59,99 zł
Od dzieciństwa czuł, że jest inny. Niepodobny do rodziców. Czarne włosy, smagła cera, ponoć dlatego, że bocian wrzucił go przez komin. Gdy słyszał nadlatujący samolot, padał przerażony na ziemię.. Nie wiedział dlaczego.
„Miałeś wspaniałych rodziców. Bardzo ciebie kochali. Byli Żydami. Zostali zamordowani. My, tatuś i ja, tylko ratowaliśmy ciebie od śmierci”. Romuald Waszkinel miał trzydzieści pięć lat, gdy usłyszał te słowa od swojej polskiej matki. Od dwunastu lat był już wtedy katolickim księdzem.
Odkrywszy prawdę o swoim pochodzeniu zaangażował się w dialog tradycji, które go ukształtowały: chrześcijaństwa i judaizmu. Po siedemdziesięciu sześciu latach od swoich narodzinporzucił kapłaństwo i powrócił do wiary swoich żydowskich przodków.
Romuald Jakub Weksler-Waszkinel, dziecko dwóch matek i dwóch religii, zyskując życie, został skazany na zmagania z tajemnicą własnego losu. Dziś były już ksiądz i filozof na kartach Liścia i drzewa odsłania przed czytelnikami swoją skomplikowaną przeszłość. Ukazuje, jak tragizm jednego losu reprezentuje traumę całego pokolenia ocalonych z Zagłady.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 527
Data ważności licencji: 10/17/2030
Projekt okładki Olgierd Chmielewski
Zdjęcie autora na okładce fot. PAP/Jakub Kamiński
Zdjęcia na wkładce z archiwum prywatnego Romualda Jakuba Wekslera-Waszkinela
Redakcja Agnieszka Rzonca
Posłowie Monika Adamczyk-Garbowska
Opieka redakcyjna Karol Kleczka Katarzyna Mach
Korekta Dominika Ładycka/e-DYTOR
Copyright © by Romuald Jakub Weksler-Waszkinel
Copyright © by Monika Adamczyk-Garbowska
Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z.o.o., 2025
ISBN 978-83-8367-395-0
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2025
Plik przygotował Woblink
woblink.com
W Auschwitz niemal doszczętnie unicestwiono wspólnoty religijne wschodniej Europy; to, co najlepsze z judaizmu, zostało zniszczone. Jakaż nadzieja pozostaje dla ludu żydowskiego po Auschwitz?
Bernard Dupuy, Préface, w: Emil Fackenheim, Penser après Auschwitz, Paris 1986, s. 101.
Ale teraz tak mówi Pan,
Stworzyciel twój, Jakubie.
I Twórca twój, o Izraelu:
„Nie lękaj się, bo cię wykupiłem,
wezwałem cię po imieniu; tyś moim!
Gdy pójdziesz przez wody, Ja będę z tobą,
I gdy przez rzeki, nie zatopię ciebie.
Gdy pójdziesz przez ogień, nie spalisz się,
i nie strawi cię płomień.
Albowiem Ja jestem Pan, twój Bóg,
Święty Izraela, twój Zbawca (…)”.
Iz 43,1–32
1 Jeżeli nie zaznaczono inaczej, tłumaczenia pochodzą od autora.
2 Jeżeli nie zaznaczono inaczej, cytaty z Pisma Świętego za Biblią Tysiąclecia.
Twoje matki obie
Pod Torą nadaremną
pod uwięzioną gwiazdą
urodziła cię matka
masz dowód na nią
niezbity niezabity
bliznę pępka
znak rozstania na zawsze
które cię nie zdążyło zaboleć
(…)
I zaraz się zakrzątnął
koło twego snu
ktoś przygodny naprędce
i został już na długie zawsze
i obmył cię z sieroctwa
i spowinął w miłość
i stał się odpowiedzią
na twoje pierwsze słowo
To twoje matki obie
nauczyły cię
tak nie dziwić się wcale
kiedy mówisz
Jestem
To fragment wiersza Twoje matki obie, którego autorem jest Jerzy Ficowski. Cały utwór zadedykowany jest żonie poety Biecie. Został on zamieszczony w tomie Odczytanie popiołów. Zacytowałem wyżej tylko dwa fragmenty.
