Listy z Afryki - Henryk Sienkiewicz - ebook + książka

Listy z Afryki ebook

Henryk Sienkiewicz

0,0

Opis

Pod koniec 1890 roku czterdziestoczteroletni autor Trylogii wyruszył w podróż do Afryki, z której zapowiedział cykl korespondencji. Zamierzał wyprawić się w głąb lądu i spędzić miesiąc na wyprawie myśliwskiej. Listy z Afryki obejmują dwadzieścia trzy szkice, które powstały w trakcie podróży oraz po powrocie pisarza.

Sienkiewicz nie tylko opisuje krajobrazy, klimat, spotykanych ludzi, stroje, zwyczaje, egzotyczne owoce, rośliny i zwierzęta. Nie stroni też od ogólnych refleksji nad handlem niewolnikami, charakterem wcześniejszych i obecnych stosunków w Afryce, wpływem kolonializmu i placówek misyjnych.

Do najlepszych artystycznie partii książki należą fragmenty oddające wrażenia pisarza, przesiąknięte melancholią, malarskie opisy Sfinksa księżycową nocą, gwiazd wschodzących nad morskim horyzontem, upalnego popołudnia na afrykańskim stepie, smug cieni o zachodzie słońca na rzece.

Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.

Henryk Sienkiewicz
Listy z Afryki
Epoka: Pozytywizm Rodzaj: Epika Gatunek: Reportaż

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 425

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Henryk Sienkiewicz

Listy z Afryki

Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.

Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.

ISBN 978-83-288-6246-3

Listy z Afryki

Książka, którą czytasz, pochodzi z Wolnych Lektur. Naszą misją jest wspieranie dzieciaków w dostępie do lektur szkolnych oraz zachęcanie ich do czytania. Miło Cię poznać!

I

Kair, 18 stycznia 1891 r.

W Neapolu. — Oczekiwanie. — Wigilia. — Schliemann. — „Ravenna”. — Podróż. — Morze. — Cieśnina Mesyńska. — Podróżni. — Dwa dni chwiejby. — Ranek. — Pogoda. — Damietta.

Nie mam bynajmniej zamiaru opisywać Egiptu, z którego opisów można by złożyć drugą Bibliotekę Aleksandryjską1. Posyłam wam tylko pierwszy snopek moich osobistych wrażeń i postanawiam nie przekraczać ich granicy, w przekonaniu, że tak będzie lepiej i dla waszego odcinka, i dla mnie.

Trudno mi się dziś jednak i na tę łatwą robotę zdobyć. Przeszedłem przez ciężką chorobę gardlaną, która na dobitkę chwyciła mnie z dala od Kairu, zatem z dala od wszelkiej pomocy. Pospieszny powrót wśród kurzu pustyni pogorszył mój stan, tak że zaledwie od kilku dni nastąpiło stanowcze przesilenie. Wszystko to razem wzięte stanowi może pomyślną okoliczność ze względu na moją dalszą podróż, ale na razie, gdy i ręka słaba i głowa po wczorajszej jeszcze gorączce zmęczona — ręka nie chce prowadzić pióra, a głowa snuć myśli. Ponieważ jednak zapowiedzieliście moje listy na pierwszy kwartał roku, więc posyłam wam ten pierwszy, byle uczynić początek2.

Ruszyłem z Neapolu statkiem angielskim „Ravenna” (z Peninsular and Orient Company) w sam dzień Bożego Narodzenia, ale już pod wieczór. Statek ten nie zatrzymuje się nigdzie po drodze, aż dopiero na brzegach egipskich, skąd dalej dąży do Indii. Obwiał mnie też zaraz wiatr wielkich egzotycznych podróży. Już na pokładzie takiego statku widzisz nieznane ci z europejskich wędrówek twarze i słyszysz nieznaną w Europie mowę. Załoga „Ravenny” składa się prawie wyłącznie z Hindusów. Kilkunastu angielskich oficerów, dwóch lub trzech tejże rasy majtków, zresztą3 same ciemne postacie, w białych opończach, w zawojach, smukłe, chude, o nogach i rękach tak drobnych jak u naszych dzieci i o ruchach mających coś małpiego.

Pogoda dobra, niebo błękitne — toń wygina się jak lśniąca blacha, ale nie załamuje się w fale. Naokół rozlegają się monotonne głosy Hindusów ciągnących liny; statek potężnym rykiem daje znać, że godzina odjazdu wybiła, i drży wewnętrznie. Podnoszą mostek, po którym wchodzi się na pokład; łódki, pełne wszelkiego rodzaju przekupniów, stojące w dole, oddalają się z wolna; tu i owdzie powiewa kilka chustek — statek odzywa się po raz drugi — wreszcie „go ehead!”4 — ruszamy!

Wolę to niż czekać. Neapol jest cudem świata, snem greckim — ale czekać jest źle, nawet w Neapolu. Zresztą chcieliśmy „vedere Napoli e poi...5 Egipt!” — więc nam się dłużyło. Szczególniej poprzedni dzień był ciężki — tym bardziej że to była wilia6. Siedząc owego wieczora w hali hotelowej na Piazza Umberto, rozmyślałem o lesie zakopańskim, jasno oświeconych oknach, o radosnych okrzykach dzieci na widok drzewka i myślałem sobie, że tego nie zastąpi ani Santa Lucia, ani przepyszny pióropusz Wezuwiusza, który od czasu do czasu przebłyskiwał czerwono na ciemnym niebie.

Takie widzenia z odległości są jak mgły. Przesłaniają światło i czynią człowiekowi dzień smutnym. A gdym tak siedział w owych mgłach, na domiar smutnych wrażeń wniesiono do hotelu umierającego człowieka. Niosło go czterech ludzi, on zaś głowę miał opadłą zupełnie na piersi, zamknięte oczy, ziemistą cerę i zwisłe ręce. Posępna ta grupa przesunęła się tuż koło mnie, po chwili zaś zbliżył się do mego krzesła zarządca hotelu i zapytał:

— Czy panu wiadomo, kto jest ten chory?

— Nie.

— To jest wielki Schliemann7.

Biedny „wielki Schliemann!” Odkopał Troję i Mykeny, zdobył sobie nieśmiertelność i — umierał...

Od tego czasu gazety już nawet tu, do Kairu, przyniosły wiadomość o jego śmierci.

Oto, z jakiego szeregu wrażeń składała się moja wigilia — i oto dlaczego usłyszałem na drugi dzień z pewną radością: „go ehead!”

Zatoka była gładka; nie tak niemiłosiernie modra, jak bywa czasem Morze Śródziemne, ale raczej koloru niezapominajki z odblaskami pereł, opalu, miedzi, dymnego srebra. Blaski owe migocąc, łącząc się i rozbiegając tworzyły jakby jakąś irytującą się sieć na wodzie, pełną drgań i zmian nagłych. Co było przepyszne — to delikatność i miękkość ogólnego tonu, niełatwa do zobaczenia na Morzu Śródziemnym, które we ogóle jest w tonie raczej twarde. Ale Zatoka Neapolitańska stanowi pod tym względem wyjątek. Rzekłbyś, że Grecy, którzy niegdyś obsiedli rojem te brzegi, przynieśli ze sobą morzu grecką, łagodną świetlistość Archipelagu.

Słońce stacza się z wolna na Ischię. „Ravenna” ani pyta, tylko bije śrubą na białą miazgę turkusy, perły, opale i pochylona cokolwiek na bok, sunie jak rybitwa. Mijamy Sorrento; następnie przemykamy się między wyniosłością Campanelli i stromym wiszarem Capri — i na pełnej roztoczy zasuwamy się z wolna w mrok nocny.

Postanawiam czuwać, by zobaczyć Wyspy Liparyjskie8 i wulkan Stromboli9, który niespokojniejszy od Wezuwiusza, oświeca jeszcze co noc jak olbrzymia latarnia ciemną pustosz morską. W tym celu po obiedzie wieczornym wychodzę na pokład. Wietrzno i chłodno. Okręt poczyna się wspinać na falach, ale czyni to z fantazją, bez trudu, jak delfin, który igra w morzu. Znać dobry statek! Ale do Wysp Liparyjskich jeszcze daleko; jeszcze ani śladu ognia w dali. Tymczasem chmury, które przez dzień ukrywały się, na kształt smoków, w szczelinach gór, teraz, jakby korzystając z nocy i ciemności, wypadają ze swoich dziennych komyszy10 i zaczynają pędzić po niebie. Co chwila przesłaniają księżyc i gwiazdy; wiatr zgania je i rozgania jak pies owczarski stado. Coraz nowe ich zastępy podnoszą się za statkiem — i zdają się go ścigać.

