Literatura na Świecie 9-10/2023 - Opracowanie zbiorowe - ebook

Literatura na Świecie 9-10/2023 ebook

Opracowanie zbiorowe

0,0
18,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Miesięcznik prezentuje najcelniejsze rzeczy z literatur światowych - od klasyki po awangardę. Obok przekładów zamieszcza krytyczne rozprawy, dyskusje, autokomentarze i omówienia twórczości translatorskiej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 605

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Redaguje zespół:

Andrzej Kopacki (zastępca redaktora naczelnego),

Maciej Libich (sekretarz redakcji), Krzysztof Majer, Andrzej Sosnowski,

Marcin Szuster (redaktor naczelny),

Anna Wasilewska, Karolina Wilamowska, Łukasz Żebrowski,

Elżbieta Siwecka (sekretariat)

Łamanie i skład Agnieszka Malicka

Korekta Kamil Piwowarski

Winieta i układ graficzny Jacek Królak

Projekt okładki FRYCZ I WICHA

Adres redakcji:

ul. Kozia 3/5 m. 6, 00-070 Warszawa

tel. [+48] 22 827 47 91

e-mail:[email protected]

www.literaturanaswiecie.pl

Copyright Information, Acknowledgments and Photo Credits – see here

FRIEDRICH SCHLEGELLucyndaprzełożył Andrzej Kopacki

P r o l o g 

Z uśmiechem wzruszenia Petrarka ogarnia wzrokiem swoje nieśmiertelne romance i otwiera ich zbiór. Mądry Boccaccio uprzejmie i przymilnie przemawia na wstępie i u końca swojej bogatej księgi do wszystkich dam. I nawet dostojny Cervantes, również jako starzec, już w agonii, przyjazny i subtelnie dowcipny, przyozdabia barwne widowisko na kartach dzieł pełnych życia drogocennym gobelinem przedmowy, która sama w sobie jest pięknym, romantycznym malowidłem.

Ledwie wspaniała roślina wychynie z żyznej, macierzystej gleby, a już miłośnie przylgnie do niej niejedno, co tylko skąpemu może się zdawać zbędnym.

Cóż jednak duch mój miałby dać synowi, który, tak jak on, równie ubogim jest w poezję, jak bogatym w miłość?

Słowo zaledwie, obraz, na pożegnanie: nie tylko królewski orzeł, nie on jeden, może gardzić krakaniem wron; także łabędź jest dumny i gotów je ignorować. To jedno zaprząta go jedynie, by nic nie kalało bieli jego pysznych skrzydeł. I jedno żywi pragnienie: wtulić się w łono Ledy, a nie urazić go; i wszystko, co w nim śmiertelne, tchnąć we własne pieśni.

W y z n a n i a   n i e d o ł ę g i 

Juliusz do Lucyndy

Ludzie, wraz z tym, czego chcą i co czynią, jawili mi się we wspomnieniu jako popielate, nieruchome figury: wokół mnie wszakże, w świętej samotni, wszystko było światłem i barwą, a świeże, ciepłe tchnienie życia i miłości owiewało mnie i szumiało, i drżało we wszystkich gałązkach bujnego gaju. Patrzyłem i rozkoszowałem się wszystkim naraz: soczystą zielenią, białym kwieciem i złotym owocem. I widziałem też okiem ducha mego tę Jedną jedyną i na wieki ukochaną w wielu postaciach, już to jako małą dziewczynkę, już to jako pełną energii niewiastę w rozkwicie miłości i kobiecości, a wreszcie jako stateczną matkę z poważnym chłopcem na ręku. Oddychałem wiosną, jasno widziałem wokół siebie wieczną młodość i oznajmiłem z uśmiechem: nawet jeśli świat nie jest akurat najlepszym czy pożytków najwięcej mającym, to przecież wiem, że jest najpiękniejszy. I nic nie mogło nadwerężyć tego poczucia bądź tej myśli we mnie, ani powszechne zwątpienie, ani moja własna trwoga. Sądziłem bowiem, że oto spoglądam w głąb sekretu natury; czułem, że wszystko żyje wiecznie i że śmierć także jest przyjazna i tylko złudzeniem. W istocie jednak nie dumałem nad tym zanadto, a w każdym razie zbiory i rozbiory pojęć nie pociągały mnie szczególnie. Chętnie za to i głęboko pogrążałem się we wszelkich związkach i zaplotach radości i bólu, z których okrasa życia się bierze i wykwita odczucie, powstaje duchowa rozkosz i błogość zmysłów. Nobliwy żar sączył się w moich żyłach; marzyłem nie o pocałunku tylko, nie o tym, byś wzięła mnie w ramiona, pragnąłem nie tylko złamać bolesny kolec tęsknoty i pławiąc się w oddaniu, studzić słodką gorączkę; nie warg twoich jedynie wyglądałem tęsknie lub oczu twoich, lub ciała twojego: było to romantyczne pomieszanie wszystkich tych rzeczy, cudowny splot najróżniejszych wspomnień i tęsknot. Wszelkie misteria niewieściej i męskiej swawoli zdawały się snuć wokół mnie, aż nagle całkiem rozpłomieniły samotnego twoja prawdziwa obecność i błysk radości kwitnącej na twoim obliczu. Dowcip i zachwyt zaczęły zamieniać się miejscami w jednym rytmie, jako tętno naszego wspólnego żywota; tuliliśmy się, a było w tym tyleż bezwstydu, ile religii. Prosiłem cię bardzo, byś zechciała bez reszty oddać się pasji, błagałem: bądź nienasycona. Wszelako z chłodnym rozmysłem nasłuchiwałem każdej cichej nuty radości, iżby ani jedna mi nie umknęła, defekt w harmonii czyniąc. To nie była zwykła rozkosz: czułem ją i nią także, rozkoszą, się rozkoszowałem.

Jesteś tak nadzwyczajnie mądra, najdroższa Lucyndo, że zapewne dawno już zaczęłaś przypuszczać, jakoby wszystko to było jedynie pięknym snem. Niestety, tak właśnie jest i byłbym niepocieszony, gdybym miał wyrzec się nadziei, że niebawem choćby jego część zdołamy urzeczywistnić. W rzeczy samej prawdą jest, że wcześniej stałem przy oknie; nie bardzo wiem, jak długo, wraz z innymi bowiem regułami rozumu i obyczajności całkiem zapomniałem też przy tym o rachubie czasu. Stałem więc przy oknie i patrzyłem w dal; poranek w istocie zasługuje na miano pięknego, powietrze trwa w bezruchu i jest dość ciepłe, a i zieleń przede mną całkiem jest świeża, rozległa zaś równina już to lekko się wznosi, już to opada i takoż spokojny, szeroki, jasnosrebrzysty nurt wije się z rozmachem i wielkie zatacza łuki, aż wraz z fantazją kochanka, co się na rzece jak łabędź kołysze, oddali się het i pospołu, z wolna, zgubią się w bezmiarze. Gaj i jego południowy koloryt moja wizja zawdzięcza przypuszczalnie wielkiej stercie kwiatów tuż obok, pośród których znajdują się w sporej liczbie pomarańcze. Wszystko inne z łatwością objaśni psychologia. Wszystko było iluzją, droga przyjaciółko, wszystko poza tym, że wcześniej stałem przy oknie i nic nie robiłem, i że teraz siedzę tutaj i robię coś – bardzo niewiele więcej, a może nawet trochę mniej niż nic.

Tyle z tego, o czym rozmawiałem ze sobą, zdołałem napisać do ciebie, kiedy pośród mych subtelnych myśli i zmysłowych doznań w związku z jakże cudownym, acz nie mniej zawikłanym układem dramatycznym naszych uścisków pewien prostacki i nieprzyjemny przypadek przerwał mi, a była to chwila, gdy właśnie zamierzałem roztoczyć przed tobą, w jasnych, szczerych frazach, szczegółową i rzetelną historię naszej nierozwagi i mojej ociężałości, rozwinąć krok za krokiem, w postępie zgodnym z prawidłami naturalnymi, objaśnienie naszych nieporozumień, które uderzają w ukryte centrum najsubtelniejszego bytu, i przedstawić wielorakie wytwory mojego niedołęstwa, a także lata nauki mężczyzny we mnie; nigdy nie obejmę ich spojrzeniem ani w całości, ani we fragmentach, nie uśmiechając się co rusz, choć z niejaką melancholią, tudzież nie popadając w stosowne samozadowolenie. Jako wykształcony kochanek i pisarz chcę jednak podjąć próbę stworzenia surowego przypadku i przysposobienia go do celu. Ze względu na mnie wszelako i na tę opowieść, na moją miłość do niej i jej ukształtowanie samo w sobie, żaden cel nie jest bardziej celowym niźli taki, bym już na początku zniszczył to, co się zowie ładem, usunął go z niej i z całą jasnością przyznał sobie prawo do czarownej gmatwaniny oraz utwierdził je czynem. Rzecz to konieczna tym bardziej, że materia, którą duch mój i pióro zawdzięczają naszemu życiu i kochaniu, tak niepowstrzymanie jest postępowa i tak niezłomnie systematyczna. Gdyby i forma taką była, wówczas ten list, jedyny w swoim rodzaju, nabrałby nieznośnej jednolitości i jednostajności, i nie mógłby już czynić tego, co chce i co powinien: odtwarzać i uzupełniać najurodziwszy chaos wzniosłych harmonii i ciekawość budzących rozkoszy. Przeto korzystam ze swego niewątpliwego prawa do gmatwaniny i wstawiam tu bądź umieszczam, w miejscu zgoła niewłaściwym, jedną z wielu rozproszonych kart, które, powodowany tęsknotą i niecierpliwością, gdym cię nie zastał tam, gdzie zastać cię najpewniej się spodziewałem, w twoim pokoju, na naszej sofie, wypełniłem lub zmarnowałem, sięgnąwszy po pióro przez ciebie ostatnio używane, ono zaś podyktowało mi owe pierwsze lepsze słowa – te karty, dobrodziejko, przechowałaś starannie, nic mi o tym nie mówiąc.

Wybrać potrafię bez trudu. Jako że pośród rojeń zawierzonych tu wiecznotrwałym literom i tobie wspomnienie o najpiękniejszym ze światów jest najtreściwszym i najrychlej jeszcze zdradza niejakie podobieństwo z tak zwanym myśleniem, tedy nasamprzód sięgam po dytyrambiczną fantazję o najpiękniejszej sytuacji. Kiedy już bowiem wiemy na pewno, że żyjemy na najpiękniejszym ze światów, to pierwszą bezspornie potrzebą będzie pobranie gruntownej nauki o najpiękniejszej sytuacji na tym świecie, nauki, której udzielą nam inni albo my – sami sobie.