Znałem osobiście Jerzego Ficowskiego; znam jego żonę Bietę. W lutym 1994 roku otrzymałem z rąk autora egzemplarz tego tomu wraz z dedykacją. Opierając się na tej dedykacji, pozwoliłem sobie zacytować ów utwór tutaj w taki sposób, jakby był pisany z myślą o mnie. Pociąga to za sobą pewne następstwa – obliguje mnie do dokonania pewnych korekt. Mianowicie za Jerzym Ficowskim pragnę powtórzyć słowa o drugiej matce, która pozostała ze mną na długie zawsze i każdego dnia obmywała z sieroctwa oraz spowijała w miłość i była odpowiedzią na każde moje słowo.
Powinienem zaznaczyć różnice. Moja matka urodziła mnie bowiem pod „Torą nienadaremną”, chociaż w tamtym miejscu i czasie Tora oraz gwiazda były uwięzione, więcej – skazane na unicestwienie.
Uwaga następna: dla mnie „blizna pępka” wcale nie była dowodem na istnienie mojej rodzonej matki. Przez parę lat mego dziecięcego życia – jakkolwiek to zabrzmi infantylnie – blizna mego pępka była „śladem” po dziobie bociana, który przyniósł mnie z raju. Właśnie tak! Byłem o tym przekonany.
I wreszcie korekta najważniejsza, bo i tajemnica najgłębsza. Ostatnia strofka wyżej cytowanego utworu, ale pisana o mnie, powinna brzmieć:
To twoje matki obie
uczyły cię
dziwić się
kiedy mówisz
Jestem.
Bo najpierw moja druga matka uczyła mnie, pokazując każdego dnia, jak bardzo jestem kochany. A ja z lękiem patrzyłem w lustro i pytałem: „Kimże jestem?”. Niepodobny do rodziców, niepodobny do nikogo…
A gdy od drugiej matki dowiedziałem się, kim jestem, wówczas przekazała mi słowa tej pierwszej: „On wszystko widzi. Życie jest w Jego ręku”.
Mówiłem więc z nadzieją „jestem”, ponieważ Ty jesteś niepojętą Tajemnicą.
Dzisiaj wraz z Mojżeszem pytam o Twoje imię i wsłuchuję się w odpowiedź:
3היהא רשא היהא
JESTEM, KTÓRY JESTEM (Wj 3,14).
***
Gdy się urodziłem, trwała wojna. Niczego nie pamiętam z tamtych rozszalałych nienawiścią nocy i dni. Nie pamiętam uśmiechu mojej babci, oczu mojej matki, dłoni mojego ojca, płaczu mojego brata. Pocałunku powitania i… pożegnania.
Minął rok – samodzielnie siadałem, ale o chodzeniu nie było mowy. Zaczajony w mięśniach strach czy wrodzone lenistwo? A może zdziwienie samej natury, że pozostałem wśród żywych? Naprawdę mam wstać… wyruszyć w drogę życia?
Uśmiechały się do mnie dobre oczy mężczyzny i kobiety: Piotra Waszkinela i jego żony Emilii. Ich ciepłe dłonie masowały moje grube, leniwe łydki; ich kochające oczy zachęcały:
– Chodź, Romciu, chodź do mamusi…
– Chodź do mnie, do tatusia.
Pierwszy zapamiętany obraz – jakby we śnie, ale bardzo wyraźny: jakieś duże pomieszczenie; przy oknie matka, pochylona nad wiadrem, tłucze siekaczem gotowane kartofle – dla kur i świń. Stoję, trzymając się kurczowo jej sukienki; nogami dotykam niecki, w której znajdują się zanurzone we wrzątku uprzędzone z wełny nitki.
– Musiu, na rączki, na rączki!
– Zaraz, Romciu, już mamusia weźmie na rączki, już…
Niestety, zanim znalazłem się na jej rączkach, potknąłem się i wpadłem pupą do niecki z wrzątkiem. Przeraźliwy krzyk, piekący ból… I na tym film się urywa.
Nie pamiętam niczego, co było przedtem i bezpośrednio potem.
Działo się to w roku 1944, w majątku Cerkliszki, koło Starych Święcian. Byli tam już ponownie żołnierze sowieccy. Według mojej mamy opowiadane przeze mnie wydarzenie faktycznie miało miejsce w dniu, gdy zaczynałem chodzić; miałem rok i dwa miesiące4.
Czy dziecko, które przeżyło rok i dwa miesiące, może cokolwiek zapamiętać? Ja zapamiętałem.