Upływa jedna godzina i druga. W salonie na dole gasną światła, lampy elektryczne na pokładzie również; zostaje tylko kilka kolorowych latarni — ruch ludzi ustaje — słychać jeno11 w równych odstępach czasu dzwon strażniczy, któremu z przodu statku odpowiadają Hindusi. Zresztą — cisza.

Cisza względna, bo maszyna nie śpi nigdy i swym miarowym: „gda, gda, gda!” znaczy drogę i czas pracy. Naokół szumi też morze, tym dziwnym nocnym szumem, w którym odróżnisz jakby głosy i nawoływania ludzkie, jakby wielkie westchnienia, a czasem łkania. Jest w tym coś ogromnie smutnego, bo ponieważ z pojęciem nocy łączy się mimo woli w umyśle ludzkim pojęcie snu i spoczynku, więc ten nocny ruch, to szarpanie się fal wydaje się jakby męką i zarazem skargą żywiołu, któremu nigdy spocząć nie wolno.

Deszcz obfity spędził mnie z pokładu i nie pozwolił zobaczyć Stromboli. Ranek zastał nas już w Cieśninie Mesyńskiej. Dzień blady i chłodny. Brzeg sycylijski przedstawia się szaro i smutnie, bo gdy słońca brak, wszystko jest smutne, a tej zimy nie ma za wiele słońca nawet w Egipcie. Jeden promień — a owa Sycylia zagrałaby od razu Bóg wie ilu barwami! Mgła zniża horyzont i przypłaszcza nawet góry. Przypomina mi się urywek, raczej ułamek tylko, z Wandy Deotymy12:

Póki serce nie kochało, 
Życie jest jak okolica, 
Której słońce nie oświeca. 
Może ona i wspaniała, 
Cóż, gdy noc z niej farbę starła? 
Ziemia leży jak umarła. 
Lecz niech tylko zorza w dali 
Porozrywa chmur spowicia, 
Każdy pyłek się zapali 
Nieśmiertelną iskrą życia. 
Wszystkie barwy świt odnowi, 
Wszystkie kształty dzień wyciosa, 
Cóż się stało obrazowi? — 
Słońce weszło na niebiosa! 

Ale — słońce nie wschodzi. Statek mknie bliżej sycylijskiego brzegu, tak szybko, jakby się przekradał. I istotnie, niegdyś przekradano się ze strachem przez te wody, bo to tu przecie była siedziba Scylli i Charybdy13:

Dalej są dwie opoki14: jednej szczyt się jeży 
Aż w niebiosa, a na nim gruby obłok leży, 
Co nie znika ni latem, ni czasu jesieni; 
I ten szczyt się nie złoci od słońca promieni. 
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .  
We środku ma jaskinię; otwór jej zwrócony 
Ku ciemnościom Erebu15. Więc ową jaskinię 
Okręt twój, Odyseju, niechaj tak ominie, 
By z pomostu w ten otwór żadna nie doniosła 
Strzała, ciśniona ręka łucznika z rzemiosła. 
W tej jamie Skylla siedzi, słychać ją z daleka, 
Skomli jakby miot szczeniąt, jak złaja psów szczeka... 
Okropna to poczwara i nikt jej widoku 
Nie zniesie; sam bóg nawet nie dotrzyma kroku. 
Łap dwanaście szkaradnych jest u tej bestyi, 
I sześć szyj wyciągniętych, a na każdej szyi 
Łeb sprośny; w paszczy zębów trzy rzędy, a przy tym 
Gęstych i chropoczących z przeraźliwym zgrzytem. 
Zwykle na dnie pieczary leży tułów spory 
A łby tylko wystawia z głębi onej nory 
I łapczywie czatując, w paszcze swoje chwyta 
Delfina, psa i wszystko, co ma Amfitryta16
W swoim państwie podwodnym, wszystko, co się zdarzy... 
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .  
Blisko od niej zobaczysz drugą taką skałę, 
Lecz niższą, bo przerzucisz przez nią każdą strzałę. 
Jest tam figowe drzewo ze skały zwieszone, 
Pod nim groźna Charybda łyka morze słone, 
Trzykroć w dzień je wyrzuca, trzykroć wciąga w siebie. 
A gdy wciąga, o! niechże nie będzie tam ciebie.17

Dziś się czasy zmieniły: Charybda nie wciąga już w siebie słonej wody, a Scylla straciła zapewne zęby ze starości i nie porywa marynarzy. Cieśnina nie należy już nawet do niebezpiecznych przesmyków morskich. Dla naszej „Ravenny”, która kilkanaście razy na rok przechodzi groźne zawsze Morze Czerwone i groźniejszy jeszcze Bab-el-Mandeb18 — to prawdziwa zabawka.

Zresztą, przed przybyciem do Neapolu „Ravenna” przeszła burzę, co się nazywa — i teraz nie robi sobie z byle czego wielkich rzeczy. Fala urwała szalupę. Pasażerowie wylatywali w czasie tej burzy z łóżek; pewien młody Anglik potłukł się nawet porządnie. Ale opowiadają o niej spokojnie, jak o jednym ze zwykłych epizodów podróży. Wszyscy jadą z Londynu, więc już przywykli do morza; nie choruje nikt. Większość dąży do Kalkuty, nie zrobili więc nawet jeszcze połowy drogi.

Podróżni, prócz nas i młodego Hindusa — sami Anglicy. Jest kilka missek19, między nimi jedna zasługująca na nazwę „miseczki”, bo i młoda, i ładna. Ta przechadza się cały dzień po pokładzie, tłumiąc za pomocą parasolki swoje suknie, które niedyskretny wiatr żenie20, jak mu się podoba. Młody Hindus siedzi, a raczej leży, cały boży dzień na fotelu, z nogami w górze, wykonywając, i to z niechęcią, tylko te ruchy, których wymaga zapalenie fajki. Schodzi także na dół, ilekroć dają jeść; zresztą nie widziałem, żeby choć ręką ruszył. Jest to zapewne jakiś znakomity Hindus, może syn jakiego radży21, wracający z Oxford lub Cambridge. Jego złotawo-zielona cera i czarne jak aksamit oczy, ślicznie by się zapewne wydawały, gdyby nosił turban — ale w szarym pidżaku22 angielskim i w szarej, o dwóch daszkach, czapce na głowie, młody radża wygląda jak usmolony kapcan23. Zresztą, wydaje się nadzwyczaj sfatygowany podróżą, nauką lub życiem i zaledwie odpowiada Anglikom, którzy od czasu do czasu do niego zagadują.

W ogóle brak na pokładzie charakterystycznych figur. Nawet kapitan ma minę nie wilka morskiego, ale dobrotliwą twarz angielskiego fermera. Widocznie jednak zna się na swym rzemiośle — i patrząc na niego, nie wiem dlaczego, nabiera się wiary, że ten człowiek ani sam nie utonie nigdy, ani też ludzi nie potopi.

Szary czas, szaro usposabia — i na twarzach znać trochę nudy. Jakieś kilkumiesięczne baby24 stanowi great attraction25 — i trzeba mu przyznać, że robi, co może, by zwrócić na siebie powszechną uwagę, wrzeszczy bowiem od rana do wieczora wniebogłosy, a po nocach spać nam nie daje. Młody doktor, podobny do lorda Byrona26 i równie piękny, zajmuje się bardzo troskliwie baby, a nie mniej i jego matką, niepodobną wprawdzie do lorda Byrona, ale także bardzo przystojną.

Pogoda zmienna. Od czasu do czasu deszcz przetrzepuje przechadzających się po pokładzie tak niespodzianie, jakby im chciał zrobić na złość, a sobie na uciechę. Ogół podróżnych wolałby zapewne albo zupełną pogodę, albo jakąś uczciwą burzę. Byłaby przynajmniej rozrywka.

Jakoż27 trzeciego dnia zdaje się, iż stanie się zadość temu ostatniemu życzeniu. Od rana poczynamy się mocno huśtać. W południe chwiejba powiększa się, a z nią razem przychodzi nieodłączny zawrót głowy i apatia. Morze przybiera barwę ciemną i ciemnieje coraz bardziej, na tym zaś posępnym tle widać, jak okiem sięgnąć, białe runa fal piętrzących się coraz wyżej. Statek poczyna pracować, wspina się, zanurza dziobem w odmęt, to znów siada w wydrążeniach fal, przechyla się z boku na bok i skrzypi. Czuby bałwanów przelewają się przez pokład. Jesteśmy na wysokości zachodniego cypla Kandii28. Wieczór nie przynosi folgi29, noc również, a na drugi dzień jest jeszcze gorzej. Nie przeszkadza to nabożeństwu, bo niedziela, ale do obiadu zamiast osób czterdziestu siada ledwie piętnaście. Szklanki, kieliszki i talerze są w ramach. Mijamy teraz wschodni cypel Kandii. Statek wije się i przewraca, zupełnie jak chory człowiek. Ma się wrażenie, że cierpi na boleści brzucha i że sam nie wie, co z nim zrobić. Tak upłynął dzień trzeci i czwarty.