Dytyrambiczna fantazja o najpiękniejszej sytuacji

Wielka łza spada na świętą kartę, którą znalazłem tu zamiast ciebie. Jak wiernie, z jaką prostotą oddałaś ją, śmiałą starą myśl o moim najulubieńszym i najtajniejszym zamiarze. W tobie owa myśl urosła, a ja nie lękam się sam siebie w tym lustrze podziwiać i kochać. Tu jedynie widzę się w całości i w harmonii, a może raczej widzę całą ludzkość w sobie i w tobie. Także bowiem twój duch widnieje przede mną w swej wyrazistej skończoności; nie są to już rysy, które się wyłaniają i rozpływają, lecz spogląda on na mnie niczym jedna z wiecznotrwałych postaci, z wysoka, radosnym okiem, i otwiera ramiona, by objąć mojego ducha. Najulotniejsze i najświętsze pośród owych subtelnych rysów i form wyrazu duszy, jako takie zdające się już błogostanem temu, kto nie zna rzeczy najwyższych, to tylko wspólna nam atmosfera, w jakiej oddychamy i żywot nasz duchowy wiedziemy.

Słowa są mdłe i mętne; w natłoku zjawisk ja także musiałbym stale od nowa wracać do niewyczerpanego poczucia naszej pierwotnej harmonii. Wielka przyszłość wygania mnie, spiesznymi gestami, dalej w bezmiar, każda idea odsłania łono i dojrzewa w bezliku nowych urodzeń. Żyją we mnie jednocześnie nieokiełznana żądza i cicha pomsta w skrajnych postaciach. Pamiętam wszystko, także ból, a wszystkie moje dawne i przyszłe myśli budzą się i powstają przeciwko mnie. W spęczniałych żyłach dudni dzika krew, usta schną z tęsknoty za zjednoczeniem, a fantazja szuka i przebiera pośród wielu kształtów radości, i nie znajduje tego, w którym pragnienie mogłoby się wreszcie spełnić i wreszcie odnaleźć spokój. I nagle znów ze wzruszeniem wspominam mroczny czas, kiedy to wciąż czekałem, nie żywiąc nadziei, i mocno kochałem, wcale o tym nie wiedząc; moja najgłębsza istota rozpływała się bowiem w nieokreślonej tęsknocie i z rzadka tylko znajdowała ujście w na pół tłumionych westchnieniach.

Tak! Gotów byłbym uznać za bujdę to, że istnieje taka radość i taka miłość, jaką właśnie czuję, i taka niewiasta: najczulsza kochanka i zarazem najlepsza towarzyszka, i doskonała przyjaciółka. W przyjaźni bowiem zwłaszcza szukałem wszystkiego, bez czego nie mogłem się obejść, lecz nie miałem nadziei, że znajdę to w jakiejkolwiek istocie płci niewieściej. W tobie znalazłem to wszystko i więcej, niż zdołałbym zapragnąć: ty wszelako nie jesteś taka jak inne. O tym, co nawyk bądź upór każą nazywać kobiecym, nie wiesz nic. Jeśli nie liczyć swoistych drobnostek, kobiecość twojej duszy polega po prostu na tym, że życie i kochanie znaczą dla niej tyle samo; wszystko odczuwasz w całej pełni i bezmiarze, nie interesują cię podziały i odrębności, twoja istota to niepodzielna jedność. Dlatego tak jesteś poważna i tak radosna; dlatego wszystko traktujesz z takim respektem i tak niedbale, i dlatego kochasz mnie też w mej całej osobie i nie odstępujesz ani cząstki tejże choćby państwu, potomnym czy przyjaciołom mężczyznom. Do ciebie należy wszystko, zawsze jesteśmy sobie najbliżsi i rozumiemy się najlepiej. Wszystkie stopnie człowieczeństwa przemierzasz wraz ze mną, od najrozwiąźlejszej zmysłowości aż po najbardziej duchową duchowość, i tylko w tobie widziałem prawdziwą dumę i prawdziwą pokorę niewieścią.

Gdybyśmy znaleźli się w kręgu najstraszliwszych cierpień, jeśli tylko by nas nie rozłączyły, to wydałyby mi się niczym więcej niż podniecającym przeciwieństwem szlachetnej lekkomyślności naszego związku. Czemu najbardziej cierpkich kaprysów przypadku nie mielibyśmy poczytać za piękny dowcip i swawolną samowolę, jeśliśmy nieśmiertelni jak miłość? Nie mogę już rzec: moja miłość, twoja miłość; obie są sobie równe jako doskonałe Jedno – miłość wzajemna. To małżeństwo, wieczna jedność i połączenie duchowe, nie dla świata, który nazywamy tym albo tamtym, lecz dla jedynego świata, co jest prawdziwym, niepodzielnym, bezimiennym, nieskończonym – dla całego naszego wiecznego bycia i życia. Dlatego też, gdyby zdało mi się, że nadeszła pora, filiżankę naparu z laurowiśni wypiłbym z tobą równie radośnie i lekkodusznie jak kieliszek szampana, któryśmy wychylili ostatnio do moich słów: „Tak więc pijmy do dna resztę naszego żywota”. – Tak rzekłem i wypiłem pospiesznie, nim najszlachetniejszy duch wina ulotnił się z pianką, i tak, powtórzę raz jeszcze, tak żyjmy i kochajmy. Wiem, że i ty nie chciałabyś mnie przeżyć, podążyłabyś za pochopnym małżonkiem do grobu, by z żądzy i miłości zstąpić w ognistą otchłań, w którą obłędne prawo spycha hinduskie kobiety, a grubiański zamiar i rozkaz profanuje i niszczy najsubtelniejsze świętości samowoli.

Tam być może tęsknota zostaje w pełni zaspokojona. Często się tym zdumiewam: każda myśl i wszystko inne, co się w nas ukształtowało i jest, zdaje się skończone w sobie, pojedyncze i niepodzielne niczym osoba; jedno ruguje drugie, a to, co przed chwilą było tak bliskie i obecne, wnet pogrąży się w mroku. Wszelako potem znów zdarzają się okamgnienia nagłej, powszechnej jasności, kiedy kilka takich duchów świata wewnętrznego przez cudowny mariaż bez reszty stapia się w Jedno i jakiś zapomniany już fragment naszego Ja promienieje w nowym świetle i jasnym swoim blaskiem przenika noc przyszłości. A co się maluczkich rzeczy tyczy, tyczy, jak myślę, także rzeczy wielkich. To, co zowiemy życiem, jedną jedyną myślą jest tylko, jednym niepodzielnym uczuciem, jakie żywi cały wieczny człowiek wewnętrzny. Jemu też zdarzają się okamgnienia najgłębszej i najpełniejszej świadomości, kiedy wszelkie te żywoty przychodzą mu na myśl, na nowo się mieszają i dzielą. My oboje jeszcze kiedyś w Jednym Duchu poznamy, żeśmy kwieciem Jednej Rośliny bądź listkami Jednego Kwiatu, a wówczas się uśmiechniemy: będziemy wszak wiedzieć, że to, co właśnie nazywamy nadzieją, w istocie było wspomnieniem.

Pamiętasz jeszcze, jak zalążek tej myśli na twoich oczach wychynął w mojej duszy niczym pęd i wnet zapuścił korzonki w twojej? – Tak religia miłości coraz bardziej serdecznym, coraz ciaśniejszym czyni splot naszej miłości, jak dziecko, co na podobieństwo echa zwielokrotnia rozkosz czułych rodziców.

Nic nie może nas rozdzielić i z pewnością każda rozłąka jeszcze przemożniej rzuci mnie w twoje objęcia. Wyobrażam sobie, jak znalazłszy się w nich po raz ostatni, w natłoku sprzecznych, jakże silnych doznań wybucham na przemian to łzami, to śmiechem. Potem bym ucichł i w stanie swoistego odrętwienia nijak nie mógł uwierzyć, że jestem daleko od ciebie, aż nowe przedmioty wokoło przekonałyby mnie, i to wbrew mej woli. Wtedy jednak niepowstrzymanie rosłaby moja tęsknota, aż na jej skrzydłach opadłbym w twe ramiona. Pozwól, niech słowa lub ludzie wzniecą nieporozumienie między nami! Głęboki ból byłby przelotny i wnet by się rozpierzchł w harmonii jeszcze doskonalszej. Tyleż bym zważał na niego, ile kochająca kochanka, entuzjazmem żądzy wiedziona, zważa na drobną urazę.

Jakże mogłaby rozłączyć nas rozłąka, jeśli nawet przytomność nasza zanadto jakby jest przytomna. Musimy żartem uśmierzać i studzić trawiącą gorączkę, toteż najdowcipniejsza pośród figur i sytuacji radosnych jest też dla nas najpiękniejsza. A ze wszystkich jedna jest najdowcipniejsza i najpiękniejsza: gdy zamieniamy się rolami i z dziecięcą ochotą idziemy o zakład, kto kogo złudliwiej zmałpować zdoła, czy lepiej uda się tobie delikatna stanowczość mężczyzny, czy też mnie kusicielskie oddanie niewiasty. Czy wiesz jednak, że te słodkie igraszki mają dla mnie jeszcze inne uroki niźli te jedynie, które do nich należą? A nie jest to tylko lubieżne wycieńczenie bądź przeczucie zemsty. Widzę tu cudowną, bogatą w znaczenia zmysłowe alegorię spełnienia męskości i kobiecości jako pełnego człowieczeństwa. Leży w tym niemało, a co tam leży, z pewnością nie powstanie tak szybko jak ja, kiedy ci ulegam.

To była dytyrambiczna fantazja o najpiękniejszej sytuacji w najpiękniejszym świecie! Wciąż pamiętam dobrze, jak ją wtedy przyjęłaś. Ale zdaje mi się, że równie dobrze wiem, jak przyjmiesz ją teraz; tu, w tej książeczce, po której spodziewasz się raczej wiernej historii, prostej prawdy i spokojnej rozwagi, ba, nawet morału, miłego sercu morału, jaki płynie z miłości. „Jak można chcieć pisać o tym, o czym niemal nie wolno powiedzieć, co należy tylko czuć?” – Odpowiadam: jeśli się czuje, to trzeba chcieć powiedzieć, a o tym, co chce się powiedzieć, wolno też i można pisać.

Nasamprzód chciałem ci dowieść i objaśnić, że w naturze mężczyzny, jako jej istotne i pierwotne znamię, leży pewien siermiężny entuzjazm, który wybucha, lubując się we wszelkich czułościach i świętościach, nierzadko potyka się niedołężnie o własny dobroduszny zapał i jednym słowem: łatwo mu być wręcz grubiańsko boskim.

Ta apologia byłaby mi ratunkiem, być może jednak tylko kosztem samej męskości: jakkolwiek bowiem dobrego mniemania o niej jesteście, gdy idzie o szczegół, to przecież wiele i zawsze macie przeciwko całemu gatunkowi. Wszelako żadną miarą nie chcę z taką race we wspólnej stawać sprawie i wolę bronić swej wolności i zuchwałości lub je usprawiedliwiać, podając przykład małej niewinnej Wilhelminy, którą to damę też poza wszystkim najtkliwszą darzę miłością. Chcę przeto bez zwłoki z grubsza ją opisać.