***
Skoro opisane wydarzenie miało miejsce w roku 1944, więc urodziłem się w roku 1943, ale dokładna data moich urodzin pozostanie nieznana.
Pierwszym dokumentem, który pamiętam, była moja litewska metryka urodzenia – u góry okrągła pieczęć z pogonią w środku – wydana przez okupacyjne władze niemieckie. To na niej uczyłem się składać litery w słowa i cyfry w liczby. Napisane tam było: Romualdas Waszkinielis; syn Piotra i Emilii; urodzony 25 marca 1943 roku. Nie potrafiłem odczytać litewskiej nazwy mego miasta urodzenia. Od rodziców wiedziałem, że nazywało się ono Stare Święciany.
Gdy w roku 1949 w Pasłęku poszedłem do pierwszej klasy szkoły podstawowej, pani nauczycielka Helena Mojżuk przeczytała: Romuald Waszkinel, urodzony w Święcianach 28 lutego 1943.
Zaprotestowałem. Przecież widziałem moją metrykę i tam była inna data urodzenia.
Zdaniem pani nauczycielki powinienem porozmawiać o tym z rodzicami. Ona nie może zmienić niczego, co jest zapisane w dzienniku.
Oczywiście jeszcze tego samego dnia wieczorem przy kolacji powiedziałem tatusiowi, że pani w szkole nie wie, kiedy się urodziłem. Usłyszałem:
– Nikt nie wie, synku, bo to była wojna. Straszna wojna.
Otworzyłem usta.
– Tatuś, naprawdę nie wiesz, kiedy ci się urodził syn?
Nie, nie! Ja takiego pytania nie postawiłem. Nie przyszło mi w ogóle do głowy. Miałem inną wiedzę na ten temat.
Ja się nie urodziłem!
Tatuś, który przecież wiedział najlepiej, parę razy mi opowiadał, że mnie przyniósł bocian i wrzucił przez komin do mieszkania Waszkinelów, czyli moich rodziców.
Tak, tak właśnie. Przez komin, bo była zima. Okna i drzwi były zamknięte, jedynie komin – otwarty. Dlatego właśnie mam czarne włosy. Oboje rodzice byli szatynami. Moje włosy na trwałe „ufarbowały” sadze w kominie.
Bardzo mi się podobała historia z bocianem i kominem. Usiłowałem nawet opowiedzieć o tym mojej najbliższej koleżance, by jej wyjaśnić kolor moich włosów – inny niż moich rodziców. Zdaje się, że niewiele wytłumaczyłem, bo gdy opowiadałem, gdzie mnie bocian znalazł (w raju na ławce) i jak niósł (w dziobie, trzymając za pępek), jakoś dziwnie się uśmiechała. Wreszcie, wyraźnie zirytowana, puknęła się palcem w czoło i powiedziała: „Romek, proszę, przestań i nie mów tego nikomu”.
Nie mówiłem. Ale tatuś chyba dobrze wiedział…
Po drugim dniu pobytu w szkole, a zwłaszcza po krótkiej rozmowie z ojcem przy kolacji, zaczęło do mnie docierać, że chyba jednak się urodziłem, cokolwiek by to miało znaczyć… Tylko datę moich urodzin skryła na zawsze wojna. Straszna wojna.
A moja metryka urodzenia? Przecież widziałem ją na własne oczy, wiele razy. To ona była przyczyną całego zamieszania. Nie wiem, co się z nią stało. Więcej jej nie widziałem i nie pytałem o nią rodziców. Po prostu przestała być ważna wraz z rzekomą datą mego urodzenia, o której tatuś powiedział, że nikt nie wie, bo była wojna.
A może w tejże metryce wcale nie była ważna data urodzenia?
***
Data z mojej litewskiej metryki nigdy się już nie pojawiła. A i samej metryki już więcej nie widziałem. Data, z którą „zderzyłem się” na progu mojej szkolnej edukacji, na zawsze ze mną pozostała, nigdy nieweryfikowana ani niepodważana.
Czy można odnaleźć drogę do swojego rodzinnego domu, nie znając daty swojego urodzenia? Ja odnalazłem.
A czy liść może powrócić do drzewa, z którego został w czasie wichury zerwany?
W naturze to się nigdy nie zdarza. Nigdy spadający z drzewa liść do niego nie wraca.
Ja – niczym zerwany w czasie wichury liść – powróciłem do swego rodzinnego „drzewa”.