Piątego — zupełna zmiana. Budzi nas promień słońca. Wychodzimy na pokład: niebo pogodne, ale blade, morze blade i spokojne. Jakaś nieopisana słodycz napełnia powietrze — wiatru nie ma — cisza zupełna — i czuć tchnienie wiosny. Mgła zbiega się na krańcach widnokręgu, jakby w jakieś fantastyczne, nikłe budynki, które załamują się łagodnie i opadają w morze. Wśród tej ciszy i słodyczy statek idzie naprzód spokojnym ruchem, a za nim ciągną całe stada mew, których nie było dni poprzednich. Nagle rozlegają się głosy: Look here! look here!30 i kilkanaście rąk wyciąga się, ukazując na burtę łodzi. Patrzę i spostrzegam małą szarą ptaszynę, podobną zupełnie do skowronka, siedzącą na linie tuż koło burty i spoglądającą z wielką ufnością na ludzi swymi małymi jak czarne paciorki oczkami. Jest w tym doprawdy coś wzruszającego, bo taki ptaszek — to istotny zwiastun ziemi — to znak, że podróż ukończona. Wkrótce nadlatuje ich cała gromadka. Jedne siadają, gdzie który może, inne lecą nad okrętem lotem, który wydaje się bardzo powolny, dlatego, że i sami jesteśmy w ruchu.

Słońce podnosi się coraz wyżej i z każdą chwilą czyni się cieplej. To przecie już egipskie słońce nam przyświeca. A jaka wiosna, jak się oddycha łatwo i szeroko! Morze i powietrze pełne są teraz blasków. W tych blaskach poczyna coś majaczyć, wynurzać się, bielić, świecić, rysować się coraz wyraźniej.

— Co tam widać? — pytam stojącego obok oficera.

— Damietta31 — odpowiada Anglik.

Lecimy do kabinek po szkła. Przez szkła widać nie tylko budynki Damietty, ale palmy i żółte, świecące mocno w słońcu, piaski. Aleksandrię i Rosettę minęliśmy na taką odległość, że ich wcale nie było widać. Zatrzymamy się dopiero w Port-Said32, skąd po kilkugodzinnym postoju udamy się przez kanał do Ismailii33.

Tymczasem z dziwnym wrażeniem spoglądałem na ów świetlisty rąbek ziemi, który wciąż już był w granicy naszego wzroku. Po raz pierwszy w życiu miałem zobaczyć Egipt i Afrykę.

II

Port-Said. — Miasto. — Ławice. — Nil i morze. — Przyjazd. — Arabowie. — Krętanina. — Kanał. — Pustynia. — Jej charakter. — Stary Testament.

Doki, latarnie, magazyny i zbiór zwykłych, mniej więcej obdrapanych kamienic, pomalowanych żółto i wzniesionych na żółtym piasku ławicy — oto Port-Said. Jeszcze statek nie stanął, jeszcze stoimy na pokładzie z lornetkami w ręku, a już widzimy, że miasto nie ma w sobie nic godnego uwagi. Tu i owdzie wznosi się wieżyczka kościelna, tu i owdzie błyszczy w słońcu wysmukły minarecik, jak świeca zapalona nad miastem; ale wszystko to nowe, wczorajsze, pozbawione cech i charakteru Wschodu. Bo też miasto powstało dopiero przy budowie kanału. Przedtem była to piaszczysta zaspa34 bezwodna, ziemia mew, czapli, czerwonaków i pelikanów, które żyły tu w niezmąconym pokoju, bo nawet łodzie rybackie nie zawijały do jałowej ławicy35. Gdy zaczęto kopać kanał, miasto urosło nagle jak grzyb, a ptasie sejmy musiały sobie szukać innych zasp, co zresztą nie przyszło im trudno, jest ich tu bowiem cały labirynt. Dawne, peluzjackie ramię Nilu jest nimi zupełnie zatkane. Wszędzie, gdzie okiem rzucić, widać owe ławy, zaspy, długie rzuty piaszczyste, mniejsze nasypy, progi i groble sztuczne, które wzniosła lub ustaliła ręka ludzka: wszystko to poprzedzielane krętymi wstęgami wody, poplątanymi tak, że w tym chaosie świeżo przybyły podróżnik nie wie, gdzie się kończy morze, gdzie poczynają się wody jeziora Menzaleh, co należy do Afryki, co do Azji.

Bo też naprawdę żadna z tych ławic, a więc i ławica, na której wznosi się Port-Said, nie należy ani do Afryki, ani do Azji, tylko do morza. Na całej szerokości Delty Nil przez wszystkie ramiona i przez wszystkie kanały wrzuca w morze czarny muł naniesiony z wnętrza Afryki, a ono, jakby rozgniewane za to, że rzeka mąci jego przeźrocze, bije w nią piaskiem i zatyka jej ujścia. Stąd wjazd do wszystkich portów egipskich jest trudny i nawet do Aleksandrii większy statek nie może wejść bez pilota36.

Obchodzą się bez pilotów jakoby jedynie austriackie, kierowane przez Dalmatyńców37, którym w znajomości Morza Śródziemnego i biegłości żeglarskiej nie wyrównywają nawet Anglicy. Być może, że tą ich sprawnością tłumaczy się bitwa pod Lissą38 i zwycięstwa Tegetthoffa. Ale wracając do Port-Said, co stanowi prawdziwy wdzięk tej miejscowości, to ogromna przestrzeń wód i nieba w stosunku do szczupłej rozległości ziemi, na której stanęło miasto. Skutkiem tego wydaje się ono drobną świetlistą plamką zagubioną wśród dwóch niezmiernych błękitów — i rzekłbyś: istnieje po to tylko, by promienie słoneczne miały się na czym zebrać i co rozświecić. Błyszczy też jak bryłka jasnego złota, aż oczy mrużą się pod nadmiarem blasku.

Statek zbliża się coraz bardziej. Gwałtowny ruch śruby łagodnieje i wpływamy do portu. Dziesiątki większych i mniejszych łodzi otaczają wnet parowiec. Miasto, jak powiedziałem, nie ma żadnego charakteru, ale spojrzawszy na te łodzie, mówi się sobie: jednakże to Wschód! Jeszcze balkony statku zamknięte i schodki niespuszczone, a już tam na dole wre jak w kotle. Co za gwar, wrzask i jarmark! Arabowie, Beduini, Sudańczycy, na wpół ubrani, z piersią nagą i w jaskrawych kefijach39 na głowach, krzycząc wniebogłosy, odpychają sobie wzajem łodzie bosakami i wiosłami. Każdy chciałby się pierwszy dostać na statek i porwać rzeczy podróżnych, którzy wysiadają w Port-Said. Widząc te rozpalone twarze, wytrzeszczone oczy, zęby przebłyskujące z czarnych lub sinawych warg, słuchając tych słów, wyrzucanych jakby w najwyższym uniesieniu wściekłości, sądzić by można, że za chwilę ludzie ci porwą się za gardła i poczną się rozdzierać zębami. Ale nic z tego! Robią to co dzień lub kilka razy na dzień, za każdym przybyciem statku. To tylko wschodni sposób dobijania się o zarobek. A gdy wreszcie wpadną na pomost na kształt krwiożerczych korsarzy lub złych duchów, kij flegmatycznego Anglika wnet przyprowadza ich do porządku.

Już balkon otwarty i schody opuszczają się ku wodzie. Na dole współzawodnictwo wioślarzy przybiera pozory bitwy, a wrzaski stają się jeszcze przeraźliwsze. Nie wysiadam w Port-Said, nie będę zmuszony bronić pakunków, więc cóż mnie to może obchodzić! Staję oparty o poręcz pokładu i patrzę. Dzioby łodzi obległy już schody tak, że nie ma miejsca na szpilkę. Czarne ręce wyciągają się ku podróżnym. Mało kto wysiada na dobre, ale wiele osób chce zwiedzić miasto, mamy bowiem trzy godziny czasu. Pojadę i ja, ale tymczasem chcę się napatrzeć tej krętaninie40, tym łodziom i tym egzotycznym postaciom, które oświeca afrykańskie słońce. Wielu Arabów, szczególniej przekupniów, dostało się już na pokład, który traci skutkiem tego swój zimny angielski charakter, a zmienia się w malowniczy bazar, na którym sprzedają maty, tkaniny wschodnie, korale, wyroby drewniane, dywaniki itp.