Opis małej Wilhelminy

Jeśli spojrzeć na to niezwykłe dziecko, nie bacząc na jednostronną teorię, lecz tak jak się godzi: w ogóle i w całości, to wolno rzec o niej śmiało i będzie to bodaj najlepsze ze wszystkiego, co rzec można: jest najbystrzejszą osobą swojego czasu i swojego wieku. A to zaiste niemało: jak niezwykłe jest bowiem harmonijne ukształtowanie wśród osób dwuletnich? Najmocniejszym pośród wielu mocnych dowodów jej wewnętrznej doskonałości jawi się pogodne samozadowolenie. Po posiłku zwykle rozkłada na stole ramionka, z pocieszną powagą wspiera na nich małą głowę, robi wielkie oczy i bacznym wzrokiem spogląda w krąg na członków rodziny. Potem prostuje się z najżywszym wyrazem ironii i uśmiechem kwituje własną przebiegłość i naszą niższość. A w ogóle, nie stroni od bufonerii, ma do niej dryg. Kiedy naśladuję jej gesty, ona naśladuje moje naśladowanie; tak stworzyliśmy język mimiczny i porozumiewamy się, używając hieroglifów sztuki widowiskowej. Do poezji czuje, jak sądzę, większy pociąg niż do filozofii; woli też, gdy się ją wozi, i tylko w razie konieczności wędruje pieszo. Twarde dysonanse naszej północnej mowy wtapiają się na jej języku w miękkie, słodkie brzmienia narzecza italskiego i hinduskiego. Uwielbia zwłaszcza rymy, jak wszystko, co ładne; często nieznużenie i nieprzerwanie wymienia, podśpiewując do siebie, wszystkie swoje ulubione obrazy, tworzące niejako klasyczny zbiór drobnych przyjemności. Tak jak poezja z wybornych rzeczy wszelkiego rodzaju upleść potrafi lekki wieniec, tak i Wilhelmina nazywa i rymuje okolice, czasy, zdarzenia, osoby, tryby i potrawy, wszystko w romantycznym pogmatwaniu, tak wiele słów, tak wiele obrazów; i bez jakichkolwiek znaczeń ubocznych i sztucznych łączników, które na koniec tylko intelektowi się przydadzą, a wszelkim śmielszym wzlotom fantazji na przeszkodzie stają. W jej fantazji wszystko ożywia i uskrzydla natura; często kontent wspominam, jak mając niewiele ponad rok, pierwszy raz ujrzała lalkę. Dotknęła jej i niebiański uśmiech rozkwitł na małej buzi, i złożyła serdeczny pocałunek na barwionych drewnianych wargach. To pewna! Leży głęboko w naturze człowieka, że chce on spożywać wszystko, co lubi, a każdą nowość wsuwa sobie prosto do ust, aby tam, o ile to możliwe, rozłożyć ją na składniki pierwsze. Zdrowa żądza wiedzy pragnie bez reszty posiąść swój przedmiot, przeniknąć w głąb tegoż i rozgryźć go. Dotknięcia natomiast zatrzymują się na samej tylko powierzchni, a przez wszelkie obmacywanie poznaje się w sposób niedoskonały i jedynie pośredni. Jakże jednak ciekawe to widowisko, gdy bystre dziecko spostrzega swój obraz i podobieństwo, stara się obmacać je rękoma i za pomocą tych pierwszych i ostatnich czułków rozumu nabrać orientacji; obcy płoszy się, kuli i chowa, a skrzętna mała filozofka nie przestaje się zajmować przedmiotem podjętych już dociekań.

Ale oczywiście duch, dowcip i oryginalność są jednako rzadkie u dzieci, jak u dorosłych. Aliści wszystko to i wiele jeszcze różności nie mieści się tutaj i wywiodłoby mnie poza granice wytyczonego celu! Ten opis bowiem nie służy przedstawieniu niczego oprócz pewnego ideału, który pragnę mieć stale przed oczyma, aby w tym drobnym dziełku pięknej i wykwintnej mądrości życiowej nigdy nie zboczyć z wąskiej ścieżyny tego, co godziwe, i który pragnę przywieść przed oczy tobie, iżbyś wszelkie wolności i zuchwałości, na jakie jeszcze chcę się ważyć, z góry mi wybaczyła lub mogła ocenić je i docenić wedle wyższej miary.

Czyżbym nie miał racji, kiedy u dzieci obyczajność spodziewam się znaleźć, a delikatność i wykwintność myśli i słów przede wszystkim u płci niewieściej?

Spójrz tylko! Kochana Wilhelmina nierzadko w tym widzi niewymowną frajdę, że leżąc na plecach, wymachuje nóżkami i ani o sukienkę swoją się nie trapi, ani o to, co powie świat. Jeśli Wilhelmina tak czyni, to czegóż nie wolno czynić mnie, skoro przecież jestem mężczyzną i przebóg! delikatniejszym być nie muszę niźli najdelikatniejsza istota niewieścia?

O, pozazdroszczenia godna wolności od uprzedzeń! Odrzuć je i ty, droga przyjaciółko, wszystkie resztki fałszywego wstydu, niczym owe nieszczęsne szatki, które często zrywałem z ciebie i rozrzucałem wokół w pięknym bezładzie. A gdyby ta niewielka powieść mego życia miała ci się wydać jednak nazbyt rozwiązła, to sobie wyobraź, że jest dzieciną, i przyjmij jej niewinne swawole z matczynym pobłażaniem, i pozwól jej się pieścić.

Jeśli zechciałabyś nie nazbyt ściśle rozumieć prawdopodobieństwo i ogólną ważność alegorii, a przy tym spodziewać się akurat tyle niedołęstwa w opowiadaniu, ile potrzeba w wyznaniach niedołęgi, aby kostium pozostał nie nadwerężony, to chętnie opowiem ci tu jeden z ostatnich swoich snów na jawie, gdyż wieńczy go podobny rezultat jak w wypadku opisu małej Wilhelminy.

Alegoria zuchwałości

Beztrosko stałem w kunsztownym ogrodzie nad okrągłą grządką, która pyszniła się chaosem najwspanialszych kwiatów, cudzoziemskich i tuziemskich. Chłonąłem korzenną woń i delektowałem się wielobarwnością; nagle jednak spośród kwiatów wyskoczył paskudny potwór. Zdawał się spęczniały od trucizny, przeźroczysta skóra mieniła się wszystkimi kolorami i widać było trzewia wijące się jak robaki. Był dość duży, by napędzić strachu; na wszystkie strony w krąg własnego ciała rozwierał rakowe kleszcze; raz kicał jak żaba, to znów sunął ohydnym ruchem na odnóżach, których miał bez liku. Odwróciłem się ze zgrozą; jako że jednak upatrzył mnie sobie, zdobyłem się na odwagę, mocnym pchnięciem przewróciłem go na plecy i natychmiast wydał mi się niczym innym jak pospolitą żabą. Zdumiałem się srodze, a wnet jeszcze bardziej, ktoś bowiem rzekł tuż za mną: „To jest Opinia Publiczna, mnie zaś zowią Dowcipem; twoi fałszywi przyjaciele, owe kwiaty – wszystkie zwiędły”. – Obejrzałem się i spostrzegłem męską postać średniego wzrostu; główne rysy szlachetnego oblicza były tak wypracowane, z taką przesadą, jaką często widujemy w rzymskich popiersiach. Jego rozwarte, jasne oczy pałały przyjaznym blaskiem, a na mężne czoło opadły i osobliwie się na nim kłębiły dwa bujne loki. „Przedstawię ci na nowo pewne stare widowisko – oznajmił. – Kilku młodzieńców na rozdrożu. Osobiście uznałem, że nie szkoda mojego trudu o próżniaczej porze, by ich, z pomocą boskiej fantazji, spłodzić. To prawdziwe powieści, w liczbie czterech, i nieśmiertelne jak my”. Spojrzałem we wskazaną przezeń stronę, tam zaś piękny młodzieniec, niemal w negliżu, frunął ponad zieloną równiną. Był już daleko i ledwie zdołałem zobaczyć, że jednym susem dosiadł rumaka i pognał, jakby chciał prześcignąć w locie letni wiatr wieczorny i zadrwić z jego opieszałości. Na wzgórzu pojawił się rycerz w pełnej zbroi, wielkiej i dostojnej postury, olbrzym niemal: a jednak skończona doskonałość jego budowy i kształtów oraz wejrzenie poważne, acz przyjazne i szczere, tudzież ceremonialne gesty przydawały mu pewnego patriarszego wykwintu. Pochylił się ku zachodzącemu słońcu, z wolna ukląkł na jedno kolano i jakby się pogrążył w żarliwej modlitwie, z prawą dłonią na sercu, lewą na czole. Młodzian, co wprzódy tak się śpieszył, teraz spoczywał na zboczu, spokojny, i opalał się w ostatnich promieniach; naraz poderwał się, rozebrał, skoczył w nurt, igrał z falą, nurkował, wynurzał się i znów rzucał w toń. Opodal w cieniu gaju majaczyło coś na podobieństwo figury w szacie greckiej; jeśli jednak jest figurą, pomyślałem, to zgoła nieprzynależną do tego świata; tak matowe były jej barwy, tak spowijała ją całą święta mgła. Kiedym poprzyglądał się dłużej i uważniej, okazało się, że to także jest młodzieniec, wszelako o całkiem przeciwstawnym charakterze. Wysoka postać opierała głowę i ramiona o urnę; skupione spojrzenia zdawały się już to szukać jakiejś zguby na ziemi, już to pytać o coś blade gwiazdy, które zaczynały błyszczeć; z westchnieniem rozchyliły się wargi, wokół których pląsał ciepły uśmiech. –

