­nion
Prze­kład: Ewe­lina Za­remb­ska
Kon­sul­ta­cja ję­zy­kowo-kul­tu­rowa: Jo­anna Myr­cha
Re­dak­tor pro­wa­dząca: Agata Ton­dera
Ko­rekta: Kinga Ko­siba, ko­rekta w pro­gra­mie firmy Lin­gventa
Skład: Cy­prian Za­drożny
Co­py­ri­ght © 2022 by Abi­gail Hing Wen
© Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o., War­szawa 2024 Wszyst­kie prawa za­strze­żone.
Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści lub frag­men­tów książkimoż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-82999-62-4
Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o. 00-807 War­szawa, Al. Je­ro­zo­lim­skie 94 tel. 22 379 85 50, fax 22 379 85 51wy­daw­nic­two@bo­ok­s4ya.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Moim dzie­ciom

XA­VIER

LO­VE­BOAT. TA­LENT SHOW I AU­KCJA CHA­RY­TA­TYWNATE­ATR NA­RO­DOWY, TAJ­PEJ8 SIERP­NIA

Kiedy twoje ży­cie jest pa­smem po­ra­żek, aż trudno uwie­rzyć, że co­kol­wiek może pójść po two­jej my­śli. Ale oto wła­śnie stoję za ku­li­sami, za ak­sa­mit­nymi za­sło­nami te­atral­nej sceny, i zer­kam, jak So­phie pró­buje sprze­dać mój ob­raz na au­kcji, którą ob­ser­wują dwa ty­siące osób – i czuję w piersi dziwną na­dzieję.

– A te­raz ostatni punkt dzi­siej­szego wie­czoru...

So­phie wska­zuje na mo­jego na­ma­lo­wa­nego smoka, za­wie­szo­nego wy­soko w tle, na ca­łej sze­ro­ko­ści sceny. Wen­ty­la­tor elek­tryczny spra­wia, że smok fa­luje i wy­gląda, jakby la­tał, jakby ożył. Ma wszyst­kie od­cie­nie zie­leni: jak mo­kra trawa, pa­wie pióra, ocean i mięta. Jak góry Taj­wanu i chłód w cie­niu pod drze­wami.

Przy­naj­mniej tak to czu­łem, kiedy po­wo­ły­wa­łem smoka do ist­nie­nia.

– To dzieło ano­ni­mo­wego ucznia Chien Tan. – Głos So­phie nie­sie się po­nad roz­ma­za­nymi twa­rzami na wi­downi. Dziew­czyna wy­gła­dza zbłą­kany ko­smyk czar­nych wło­sów, które od­gar­nęła z szyi i spięła srebrną klamrą. – Zwróć­cie uwagę na nie­praw­do­po­dobną liczbę od­cieni na jego ciele. Siła jego skrzy­deł...

W ja­kiś spo­sób spra­wia, że brzmi to tak re­al­nie. Przez całe ży­cie Ba[1] mó­wił mi, że­bym nie mar­no­wał czasu na sztukę. Kie­dyś roz­to­pił moje pa­stele w ka­łużę i zo­sta­wił je na biurku, żeby stward­niały. Ale tego lata na­bra­łem od­wagi i znowu za­czą­łem ry­so­wać. Ten smok to naj­więk­sza rzecz, jaką kie­dy­kol­wiek zro­bi­łem. Ni­gdy nie czu­łem się tak od­sło­nięty; to znacz­nie gor­sze, niż gdy­bym bie­gał nago po sce­nie.

– Czy ja sły­szę: trzy ty­siące do­la­rów taj­wań­skich? – pyta So­phie.

Ku mo­jemu zdzi­wie­niu w ciem­no­ści unosi się kilka bia­łych ta­bli­czek.

Sto do­lców za odro­binę zie­lo­nych, nie­bie­skich i zło­tych pa­steli.

– Sześć ty­sięcy? – pyta So­phie. – Dwa­na­ście ty­sięcy? Wy­obraź­cie so­bie tego im­po­nu­ją­cego smoka strze­gą­cego ko­ry­ta­rzy wa­szego biura!

So­phie jest wprost stwo­rzona do tego, by rzą­dzić pu­blicz­no­ścią. Liczby ro­sną w za­wrot­nym tem­pie, co przy­pra­wia mnie o za­wroty głowy. Nie mo­głem uwie­rzyć, że ktoś byłby skłonny wy­dać na mo­jego smoka nieco po­nad sto do­la­rów ame­ry­kań­skich. Te­raz jest kilku chęt­nych go­to­wych za­pła­cić sie­dem­set.

Osiem­set.

Dzie­więć­set.