W jednym miejscu gromadka Anglików gapi się na arabskiego kuglarza; inni, przechyleni przez poręcz, patrzą, jak młody Beduin, nagi do pasa i ulany jakby ze spiżu, skacze na dno za pieniędzmi, które mu rzucają z pokładu. Po pięciodniowej podróży morskiej, jednostajnej i trochę nudnej, ten ruch i to gorączkowe, nieznane w Europie życie ma swój niemały urok.

Siadam do łodzi i jedziemy do miasta. Prócz mieszkańców nic w nim ciekawego. Ulice przecinają się pod kątem prostym, domy bez charakteru; na europejskich murach trochę wschodniego brudu — i oto wszystko. Jeno na krańcach miasta kilka domów arabskich wśród śmieci i piasku, a koło nich gromady brudnych dzieciaków i kłapouchych a bezrogich kóz. Na głównych ulicach ukrop taki sam, jaki był przy statku. Ani myśleć tam o spokojnej przechadzce lub rozmowie z towarzyszem. Dziesięciu Arabów leci za każdym Europejczykiem, wrzeszcząc po angielsku, po francusku, po włosku lub w tej mieszanej gwarze, która na Wschodzie zwie się „lingua franca”. Jedni napraszają się za dragomanów41, drudzy ciągną do sklepów, inni sami sprzedają rozmaite drobiazgi. Potrafią cię zagłuszyć, potrafią ci dokuczyć i uprzykrzyć się w ciągu jednej godziny. Schroniliśmy się przed ich natręctwem do jakiejś kawiarni złożonej z dwóch sal: w jednej około tuzina Niemek, o twarzach mocno wypudrowanych, grało na waltorniach i innych dętych instrumentach, w drugiej warczała ruletka.

Ale tymczasem „Ravenna” skończyła brać węgiel, który z ogromnej krypy42 ładowali na nią Murzyni — i trzeba było wracać. Około trzeciej ruszyliśmy dalej i minąwszy długie kamienne molo, wpłynęliśmy na kanał.

O kanale można powiedzieć, że jak każda prawdziwa wielkość przedstawia się skromnie. Tyle się nasłuchało o doniosłości tego dzieła, że mimo woli oczekuje się czegoś nadzwyczajnego — i doznaje się zawodu. Dzieło jest wiekopomnym i o doniosłości jego można by tomy pisać, ale zewnętrznie przedstawia się jako wstęga wody o brzegach ujętych w niskie, piaszczyste tamy, nie szersza nad sto metrów, na której dwa duże statki mogą się minąć z pewną trudnością. Pierwszy lepszy kanał francuski lub belgijski takie samo czyni wrażenie. Tylko, że ten oddziela dwie części świata, a jednocześnie łączy je z trzecią, bo otwiera dla Europy cały wschód Afryki i południe Azji.

Po jednej stronie niska tama zabezpiecza kanał na długiej przestrzeni od wód jeziora Menzaleh — po drugiej widać dziką pustynię.

Widzi się ją tam po raz pierwszy po przybyciu do Afryki i na widok jej zapomina się o wszystkim innym.

Człowiek, który ją bardzo pragnął widzieć, przede wszystkim zadaje sobie pytanie, czy ona jest taka, jak ją sobie wyobrażał i czy mu dopisuje?

Piasek i niebo — w tych dwóch słowach mieści się pustynia, ale nie mieści się jej dusza. Trudno ją określić, tak, jak trudno w pierwszej chwili zdać sobie sprawę z własnych wrażeń; ale po niejakim czasie odczuwa się doskonale, że między piaskami i niebem jest coś trzeciego, co stanowi istotę rzeczy. Jest to niesłychana martwota, tak straszna, że o podobnej nie miało się dotąd żadnego pojęcia. Piasek, pomarszczony w taki sposób, jak marszczy się toń pod wiatrem, wygląda jakby skostniały; niebo nad nim szkli się jak oczy umarłego człowieka, przez które nie patrzy dusza. Tu po raz pierwszy rozumie się, że pustka może być żywą lub martwą, bo na przykład na pełnym morzu, gdy oko nic nie dostrzega prócz wód niezmiernych, czuje się jednak ruch. Tu jest kraina zastygła. Spokój na morzu jest ukojeniem się żywiołów; spokój pustyni — odrętwiałością. Istnieje tu wszystko, co kojarzy się z pojęciem śmierci, więc i ogromna groza, i ogromna cisza, i melancholia, i rozdzierający smutek, który leci na duszę ludzką gdzieś z głębin pustyni, ogarnia ją, uciska i napełnia niepokojem. Niepokój ów potęguje się wreszcie do tego stopnia, że człowiek poczyna się z nim zmagać i mimo woli zadaje sobie pytanie, skąd się to bierze. Ale o odpowiedź nietrudno. W pustyni odczujesz wszystko, z czego się składa śmierć, nie odczujesz tylko miłosierdzia. W stężałych wydmach i tym stężałym niebie tkwi coś nieubłaganego. Po prostu mówiąc, ma się to niesłychanie gnębiące wrażenie, że z tego umarłego nieba nikt nie patrzy, że wśród tych płowych piasków nikt nie słyszy i że na pustyni próżno by rozpacz wołała o ratunek. Stąd ucisk, stąd niepokój, stąd strach. Gdyby pustynia przedstawiała się człowiekowi wrogą, mniej byłaby straszną, bo gdzie jest wrogi żywioł, tam możliwą jest walka, jak np. w czasie burzy na morzu — ale pustynia jest tylko bezwzględnie obojętną, a taka trupia obojętność ma w sobie coś więcej przerażającego niż rozpętany gniew.

Nie widziałem huraganu tratującego piaski; ale w huraganie jest przynajmniej namiętność i ruch, a zatem i życie, przez które pustynia upodabnia się do reszty świata — w ciszy zaś i milczeniu zdaje się ona należeć do jakiejś zupełnie innej planety-cmentarza, na której wszystko jest zgasłe i nieruchome. Dlatego przypuszczam, że w ciszy pustynia jest bardziej przejmującą.

Wieczór zapadał. Słońce zanurzało się w wodach jeziora Menzaleh. Piaski po stronie arabskiej przybrały barwę różową, która z wolna przechodziła w ton liliowy, coraz delikatniejszy i bledszy. Ale te łagodne tony, które gdzie indziej napełniają słodyczą całą naturę, nie odjęły pustyni jej surowości i biblijnej powagi. Trudno wypowiedzieć, do jakiego stopnia przypomina się w tych stronach na każdym kroku Biblia. Później widziałem koło Tel-el-Kebir43 szereg wielbłądów idących przez pustynię. Ciągną one długim sznurem, jeden za drugim, kołysząc jukami na obie strony, każdy z szyją wygiętą w hak, przed każdym człowiek w długich szatach, z białym zawojem na głowie. I tło, i obraz — zupełnie karta ze Starego Testamentu. Takie to jakieś smutne, proste, takie pełne powagi i odwiecznej tradycji, że wygląda bardziej na biblijne widzenie niż na rzeczywistość. Człowiekowi wydaje się, że się naczytał o czasach Jakuba44, a potem zasnął i śni. Istotnie, trudno uwierzyć, że się żyje w czasach dzisiejszych.

Takie obrazy stanowią urok pustyni.

Podoba Ci się to, co robimy? Jesteśmy organizacją pożytku publicznego. Wesprzyj Wolne Lektury drobną wpłatą: wolnelektury.pl/towarzystwo/

III

Nocna wycieczka do piramid. — Noce wschodnie. — Różnica widoków. — Piramidy. — Sfinks przy świetle księżyca. — Pustynia. — Nokturn.

Nie ma zapewne Europejczyka, który by bawiąc w Kairze, nie odwiedził kilkakrotnie piramid i Sfinksa, ale mało kto czyni tę wycieczkę w nocy. Mnie również nie przyszłoby to do głowy, gdyby jeden ze znajomych nie opowiadał mi o wrażeniu, jakie czyni Sfinks widziany przy świetle księżyca. Postanowiłem nająć w Kairze powóz i jechać.

Wycieczka to łatwa, musiałem jednak czekać kilka dni, albowiem noce były chmurne. Na koniec przyszła jedna, jeśli nie zupełnie pogodna, to przynajmniej pogodniejsza od innych; więc, nie odkładając dłużej, wyruszyłem wraz z trzema towarzyszami przed północą z placu Ezbekieh.