Pierwszemu młodzianowi, poważnemu, o żywych zmysłach, sprzykrzyły się tymczasem samotne ćwiczenia cielesne; lekkim krokiem jął zbliżać się wprost ku nam. Był teraz całkiem przyodzian, niemal jak pasterz, ale nadzwyczaj barwnie i dziwacznie. Mógłby się tak pokazać na maskaradzie; palce jego lewej ręki bawiły się nitkami, na których zwisała maska. Można by w tym fantastycznym chłopięciu dojrzeć figlarne dziewczę, które zmienia strój dla kaprysu. Zrazu szedł prosto, nagle jednak stracił pewność; ruszył w jedną stronę, zawrócił pośpiesznie ku drugiej, a śmiał się przy tym z siebie. „Młody człowiek nie wie, co wybrać, zuchwałość czy delikatność”, powiedział mój towarzysz. Po lewicy widziałem kompanię pięknych niewiast i dziewcząt, po prawicy stała jedna, wielka i samotna, a ledwie skierowałem wzrok ku tej przemożnej formie, jej spojrzenie z taką surowością i śmiałością napotkało moje, że spuściłem oczy. W gronie dam znajdował się młody człowiek, w którym wnet rozpoznałem brata innych powieści. To jeden z tych, których widuje się współcześnie, lecz znacznie lepiej uformowany; jego postać i twarz były niepiękne, ale subtelne, bardzo rozumne i nad wyraz pociągające. Można by równie dobrze wziąć go za Francuza, jak i za Niemca; strój jego i cały sposób bycia, ze wszech miar nowoczesne, cechowała prostota, ale też staranność. Zabawiał towarzystwo i zdawał się żywo interesować wszystkimi. Dziewczęta uwijały się wokół najdostojniejszej damy i szczebiotały jedna przez drugą. „Zaprawdę, serce mam większe od ciebie, droga Obyczajności! – rzekła jedna – a imię moje, a jakże, Dusza, i to piękna”. Obyczajność pobladła nieco i łzy stanęły jej w oczach. „Wszak byłam wczoraj tak cnotliwa – powiedziała – dokładam starań i robię coraz większe postępy. Pod dostatkiem mam własnych wyrzutów, dlaczego muszę jeszcze wysłuchiwać twoich?” Inna znów, Skromność, czuła zazdrość wobec tej, która nazwała się piękną Duszą, i przemówiła: „Jestem zła na ciebie, używasz mnie tylko jako narzędzia”. Dyskrecja, widząc nieszczęsną Opinię Publiczną, jak bezradnie leży na plecach, przelała dwie i pół łzy, po czym w osobliwy sposób jęła osuszać sobie oko, które bynajmniej nie było wilgotne. „Nie dziw się tej otwartości – powiedział Dowcip – nie jest ani zwyczajna, ani samowolna. Wszechmocna Fantazja dotknęła te chimery czarodziejską różdżką, aby ujawniły swoje wnętrze. Zaraz usłyszysz więcej. Aliści Zuchwałość przemawia tak z wolnej woli”. „Przy tym młodym Marzycielu – powiedziała Delikatność – chcę się setnie bawić; piękne wiersze będzie o mnie pisał. Niech pozostanie z dala ode mnie, tak jak Rycerz. Ten zaprawdę jest piękny, gdyby tylko nie wyglądał tak poważnie i solennie. Najmędrszy ze wszystkich wydaje się Elegant, który właśnie rozmawia ze Skromnością; mam wrażenie, że z niej szydzi. Przynajmniej o Obyczajności i jej mdłym obliczu powiedział wiele ślicznych zdań. Najwięcej wszak rozmawiał ze mną i mógłby mnie pewnie uwieść, chyba że się rozmyślę albo pojawi się ktoś, kto jeszcze bardziej jest w modzie”. Rycerz jednak zbliżył się do towarzystwa; lewą dłoń wsparł na rękojeści wielkiego miecza, prawą uprzejmie pozdrawiał zebranych. „Wszyscyście tacy zwyczajni, a ja się nudzę”, powiedział człowiek nowoczesny, ziewnął i odszedł. Zobaczyłem teraz, że niewiasty, które przy pierwszym wejrzeniu uznałem za urodziwe, w istocie były kwitnące i całkiem miłe, poza tym jednak nieciekawe. Gdy przyjrzeć się bliżej, widać nawet rysy pospolite i ślady zepsucia. Zuchwałość wydała mi się teraz nie tak surowa, patrzyłem na nią śmiało i musiałem przyznać, że jej format: wielkość i klasa, są zdumiewające. Podeszła szybko do pięknej Duszy i sięgnęła ręką wprost do jej twarzy. „To tylko maska – powiedziała – nie jesteś piękną duszą, co najwyżej – ogładą, często też kokieterią”. – Następnie zwróciła się do Dowcipu słowami: „Jeśli to wszystko, co się dziś zowie powieścią, twoim jest dziełem, to mogłeś lepiej wykorzystać swój czas. Z rzadka znajduję w tych najlepszych coś z lekkiej poezji ulotnego życia. A dokąd to pierzchła śmiała muzyka serca oszalałego z miłości, ta, co wszystko porywa ze sobą i największego dzikusa do tkliwych łez przywodzi, i wieczne skały wprawia w pląs? Nie ma takiego głupca ni człeka trzeźwego, co by nie bajał o miłości, kto jednak zna ją jeszcze, temu nie starcza mocy serdecznej i wiary, by ją wyrazić”. Dowcip roześmiał się, niebiański młodzian bił brawo z oddali, ona zaś ciągnęła: „Jeśli osoby na niemoc ducha cierpiące chcą płodzić z nim dzieci; jeśli te, które bynajmniej tego nie rozumieją, ośmielają się żyć – jest to w najwyższej mierze nieprzyzwoite, gdyż w najwyższej mierze nienaturalne i w najwyższej mierze niestosowne. To wszelako, że wino się pieni, a grom krzesze płomień, całkiem jest słuszne i stosowne”. Jeszcze nie wybrzmiały te słowa, a powieść-lekkoduch dokonał wyboru: już się uwijał przy Zuchwałości, jakby całkiem był jej oddany. Ona zaś wziąwszy go pod ramię, oddaliła się z nim, a po drodze rzuciła do Rycerza: „Jeszcze się zobaczymy”. „To tylko zjawiska zewnętrzne – powiedział mój opiekun – zaraz spojrzysz w swoje wnętrze. A w ogóle, jestem prawdziwą osobą i prawdziwym dowcipem, przysięgam ci na siebie samego, nie wyciągając ręki po nieskończoność”. I wszystko znikło, także Dowcip urósł i rozciągnął się, aż przepadł. Nie było go już przede mną i poza mną, ale zdawało mi się, że odnajduję go w sobie; część mojej jaźni, inną jednak niż ja, samą w sobie żywą i samodzielną. Nowy zmysł jakby otwarł się i rozświetlił we mnie, i zobaczyłem czystą masę ciepłego światła. Zawróciłem w siebie i wniknąłem w ów nowy – cudowny – zmysł. Widział jasno i wyraziście niczym duchowe, skierowane do wewnątrz oko, a jego spostrzeżenia były intymne i delikatne, jak doznania słuchu, i tak bezpośrednie jak czucie. Niebawem znów rozpoznałem scenę świata zewnętrznego, czystszą jednak i promienną, w górze błękitną opończę nieba, na dole zielony kobierzec zasobnej ziemi, która zaroiła się od wesołych postaci. To, bowiem, czego pragnąłem w samej głębi serca, żyło i kłębiło się tuż obok, zanim jeszcze zdołałem ująć owo pragnienie w jasną myśl. I wnet ujrzałem też znane mi i nieznane, drogie postacie w dziwacznych maskach, jak w wielkim karnawale rozkoszy i miłości. Wewnętrzne saturnalia – gdyby mierzyć je miarą rozmaitych osobliwości i rozpasania, nie ustępowałyby światu, który przeminął. Ale niedługo trwały bachiczne hulanki duchowe i cały ten świat wewnętrzny rozdarło coś jak elektryczny cios, i usłyszałem, nie wiem jak i skąd, skrzydlate słowa: „Niszczyć i stwarzać, Jedno i Wszystko; tak oto duch wieczny wiecznie unosi się na wiecznych wszechświatowych wodach czasu i żywota i na każdą śmielszą falę baczy, nim ta się rozpierzchnie”. Przerażająco pięknie i bardzo obco brzmiał ten głos fantazji, łagodniej zaś i jakby wprost pod moim adresem te oto słowa: „Pora już, można objawić i przedstawić wewnętrzną istotę bóstwa, wolno odsłonić tajniki wszelkich misteriów, a trwoga niechaj ustanie. Wtajemnicz się sam i obwieść, że natura jedynie czci jest godna i zdrowie jedynie godne jest miłości”. Przy tajemniczych słowach  p o r a   j u ż  język niebiańskiego ognia jakby osunął mi się w duszę. Płonął i trawił mnie do szpiku; buzował i buchał, prąc na zewnątrz. Sięgnąłem po oręż, aby się rzucić między wojujące namiętności, co wywijają ostrzami przesądów, i walczyć w imię miłości i prawdy – ale oręża pod ręką nie było. Otwarłem usta, by głosić je pieśnią; myślałem, że wszystkie istoty muszą ją usłyszeć i cały świat znów przepełni harmonia dźwięków, przypomniałem sobie jednak, że moje wargi nie posiadły sztuki śpiewania pieśni ducha. „Pragniesz przekazać nieśmiertelny ogień, czysty i nieokiełznany, lecz niepotrzebnie – mówił znany głos mego miłego towarzysza. – Twórz, wymyślaj, przeobrażaj i zachowuj świat oraz jego wieczne kształty w ciągłej zmienności, pośród rozstań i nowych mariaży. Ukryj ducha i opraw w literę. Prawdziwa litera jest wszechmocna, to różdżka czarodziejska w całej swej istocie. Nieprzeparta samowola jej czarodziejskiej wysokości, Fantazji, dotyka nią wzniosłego chaosu rozkwitłej natury i przywołuje na jaw nieskończone słowo na obraz i podobieństwo ducha bożego, słowo, które jest jego odzwierciedleniem i które śmiertelni zowią uniwersum”.

Tak jak strój niewieści nad męskim, tak też duch niewieści nad duchem męskim ma tę przewagę, że wystarczy jedna jedyna śmiała kombinacja, aby się wydobyć ponad wszelkie przesądy kultury i konwencje mieszczańskie, i w jednej chwili znaleźć w stanie niewinności oraz – w łonie natury.