Przy kwo­cie ty­siąca do­la­rów zo­stało już tylko trzech ofe­ren­tów. Wy­cią­gam szyję, żeby ich zo­ba­czyć. Ciem­ność skrywa ko­bietę sto­jącą na bal­ko­nie, męż­czy­znę z tyłu, dru­giego z boku.

Nie­wia­ry­godne, że wciąż uno­szą ta­bliczki.

Przy pię­ciu ty­sią­cach do­la­rów męż­czy­zna z boku od­pada.

– I... sprze­dano za dwie­ście ty­sięcy do­la­rów taj­wań­skich! – krzy­czy So­phie. – Panu w bia­łej ma­ry­narce. Dzię­kuję, pro­szę pana, i gra­tu­luję! Spo­tkajmy się na sce­nie za­raz po kon­cer­cie, aby mógł pan ode­brać gra­fikę.

Aplauz, który wy­bu­cha, spra­wia, że de­ski pod­łogi pod mo­imi sto­pami aż wi­brują. Pra­wie wy­cho­dzę na scenę, gdy pró­buję śle­dzić ruch re­flek­tora. Jego blask prze­biega po twa­rzach zgro­ma­dzo­nych w po­szu­ki­wa­niu fa­ceta, który wy­dał wła­śnie po­nad sie­dem ty­sięcy do­la­rów na mo­jego ano­ni­mo­wego smoka – pra­wie tyle samo, ile za­pła­cono za całą resztę dzi­siej­szych au­kcji ra­zem wzię­tych. Ja­kiś mi­ło­śnik sztuki? A może po pro­stu ktoś, komu spodo­bało się to, co zo­ba­czył?

Świa­tło re­flek­to­rów pada na męż­czy­znę w śnież­no­bia­łej ma­ry­narce i spodniach tego sa­mego ko­loru. Głowa i ra­miona wy­pro­sto­wane – zna­joma mi woj­skowa po­stawa. Znów zaj­muje swoje miej­sce, pod­no­sząc skrom­nie rękę w ge­ście uzna­nia dla okla­sków.

Chwila, ja go znam.

To jest Ba.

BO­HA­TE­RO­WIE

UCZEST­NICY LET­NICH PRO­GRA­MÓW LO­VE­BOAT

Kam­pus Chien Tan:

Xa­vier Yeh (Xiang-Ping)

So­phie Ha (Bao-Feng)

Ever Wong (Ai-Mei)

Rick Woo (Ku­ang-Ming)

Marc Bell-Le­ong

Spen­cer Hsu

De­bra Lee

Kam­pus Ocean:

Emma Shin

Bert La­nier

Pri­scilla Chi

Jo­ella Chew

Ja­smine Chew

RO­DZINA YEH

Chao-Xiang Yeh (Ye-Ye): dzia­dek Xa­viera

Ako Yeh: Pra­cio­cia Pierw­sza

Yumiko Yeh: Pra­cio­cia Druga

Ja­sper Yeh (Ja-Ben; Ba): oj­ciec Xa­viera

Lynn Noel Yeh (Chun-Hwa; Ma): matka Xa­viera

Edward Yeh: młod­szy brat Ja­spera, wuj Xa­viera

Rose Chan: Cio­cia Trze­cia

Lily Yeh-Abebe: Cio­cia Czwarta

Lulu Chan: ku­zynka Xa­viera

Lin-Bian Yeh: ku­zynka Xa­viera

Glo­ria Yeh-Abebe: ku­zynka Xa­viera

Xiang-Ping (Xa­vier) Yeh

RO­DZINA WOO/HA

So­phie Ha

Rick Woo

Mama So­phie: Ca­milla

Bra­cia So­phie: Ke­vin, Steve, Dave, Kai

Cio­cia Cla­ire

Wu­jek Ted

Ich dzieci: Fan­nie, Fe­lix, Finn

1

SO­PHIE

PORT LOT­NI­CZY TAJ­WAN-TAJ­PEJ TAO­Y­UAN9 SIERP­NIA

„Ne­go­cju­jesz jak re­kin i je­steś mą­drzej­sza niż dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć pro­cent miesz­kań­ców tej pla­nety. Kiedy ostat­nio spraw­dza­łam, obej­mo­wało to także więk­szość ist­nie­ją­cych fa­ce­tów. Dla­czego więc nie za­ro­bisz wła­snych mi­lio­nów do­la­rów?”