Już sama droga przez uśpiono dzielnice miasta, przez most na Nilu i ciągnące się za nim aleje, przedstawia nocą szczególny widok. Głównym wrażeniem, jakie się otrzymuje na Wschodzie, przebiegając w dzień ulice, mosty i place, jest wrażenie natłoku i waru ludzkiego życia. Miasta wydają się tak rojne i zgiełkliwe jak nigdzie. Przez ten sam most na Nilu, przez te same aleje trudno się w dzień przecisnąć. Na bocznych chodnikach przepychają się Arabowie, Beduini, Żydzi, Koptowie, Murzyni, Grecy i Anglicy, środkiem ciągną szeregi wielbłądów, wozy zaprzężone w bawoły i pojazdy paszów45, z biegnącymi przed końmi saisami46. Widzisz wszystkie barwy skóry i słyszysz wszystkie języki. Ruch i gwar taki, że w głowie się kręci. Pod akacjami przydrożnymi i pod palmami całe obozowiska; gromady kramów, barwne tkaniny, zawoje, stosy bakalii, pęki trzcin cukrowych, znów wielbłądy, znów stada osłów. Między nimi wrzaskliwy tłum przewodników: cały obraz w rażącym blasku lub czarnych cieniach, bez ogólnego tonu, o barwach lokalnych, tak natężonych i tak ogromnie wyraźnych, że po dłuższym czasie męczą one oczy północnego człowieka i stają się niemal dokuczliwe.

W nocy cisza i pustka. Świat oparem nilowym przesłonięty, zatarty i niewyraźny. Z pojęciem Wschodu tak dalece łączy się pojęcie wyrazistości i blasku, że ze zdziwieniem zapytujesz siebie, czy ta rzeka, dymiąca mgłą, jest Nilem — a to miasto Kairem? Może latem inaczej, bardziej po wschodniemu wyglądają te noce; w zimie przenoszą nas one jakby pod północne niebo i sprawiają nam pewien zawód. Ale też za to wyobraźnia, zmęczona jaskrawością dziennych wrażeń, odpoczywa w nich doskonale.

Drogę z Kairu do piramid przebywa się w ciągu półtorej godziny. Niegdyś jechało się dłużej, przez malownicze arabskie i beduińskie wioski, to blisko nad rzeką, to dalej, przez laski palm i pola bujne. Dziś inżynierowie wytknęli nieubłaganą linię prostą, która skraca czas drogi, ale pomija wszystko, co jest godne widzenia. Nawet w dzień wioski zostają poza granicą wzroku; w nocy nie widać nic prócz pni akacji przydrożnych, rozświecanych przez latarki powozu. W pobliżu piramid kończy się kraj uprawny i kończy się, jak prawie wszędzie w Egipcie, bez żadnych przejść. Po zielonej runi zbóż, która w nocy wygląda czarno — poczyna się nagle wielka, odkryta, jaśniejsza przestrzeń — to już piaski — pustynia: na niej widać trójkątne sylwety piramid.

Jesteśmy na miejscu. Zajeżdżamy do Mena. Jest to hotel angielski, w którym staroegipską i arabską ornamentykę ożeniono z nowożytnym komfortem. Mieszkają tu chorzy, by oddychać powietrzem pustyni lub ci, którym do porannej kawy na werandzie potrzebny jest widok piramid. Północ dawno już wybiła, gdy nasz powóz zatrzymał się przed bramą. W Mena uśpione wszystko. Budzimy zamieszkałego przy bramie szejka, który zapewne jest zarazem odźwiernym hotelu, ale rozespany Beduin nie bardzo rozumie, czego od niego chcemy, i po krótkiej rozmowie z naszym woźnicą wraca spać.

Idziemy sami, bo piramidy widać i drogę znaleźć łatwo. Księżyc już zeszedł, ale ukrywa go szeroki pas chmur. Nie są to jednak owe ciężkie, zawalne chmury, zawierające, wedle47 słów Szekspira: „kufy48 pełne wody, gotowe pęknąć lada chwila”. Jest to ten rodzaj lekkich obłoków, które w dzień wyglądają jak stada owiec pasące się na wysokościach, a po zorzy wieczornej, która rumieni ich wełnę, zbijają się w jedną gromadę i układają do snu nad ziemią. Światło księżyca nie przedostaje się przez nie, ale rozświeca je od wewnątrz, więc noc nie jest zbyt ciemna — raczej szara niż srebrna.

Idzie się jednak cokolwiek po omacku. Piramidy, które z daleka rysowały się czarno, z bliska wydają się szare. Przychodzimy tuż do Cheopsa. Stojąc u samych stóp, nie widzi się szczytu, bo trójkątna płaszczyzna, idąc pochyło w górę, usuwa się z promienia oka, skutkiem czego piramida wygląda jak obłe wzgórze. Opodal majaczeje Cefren. W tym mroku oko dostrzega i rozróżnia przedmioty, ale kształty są niepewne; zarysy ich rozpraszają się, topnieją i zlewają z otoczeniem. Wszystko jest bladoszare — i piasek pustyni, i głazy piramid, i utworzone z pokruszonych kamieni stosy odłamów, wszystko jakieś niezwarte, widziadłowe, senne, jakby pozbawione bryłowatości i ciężaru.

Cisza — aż w uszach dzwoni! Można ją nazwać grobową, bo przecie jesteśmy wśród grobów. Naokoło świat obumarły. I my mówimy cicho — i mało. Wspiąwszy się nieco na piramidę Cheopsa, siedzimy w milczeniu i każdy stara się uświadomić sobie własne wrażenia. To wszystko, co nas otacza, takie jest odmienne od tego, co się w życiu widziało, takie dziwne i tak jakoś bezwzględne w swym ogromie — wśród nocy i ciszy, że naprawdę doznaje się tylko rozmaitych poczuć, bo myśl onieśmielona wydaje się sama sobie tak marną, jak marnym jest człowiek wobec tych olbrzymów.

Z rozmyślań budzi nas dopiero dochodzące z oddali i mroku jękliwe skomlenie szakala. Jest tu ich jakoby dużo i Anglicy zamieszkujący Mena zasadzają się na nie często wśród samych piramid w czasie księżycowych nocy. Schodzimy wreszcie, by zbliżyć się do Sfinksa, bo przez chmury widać, że księżyc wzniesie się wkrótce nad ich pas i wyjrzy na czyste niebo.

Mijamy gromadkę pomniejszych piramid. Są one grobowcami tych faraonów, którzy panując przez krótkie lata, nie zdołali sobie wznieść równie olbrzymich mauzoleów, jak Cheops, Cefren i Menkera49. Z tych mniejszych wybierano przez całe wieki kamienie, skutkiem czego zostały zrujnowane prawie doszczętnie i zwłaszcza po nocy wyglądają jak bezkształtne masy gruzu.

Wszędy rozrzucone kamienie — większe i mniejsze; grunt pokryty rumowiskiem, doły powybijane w piasku; wszędy ślady spustoszenia; droga niepewna i żmudna. Ale oto na tle nocnego nieba zarysowywa się coś przed nami, jakby olbrzymia ciemna plama — to Sfinks.

Przychodzimy bliżej. Sfinks nie jest taki szary jak piramidy. Niezmierna jego głowa, wykuta z czerwonego kamienia, jest zupełnie czarna, jakby skupiała w sobie noc. Rysów twarzy nie widać, ciała również, albowiem spoczywa ono w dole, niżej od poziomu pustyni. Nie tak dawno, jak odrzucono na obie strony pokrywające je piaski, że zaś jest jednej z nimi barwy, więc w mroku oko nie może go wyróżnić — i tylko głowa wznosi się nad pustynię, ogromna i tajemnicza.

Stanowczo Sfinks większe czyni od piramid wrażenie. Piramidy są to, bądź co bądź, geometryczne bryły. Nie ma w nich duszy, natomiast jest coś tak suchego jak w matematyce. Tymczasem Sfinks to olbrzymia istota. Stanąwszy przed nim, mimo woli przypuszczasz, że w tym głuchym milczeniu on coś rozważa i myśli o rzeczach wielkich i tajemniczych.