Niniejszy tekst jest próbą opisania owej drogi powrotu.
3 W tłumaczeniu dosłownym: „Będę, który będę”.
4 Początek tego rozdziału opublikowałem z nieznacznymi modyfikacjami pod tytułem Gdzie jest moja Ojczyzna?, miesięcznik „Znak”1995, nr 5 (maj).
Po wojnie miasto mego urodzenia znalazło się w granicach sowieckiej Litwy. Moi rodzice byli Polakami i pierwszym transportem, w 1945 roku, opuścili Święciany, udając się do powojennej Polski. Transport ze Święcian skierowany był do Lidzbarka Warmińskiego położonego na przedwojennych terenach Prus Wschodnich, nazwanych przez powojenne władze Polski ziemiami odzyskanymi. Podróż była długa i nic z niej nie pamiętam.
Według opowiadań mojej mamy w czasie transportu zachowywałem się okropnie. Gdy tylko rozlegał się gwizd lokomotywy, mówiłem z płaczem: „Mamo, już…”. Znaczyło to, że mam pełno w spodniach. Trzeba wszystko zmieniać.
***
Moi rodzice opuścili transport w Białymstoku, ponieważ na Podlasiu, we wsi Łosiniec (koło Korycina, w powiecie Sokółka), mieszkała najbliższa rodzina mamy.
Moja mama, mając osiemnaście lat, w roku 1927 wyjechała z rodzinnej wioski do Francji w poszukiwaniu pracy. Teraz, w 1945 roku, wracała z mężem i małym synkiem. Ten ostatni, czarnowłosy, jąkający się, najchętniej siedziałby u mamy na kolanach, ewentualnie dreptał obok – jak kurczak koło kwoki – trzymając się maminej spódnicy.
Bałem się być sam. Oddalałem się od mamy jedynie na odległość wzroku lub głosu (słuchu). Wszystko, co napotykałem dalej, napełniało mnie lękiem: bałem się psa, kota i kury, jeszcze bardziej – koguta. Umykałem od indyka i gęsi. Bałem się samolotu i myszy (boję się do dziś).
Gdy usiłowałem coś powiedzieć, niektóre spółgłoski zupełnie nie chciały przejść przez bramę ust; słowa więzły w gardle, język sztywniał i często wszystko kończyło się płaczem w ramionach mamy. No i jakby tego było mało, gdy ktoś na mnie krzyknął lub nawet tylko spojrzał gniewnie, gdy się czymś zdenerwowałem czy przestraszyłem, miałem pełne spodnie z przodu i z tyłu.
Chociaż najczęściej to mama się mną opiekowała, to czasami spędzałem czas z tatą w jego warsztacie ślusarskim. Miał tam wiele ciekawych zabawek: różne klucze, pilniki, śrubokręty, imadło, obcęgi, gwoździe i inne cuda. Zanudzałem go pytaniami: „Co to? A to co?”. Cierpliwie mi odpowiadał. Na pewno mu przeszkadzałem, ale nigdy mi nie powiedział, żebym poszedł do mamy. I tak bym nie poszedł. Bałbym się iść sam.
Ale zdarzyło się, że poszedłem, a nawet pobiegłem, bardzo przestraszony.
Oto pewnego dnia, jak grom z jasnego nieba, zjawili się w warsztacie ojca dwaj rosyjscy żołnierze. Automaty przewieszone przez pierś i krótka rozmowa:
– Masz wódkę?
– Nie, nie mam wódki – odpowiedział ojciec.
– A, nie masz, no to zobaczymy. Wpieriod ty sukin syn.
Jeden z nich pchnął ojca lufą automatu i pokazał drogę. Krzyknąłem przestraszony. Drugi puścił do mnie oko i chyba się uśmiechnął. Z głośnym płaczem i – pełnymi spodenkami – biegłem do mamy.
Ostatecznie wódka się znalazła. Dwaj dzielni żołnierze odeszli z łupem w siną dal. Ojciec był wolny, a ja szczęśliwy siedziałem u tatusia na rękach.
Jeszcze dwa słowa à propos wódki. Skąd w warunkach powojennych na zabitej deskami wiosce brano wódkę? Naturalnie nigdzie jej nie kupowano. Wytwarzano tak zwany samogon. W Łosińcu tę „wodę ognistą” robiono z ziemniaków. Na podwórzu mieszkania, w którym mieszkaliśmy, został specjalnie wykopany dół, do którego wylewano przetworzony już zacier z ziemniaków.