Słowa Ever grają mi w gło­wie, gdy pa­trzę, jak ona i mój ku­zyn Rick łą­czą się w po­że­gnal­nym po­ca­łunku stu­le­cia. Ich stroje skła­dają się z pa­su­ją­cych do sie­bie błę­ki­tów. Oboje stoją na tle bil­l­bo­ardu re­kla­mu­ją­cego małe fu­trzane pandy, które po­ja­wią się w zoo w Taj­pej w przy­szłym ty­go­dniu – szkoda, że je prze­ga­pimy.

De­bra, Laura i kilku chło­pa­ków są ubrani ze swo­bodną ele­gan­cją. Wy­mie­niają się da­nymi kon­tak­to­wymi i obie­cują, że co ty­dzień będą roz­ma­wiać na cza­cie wi­deo. Przy­się­gają, że na­sza let­nia wy­cieczka kul­tu­rowa sprawi, że bę­dziemy przy­ja­ciółmi na za­wsze. Każdy stara się za­siać ostat­nie na­siona, które dają na­dzieję na roz­kwit ro­mansu.

Tylko nie ja. Mam dość chło­pa­ków na na­stępne cztery lata, które spę­dzę w Dart­mo­uth. A może na za­wsze.

I nie bez po­wodu.

Dla mnie Lo­ve­boat to była KA­TA­STROFA.

Rzu­ci­łam się na Xa­viera Yeh, syna Ja­spera Yeh – dy­rek­tora ge­ne­ral­nego Dra­gon Leaf – bo mia­łam wyjść za bo­ga­tego męż­czy­znę, by wspie­rać mamę i czte­rech braci. Za­miast tego roz­dar­łam so­bie serce, zruj­no­wa­łam swoją re­pu­ta­cję, je­den du­pek pod­bił mi oko – a do tego zro­bi­łam kilka okrop­nych rze­czy, któ­rych ni­gdy so­bie nie wy­ba­czę. Się­gnę­łam dna, de­li­kat­nie mó­wiąc.

Wtedy Ever ni­czym ka­ta­klizm zmie­niła oś mo­jego świata.

„Dla­czego więc nie za­ro­bisz wła­snych mi­lio­nów do­la­rów?”

Te­raz jadę do Dart­mo­uth. Mam wpływ na wła­sną przy­szłość! Może wszyst­kie inne dziew­czyny już wie­dzą, że mogą same ją kształ­to­wać, ale ja na­prawdę nie mia­łam o tym po­ję­cia. I mam drugą szansę, żeby wy­strze­lić w stra­tos­ferę.

Mo­dlę się tylko, żeby nie wcho­dzić sa­mej so­bie w drogę. Tak jak to zro­bi­łam z Xa­vie­rem.

– Ru­sza bo­ar­ding dla pierw­szej klasy do Los An­ge­les – oznaj­mia ko­biecy głos w sys­te­mie na­gła­śnia­ją­cym.

Zaj­muję miej­sce w po­cze­kalni i się­gam po te­le­fon, aby po raz pierw­szy tego lata spraw­dzić szkolne ma­ile. Na ekra­nie głów­nym wid­nieje moje ulu­bione zdję­cie, ku­pione wiele lat temu wła­śnie tu­taj, w Taj­pej – białe lam­piony uno­szące się w mrok nocy. Prze­glą­dam mnó­stwo wia­do­mo­ści – od przy­ja­ciół, z pod­su­mo­wań szkoły śred­niej... i wtedy ata­kuje mnie je­den z Dart­mo­uth. Sprzed mie­siąca.

RE: WY­MA­GANE DZIA­ŁA­NIE – DRU­GIE PRZY­PO­MNIE­NIE

Serce prze­staje mi na chwilę bić.

– Hej, Xa­vier. Le­cisz z nami? – pyta Marc Bell-Le­ong.

Pod­no­szę wzrok. Oczy­wi­ście. Xa­vier Yeh idzie w na­szą stronę, jest ubrany swo­bod­nie: w drobno tkaną, czarną ko­szulę ze srebr­nymi nit­kami. Non­sza­lancka ele­gan­cja, jakby zu­peł­nie bez wy­siłku i tro­ski: oto cały on. Fa­lu­jące czarne włosy opa­dają mu na oczy. Xa­vier pod­nosi po­ma­rań­czowy ple­cak firmy Osprey i wsuwa szki­cow­nik głę­biej pod pa­chę.

– Co się stało z pry­wat­nym od­rzu­tow­cem? – pyta Marc.

Na­wet nie wie­dzia­łam, że Xa­vier ma pry­watny sa­mo­lot. „Ooo, Xa­vier, lećmy do Pa­ryża!” Za­cho­wy­wa­ła­bym się jak jesz­cze więk­sza idiotka.