Do kogóż więc retoryka miłosna miałaby kierować swoją apologię natury i niewinności, jeśli nie do wszystkich niewiast, które zamknęły głęboko w swoich czułych sercach święty ogień bożej rozkoszy, aby się w nich tlił i nigdy nie mógł zgasnąć, choćby dbałości nie zaznał i stał się nieczystym? A zaraz potem bodaj do młodzieńców i do mężczyzn, co wciąż pozostają młodzi. Wśród tych jednakże poczynić trzeba jedno wielkie rozróżnienie. Wszystkich młodzieńców można podzielić na takich, którzy znają owo coś, co Diderot nazywa doznaniem ciała, i takich, którzy tego nie znają. Rzadki to dar! Wielu malarzy zdolnych i rozumnych przez całe życie daremnie go szuka, wielu wirtuozów męskości kończy karierę, nie domyślając się nawet, co ich ominęło. Zwykłą drogą niepodobna do tego dojść. Libertyn może i potrafi popuścić pasa, nie tracąc, by tak rzec, fasonu. Aliści zmysłu rozkoszy w wyższym sensie artystycznym, który dopiero nadaje męskiej sile piękny kształt, miłość jedynie może nauczyć młodziana. Idzie o elektryczność uczucia: o ciche, czułe nasłuchiwanie do wewnątrz, na zewnątrz o swego rodzaju pełną przejrzystość, jak w jasnych fragmentach obrazu malarskiego, co tak wyraziste odczucie budzą we wrażliwym oku. Idzie o cudowne pomieszanie i harmonię wszystkich zmysłów: także w muzyce występują przecież akcenty czyste, głębokie, ani trochę sztuczne, ucho zaś zdaje się je nie tyle słyszeć, co w istocie spijać, kiedy serce pragnie miłości. Wszelako doznanie ciała raczej się wymyka dalszym definicjom. Nie są zresztą potrzebne. Dość na tym, że dla młodzieńców jest to pierwszy stopień sztuki miłosnej i wrodzony dar niewiast, który mogą im one powierzyć i przyswoić, jedynie przychylność swoją i łaskawość okazując. Z nieszczęśnikami, którzy go nie znają, nie trzeba o miłości rozprawiać, z natury bowiem istnieje w mężczyźnie potrzeba tejże, lecz nie ma przeczucia co do niej. Stopień drugi ma w sobie już coś mistycznego i łatwo mógłby wydać się nierozumnym, jak każdy ideał. Mężczyzna, który nie umie spełnić i całkowicie zaspokoić skrytych żądań swej kochanki, nie potrafi bynajmniej być tym, czym jest i być powinien. W istocie jest impotentny i nie może zawrzeć ważnego małżeństwa. Oto wielkość skończona, choćby najwyższej próby, znika w obliczu nieskończonego i naga siła nie wystarczy, by nawet przy najlepszej woli rozwiązać problem. Kto jednak ma fantazję, może jej udzielić, a tam, gdzie jest fantazja, kochankowie skorzy są do wyrzeczeń, by trwonić; ich droga wiedzie do wewnątrz, a celem jest intensywna nieskończoność, nierozłączność bez rachuby i miary; i właściwie nigdy nie muszą się wyrzekać, gdyż ów czar może zastąpić wszystko. Ale sza o tych sekretach! Stopień trzeci i najwyższy to niezmienne uczucie harmonijnego ciepła. Młodzieniec, który je zna, potrafi kochać nie tylko jak mężczyzna, lecz zarazem jak niewiasta. Człowieczeństwo osiągnęło w nim skończony kształt, on zaś wspiął się na wierzchołek żywota. Pewne jest bowiem, że mężczyźni z natury są jedynie gorący bądź zimni: ciepło trzeba im dopiero przyswoić. Niewiasty zaś są z natury ciepłe pod względem zmysłowym oraz duchowym i posiadają zmysł ciepła wszelkiego rodzaju.

Jeśli ta szalona książeczka kiedykolwiek się ziści, zostanie może wydrukowana czy wręcz przeczytana, to niechybnie na wszystkich szczęśliwych młodzieńcach wywrze podobne wrażenie. Różne tylko zależnie od stopnia ich wtajemniczenia. U tych na pierwszym stopniu wywoła doznanie ciała; tych na drugim może całkiem zaspokoić; tym na trzecim powinno zrobić się przy niej po prostu ciepło.

Całkiem inaczej sprawa by się miała z niewiastami. Pośród nich nie ma niewtajemniczonych; wszak każda nosi w sobie miłość, a my, młodzieńcy, wciąż tylko uczymy się o jej niewyczerpanej istocie i pojmujemy ją co rusz ciut lepiej. Już w rozkwicie czy ledwie w zalążku – to wszystko jedno. Także dziewczę w swojej naiwnej niewiedzy wie już przecież wszystko, nim jeszcze błyskawica miłości skrzesze iskrę w jej czułym łonie i sprawi, że zamknięty pąk rozkwitnie jako kielich pełen żądzy. A gdyby pąk miał uczucia, czy przeczucie kwiatu nie byłoby w nim wyraźniejsze niźli świadomość samego siebie? –

Toteż w miłości niewieściej nie występują stopnie i poziomy oświecenia ani w ogóle nic ogólnego, a jedynie bezlik indywidualności i osobliwych gatunków. Żaden Linneusz nie zdoła sklasyfikować nam i zdemoralizować wszystkich tych pięknych kwiatów i roślin w wielkim ogrodzie życia; tylko wtajemniczony ulubieniec bogów rozeznaje się w tej cudownej botanice, w boskiej sztuce odkrywania tajemnych mocy i rodzajów piękna owych roślin, tudzież rozpoznawania pory, kiedy kwitną, oraz jakiej gleby potrzebują. Tam, gdzie bierze swój początek świat albo człowiek, znajduje się też właściwe centrum oryginalności, a żaden mędrzec nie zgłębił tajemnicy, która spowija kobiecość.

Jedno wszak zdaje się dzielić niewiasty na dwie wielkie klasy. To mianowicie, czy baczą na zmysły i w poważaniu mają naturę, same siebie i męskość, czy też utraciły tę prawdziwą czystość wewnętrzną, a za każdą rozkosz płacą skruchą, jeśli nie wręcz gorzką obojętnością w odpowiedzi na wewnętrzne potępienie. To historia wielu z nich. Najpierw lękają się mężczyzn, potem muszą oddać rękę niegodziwcom, których wnet znienawidzą bądź zdradzą, a w końcu wzgardę żywić będą dla siebie i dla losu niewieściego. Własne skromne doświadczenie uznają za powszechne, a wszystko inne za śmieszne; wąski krąg nieokrzesania i nikczemności, w którym stale się obracają, jest dla nich całym światem i ani im w głowie myśl, że mogłyby istnieć jeszcze inne światy. Mężczyźni to dla nich nie ludzie, lecz – mężczyźni tylko, osobny gatunek, fatalny wprawdzie, ale nieodzowny jako sposób na nudę. Wszak one także należą do pewnego sortu, jedna podobna do drugiej, pozbawiona oryginalności i miłości.

Niewybawione z niemocy, czy zatem nie sposób ich z niemocy wybawić? Nie ma u kobiety nic bardziej nienaturalnego niż pruderia (przywara, która niezmiennie budzi we mnie furię wewnętrzną) i nie ma nic dokuczliwszego niż nienaturalność – to dla mnie tak oczywiste i jasne, że nie chciałbym wytyczać granic, nie chciałbym o żadnej rzec: tej z niemocy nie sposób wybawić. Sądzę, że ich nienaturalność nigdy nie będzie wiarygodną, choćby osiągnęły w tej mierze lekkość i swobodę, sięgające pozorów konsekwencji i charakteru. Jednak to tylko pozory; płomienia miłości ugasić niepodobna i pod najgrubszą choćby warstwą popiołu tli się żar.

Obudzić w nim świętą iskrę, wydobyć ją z popiołu uprzedzeń i wzniecić czysty płomień, a gdy rozgorzeje, nakarmić go skromną ofiarą; taki byłby najwyższy cel mojej męskiej ambicji. Pozwól, niech wyznam: nie ciebie tylko kocham, kocham samą kobiecość. I nie tylko kocham, wielbię ją, bo wielbię ludzkość, bo kwiat zwieńczeniem jest rośliny i jej naturalnego piękna, i kształtu.

To najstarsza, najdziecinniejsza, najprostsza religia – do niej wróciłem. Jako najdoskonalszy symbol boskości czczę ogień; a gdzie płonie piękniejszy niźli ten ukryty przez naturę głęboko w miękkiej piersi niewieściej? – Wyświęć mnie na kapłana, nie po to, bym weń patrzył bezczynnie, lecz abym go wyzwolił, rozniecił i oczyścił: gdy będzie czysty, nie potrzeba strażników ni westalek, by go podtrzymywały.

Piszę i marzę, jak widzisz, nie bez namaszczenia; ale też nie bez powołania i to – bożego. Na cóż to nie wolno ważyć się temu, do którego sam Dowcip przemówił głosem z otwartych niebios: „Tyś mój syn umiłowany, któregom sobie upodobał”. I dlaczego mam nie powiedzieć o sobie, z własnej woli i samowoli: „Jam jest Dowcipu syn umiłowany” jako i niejeden poczciwiec, co wędrował przez życie od przygód nie stroniąc, o sobie powiadał: „Jam jest fortuny syn umiłowany”.

A właściwie chciałem mówić o wrażeniu, jakie ta fantastyczna powieść zrobiłaby na niewiastach, gdyby się skutkiem przypadku bądź samowoli odnalazła i została podana publiczności. Byłoby w rzeczy samej niestosowne, gdybym nie usłużył ci tu, w arcyzwięzłej formie, kilkoma drobnymi dowodami dywinacji czy wieszczby, iżby swoje prawo do godności kapłańskiej wykazać.

Zrozumieć mogą mnie wszystkie, żadna nie zrozumie tak źle i tak źle nie potraktuje jak niewtajemniczeni młodzieńcy. Wiele zrozumie mnie lepiej niźli ja siebie, Jedna wszelako w całej pełni, a jesteś nią ty. Wszystkie inne, mam nadzieję, przyciągam i odstręczam na zmianę, często potrafię zranić i równie często zjednać. Każda oświecona odniesie wrażenie całkiem odmienne i całkiem swoiste; tak swoiste i tak odmienne jak jej osobliwy sposób bycia i kochania. Klementynę wszystko to po prostu zaciekawi jako rzecz niezwykła, o której rzec można: coś w tym jest; to i owo zresztą uzna ona za słuszne. Mówi się, że jest harda i krewka, ja jednak wierzę w jej ciepło. Krewkość i hardość – ta pierwsza godzi mnie z tą drugą, mimo że, jak wskazują pozory, jednej i drugiej przybywa. Gdyby hardość była osamotniona, musiałaby wydać się chłodem i oschłością serca; krewkość pokazuje, że płonie tam święty ogień, który chce się wydostać. Wyobrazisz sobie bez trudu, jak postępowałaby z kimś, kogo darzyłaby szczerą miłością. Tkliwa i wrażliwa Rozamunda równie często okaże się przychylną, jak i obojętną, aż „płocha czułość śmielej poczynać gotowa i samą tylko niewinność dostrzeże w serdecznych umizgach miłosnych”. Juliana ma w sobie tyleż poezji, ile miłości, tyleż entuzjazmu, ile dowcipu, ale jedno całkiem od drugiego oddzielone, przeto trwoży się ona niekiedy, w niewieścim sposobie, gdy narasta chaos, i wolałaby w tym wszystkim nieco więcej poezji i nieco mniej miłości.

Byłbym w stanie ciągnąć tak jeszcze długo, ze wszystkich sił bowiem dążę do wiedzy o ludziach i często nie umiem bardziej godziwie spędzać samotnych godzin niźli na refleksji wokół pytania, jak ta lub owa interesująca niewiasta w tym bądź owym interesującym związku mogłaby się znaleźć i zachować. Tymczasem jednak dość na tym, w przeciwnym razie poczujesz przesyt, a wielostronność nie wyjdzie na zdrowie twojemu wróżbicie.