Pewnego dnia, siedząc na schodach wiodących do domu, widziałem, jak do pełnego dołu z przetworzonym zacierem zbliżyła się dosyć duża świnia i zaczęła ów zacier chłeptać. Musiał jej bardzo smakować, bo chłeptała z dużym apetytem. W pewnym momencie – pewnie już w upojeniu alkoholowym – usunęła się do dołu.
Naturalnie zaalarmowałem, kogo tylko mogłem – mamę, babcię i chyba wujka. Świnię wyciągnięto i przeznaczono na konsumpcję. Pewnie spożywając mięso tej biednej świni, już nie trzeba było zapijać samogonem.
***
Gdy rodzinne gniazdo mamy okazało się zbyt ciasne, przyjechaliśmy – zdaje się, że w okolicach jesieni 1946 roku – do Pasłęka, miasta wówczas powiatowego w województwie olsztyńskim. Zamieszkaliśmy na obrzeżach, na ulicy Kolonia Robotnicza. Parterowe jednorodzinne domki, pokryte czerwoną dachówką, otoczone niedużymi ogródkami, stojące wzdłuż dosyć szerokiej niewybrukowanej ulicy. Lokatorzy prawie każdego domu – przeważnie robotnicy – hodowali krowy, czasami kozy. Pasły się one nieopodal na dużym pastwisku. Były to tereny dawnych koszar poniemieckich.
Owa niewybrukowana Kolonia Robotnicza była pierwszą ulicą, na którą wychodziłem sam, by spotkać się z rówieśnikami. Przeważnie z dziewczynkami, które chętnie bawiły się ze mną, chociaż byłem uciążliwym kompanem. Nadal się jąkałem, ale nieco mniej niż w Łosińcu. Wciąż padałem na ziemię, widząc na niebie samolot. Mama cierpliwie tłumaczyła, że samoloty już nie rzucają bomb i nie strzelają do ludzi. Nie rozumiałem, o czym mówiła, i – ku uciesze dzieci – padałem, i drżałem z głową wtuloną w ziemię, wsłuchany w warkot silnika. Gdy nie słyszałem samolotu, wstawałem z ziemi i biegłem do mamy. Najdotkliwiej jednak przeżywałem reakcję mojego ciała na sytuację stresową. Zawsze gdy ktoś na mnie krzyknął lub nawet tylko gniewnie spojrzał, gdy czegoś się bardzo przestraszyłem, zawsze wówczas miałem pełno w spodniach, z przodu i z tyłu. Okropność! Leciało po nogach i najgorsze – śmierdziało. Jakże było mi wstyd! Nie potrafiłem jednak temu zaradzić. Ostatni raz wydarzyło się to w pierwszej klasie – chyba wiosną – na lekcji rysunków. Jestem daltonistą. Ale kto zwracał uwagę na taką przypadłość w 1949 roku? Trzeba było ubarwić kredkami szkic domu. Wszystko zamalowałem czarną kredką. Czarny kolor widziałem najlepiej. Pani nauczycielka bez słowa postawiła mi dużą dwójkę – najgorszą wówczas ocenę. No i się stało… Szybko, jak tylko potrafiłem, opuściłem klasę i biegłem do domu, nie patrząc na mijane osoby. Jakby ich nie było. Mnie też nie było. Był smród i wstyd. Koszmar – tyle że na jawie.
***
Najlepszym lekarstwem na niestandardowe zachowania mego ciała okazał się upływający czas. Coraz częściej i coraz dalej odchodziłem od domu w poszukiwaniu dzieci. Niejednokrotnie byłem tak zajęty zabawą, że dopiero wołanie mamy przypominało mi o stygnącym obiedzie. By nie trzeba było szukać mnie wieczorem, miałem zawsze wracać do domu wtedy, gdy z pastwiska wracają krowy.
Właśnie taki jeden wieczór, a raczej to, co się wówczas wydarzyło, bardzo mocno wpisało się w moją pamięć. Jeszcze nie chodziłem do szkoły. Miałem pięć lat, a może nawet cztery lata. Był lipcowy lub sierpniowy wieczór. Krowy szły swoim tempem na wieczorny spoczynek, ogonami opędzając muchy, przepychając się, czasami porykiwaniem coś sobie komunikując. Szedłem za nimi, podśpiewując i podskakując z nogi na nogę tak, jak to robią dzieci na całym świecie. Nasza krowa – nazywaliśmy ją Ryżuta, bo była ryża – odeszła już od stada, kierując się do domu pod numerem 5. Zamykałem za nią bramkę i nagle doszło do moich uszu: „Żyd! Żydziuk! Żydowski bajstruk”5!