Na szczę­ście on nie wy­daje osą­dów. I do­brze. Zresztą już z nim skoń­czy­łam.

Xa­vier uśmie­cha się po­nuro.

– Tata na­ma­wiał mnie, że­bym po­szedł do ja­kiejś szkoły w Mas­sa­chu­setts. Lecę więc na­stęp­nym lo­tem do Los An­ge­les. Ktoś za­pro­po­no­wał mi pracę na pla­nie sztuki. – Opada na miej­sce obok mnie. – Hej, So­phie.

– Hej, Xa­vier.

Trzyma szki­cow­nik na ko­la­nach z taką siłą, że palce, brudne od nie­bie­skich pa­steli, ma aż po­bie­lałe. Marsz­czę brwi.

– Wszystko w po­rządku?

– Tak. Tylko... Nie mogę uwie­rzyć, że lato już się skoń­czyło. – Wy­ciąga z kie­szeni mięk­kie mleczne cu­kierki za­wi­nięte w pa­pier i czę­stuje mnie jed­nym, po czym wska­zuje ru­chem głowy na mój te­le­fon. – Nie po­zwól, że­bym ci prze­szka­dzał.

Prze­żu­wam de­li­katny mleczny cu­kie­rek, ska­nu­jąc jed­no­cze­śnie wzro­kiem ma­ila z Dart­mo­uth.

Droga Stu­dentko,

ter­min re­je­stra­cji na za­ję­cia „Wpro­wa­dze­nie do sztucz­nej in­te­li­gen­cji” mi­nął, a na­dal nie otrzy­ma­li­śmy opłaty...

Czuję, jak żo­łą­dek za­ci­ska mi się ze stra­chu, i ciężko prze­ły­kam ślinę.

– Cho­lera.

– Co jest nie tak? – pyta Xa­vier.

– Prze­ga­pi­łam ter­min. Nie wie­dzia­łam, że ten kurs jest płatny... i te­raz znaj­duję się na li­ście re­zer­wo­wej na za­ję­cia, na któ­rych naj­bar­dziej mi za­le­żało.

Po­win­nam była sku­pić się na wszel­kich in­for­ma­cjach z Dart­mo­uth, ale za­miast tego bar­dziej zaj­mo­wały mnie próby za­im­po­no­wa­nia Xa­vie­rowi.

– To słabo. Ale to tylko jedne za­ję­cia, prawda?

– Nie wiem! Do­sta­łam spe­cjalne sty­pen­dium dla dziew­cząt w branży tech­no­lo­gicz­nej i mu­szę speł­nić duże wy­ma­ga­nia. Je­śli nie utrzy­mam sty­pen­dium, mo­jej mamy nie bę­dzie stać na wy­sła­nie mnie do Dart­mo­uth.

Mu­sia­ła­bym wy­je­chać... I co wtedy? Nie mogę od­paść. Nie mogę so­bie po­zwo­lić na ko­lejne błędy i spusz­cze­nie wła­snej przy­szło­ści do ka­nału.

Trzęsą mi się palce, gdy wpi­suję się na li­stę re­zer­wową.

– Mam nu­mer dwie­ście trzy­dzie­ści je­den! Mu­szę się do­wie­dzieć, jak się tam do­stać.

– Chciał­bym po­móc – mówi Xa­vier.

Ever przy bramce ska­nuje bi­let. Ricka już nie ma.

– Idę do sa­mo­lotu. – Wstaję i chwy­tam torbę. – Uwa­żaj na sie­bie w Los An­ge­les. I po­wo­dze­nia!

– Po­cze­kaj, So­phie. – Xa­vier ła­pie mnie za nad­gar­stek.

Pa­trzy na mnie tymi swo­imi ciem­no­brą­zo­wymi oczami, które wi­dzą wszystko i wszyst­kich, w spo­sób, który spra­wia, że moje wnętrz­no­ści nieco się za­ci­skają. To prze­ra­ża­jące, gdy wiesz, że ktoś po­trafi przej­rzeć cię na wy­lot, ale nie wiesz, co tam wi­dzi. Choć Xa­vier aku­rat wi­dział już wszystko, co we mnie naj­gor­sze.

– Czy my... spo­tkamy się jesz­cze kie­dyś?

Pusz­cza mnie, ale jego py­ta­nie mnie za­ska­kuje. Tak wiele po­szło mię­dzy nami nie tak. Dla­czego mie­li­by­śmy się jesz­cze zo­ba­czyć?

Ni­gdy nie by­łam w Los An­ge­les. Moja cio­cia Cla­ire za­pła­ciła za mój bi­let lot­ni­czy na Taj­wan.