Bodajbyś nie myślała o mnie źle i uwierzyła, że piszę nie dla ciebie jedynie, lecz dla współczesnych. Uwierz, obchodzi mnie tylko obiektywność mojej miłości. Ta obiektywność i wszelka ku niej skłonność utwierdzają, ba, wręcz tworzą magię pisma, a jako że poskąpiono mi talentu, bym tchnął mój płomień w pieśni, przeto cichym wersom muszę zawierzyć piękną tajemnicę. A nie myślę przy tym ani o całym świecie współczesnym, ani o świecie potomnych. Jeśli już mam myśleć o jakimś świecie, niechaj to będzie świat przodków. Sama miłość jest wiecznie nowa i wiecznie młoda, jej mowa zaś wolna i śmiała wedle starego klasycznego obyczaju, nie bardziej cnotliwa niźli elegia rzymska i najszlachetniejsi w największym narodzie, nie bardziej rozumna niźli wielki Platon i święta Safona.

Idylla o próżnowaniu

„Oto uczyłem się sam, a pewien bóg zaszczepił mi bukiet melodyj w duszy”. Tak mogę śmiało rzec, gdy mowa nie o radosnej wiedzy tyczącej poezji, lecz o boskiej sztuce gnuśności. Z kimże więc miałbym myśleć i rozmawiać o próżnowaniu, jeśli nie z sobą samym? Przeto w owej nieśmiertelnej godzinie, kiedy geniusz podszepnął mi, iż mam głosić świętą ewangelię prawdziwej rozkoszy i miłości, tak rzekłem do siebie: „O dolo, dolo próżniacza! Tyś jest powietrzem życiodajnym niewinności i natchnienia; ciebie wdychają szczęśliwcy, a szczęśliwym ten, kto ciebie dostąpił i ciebie strzeże, święty klejnocie! Jedyna cząstko bogopodobieństwa, jaka się nam ostała z raju”. Kiedym tak przemawiał w sobie, siedziałem, niczym zadumane dziewczę w bezmyślnej romancy, u strumienia i patrzyłem w ślad za umykającą falą. Aliści fale umykały i upływały tak nieśpiesznie, spokojnie i sentymentalnie, jakby Narcyz miał się przeglądać w przejrzystym lustrze i upajać pięknym egoizmem. Mnie także mogłoby ono nęcić, bym się zapadał coraz głębiej we wsobności mego ducha, gdyby natura moja tak bezinteresowną i praktyczną nie była, iż nawet moja spekulacja bez ustanku o dobro wspólne się trapi. Tedy, mimo że moje serce i umysł w miłym samopoczuciu były równie osłabłe jak członki rozebrane przemożnym upałem i bezwładne, z powagą rozmyślałem, co począć, aby nieprzerwanie trwać w objęciach. Jakimż by sposobem, dumałem, przedłużyć nasze bycie razem i w przyszłości raczej zapobiec wszelkim budzącym dziecinne wzruszenie elegiom z powodu nagłego rozstania, niż delektować się, jak dotychczas, komizmem takiego zrządzenia losu, skoro już nastąpiło i jest nieodwracalne. Dopiero kiedy siła wytężonego rozumu, porając się z nieosiągalnością ideału, omdlała z wycieńczenia, poddałem się strumieniowi myśli i ochoczo wsłuchałem we wszystkie barwne baśnie, którymi żądza i wyobraźnia, urzekające syreny w mojej piersi, mamiły mi zmysły. Nie postało w mej głowie nikczemnie krytykować uwodzicielskie kuglarstwa, choć przecież wiedziałem, że w większości są pięknym kłamstwem. Tkliwa muzyka fantazji zdawała się wypełniać puste miejsca ziejące tęsknotą. Przyjąłem to z wdzięcznością i postanowiłem, że ten jakże szczęsny dar, właśnie otrzymany, w przyszłości mocą własnej inwencji powtórzę dla nas obojga i zacznę pisać dla ciebie ten poemat prawdy. Tak powstał pierwszy zarodek cudownego kwiecia: samowoli i miłości. Rozkwitło wolne i jako takie, pomyślałem, niechaj się bujnie rozrasta i dziczeje, a ja nigdy nie zamierzę się na tę obfitość życia i nie zechcę, powodowany niskim upodobaniem do ładu i oszczędnością, przycinać zbędnych listków czy wici.

Niczym mędrzec Orientu całkiem zatopiłem się w świętych rozmyślaniach, spokojnie kontemplując wieczne substancje, szczególnie twoje i swoje. Wielkość w spokoju, powiadają mistrzowie, to najwyższy przedmiot sztuki plastycznej; i nie okazując nadto wyraźnej chęci, nie mozoląc się niegodnie, nadawałem kształt naszym wiecznym substancjom i ujmowałem je w słowa, a czyniłem to w takim oto godnym stylu. Przypomniałem sobie i zobaczyłem, jak lekki sen osnuwa nas, kiedy trwamy w objęciach. Co rusz któreś z nas otwierało oczy, uśmiechało się na widok słodko śpiącego i dość było rozbudzone, by wyrzec krotochwilne słowo, zacząć pieszczotę; zanim jednak ledwie rozpoczęta swawola się ziściła, opadaliśmy oboje, spleceni w jedno, z powrotem w błogie łono półprzytomnego samozapomnienia.

Z najgłębszą niechęcią pomyślałem teraz o złych ludziach, którzy chcą sen odejmować od życia. Prawdopodobnie nigdy nie spali, nigdy też nie żyli. Dlaczegóż niby bogowie są bogami, jeśli nie dlatego, że całkiem świadomie i umyślnie nie robią nic; że to potrafią i osiągnęli w tym mistrzostwo? A jakże silą się poeci, mędrcy i święci, by się w tej mierze upodobnić do bogów! Jakże się prześcigają w pochwale samotności, wolnego czasu, liberalnej beztroski i nieróbstwa! Bardzo słusznie: wszystko, co dobre i piękne, już bowiem istnieje i trwa z własnej mocy. Cóż więc ma znaczyć to bezwzględne dążenie i parcie naprzód, bez chwili spoczynku i punktu krytycznego? Czy ta burza i napór może być źródłem pożywnych soków albo pięknych kształtów dla ludzkości – rośliny, co rośnie w nieskończoność i sama się w ciszy kształtuje? Niczym więcej nie jest ten pusty, niespokojny ruch jak tylko północnym wybrykiem i nie skutkuje niczym oprócz nudy, obcej i własnej. A co tkwi u jego początku i co u końca, jeśli nie antypatia wobec świata, który teraz tak jest podły? Nieopierzona pycha nie pojmuje zgoła, że to tylko brak czucia i zrozumienia, uważa ją więc za szlachetną odrazę wobec powszechnej ohydy świata i życia, co do których nie żywi nawet najlżejszych przeczuć. I żywić nie może, gdyż pilność i korzyść to anioły śmierci z ognistym mieczem, które zagradzają człowiekowi drogę powrotu do raju. Tylko nieśpiesznie, będąc łagodnie usposobionym, w świętym zaciszu prawdziwej bierności, można przypomnieć sobie całe swoje Ja i kontemplować świat i życie. W jakimże sposobie dzieje się wszelkie myślenie i pisanie, jeśli nie w takim, iż człek całkiem ulega wpływowi jakiegoś geniuszu, iż mu się poddaje? Atoli mówienie i kształtowanie zaledwie poboczną jest sprawą we wszelkich sztukach i naukach, istota tkwi w myśleniu i pisaniu i jedynie przez bierność może się ziścić. Zaiste bierność to umyślna, samowolna, jednostronna, wszelako – bierność. Im piękniejszy klimat, tym większa. Tylko Włosi potrafią chodzić, leżeć umie się tylko w Oriencie; gdzie jednakowoż duch uformował się w postać subtelniejszą i słodszą niźli w Indiach? A we wszystkich świata stronach tym, co odróżnia wykwint od pospolitości, jest prawo do próżnowania – właściwe pryncypium szlachectwa.

I wreszcie, gdzie więcej jest rozkoszy, więcej trwałości, siły i ducha rozkoszy: po stronie niewiast, których usposobienie nazywamy biernością, czy może po stronie mężczyzn, u których przejście od pochopnej furii do nudy następuje szybciej niż przejście od dobra do zła?

W rzeczy samej studium próżnowania miast karygodnie leżeć odłogiem, winno się kształtować jako sztuka, nauka, ba – religia! By wszystko sprowadzić do jednego: im bardziej boski jest człowiek lub dzieło człowieka, tym podobniejsi są do rośliny; ta pośród wszelkich form natury najbardziej jest obyczajną i najpiękniejszą. Tedy życie w swej formie najdoskonalszej nie byłoby niczym innym jak  c z y s t ą   w e g e t a c j ą. 