Spojrzałem w stronę owych okrzyków. Po drugiej stronie stało dwóch dorosłych mężczyzn. Dobrze ich znałem. Mieszkali na tej samej ulicy. Ojcowie rodzin. Pamiętam ich nazwiska. O tej porze dnia byli już przeważnie przesiąknięci alkoholem. Gdy zauważyli, że ich okrzyki dotarły do adresata, głośno zarechotali. Nie miałem wątpliwości, że to do mnie…
Zaszumiało mi w uszach, zakłuło koło serca, poczułem ciepło spływające po nogach i smród. Co sił w nogach biegłem do mamy. Przygotowywała w kuchni kolację. Chciałem powiedzieć, że, że, że m-m-m-nie p-p-p-p-(rzezywali), ale nie powiedziałem. Spółgłoska „p” zapchała mi usta, więc płacząc, zapytałem:
– Co to jest Żyd?
– Kto tak na ciebie powiedział? – Mama natychmiast przytuliła mnie, chociaż śmierdziałem.
Wyjąkałem nazwiska tych dwóch i ponowiłem pytanie:
– Co to jest Żyd?
Nie było odpowiedzi. Usłyszałem tylko:
– Cicho już, cicho.
Znowu zapytałem:
– Co to jest Żyd? Ja nie jestem bajstruk! – Mama nie spieszyła się z odpowiedzią. Czekała pewnie, aż się uspokoję. Właściwie wcale nie odpowiedziała na moje pytanie.
– Posłuchaj, Romciu, posłuchaj, syneczku kochany, i zapamiętaj na całe życie. Ludzie mądrzy i dobrzy nigdy tak na ciebie nie powiedzą. A to są – przecież ty ich dobrze znasz – to są zwykli pijacy. Oni nie kochają swoich dzieci. Dlaczego mieliby kochać ciebie? Nie trzeba na nich w ogóle zwracać uwagi ani słuchać tego, co mówią.
Nigdy nie zapomnę tego wydarzenia. Noszę je pod powiekami. Czymże było? Jak je nazwać?
Wyjaśnienia mamy, chociaż niczego nie wytłumaczyły i nie były odpowiedzią na moje natarczywie powtarzane pytanie, okazały się bardzo pomocne, niczym lekarstwo uśmierzające ból. Ilekroć bowiem dochodziło do moich uszu coś tam o Żydach – a dochodziło niejeden raz – tylekroć starałem się nie słuchać, by nie usłyszeć. Po cóż zawracać sobie głowę mową ludzi głupich.
***
Ledwo ochłonąłem od pierwszego uderzenia, przyszło następne – pozornie niemające nic wspólnego z poprzednim. Było zupełnie uzasadnionym pytaniem moich rówieśników, do kogo jestem podobny: do ojca czy do matki?
Odpowiadałem grzecznie: jestem podobny do tatusia i mamusi, co wywoływało na ogół rozbawienie, ale czasami padało w moją stronę ostre:
– Kłamiesz albo jesteś głupi. Popatrz w lustro.
Nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć. Milczałem. Nie kłamałem. Miałem czarne włosy, a moi rodzice byli szatynami. Ale tatuś, który wszystko wiedział najlepiej, mi to wytłumaczył. Tego wyjaśnienia o bocianie i kominie nikt jednak nie chciał słuchać. Wertowałem więc w domu wszystkie albumy, szukając podobieństwa do bliższej i dalszej rodziny. Nie znajdywałem. I nie chodziło tylko o kolor włosów. Wszystko było inne.
***
Konstatacja niepodobieństwa do rodziców zmartwiła mnie, ale nie aż tak jak niezrozumiałe słowo „Żyd”, które nie tylko mnie przestraszyło, zostałem nim poniekąd uderzony aż do bólu.