– Nie są­dzę, bym miała po­ja­wić się w Los An­ge­les w naj­bliż­szym cza­sie.

– Cóż, kiedy w końcu otrzy­mam mój fun­dusz po­wier­ni­czy, może będę mógł cię od­wie­dzić. Was wszyst­kich. Nowa An­glia je­sie­nią jest nie­sa­mo­wita. Wszyst­kie li­ście zmie­niają ko­lory. Może mógł­bym wpaść do Dart­mo­uth w któ­ryś week­end?

Więc chce mnie od­wie­dzić?

Za­czyna we mnie krą­żyć głu­pia na­dzieja – pra­gnie­nie, na które nie mogę so­bie po­zwo­lić. Nie te­raz, gdy mu­szę wło­żyć każdą un­cję emo­cjo­nal­nej ener­gii w na­ukę.

Tym­cza­sem ten biedny bo­gaty chło­pa­czek musi cze­kać na fun­dusz po­wier­ni­czy, żeby móc ob­le­cieć wszyst­kich przy­ja­ciół. Uch. Pro­blem tego ro­dzaju, ja­kie roz­trząsa się z kie­lisz­kiem szam­pana Dom Péri­gnon w dłoni.

Przy­naj­mniej dzięki temu, że kla­sy­fi­kuję go w taki spo­sób, two­rzę nie­zbędny mur wo­kół mo­jego serca.

– Bo­ar­ding do Los An­ge­les – oznaj­mia ko­bieta w gło­śni­kach.

– Mu­sisz iść. – Xa­vier obej­muje mnie jedną ręką, co znów roz­nieca tę zdra­dziecką iskrę na­dziei. Wy­śli­zguję się i od­wra­cam, żeby odejść.

Ale za­trzy­muję się na wi­dok zna­jomo wy­glą­da­ją­cego męż­czy­zny zbli­ża­ją­cego się do nas, oto­czo­nego przez dwóch in­nych w gra­na­to­wych uni­for­mach. Męż­czy­zna ma sta­lo­wo­szare włosy i modny spor­towy płaszcz.

Fa­cet, który wczo­raj wie­czo­rem ku­pił ob­raz Xa­viera.

– O cho­lera, Xa­vier. Twój tata tu jest.

2

XA­VIER

Ba ata­kuje mnie ni­czym tor­peda, oto­czony przez dwóch po­tęż­nych ochro­nia­rzy. Włosy ma ob­cięte tak równo, że na ich ostrych kra­wę­dziach da­łoby się ze­trzeć ser. To pa­suje do jego tem­pe­ra­mentu – przy­naj­mniej tego, który go po­nosi, kiedy zwraca się do mnie.

Przy­ja­ciele z Lo­ve­boat od­wra­cają się, żeby na niego spoj­rzeć. Wiem, że to po­ważna sprawa. Od czasu, gdy prze­jął Dra­gon Leaf – firmę, którą mój pra­dzia­dek za­ło­żył po­nad sto lat temu – trzy razy zna­lazł się na okładce azja­tyc­kiego wy­da­nia ma­ga­zynu „For­bes”. Logo firmy jest wy­ha­fto­wane na kie­sze­niach na pier­siach straż­ni­ków: szcze­ci­nia­sty znak przy­po­mi­na­jący drzewo, który ozna­cza „liść”, czyli moje na­zwi­sko –  – oto­czone wień­cem utwo­rzo­nym przez smoka o chu­dym, wy­dłu­żo­nym ciele. Sły­sza­łem, że naj­wspa­nial­szy dzień w ży­ciu straż­nika, kie­rowcy czy ko­go­kol­wiek in­nego, to ten, w któ­rym mo­gli za­ło­żyć od­znakę rodu Yeh.

Dla mnie nie wią­zało się to ze szczę­ściem.

Wstaję ostroż­nie, trzy­ma­jąc szki­cow­nik przy piersi jak tar­czę. Spę­dzi­łem nad nim cały po­ra­nek, sie­dząc na traw­niku w Chien Tan, i po raz ostatni pró­bo­wa­łem uchwy­cić mo­imi zu­ży­tymi pa­ste­lami uczu­cia, które mi tam to­wa­rzy­szyły. Moje ry­sunki się zmie­niają. Twarz, która prze­śla­do­wała moje strony przez więk­szą część lata, znik­nęła. Po raz pierw­szy nie ry­suję Ever Wong. Wy­brała Ricka, nie mnie, a ja po­zwo­li­łem jej odejść. Te­raz wi­dzę wszystko ina­czej, ale te uczu­cia zo­stały ciężko wy­wal­czone i jed­no­cze­śnie są de­li­katne jak je­dwabne nici.