Księżyc wytoczył się wreszcie zza zrębu chmur na czyste niebo i wówczas zaczęła się dla mnie jedna z najpiękniejszych nocy, jakie w życiu widziałem. Głowa Sfinksa z czarnej stała się ciemnozieloną niby stary brąz; płaszczyzna twarzy wypełniła się ludzkimi rysami, zbudziła się jakby ze snu i roześmiała do księżyca. W oczach naszych spełniają się czary; w jednej chwili tworzy się jakiś mistyczny związek między Sfinksem i księżycem. Zapominam o dzisiejszym świecie i zdaje mi się, że żyję w dawnym Egipcie. Oto Izys50 na niebie, oto Sfinks szepce coś do niej; oto za chwilę nadciągnie od piramid szereg białych hierodulów51 i pocznie się jakiś obrzęd święty i tajemniczy. To, co było dla mnie tylko teorią książkową, zmienia się w taką rzeczywistość, że aż jakaś trwoga zabobonna przejmuje duszę. Sfinks staje się do tego stopnia żywym, że próżno sobie powtarzać, iż to tylko złudzenie światła. Niepodobna oczu oderwać od tej twarzy, która, zwrócona wprost na księżyc, uśmiecha się ciągle. Widziałem ją potem we dnie, ale przy świetle słońca dostrzec można w niej szczerby, które porobił czas — w nocy zaś, w srebrnym blasku, jest to zupełnie twarz ludzka, która drga, myśli i czuje.

Widać teraz rozkopane piaski, które pokrywały ciało Sfinksa, ale w nocy czyni to takie wrażenie, jakby on sam je odrzucił i podniósł się spod ziemi, aby powitać księżyc i pogadać z nim o dziejach tak dawnych, jakich nikt prócz nich nie widział, nie zapamiętał i nie zapisał.

Bo czego on nie widział, ten Sfinks — on, którego początek jest tajemniczą zagadką — on, którego już Cheops naprawiał? Stał już, gdy wznoszono piramidy, i tenże sam Cheops chronił się zapewne w jego cień przed skwarem słońca. Potem widział Mojżesza52 i Kambyzesa53, Aleksandra54 i Ptolomeuszów55, Cezara56 i Marka Antoniusza57, Kleopatrę58 i Najświętszą Pannę59, łunę pożaru Aleksandrii i dzikiego Amru60, świętego Ludwika61 i Napoleona62. Wszystko to widział — i uśmiechał się tak samo nocami do księżyca. Wszystko to przeszło — on jeden został. Jest tak odwieczny, że się go prawie nie uważa za dzieło rąk ludzkich — i mimo woli widzi się w jego ogromie coś pierwotnego, coś niemal kosmicznego, jakby był stworzony z tego samego żywiołu, co i ten księżyc, z którym rozmawia w jasne noce.

I patrzą tak obaj na siebie, w srebrnym świetle, wśród śpiącej pustyni. Płowe jej piaski stają się teraz jasnozielone; opodal błyszczą się piramidy, za nimi przestrzeń pusta bez końca. W stosunku rzeczy ze sobą istnieje zgoda lub niezgoda. Tu wszystko dobrane. Ogrom, tajemnica, samotność i wielkie groby, a prócz nich naokół nic — żadnej rozmaitości przedmiotów, żadnej możności porównań, jeno w krąg pustynia zalana blaskiem uroczystym i ogromnie smutnym.

Ale w owej melancholii nie ma nic przykrego. Przeciwnie, jest to wielka i nad wszelki wyraz doskonała symfonia, której pojedynczymi akordami są piramidy, Sfinks, księżyc i pustynia. Bierze ona duszę ludzką i kołysze ją jak do snu. Warto przyjechać do Egiptu, by się raz w życiu taką symfonią upoić!

Spokój naokół. Tylko księżyc wzbija się wyżej i wyżej. Z rozgrzanej w dzień od promieni słonecznych ziemi wstają opary i pełzną po pustyni, choć nie ma najmniejszego wiatru. Na chwilę przesłoniły Sfinksa, ale księżyc wnet go wydobył, opar zaś poszedł dalej i obwinął piramidę Menkera, która nie wiem dlaczego, ze srebrnej stała się nagle różową, potem zgasła, a potem odzyskała znów swą księżycową barwę.

Do świtu było jeszcze daleko, bo ni księżyc, ni gwiazdy nie bladły; ale noc ubiegała. W namiotach beduińskich, leżących w głębi pustyni, ozwało się pianie koguta, a za tym pierwszym ozwał się drugi, trzeci, dziesiąty; nagle dało się słyszeć skrzypienie piasku i jakieś głosy: widocznie ktoś się zbliżał. Jakoż po chwili na piaszczystym wzniesieniu za Sfinksem zarysowała się sylwetka wielbłąda, a pod zgiętą jego szyją dwóch Beduinów przybranych w długie białe szaty.

I ten biblijny wielbłąd oraz ci dwaj podobni do nocnych widziadeł ludzie byli jakby ostatnim akordem nokturnu63.

IV

Zawód. — Rozmyślania. — Suez. — Miasto i port. — Widoki. — „Bundesrath”. — Wyjazd.

Statek francuski z kompanii Messageries Maritimes, którym miałem się puścić na Morze Czerwone i Ocean Indyjski, sprawił wszystkim okrutny zawód. W agencjach zapowiedziano nam, że do Suezu przyjdzie dziewiętnastego stycznia, tymczasem on sobie przyszedł i wyszedł osiemnastego. Jak sobie radzili ci, którzy kupiwszy naprzód bilety, bawili, ubezpieczeni terminem, aż do dziewiętnastego w Kairze lub na wycieczkach w okolice — nie wiem. Byłem tyle ostrożny lub tyle leniwy, żem biletu naprzód nie kupił. Swoją drogą, wiadomość o tym figlu kompanii czy kapitana wprawiła mnie w najgorszy humor, miałem bowiem teraz do wyboru albo czekać cały miesiąc na następny statek francuski, albo jechać innym. Wszystkie inne zaś, nie wyłączając angielskich, idą wolniej, są daleko gorsze i daleko mniej wygodne.

Pomyślałem sobie jednak: widocznie statki nie są to koleje, które trzymają się ściśle godziny, a nawet i minuty oznaczonej w rozkładach; jedźmy tedy64 do Suezu i rozpatrzmy się na miejscu w terminach.

Pobyt w Suezie uśmiechał mi się z różnych powodów. Naprzód jako nowość. Kto ma trochę natury Żyda Wiecznego Tułacza65, ten nigdzie długo miejsca nie zagrzeje. Po wtóre, chodziło już nie o zagrzanie miejsca, lecz o rozgrzanie siebie, albowiem taż sama niebywała zima, która w tym roku zasypywała śniegiem pułki francuskie w Algierze, dała nam się porządnie we znaki i nad Nilem. Mówiąc po prostu, szczękaliśmy zębami w naszych hotelowych pokojach, w których od czasów Cheopsa nikt nigdy pieca nie widział. Szczególnie nocami było tak zimno, że w Wielkim Muzeum poczerwieniały, jak mówiono, nosy mumiom wszystkich Ramzesów, Setów, Thutmesów i Pepich, co się podobno od czterech tysięcy lat nie zdarzyło. Ponieważ na dobitkę chorowałem mocno na gardło, liczyłem więc, że w Suezie klimat okaże się na mnie łaskawszym. Przecie to już jeszcze prawdziwsza Afryka, przecie to już Morze Czerwone — i zima powinna mieć w tamtych stronach trochę wstydu w oczach.

Prawie każdy człowiek, gdy go ma spotkać w życiu coś niezwykłego a bardzo pożądanego, pełen jest obaw i niepokojów, czy go ta rzecz pożądana nie minie. Ze mną było to samo. Miałem zobaczyć podzwrotnikową Afrykę, którą życzyłem sobie widzieć od dawna, ale mimo woli myślałem: nie uwierzę, że tam pojadę, dopóki nie będę na pokładzie. Otóż Suez zbliżał mnie do pokładu. Zdawało mi się, że gdy raz tam stanę, to już obwieje mnie wiatr wielkich podróży i sama podróż mnie nie minie. Sądziłem również, że w tym portowym mieście, w którym spotyka się ludzi wracających ze wszystkich kątów Oceanu Indyjskiego, łatwiej zasięgnę wiadomości o Massawie66, Zanzibarze67 i stałym lądzie afrykańskim. W Kairze udzielano nam informacji tak sprzecznych, że nie wiedzieliśmy, co sądzić. Jedni utrzymywali, że tak zwana massika, to jest pora dżdżysta, w czasie której nie można i nie warto podróżować, zaczyna się w styczniu; inni uważali styczeń i następne miesiące za najodpowiedniejsze do podróży; jedni grozili nam febrą68, drudzy zapewniali, że przyjedziemy w porze najzdrowszej. Radziliśmy się jednak ludzi, którzy byli niewątpliwie w Zanzibarze i w głębi. Ale być i mieszkać są to dwie rzeczy różne. Prawdziwych informacji może udzielić tylko stały mieszkaniec kraju. Podróżnik, który spędził w nim kilka miesięcy, nic nie wie, a natomiast rzadko umie uchronić się od wyciągania wniosków ogólnych. Wszędzie, na przykład, może się zdarzyć wyjątkowo dżdżyste lato, ale mniej baczny podróżnik, gdy na takowe gdzie trafi, gotów wywnioskować, że w takim a w takim kraju lato bywa zawsze dżdżyste, mgliste i chłodne.