Postanowiłem, rad z rozkoszy swego tu istnienia, wznieść się ponad doczesne przecież, więc pogardy godne cele i zamysły. Sama natura zdawała się utwierdzać mnie w tym przedsięwzięciu i niejako napominać wielogłosowym chorałem, bym nie ustawał w próżnowaniu, kiedy nagle odsłoniło się nowe zjawisko. Zdało mi się, jakbym, niewidnym sposobem, znalazł się w teatrze: po jednej stronie – znane deski sceny, lampy, malowana tektura, po drugiej – nieprzebrana ciżba widzów, morze głów spragnionych wiedzy i oczu patrzących z przejęciem. Z prawej strony proscenium zamiast dekoracji widniała replika Prometeusza, który lepi ludzi. Przykuty długim łańcuchem, pracował w największym pośpiechu, z wysiłkiem; kilka potworów przy nim bezustannie go popędzało i chłostało. Gliny i innych materiałów miał pod dostatkiem, z węgli na wielkiej panwi brał ogień do wypalania. Po drugiej stronie wyłaniał się jako niema figura przebóstwiony Herkules, jakim się go odwzorowuje: z Hebe na kolanach. Z przodu po scenie biegał i gadał tłum młodzieńczych postaci, bardzo wesołych, żywych nie tylko z pozoru. Najmłodsze przypominały amorki, nieco doroślejsze wizerunki faunów, każda jednak jawiła się we własnej manierze, każda miała oblicze uderzająco oryginalne, i każda jakieś podobieństwo do diabła u malarzy bądź poetów chrześcijańskich; można by zwać je: szataniski. Jedna z najmniejszych rzekła: „Kto nie bezcześci, ten i czcić nie umie; jedno i drugie bezgranicznym być musi, a dobry ton na tym polega, że igra się z ludźmi. Czy zatem pewna estetyczna złośliwość nie należy w istotnej części do harmonijnej formacji?”. „Nic bardziej szalonego – powiedziała inna – niż kiedy moraliści czynią wam wyrzuty z powodu egoizmu. Nie mają ani krzty racji: jakiż bóg bowiem godnym czci będzie dla człowieka, który sam sobie nie jest bogiem? Mylicie się zaiste, wierząc we własne Ja; jeśli wszakże mniemacie, że są nim wasze ciało, imię czy rzeczy wasze, to się przynajmniej kwaterę sposobi, gdyby jeszcze jakieś Ja miało nadciągnąć”. „A tego Prometeja moglibyście czcią prawdziwą darzyć – odezwała się jedna z największych – wszystkich was zrobił i wciąż następnych robi, do was podobnych”. W rzeczy samej potwory ciskały każdego nowego człeka, skoro był gotów, między widzów, gdzie wnet nie sposób go było odróżnić, tak podobnie wyglądali wszyscy. „Błądzi tylko co do metody! – ciągnęła szataniska – jak można chcieć samemu lepić ludzi? To nie są bynajmniej właściwe narzędzia”. Wskazała przy tym surową figurę boga ogrodów stojącą w głębi sceny między Amorem i bardzo piękną Wenus bez przyodziewku: „Słuszniej rozumował w tej mierze nasz przyjaciel Herkules, który jednej nocy zdołał zatrudnić dla szczęścia ludzkości pięćdziesiąt dziewcząt, i to heroicznych. On też pracował i zadusił wiele straszliwych bestii, celem jego drogi życiowej było wszakże szlachetne próżnowanie i z tej to przyczyny trafił na Olimp. Prometeusz zaś, co wymyślił wychowanie i oświecenie – wręcz przeciwnie. To przez niego nigdy nie zaznajecie spokoju i ciskacie się bez końca; stąd się to bierze, iż kiedy nie macie już nic do roboty, musicie jakoś głupawo nawet o rangę zabiegać albo pragniecie obserwować się i badać nawzajem. Nikczemne to początki. Prometeusz zaś, jako że nakłonił ludzkość do pracy, to i sam musi pracować, czy tego chce, czy nie chce. Jeszcze się zdąży wynudzić i nigdy nie zrzuci pęt”. A widzowie usłyszawszy to, wybuchli płaczem i skoczyli na scenę, by swego ojca zapewnić o nieustającym współczuciu; i tak się rozpierzchła alegoryczna komedia.