Nie chcę, żeby Ba ich do­ty­kał.

– Do­kąd się wy­bie­rasz? – Ba za­myka moje ra­mię w że­la­znym uści­sku. – Mia­łeś le­cieć do Bo­stonu na za­ję­cia.

Wszy­scy milkną, a ja się krzy­wię.

– Już ci mó­wi­łem – od­po­wia­dam. – Jadę do Los An­ge­les.

Ba wy­rywa mi szki­cow­nik z rąk, po­ru­sza­jąc się tak szybko, że aż ciężko za nim na­dą­żyć. Za­nim orien­tuję się, co się dzieje, szki­cow­nik ude­rza mnie w twarz.

– Stop! – krzy­czy So­phie. – Co to, do ja­snej cho­lery, ma zna­czyć?

Białe świa­tła pły­wają w moim polu wi­dze­nia. Dzwoni mi w gło­wie. Wszy­scy inni od­su­wają się ode mnie, od­wra­cają wzrok i spie­szą na swój lot. Na wy­pa­dek gdyby moje po­pie­przone ży­cie miało oka­zać się za­raź­liwe.

Ba pod­nosi ręce i roz­dziera mój szki­cow­nik. Wrę­cza go swo­jemu ochro­nia­rzowi, który wy­rzuca go do ko­sza na śmieci. Książkę, w któ­rej było wszystko, co wi­dzia­łem przez całe lato, prze­nie­sione przez moje palce pro­sto z du­szy na kartkę.

Prze­pa­dła.

Ba pa­trzy na mnie po­nuro. Krót­kie, gniewne od­de­chy uno­szą moją klatkę pier­siową. Chcę za­dać mu po­dobny ból. Wy­obra­ża­łem so­bie wcze­śniej – fan­ta­zjo­wa­łem na ten te­mat – co naj­bar­dziej by go zra­niło. Gdyby stra­cił wszyst­kie pie­nią­dze. Gdyby cała re­pu­ta­cja jego ro­dziny spły­nęła do szamba. Gdy­bym trzy­mał go przy­wią­za­nego do me­ta­lo­wego krze­sła, bez­rad­nego i bez­sil­nego, a jed­no­cze­śnie ude­rzał­bym go w brzuch raz za ra­zem.

Tyle że w obec­no­ści jego straż­ni­ków ni­gdy nie uda­łoby mi się za­dać na­wet pierw­szego ciosu. Ką­tem oka do­strze­gam mi­gnię­cie man­da­ryn­ko­wego je­dwa­biu. So­phie mu­ska mój ło­kieć opusz­kami pal­ców – uspo­ka­ja­jący gest, który po­ka­zuje, że wciąż tu jest. Wła­ści­wie to je­stem za­sko­czony. Po na­szym roz­sta­niu była praw­dziwą eks z pie­kła ro­dem, cho­ciaż sama też prze­szła przez nie­spo­dzie­wane trud­no­ści. Nie je­stem do końca pe­wien, czy jej ufam – a przy­naj­mniej tej bu­rzy, którą ra­zem wy­wo­ła­li­śmy – ale je­ste­śmy na do­brej dro­dze. Mimo to nie wiem, czy chcę, żeby tu była, nie te­raz.

– Czego ode mnie chcesz? – py­tam Ba.

– Po­sła­łem cię na całe lato do pro­gramu dla stu­den­tów Yale, Ha­rvardu, Ber­ke­ley i Oks­fordu. Przez całe lato mia­łeś się z nimi uczyć man­da­ryń­skiego. Za­miast tego ro­bi­łeś coś ta­kiego. – Wska­zuje na kosz na śmieci. – A te­raz tak bar­dzo chcesz je­chać do Los An­ge­les? Bar­dzo do­brze. Wsia­dasz do sa­mo­lotu z Ber­nar­dem, a Ken-Tek i Ken-Wei za­biorą cię pro­sto do tam­tej­szej szkoły śred­niej, którą udało mi się prze­ko­nać, by cię przy­jęła. Ha­rvard-We­stlake. Za­ła­twi­łem ci miesz­ka­nie, że­byś do­koń­czył ostat­nią klasę.

Co, kurwa? Chce, że­bym po­wta­rzał szkołę śred­nią?

– Twoja ku­zynka Lulu też jest tam w ostat­niej kla­sie. Jest bar­dzo pilna. Pój­dziesz w jej ślady. Żad­nych wię­cej dziew­czyn, żad­nych im­prez. I ukoń­czysz szkołę.

Znowu li­ceum?

– To już się wolę pro­sty­tu­ować – war­czę.