Ze zbyt pospiesznych uogólnień płyną całe rzeki błędów i w życiu, i w podróżach. Czytałem niegdyś anegdotę o pewnym Angliku, który ścigany w Sudanie przez krokodyla, wlazł na palmę i począł wywijać pękiem liści, chcąc dać znać o swym rozpaczliwym położeniu. Drugi Anglik, spostrzegłszy to z daleka, zapisał zaraz z powagą w swej podróżniczej książeczce, że w Sudanie są palmy, które nawet w chwilach zupełnej ciszy za zbliżeniem się człowieka wywijają liśćmi, jakby go zapraszały na daktyle.

Czemu miłość własna nie pozwala na przyznanie, że się czegoś nie wie? Będąc już w Suezie, dowiedziałem się, że wprost z Zanzibaru przyjechał kupczyk grecki, który za handlem chodził i w głąb lądu. Był to brat mego gospodarza, więc łatwo mi go było sprowadzić i wypytywać. Zapewniał mnie, że był wszędzie, ale że czasem odpowiedzi jego wydawały mi się jakoś niepewne, więc na próbę pytam:

— Czy Bagamoyo69 to duże miasto?

— Tyle a tyle mieszkańców.

— A Kilimandżaro?

— Tyle samo.

Otóż Kilimandżaro jest górą, nie miastem. Łatwo zrozumieć, że po takiej odpowiedzi poradziłem memu kupczykowi, żeby sobie poszedł na przechadzkę po Suezie.

Nie przestałem jednak chodzić po agencjach, jak również rozmyślać, gdzie mam jechać. Wahałem się jeszcze w wyborcze okolicy. Dzięki uprzejmości i stosunkom rzymskim Siemiradzkiego70 miałem listy i do Massawy. Za Massawą przemawiało wiele. Naprzód podróż to znacznie bliższa i mniej utrudzająca, a że po chorobie w Kairze nie byłem w pełni sił, więc musiałem się z tym liczyć. Następnie klimat Massawy, mimo słynnych tamtejszych upałów, jest zdrowy; nie ma tam febr błotnych, bo nie ma błot; tam Abisyńczycy71 biorą po prostu człowieka i skręcają mu kark, co nie musi być rzeczą zbyt nieprzyjemną, skoro się Abisynia tak Włochom podoba, że na skręcenie karku do niej lecą72. Kraj na brzegach ma charakter pustynny, jak Arabia lub Egipt. Wody wprawdzie brak, ale kto by tam pijał wodę, kiedy jest tyle lepszych rzeczy na świecie. W głębi wznoszą się góry pokryte bujną roślinnością, pełne dzikich zwierząt, zamieszkałe przez lud zarazem dziki i chrześcijański.

To ostatnie nie jest wprawdzie wielką osobliwością, ale w ogóle biorąc, Abisynia przedstawiała wielkie ponęty. Z drugiej jednak strony, trudno mi było dowiedzieć się, jakie są w tej chwili stosunki Włoch z Abisynią. Co to jest nie odbierać gazet warszawskich! Gdyby stosunki te były natężone lub gdyby zbierało się na wojnę, najneutralniejszy podróżnik łatwo by mógł zostać powieszony na własnej neutralności. To mi się mniej uśmiechało. Naprawdę musiałbym siedzieć na piaszczystej wysepce lub równie piaszczystym wybrzeżu, bez możności zapuszczenia się w głąb lądu. Obiecywano mi wprawdzie, że w każdym razie będę mógł dotrzeć do Kerenu73 — ale z liczną eskortą. Otóż liczna eskorta pociąga za sobą liczne wydatki. Ostatecznie było więcej niż prawdopodobne, że jeżeli zapuszczę się do Abisynii, to już nie będę mógł zwiedzić Zanzibaru i pobliskiego stałego lądu.

Zanzibar zaś i przyległy mu ląd wydawały mi się więcej egzotyczne. Ponieważ taką wyprawę czyni się raz w życiu, więc żeby nabrać ochoty do uczynienia jej drugi raz, trzeba dotrzeć daleko i widzieć rzeczy prawdziwie ciekawe. Pomyślałem prócz tego, że jeśli starczy zdrowia i pieniędzy, to przecie Massawa leży na powrotnej drodze z Zanzibaru...

Stanęło więc na Zanzibarze.

Potem, jak zwykle po każdym postanowieniu, nastąpił koniec rozmyślań, folga, nudy i pogodzenie się z losem. Jesteśmy przecie w kraju, w którym wierzą w przeznaczenie. Ono widocznie chciało, bym nie jechał statkiem francuskim „Amazone”, lecz niemieckim „Bundesrathem” i bym pod równikiem jadł Leberwurst, Sauerkraut i Kalbrust mit Kartoffelsalat74. Niechże i tak będzie! Tymczasem mam przed sobą pięć dni czasu, który mogę przepędzić w sposób, jeżeli nie rozkoszny, to przynajmniej oryginalny, to jest klnąc na zimno w Afryce i chodząc w ciepłym paltocie75 nad Morzem Czerwonym.

Tego mógłby mi każdy Anglik pozazdrościć.

Morze Czerwone odznacza się przede wszystkim tym, że jest zielone. Rankami szczególniej widywałem wody barwy zupełnie szmaragdowej. W ciągu dnia błękitnieją one coraz bardziej, nigdy jednak nie stają się tak modre jak toń Morza Śródziemnego. Jest to tym dziwniejsze, że kanał zachowuje kolor odmienny i wygląda jak niebieska wstęga rzucona na złote piaski Arabii i Egiptu.

Suez — to już kąt zapadły i daleki. Miasto samo nie przedstawia nic ciekawego. Jest to zbiór domów pozbawionych wszelkiej oryginalności i przypominających kamienice naszych podrzędnych miast. Gmachy rządowe, dworce kolejowe i hotele są mizerne. Europejczyków mało. Większa ich część mieszka w porcie Ibrahim; we właściwym mieście istnieje wprawdzie europejska dzielnica, ale spotyka się w niej najczęściej Greków. Tłum Arabów i Murzynów jeszcze brudniejszy, wrzaskliwszy i więcej natrętny niż w innych miastach egipskich. Jest to zbiór najbardziej zakazanych figur, jakie zdarzyło mi się spotkać gdziekolwiek w świecie. Arabowie wydają się malowniczo nawet w łachmanach, ale każdy z nich ma coś takiego w twarzy, jakby dwa dni nie jadł. W ich gwałtownych ruchach i natarczywości, przechodzącej wszelką miarę, tkwi jakaś gorączka głodowa. Trudno z początku zdać sobie sprawę, dlaczego się tak dzieje. Miasto zdaje się być położone doskonale, bo przy samym ujściu kanału. Nie setki, ale tysiące wielkich okrętów, jadących w tę i tamtą stronę, zatrzymuje się w tutejszym porcie. Suez jest niejako bramą otwartą na wielkie przestworza morskie, na szlak Indii, Afryki i Australii; koleje żelazne łączą miasto z Izmailią i Kairem, a jednak znać tu wszędy piętno zastoju, ubóstwa i nędzy.

Podróżny jest tu po prostu łupem, na który rzuca się miejscowy tłum jak stado szakali. Kto się nie umie bronić, to go rozerwą.

Ale w ogóle przyjezdnych tu niewiele. Ci, którzy chcą jechać z Egiptu w dalsze strony, siadają na statki zwykle w Port-Said. Powracający również rzadko tu wysiadają. Powinno być inaczej, bo przejazd kanału jest drogi, ale pomimo tego ruch podróżniczy jest stosunkowo nieznaczny.

Statki zatrzymują się tu wprawdzie tysiącami, ale po to tylko, by zaawizować w inspekcji portowej swe papiery — i zaraz ruszają dalej. Gdyby Suez stał się kiedyś środkowym punktem handlu między Egiptem z jednej, a wybrzeżami Morza Czerwonego i Abisynii z drugiej strony, począłby niechybnie porastać w ludność i dostatki. Tak jak dziś jest, położenie jego przypomina poniekąd położenie Tantala76. Niezmierne bogactwa przesuwają się tuż koło niego, ale tylko się przesuwają, i ni ręce, ni usta pochwycić ich nie mogą. Port-Said zabrał Suezowi wszystko, nawet chleb powszedni.