Wierność i krotochwila

Na pewno jesteś sama, Lucyndo? – Nie wiem... być może... myślę, że – Proszę, proszę! miła Lucyndo. Czy wiesz, że kiedy mała Wilhelmina mówi proszę, proszę! i nie czyni się jej zadość w mig, to krzyczy coraz głośniej i groźniej, aż się dzieje jej wola. – O tym więc chcesz mi powiedzieć, dlatego wpadasz bez tchu do izby i taką mnie trwogą przejmujesz? – Nie bądź zła, słodka niebogo! O, pozwól, moja dziecino! Piękna! Nie czyń mi wyrzutów, duszko! – Nie każesz mi więc jeszcze, wnet, pozamykać drzwi? – Ach tak?... Odpowiem ci bez zwłoki. Najpierw pocałunek, naprawdę długi, i jeszcze jeden, potem znów kilka, i więcej. – O, nie możesz mnie tak całować, jeśli mam zachować rozsądek. Stąd się złe myśli biorą. – Zasługujesz na nie. Naprawdę się śmiejesz, moja markotna damo? Kto by pomyślał! Aliści wiem dobrze: śmiejesz się, gdyż możesz mnie wyśmiewać. Nie dlatego, żeś rada. Albowiem: wyglądał kto kiedy tak serio jak jakiś rzymski senator? Wyglądałabyś zachwycająco, drogie dziecko, ze świętym wejrzeniem twoich ciemnych oczu, z połyskiem wieczornego blasku w długich czarnych lokach, gdybyś nie siedziała tu jak na ławie oskarżonych. Na Boga! Spojrzałaś na mnie tak, że się naprawdę wzdrygnąłem. Omal zapomniałbym o najważniejszym i popadł z kretesem w konfuzję. Ale dlaczego milczysz? Czy jestem ci niemiły? – Ach, to komiczne! Juliuszu, głuptasie! Kto przy tobie dojdzie do słowa? Twoja czułość jakże jest wylewna: niczym z cebra. – Jak ty w rozmowie nocą. – O, halsztuk zostaw, panie. – Zostawić? Żadną miarą. Na co komu nieszczęsny, głupi halsztuk? Przesądy! Precz z nim. – Oby nas nikt nie turbował! – Czyż znów nie sprawia wrażenia, jakby się miała rozszlochać! Zali miewasz się dobrze? Czemu twoje serce bije tak niespokojnie? Pozwól, niech je ucałuję. Mówiłaś coś o zamykaniu drzwi. Dobrze, ale nie tak, nie tu. Prędko na dół, przez ogród, do pawilonu pełnego kwiatów. Chodź! O, nie każ mi czekać. – Wedle rozkazu, panie! – Nie wiem doprawdy, takaś dzisiaj dziwna. – Jeśli zaczniesz prawić mi morały, przyjacielu miły, to od razu możemy wracać. Lepiej dam ci jeszcze jednego całusa i pójdę przodem. – O, nie pędź tak, morał wszak dogonić cię nie zdoła, Lucyndo. Upadniesz, luba! – Nie chciałam, żebyś dłużej czekał. No, jesteśmy na miejscu. A tobie też śpieszno. – A tyś arcyposłuszna. Teraz wszakże nie czas na utarczki. – Spokojnie, spokojnie! – Spójrz tylko, tu możesz spocząć, mięciutko, jak się patrzy. Jeśli więc tym razem nie... nie znajdziesz wymówki. – A może byś chociaż opuścił storę? – Masz rację, światło bardziej powabnym się stanie. Jakże pięknie jaśnieje w czerwonym blasku to białe biodro!... Skąd tyle chłodu, Lucyndo? – Odstaw dalej hiacynty, najdroższy, ta woń mnie odurza. – Jaka krzepkość, samoistność, jaka gładkość i wykwint! Oto jest harmonia kształtów. – O nie, Juliuszu! Zostaw, proszę. Nie chcę. – Nie wolno mi poczuć, czy płoniesz jak ja? To pozwól, niechże się choć wsłucham w bicie twego serca, niech schłodzę wargi w śniegu twoich piersi!... Chcesz mnie odepchnąć? Zemszczę się. Obejmij mnie mocniej, za całusa całus, nie! nie kilka, lecz jeden wieczny. Weź moją duszę całą i daj mi swoją!... O piękne, wspaniałe Pospołu! Czyż nie jesteśmy jak dzieci? Powiedzże! Jak to możliwe, że pierwej byłaś tak obojętna i chłodna, potem zaś silniej wreszcie pociągnąwszy mnie ku sobie, w tym samym okamgnieniu zrobiłaś taką minę, jakby coś sprawiło ci ból, jakbyś bolała nad tym, że odwzajemniasz mój żar. Co tobie? Płaczesz? Nie skrywaj twarzy! Spójrz na mnie, najmilsza! – O, pozwól mi leżeć tak przy tobie, nie mogę spojrzeć ci w oczy. Zaprawdę, złą rzecz uczyniłam, Juliuszu! Możesz mi wybaczyć, najłaskawszy? Nie opuścisz mnie? Potrafisz mnie jeszcze kochać? – Chodź do mnie, słodka! Przytul się tu, do mego serca. Pamiętasz jeszcze tę piękną chwilę, niedawno, gdy szlochałaś w moich ramionach? Ulgę, którą poczułaś? Aliści mów, umiłowana, co tobie? Jesteś zła na mnie? – Na siebie jestem zła. Mogłabym wymierzyć sobie razy... ty wszak dostałbyś, na co zasłużyłeś; a jeśli w przyszłości zachowasz się, panie mój, znów tak po mężowsku...! lepiej się postaram, byś znalazł we mnie żonę. Na to zdać się możesz. Śmiech mnie bierze na myśl o mej konsternacji. Wszelako nie wyobrażaj sobie, panie mój, żeś jest tak nieludzko łaskaw. Tym razem z własnej woli złamałam swe postanowienie. – Wola pierwsza i ostatnia zawsze są najlepsze. Białogłowy zwykle mówią mniej, niż myślą, lecz za to czynią więcej, niźli chcą czynić. To oczywiste: ulegacie dobrej woli. Dobra wola bardzo jest dobra, złe w niej to jedynie, że nie brak jej nawet wtedy, gdy się jej nie chce. – Piękny to defekt. Was jednak przepełnia zła wola i bardzoście w niej zapiekli. – O nie! Jeśli wydajemy się zapiekli, to jedynie dlatego, że nie potrafimy inaczej, przeto nie z powodu zła. A nie potrafimy, bo nie dosyć chcemy; nie jest to więc zła wola, jeno brak woli. A kto temu winien, jeśli nie wy, które nie chcecie udzielić nam nic ze swej obfitości i dobrą wolę pragniecie tylko dla siebie zachować? Zresztą całkiem to wbrew mojej woli się dzieje, że takem się w niej zagłębił, nie wiedząc już, co mamy z tym począć. Zaiste zawsze lepiej, gdy ochłodnę nieco, złości swojej w paru słowach folgując, niż jeślibym miał tłuc piękną porcelanę. Przy tej okazji zdołałem przecież otrząsnąć się trochę z mego pierwszego zdumienia, jakie wywołał we mnie pani niespodziewany patos, znakomita perora tudzież chwalebny zamysł. W rzeczy samej to jeden z najosobliwszych psikusów, jakimi raczyła mnie pani zaszczycić; o ile pamiętam, od kilku już tygodni nie mówiłaś, pani, za dnia, budując okresy tak stateczne i pełne jak w tymże kazaniu. Czy życzy pani sobie przełożyć jej opinię na prozę? – Czyżbyś naprawdę całkiem już zapomniał o wczorajszym wieczorze i ciekawym towarzystwie? Zaprawdę, nie wiedziałam. – O to więc jesteś zła, że zbyt wiele rozmawiałem z Amalią? – A rozmawiaj pan sobie, ile pan chcesz i z kim chcesz. Mnie wszelako grzeczność masz okazywać, tego sobie życzę. – Mówiłaś tak głośno, ów nieznajomy stał obok, poczułem niepokój i nie umiałem poradzić z tym sobie inaczej. – Niż będąc niegrzecznym, jak na niedołęgę przystało? – Wybaczże mi! Wyznaję winę, wiesz, w jaką to wprawia mnie konfuzję, gdy jesteśmy razem w towarzystwie. Rozmawiać z tobą w przytomności innych, to dla mnie przykre. – Ach, jak uroczo umie się wykręcić! – Nigdy mi nie puść takiej rzeczy płazem, dawaj baczenie i bądź surowa. Aliści spójrz tylko, cóżeś uczyniła? Czyż nie kalasz świętości? O nie! Rzecz to niemożliwa, to nawet więcej. Przyznaj mi jedno: byłaś zazdrosna. – Ignorowałeś mnie nieuprzejmie przez cały wieczór. Dziś o poranku chciałam ci wszystko napisać, lecz list podarłam. – A skoro przyszedłem? – Zirytował mnie pośpiech gwałtownika. – Kochałabyś mnie, gdybym nie był tak łatwopalny, taki elektryczny? Czy też nie jesteś taka? Już nie pamiętasz naszych pierwszych pieszczot? Miłość się zjawia w jednym okamgnieniu, cała i wieczna, lub nie zjawia się wcale. Wszystko, co boskie i piękne, jest prędkie i lekkie. Czy może radość gromadzi się tak jak choćby pieniądze i inne materie: konsekwentnym działaniem? Szczęście najwyższe zaskakuje nas jak muzyka wprost z przestworzy, pojawia się i znika. – Tak i ty pojawiłeś się przede mną, najdroższy! I chcesz zniknąć? Nie waż się, powiadam ci. – Nie chcę. Chcę zostać przy tobie, teraz i w ogóle. Posłuchaj, wielką mam chęć na długi dyskurs z tobą o zazdrości; wszelako nasamprzód winniśmy udobruchać obrażonych bogów. – Pierwej dyskurs, a bogowie potem. – Masz rację, jeszcześmy niegodni; gdy coś cię urazi i rozstroi, długo czujesz to w sobie. Jakie to piękne, że taka jesteś wrażliwa. – Wrażliwa nie bardziej od ciebie, ale inaczej. – Powiedz mi więc: jak to się dzieje, że jesteś zazdrosna, jeśli ja nie jestem? – Czyżby bez przyczyny? Odpowiedz! – Zaprawdę nie wiem, co masz na myśli. – W istocie przecież zazdrosna nie jestem, powiedz mi jednak, o czymże to przez cały wieczór mówiliście ze sobą? – A więc o Amalię? Możliwe to? Cóż za dziecinada! O niczym zgoła z nią nie mówiłem, i to właśnie było tak ucieszne. A czy równie długo nie mówiłem z Antoniem, którego czas jakiś temu widywałem niemal każdego dnia? – Mam więc uwierzyć, że z kokietką Amalią rozmawiasz tak jak ze skrytym, poważnym Antoniem? Że to nic innego, nieprawdaż, jak czysta, niewinna przyjaźń? – O nie, nie powinnaś ani nie musisz w to uwierzyć, to wcale nie tak. Jak możesz posądzać mnie o takie głupstwo? Bo jest w tym coś doprawdy głupiego, gdy dwie osoby różnej płci nawiązując relację, wmawiają sobie, że to więzy niewinnej przyjaźni. Z Amalią nie ma nic na rzeczy poza tym, że ją, dla krotochwili, miłuję. Gdyby nie była odrobinę kokietką, nie lubiłbym jej. Oby się więcej takich kręciło w naszym kółku! Wszystkie właściwie niewiasty trzeba, dla krotochwili, miłować. – Juliuszu! Mówisz, jakby ci rozum odjęło. – Tylko zrozum mnie dobrze; nie właściwie wszystkie, lecz jedynie wszystkie te, które są miłe i u których człek żadnej szpetoty nie odkryje. – Więc to nic więcej niźli, jak mawiają Francuzi, galanteria i coquett. – Nic więcej poza moim poczuciem, że piękna to rzecz i dowcipna. Ludzie zaś muszą wiedzieć, co czynią, i czego pragną, a rzadko tak się dzieje. Subtelna krotochwila przeradza się u nich wnet w surową powagę. – Owemu miłowaniu dla krotochwili niepodobna się krotochwilnie przyglądać. – Nie krotochwila winna temu; nic to wszakże innego niźli fatalna zazdrość. Wybacz mi, najdroższa! Nie chcę się zaperzać, lecz bynajmniej nie pojmuję, jak można być zazdrosnym. Na urazy bowiem nie ma miejsca w miłowaniu, podobnie jak na dobrodziejstwa. Musi to więc być niepewność, niedostatek miłości i niewierność wobec siebie. Dla mnie szczęście uchodzi za pewnik, a miłość i wierność to jedno. Ludzie wszelako kochają nieco inaczej. Oto mężczyzna miłuje w niewieście jedynie gatunek, niewiasta w mężczyźnie jedynie jakość jego walorów naturalnych i egzystencji mieszczańskiej, oboje zaś w dzieciach miłują tylko swoje liche dzieło i swoją własność. Tu wierność jest zasługą i cnotą; tu także zazdrość zajmuje należne jej miejsce. Albowiem niepospolicie trafnym jawi się ich odczucie z cichego przekonania płynące, że takich jak oni jest wielu, a jeden jako człowiek tyle mniej więcej wart co drugi, wszyscy zaś razem warci nieszczególnie wiele. – Uważasz więc zazdrość za puste prostactwo i niedomogę formy. – Owszem, a nawet za formę pokraczną i opaczną, co równie jest złe albo nawet gorsze. Wedle owego systemu najlepszym wyjściem będzie ożenek z rozmysłem, przez grzeczność, z czystej uprzejmości; zapewne dla takich osobników tyleż wygodne co zabawne musi być życie obok i z dala od siebie, we wzajemnej pogardzie. Zwłaszcza niewiasta może rozwinąć w sobie prawdziwą pasję dla małżeństwa, a gdy zacznie w nim gustować, z łatwością i pół tuzina zamążpójść naliczy, duchowych bądź cielesnych; a nigdy też nie zabraknie okazji, by wybredną być w kwestii odmiany i wiele o przyjaźni prawić. – Wcześniej już mówiłeś tak, jakbyś uznawał nas za niezdolnych do przyjaźni. Naprawdę tak mniemasz? – Tak! Niezdolność wszakże tkwi, jak myślę, raczej w przyjaźni niźli w was. Miłujecie wszystko, co miłujecie, bez reszty: kochanka i dziecko. Także wasza relacja siostrzana takiego nabrałaby charakteru. – To prawda. – Przyjaźń jest dla was zanadto wielostronna i zanadto jednostronna. Musi być natury całkowicie duchowej i granice mieć jasno określone. Takie wyodrębnienie działałoby na wasze jestestwo równie niszcząco, choć w subtelniejszym sposobie, jak sama tylko zmysłowość, bez miłości. Aliści dla społeczeństwa jest ono aż nadto poważne, głębokie i święte. – Czyż ludzie nie mogą już mówić ze sobą, nie pytając, czy są mężczyznami, czy niewiastami? – Wyglądałoby to z pewnością bardzo poważnie. Co najwyżej mógłby powstać taki atrakcyjny klub. Rozumiesz, co mam na myśli. To już byłoby niemało, gdyby można tam gadać swobodnie i dowcipnie, a nie folgować przy tym zanadto dzikości ani w sztywność za wielką nie popaść. Nigdy dość tego, co najsubtelniejsze i najlepsze, i co widome zawszeć w dobrym towarzystwie jako duch jego i dusza. I tymże jest krotochwila w związku z miłością i miłość dla krotochwili, która bez czucia, czym jest tamta, zniżyć się musi do zwykłego figla. Z tej to przyczyny bronię dwuznaczności. – Czynisz to dla krotochwili czy zwykłego figla? – Nie, nie! Czynię to z pełną powagą. – Lecz nie tak poważnie, nie tak uroczyście jak Paulina oraz jej kochanek? – Uchowaj Boże! Myślę, że kiedy ci się tulą, byliby gotowi, gdyby wypadało, w dzwony bić, co na modły wołają. O! To prawda, moja przyjaciółko, człowiek z natury prawdziwą jest bestią. Z całej mocy tudzież z każdej strony trzeba przeciwdziałać tej haniebnej i żałosnej ciągocie. Temu też służyć mogą dwuznaczności, te jednak tak rzadko są dwuznaczne, a jeśli nie są i jeden tylko sens dopuszczają, nie jest to bynajmniej nieobyczajne, aliści napastliwe i trywialne. Swawolnym rozmowom nie wolno od ducha stronić, winny też być kunsztowne i skromne najbardziej jak można; poza tym wszakże niechaj będą dość niecne. – To pysznie, po cóż jednak one akurat w towarzystwie? – Dla świeżości rozmów jako sól w potrawach. Pytanie nie brzmi wcale, dlaczego się je wypowiada, lecz tylko: w jaki wypowiada się sposób. Zaniechać tego bowiem nie można i nie wolno. Grubiaństwem byłoby wszak rozmawiać z czarującym dziewczęciem, tak jakby się mówiło z bezpłciowym amfibionem. Obowiązkiem i powinnością zawsze pozostanie do tego pić, czym dziewczę jest i czym będzie; a w sytuacji, gdy tak nieczuła, sztywna i nieczysta jest forma istnienia tego towarzystwa, dziewczyna czysta czuje się doprawdy komicznie. – To mi przypomina sławetnego buffo, co sam często wielce bywał smutny, innych wszakże rozśmieszał. – Towarzystwo jest chaosem i tylko dowcipem można kształt mu nadać i do harmonii przywieść; a gdy się od krotochwili stroni i elementów namiętności żartem nie traktuje, ta zbija się w ciężką masę i zaciemnia wszystko. – To chyba namiętności wiszą tu w powietrzu, niemal bowiem zapadła już ciemność. – Z pewnością zamknęłaś oczęta, damo mego serca! W innym razie wszechjasność niechybnie zalałaby pokój. – I kto jest bardziej namiętny, Juliuszu! Ja czy ty? – Obojeśmy tacy, i dobrze. Nie chciałbym żyć inaczej. I patrz! Dlatego zdołałbym się pojednać z zazdrością. W miłości masz wszystko: przyjaźń, urodę bycia we dwoje, zmysłowość, także namiętność; i wszystko w niej być musi, jedno wzmacniać i łagodzić drugie, ożywiać je i wywyższać. – Pozwól, niech cię, wiernego mi, utulę! – Wszelako pod jednym warunkiem na zazdrość ci mogę przyzwolić. Często czułem, że z małą dawką gniewu, który jest kulturalny i uszlachetniony, nawet mężczyźnie do twarzy. Może i tobie do twarzy z zazdrością. – Trafiłeś! Przeto nie muszę się całkiem jej wyrzec. – Jeśli tylko zawsze wyraz tak piękny i dowcipny znajdzie, jak dzisiaj w twych ustach! – Tak uważasz? Cóż, gdy następnym razem rozgniewasz się pięknie i dowcipnie, nie omieszkam powiedzieć ci o tym i pochwał nie szczędzić. – Czy teraz jużeśmy godni tego, by udobruchać obrażonych bogów? – Tak, jeśli ze swym dyskursem jesteś już u końca, bo jeśli nie, powiedz całą resztę. –