– Mu­sisz na­uczyć się czy­tać. – Nie re­aguje na to, co wła­ści­wie mó­wię. Ni­gdy mnie nie słu­cha. – Kiedy ja by­łem w twoim wieku, or­ga­ni­zo­wa­łem spo­tka­nia na trzech kon­ty­nen­tach. Pro­wa­dzi­łem już swój dział w Dra­gon Leaf. Twój ku­zyn pra­cuje u two­jego wujka Edwarda, od­kąd skoń­czył trzy­na­ście lat.

Pstryka pal­cami i jego ochro­nia­rze rzu­cają się na mnie. Wiem, co te­raz bę­dzie. Co­fam się. Moja pięść ude­rza jed­nego z nich w nos. Moja stopa wy­wo­łuje stęk­nię­cie dru­giego. Ale mój opór koń­czy się w mgnie­niu oka. Choć mam czarny pas ta­ekwondo, to Ba ma w roli ochro­nia­rzy trzy­krot­nych mi­strzów świata. Ich pię­ści za­ci­skają się na mo­ich ra­mio­nach jak że­la­zne kaj­danki, po jed­nej z każ­dej strony.

Pa­trzę gniew­nie na Ba.

– Przy­pro­wa­dzi­łeś dwóch straż­ni­ków, żeby po­ra­dzić so­bie ze swoim sy­nem?

– Xa­vier, chcesz, że­bym do ko­goś za­dzwo­niła? – Twarz So­phie jest pełna stra­chu. Dziew­czyna trzyma w dłoni te­le­fon.

– Dzię­kuję za tro­skę, ale nie ma po­trzeby – mówi krótko Ba. – Xa­vier? – Pa­trzy na mnie.

Po­cze­kal­nia jest pu­sta, z wy­jąt­kiem ko­biety z ob­sługi na bramce, która od­wraca wzrok. Co ozna­cza, że już ją sto­sow­nie po­in­stru­owano. So­phie jed­nak zo­stała.

Reszta roz­grywa się w mo­jej gło­wie: wzy­wamy straż­ni­ków lot­ni­ska, ale Ba ma­cha ręką i ich od­syła. Z logo rodu Yeh czy bez, i tak cała pie­przona wy­spa jest w jego kie­szeni.

– Wszystko w po­rządku, So­phie. – Zmu­szam się, żeby mój głos brzmiał spo­koj­nie. Wła­ści­wie jest cał­kiem od­ważna. Nikt nie prze­ciw­sta­wia się Ba. Wszy­scy ca­łują mu buty. Wy­li­zują mu je do czy­sta. Ale nie chcę, żeby była świad­kiem rze­czy, któ­rych nikt nie po­wi­nien być świad­kiem. – Mu­sisz zła­pać swój lot.

Jej oczy są ciemne ze zmar­twie­nia.

– Ja... za­dzwo­nię do cie­bie, kiedy wy­lą­du­jemy.

Ochro­nia­rze ru­szają, za­nim skoń­czy mó­wić. Ich za­ci­śnięte pię­ści blo­kują mi krą­że­nie w ra­mio­nach. Pro­wa­dzą mnie ko­ry­ta­rzem. Dla każ­dego, kto mógłby zwró­cić na nas uwagę, nie wy­gląda to źle. Jak­bym skrę­cił kostkę, a oni by mi po­ma­gali. Ale rano będę cały po­si­nia­czony. Że­bym nie za­po­mniał, kto tu rzą­dzi.

Na ra­zie.

Po­nie­waż za dwa dni mój fun­dusz po­wier­ni­czy przej­dzie na moje na­zwi­sko. Będę pa­nem wła­snego losu, a po­tem za­trud­nię swo­ich ochro­nia­rzy, żeby wal­czyli z tymi jego.

Jesz­cze dwa dni i Ba już ni­gdy wię­cej nie bę­dzie mógł mnie do­tknąć.

Skręca za róg, a Ke­no­wie pro­wa­dzą mnie za nim. Spo­glą­dam na bramkę do Los An­ge­les. So­phie wciąż mnie ob­ser­wuje z pod­nie­sioną ko­mórką. Chciał­bym, żeby mo­gła od­zo­ba­czyć wszystko, co wła­śnie zo­ba­czyła. Mu­szę się jej wy­da­wać słaby i głupi.

Po­tem do­cie­ramy do ka­wiarni, a So­phie znika z za­sięgu mo­jego wzroku.

Buty Ba gło­śno stu­kają o pod­łogę.

– Czym mo­żesz się zaj­mo­wać bez dy­plomu szkoły śred­niej, Xiang-Ping?