Nudno było nadzwyczaj w tym Mrzygłodzie egipskim. Ból gardła dokuczał mi ciągle i nie mogłem sobie pozwolić na wycieczkę do źródeł Mojżesza, leżących po drugiej stronie zatoki. Zimno było ciągle, ale chmurno nie zawsze, więc w chwilach pogody chodziłem do portu Ibrahim, długą na trzy kilometry groblą, poprowadzoną przez zalewisko morskie. W czasie odpływu wody schodzą z niego w znacznej części i żółte piaski wyszczerzają się na słońce. W pobliżu miasta i głębiej, pod amfiteatrem wzgórz, znajdują się miejsca niższe, z których woda się nie cofa — prawdziwe rojowisko krabów i mięczaków o kręconych muszlach. Tuż pod miastem owe wielkie gładkie kałuże barwią się, zapewne pod wpływem brudów miejskich, jak szyby przepalone słońcem, w rozmaite tęczowe odbłyski. W czasie przypływu zielona fala pokrywa wszystko i leci tak wartko, że nawet na koniu umknąć przed nią nie można. Wiadomo, że Napoleon mało się nie utopił w czasie jednego z takich przypływów.

Całe zalewisko wygląda w czasie pełni wód jak wielkie jezioro ograniczone kręgiem wzgórz. Owe wyniosłości pokrywa mgła oddalenia, przez co w dnie pogodne wydają się ciemnobłękitne, a raczej jakby subtelnym błękitnym muślinem przysłonięte. O zachodzie stają się coraz wyraźniejsze, omaszczone na czubach złotem i purpurą, na skłonach liliowe, powiewne, delikatne. Potem bledną i gasną w mroku.

Wzgórza te mają swój urok, wznoszą się bowiem jakby mury na granicy życia i śmierci. Tu na dole miasto, port, grobla, ruch statków, pociągów i łodzi — tam wieczne milczenie. Nikt tam nie chodzi, bo nie ma po co. Tam zaczyna się kraina skał i pustych wydm. Może gdzieniegdzie porasta je wrzos czerwony, może tu i owdzie róża jerychońska77 wychyla zeschłe gałązki spod piasku, zresztą ni drzewa, ni krzaka, ni kropli wody; ogromne przestrzenie zupełnie głuche i niepokojące w swej głuszy, bo mimo woli nasuwa się pytanie, na co one istnieją, na co zdał się ich ogrom i komu one świadczą. Jest w nich jakby jakaś ślepa bezcelowość i trudno na ich widok oprzeć się myśli, że nie świat istnieje dla życia, ale że ono czepia się tylko tam, gdzie wypadkowo uczepić się może — jak pleśń.

Kto na przykład choć raz w życiu patrzył z obserwatorium przez teleskop na księżyc, ten łatwo sobie przypomni, jak bardzo pognębiają myśl ludzką owe pola księżycowe, umarłe, a tak poszarpane, tak dziko bezładne, jakby skonały w konwulsjach. Owóż wzgórza sueskie, widziane zwłaszcza w nocy, w zielonawym, zimnym świetle, wyglądają zupełnie jak odłam tych pól.

Później przekonałem się, że oba brzegi Morza Czerwonego i dalej jeszcze: wybrzeża Zatoki Adeńskiej78 aż do przylądka Guardafui79 czynią podobne wrażenie martwoty.

Lecz w dzień słychać u podnóża wzgórz świst lokomotyw, którym odpowiadają z portu rykiem wielkie parowce. Piaski półwyspu Synaj świecą się wesoło w słońcu. Po niebieskiej wstędze kanału mkną w tę i tamtą stronę łodzie lub feluki80 arabskie, podobne z dala do stad dzikich kaczek albo gęsi. Czasem przesunie się parowiec, ogromny jak wieloryb. Okrągłe jego okna świecą w blasku, jakby spod równika wiózł tuziny słońc na sprzedaż do zimnych krajów, a z komina bucha kłębami dym, tworząc czarne plamy na błękicie. Wszędy moc powietrza i światła. Stada mew pławią się w nim rozkosznie, to błyskając białymi brzuchami pod słońce, to jakby topniejąc w oddaleniu. Kto się chce napatrzyć na grę światła, niech patrzy na żagle feluk. W chmurny dzień są one jednostajnie białe, ale gdy słońce uderzy na wody i piaski, świecą złoto, różowo, błękitnie, mienią się jak tęcza i wówczas rozumie się, że owa jaskrawość barw w obrazach „plenerzystów”81 nie jest taką swawolą, jaką się na pierwszy rzut oka wydaje.

Ale dni chmurnych więcej było niż pogodnych, zatem i mało wrażeń kolorystycznych. Poznałem wreszcie i miasto, i port Ibrahim, i dygi82, i wszystkie statki, i prawie że wszystkie twarze Arabów. Aż wreszcie którejś nocy nadszedł „Bundesrath”. Nie widziałem go, jak przechodził przez kanał, tegoż samego jednak wieczora opuściliśmy miasto i pojechali do portu, by nazajutrz do dnia stanąć na pokładzie. Co za nocleg w porcie! Nędzny i brudny hotel zajęty był od góry do dołu, jak się zdaje, przez urzędników kompanii, stale zamieszkujących na miejscu, dano więc nam łazienkę. Zapach z rur wanny, karaluchy, prusaki i inne mniejsze, ale bardziej krwiożercze istoty nie dały nam oczu zmrużyć. Nabrałem po tym noclegu szacunku dla armii miejscowej. Egipska jazda może być niewiele warta, ale piechota odznacza się nadzwyczajną zaciekłością.

Jeszcze nie dniało, gdy zbudził nas Murzyn hotelowy — i w towarzystwie Arabów niosących rzeczy ruszyliśmy nad kanał, gdzie przed niemiecką agencją stał mały parowczyk mający nas zawieźć do „Bundesrathu”. W mieście spało wszystko. Obładowani małymi pakunkami, byliśmy podobni wśród nocy do rabusiów pragnących się wymknąć z miasta. Ale oto przy bulwarku widać błękitne światło latarki: to nasz parowczyk. Siadamy, bierzemy rzeczy, płacimy Arabów — i jazda. Na statku jest jeszcze jakiś Grek jadący również do Zanzibaru i kilku Arabów należących do załogi, którzy przy migotliwym blasku latarek wyglądają po prostu fantastycznie. Cisza naokół, słychać tylko chrapliwe, a zarazem senne dźwięki arabskiej mowy. Przesuwamy się wzdłuż domów o ciemnych oknach i wpływamy wreszcie na szerszą wodę, ubieloną już świtem. „Bundesrath” stoi dość daleko, a że pod tą szerokością dzień wstaje szybciej niż u nas, więc wkrótce czyni się zupełnie widno. Minąwszy kilka parowców, spostrzegamy wreszcie „Bundesrath”. Nie jest on zbyt wielki, nie większy od „Ravenny”, którą jechałem z Neapolu do Port-Said. Jeśli fala weźmie nas od przodu lub z boku, będziem się kołysali nie na żarty. Ale nic to! Stateczek zbliża się coraz więcej. Przez poręcz wysokiego pokładu wychylają się ku nam głowy niemieckich majtków. Wchodzimy na pokład, a stamtąd do salonu. Statek jest widocznie nowy i porządny. Ściany z politurowanego drzewa, lustra i czerwone aksamitne meble tworzą całość, jeśli nie zbyt wykwintną, to przynajmniej schludną. Widok stołów nakrytych białymi obrusami, filiżanek i imbryków na fajerkach, z których pachnie kawa, mile uderza oczy i przypomina, że jesteśmy na czczo. Ale salon jest pusty. Podróżni spoczywają jeszcze widocznie w objęciach Morfeusza83, tylko od czasu do czasu pokazują się zaspane twarze stewardów84. Biorą nam bilety, obejmujemy w posiadanie kabiny — i oto jesteśmy zagospodarowani na dni czternaście.

Na czternaście — o ile naturalnie wszystko pójdzie pomyślnie.

Pierwszą tualetę na statku robi się zwykle starannie. Jest to kokieteria względem przypuszczalnych towarzyszek podróży. Zresztą po noclegu w porcie było to i z innych względów konieczne.

A teraz — inauguracyjna kawa — i pobożne a ciche życzenie, by pierwsza Niemka, która się ukaże, była co najmniej do Gretchen85 podobna.

W salonie jeszcze pusto — ale to nic. Przecie to jest niemiecki „Bundesrath”, nie żaden „Fliegende Holländer”86