Rozumiałem, co znaczy być sierotą. W Pasłęku był dom dziecka, gdzie mieszkały dzieci, których rodzice zginęli w latach wojny. Rozumiałem też, że bajstruk to dziecko, którego ojciec nie jest znany, lub po prostu dziecko podrzucone. Tyle tylko, że ja na pewno nie jestem ani sierotą, ani bajstrukiem. Być może nie jestem podobny do rodziców, jak inne dzieci, ale na pewno jestem bardziej kochany. Mam mnóstwo przykładów. Przytoczę jeden, który najgłębiej noszę w swoim sercu.
Pewnego razu zostaliśmy zaproszeni do sąsiadów na jakieś przyjęcie. Nie pamiętam, co to było: imieniny, urodziny, nieważne. Ważne, że ktoś grał na akordeonie. Nigdy w życiu czegoś podobnego nie widziałem i nie słyszałem. Stałem przed grającym jak wmurowany, cały byłem uszami i oczami w zachwycie.
Kiedy wróciliśmy do domu, wszedłem tatusiowi na kolana i poprosiłem, by mi kupił taką grającą zabawkę. Wywołało to radość u obojga rodziców. Tylko mama natychmiast poczyniła uwagę, że taka grająca zabawka bardzo dużo kosztuje. I nie należy tatusiowi zawracać głowy. Moja prośba nie może być spełniona. Po prostu nie mamy tyle pieniędzy.
– Nie chcę – kategorycznie stwierdziła mama – więcej słyszeć takiej prośby.
Cóż, przytuliłem się jeszcze mocniej do tatusia i ani na chwilę nie straciłem nadziei, że tatuś jakoś sobie poradzi z tymi pieniędzmi, których zawsze brakuje. Przy każdej nadarzającej się okazji właziłem mu na kolana i szeptałem prosto do ucha – by mama nie słyszała – obiecując przy tym wszystko, co tylko obiecać byłem w stanie… i jeszcze więcej. Głównie jednak za każdym razem obiecywałem, że będę pił tran, bo rodzicom bardzo na tym zależało. A tran był wstrętny!
Gdy go tak prosiłem, całowałem i gładziłem po jego dłoniach, wyczuwałem twarde zgrubienia, więc pytałem:
– Co to jest, tatuś?
– Praca, synku kochany, praca.
W istocie moi rodzice byli ludźmi ciężkiej fizycznej pracy i gorącej miłości do swego synka.
Naturalnie od moich szeptów i przymilania się do ojca nie przybyła ani jedna złotówka, ani nawet jeden grosz. Ale nie traciłem nadziei i wytrwale przy każdej okazji prosiłem. Z jakim skutkiem? Moi rodzice sprzedali krowę. Pojechałem z tatusiem do Olsztyna, gdzie kupiliśmy grającą zabawkę. Nazywała się akordeon. Nie wiem, ile kosztowała… Jestem pewny, że miłość rodziców do mnie kosztowała jeszcze więcej. A gdy z tego małego ośmiobasowego akordeonu zacząłem wydobywać prawdziwe melodie, na progu szkoły średniej rodzice kupili mi większy – 32-basowy – i zostałem włączony do szkolnej orkiestry. Grałem na szkolnych akademiach i zabawach. Więcej – proszony przez koleżanki i kolegów grałem na prywatkach.
***
Byłem wychowany w religijnym domu katolickim, więc nie pamiętam, aby mnie specjalnie uczono odmawiać modlitwy. One po prostu były. Zdaje się, że był problem z przeżegnaniem się, ale nie chodziło o znak krzyża, tylko o to, że usiłowałem to robić lewą ręką. Modliłem się razem z rodzicami i razem z nimi chodziłem do kościoła. Gdy siedząc między mamusią i tatusiem, rzuciłem księdzu do koszyka monetę lub papierek i ten pogładził mnie po głowie, było to moje najgłębsze przeżycie religijne. W domu bawiłem się czasami w księdza. Brałem pudełko od zapałek. Zapałki wykładałem na stół i ponownie wkładałem je do pudełeczka. Przy każdej włożonej zapałce gładziłem siebie po głowie i głośno mówiłem: „Bóg zapłać”. Wkrótce zacząłem chodzić do kościoła sam, bez rodziców. Lubiłem być przy ołtarzu. Ministrantem byłem do matury i jeszcze trochę po niej.