– Sztuką.

Pry­cha drwiąco.

– Sztuka nie przy­nosi pie­nię­dzy. Na­wet Szek­spir ka­zał kró­lo­wej pła­cić za jego bu­łeczki i dżem.

Ba, kurwa, wie wszystko. Gdy­bym ja umie­ścił wszystko, co wiem, w okręgu, to on mógłby na­ry­so­wać wo­kół niego dzie­sięć kon­cen­trycz­nych kół. Ale tu­taj się myli. Myli się o sie­dem ty­sięcy pie­przo­nych do­la­rów.

– Sztuka może przy­no­sić pie­nią­dze. – Do­pa­so­wuję się do jego spo­koj­nego głosu, cho­ciaż wszystko we mnie chce mu wy­krzy­czeć całą iro­niczną prawdę, która za­głu­szy­łaby lot­ni­skowe na­gło­śnie­nie. – Ten ob­raz ze smo­kiem, za który za­pła­ci­łeś tyle pie­nię­dzy... Otóż, wy­obraź so­bie, że to ja go na­ma­lo­wa­łem.

Wy­gwiz­duję efekt przy­po­mi­na­jący dźwięk spa­da­ją­cego po­ci­sku, wraz z od­gło­sem ude­rze­nia o zie­mię. Kto się te­raz bę­dzie śmiał ostatni, ta­tu­siu? Pod­no­szę brodę i pa­trzę mu w oczy – i cze­kam, aż prawda ude­rzy go moc­niej, niż kie­dy­kol­wiek mo­głyby to zro­bić moje pię­ści.

– Xiang-Ping, je­steś taki na­iwny. Gdy­bym nie in­ter­we­nio­wał, twoje marne ba­zgroły sprze­da­łyby się za ja­kieś gro­sze. Wie­dzia­łem, że to twoje. To smok z dziobu smo­czej ło­dzi two­jego dziadka... Jej zdję­cie wi­siało w na­szym sa­lo­nie, jesz­cze za­nim się uro­dzi­łeś. Ku­pi­łem ten ob­raz, żeby oszczę­dzić nam wstydu.

Prawda ude­rzyła. Ale we mnie.

– A ja za­mkną­łem twój fun­dusz po­wier­ni­czy do mo­mentu ukoń­cze­nia przez cie­bie szkoły.

– Cooo?

– Tak, Xiang-Ping. – Śmieje się.

– Kła­miesz! On na­leży do mnie. Nie mo­żesz!

– Ale wła­śnie to zro­bi­łem.

– Ma zo­sta­wiła ten fun­dusz mnie, za­nim umarła. – Rzu­cam się na niego, chcę ze­trzeć mu to sa­mo­za­do­wo­le­nie z twa­rzy. Ale kaj­dany na mo­ich ra­mio­nach za­my­kają się jesz­cze bar­dziej. Za­ci­skam bez­rad­nie pię­ści w po­wie­trzu. Na­gle cały się pocę. Zimny wiatr wieje na mnie, a ja nie mam na­wet mocy, żeby po­wstrzy­mać na­wiew przed tar­ga­niem mi wło­sów. – To była ostat­nia rzecz, o którą pro­siła! To ty za­wsze mó­wisz o oka­za­niu sza­cunku dla jej pa­mięci. Zle­ciła praw­ni­kom spo­rzą­dze­nie do­ku­men­tów, kiedy le­żała w szpi­talu.

– Ale gdyby na­dal była z nami, by­łaby tobą tak samo roz­cza­ro­wana jak ja. Więc moi praw­nicy po pro­stu je wy­co­fali.

Ba jest mi­liar­de­rem z wielu po­wo­dów, a jed­nym z nich – je­stem tego pe­wien – jest to, że każda pil­nie strze­żona ko­mórka jego ciała jest zo­rien­to­wana na je­den cel: szach-mat.

– Skoń­czysz szkołę, Xiang-Ping – mówi Ba spo­koj­nie, jakby nie wie­dział, że wła­śnie zde­to­no­wał gra­nat w moim ży­ciu. – Skoń­czysz szkołę śred­nią jak reszta świata. Spró­buj stać się uży­tecz­nym czło­wie­kiem. Wtedy... i tylko wtedy... do­sta­niesz swoje pie­nią­dze.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Ba – uprosz­czony za­pis chiń­skiego słowa bà, ozna­cza­ją­cego tatę. Ana­lo­gicz­nie słowo „Ma” ozna­czać bę­dzie w tek­ście po­wie­ści mamę, od chiń­skiego mā. (Wszyst­kie przy­pisy po­cho­dzą od tłu­maczki).