Pierwszą nauczycielką religii była dla mnie mama. W dżdżyste jesienne lub zimowe dni nie szedłem do dzieci, zostawałem z nią w domu. Najczęściej siadywałem na podłodze pod stołem i bawiłem się tym, co było do zabawy. A mama? Przędła na przykład na kołowrotku i wówczas pokój napełniał się brzęczeniem – muzyką kołowrotka – która czasami mnie usypiała. Kiedy zaś robiła na drutach, cerowała czy pruła, a nawet gdy szyła na maszynie, wówczas często śpiewała pieśni religijne. Bardzo dużo ich umiała, a ja bardzo lubiłem ich słuchać. Zwłaszcza jedna z nich zapadła mi w pamięć i w serce. Była w niej mowa o ostatnim pożegnaniu Matki Jezusa, Maryi, z Jej Synem. Tak bardzo wzruszyłem się przy tych słowach, że głośno się rozpłakałem. I wówczas moja kochana mama przerwała swoją pracę, wzięła mnie na kolana i płakała wraz ze mną…
Religijność moich rodziców to nie były tylko modlitwy czy rytuały. To nie one były najważniejsze. Wiara w naszym domu była niczym powietrze. O niej się nie mówi. Nią się oddycha. Znaczyło to codzienną, czynną pomoc każdemu, kto pomocy potrzebował. Oto przykład: kiedyś, chyba w drugiej klasie, wróciłem ze szkoły i byłem bardzo głodny. Mamy w domu nie było. Wiedziałem, że jest u sąsiadki, której paromiesięczna córeczka miała wrzody na całym ciele i moja mama przemywała tę dziewczynkę kalium. Pobiegłem więc do tego domu i już od drzwi wydarłem się, że jestem głodny. Mama nawet na mnie nie spojrzała, tylko głośno powiedziała:
– No proszę zobaczyć, jakiego mam głupiego synka. Stasia może umrzeć, ale mój synek jest głodny.
Uciekłem zawstydzony. Tego dnia nie chciałem jeść nawet kolacji.
***
W Polsce powojennej – zwanej Ludową – obowiązującą ideologią był tak zwany naukowy ateizm. W instytucjach państwowych nie powinno się więc nauczać religii. Ale w praktyce lekcje religii miałem już w pierwszej klasie szkoły podstawowej i na pewno we wszystkich klasach szkoły średniej. Były też lata, gdy religię ze szkół usuwano i trzeba było chodzić na lekcje do pomieszczeń przykościelnych.
Wyróżniam lekcje religii pośród wszystkich innych, ponieważ to właśnie na niej – nie pamiętam dokładnie w której klasie – słowo „Żyd”, którym zostałem w dzieciństwie uderzony, ujawniło po raz pierwszy cokolwiek ze swej różnorodnej zawartości. Przede wszystkim dowiedziałem się, że „Żyd” to nie jest „co?”, tylko „kto?”. Żyd to ani nie rzecz, ani nie roślina, ani nie zwierzę. Żyd to człowiek, Żydzi to ludzie, społeczność ludzka. Ale – mówiła pani katechetka – Żydzi zamordowali Pana Jezusa. A lud, który takiej zbrodni dokonał, nie może być dobry. „Żydzi to źli ludzie”. To była moja pierwsza wiedza o Żydach: źli ludzie!
Pamiętałem pouczenia mamy, by nie słuchać, co różni pijacy mówią o Żydach. Tym razem słuchałem bardzo uważnie. Pani katechetka była szanowaną, mądrą nauczycielką i na pewno nie była pijaczką. Wracałem do domu po tej lekcji w dobrym nastroju. Moja mama miała rację. Ci pijacy, co krzyczeli za mną „Żyd”, byli naprawdę głupi. Nigdy, przenigdy nie brałbym udziału w mordowaniu Pana Jezusa. Ani ja, ani moi rodzice. Na pewno nie jestem Żydem i moi rodzice nie są Żydami.
***
W roku 1952 kończyłem trzecią klasę szkoły podstawowej. Oprócz nagrody w szkole za dobrą naukę otrzymałem również nagrodę w domu: 22 czerwca urodziła się moja siostra. Bardzo się cieszyłem, że nie będę sam. Szybko się jednak okazało, że dziewięć lat różnicy – w wieku dziecięcym niesie dużo problemów. Nie można się razem pobawić ani nawet porozmawiać, tylko obowiązki.
Wszakże to nie one zaprzątnęły najbardziej moją uwagę. Przede wszystkim wraz z urodzinami siostry bezpowrotnie uleciały do ciepłych krajów bociany, co to dzieci przynoszą. Wciąż sam fakt narodzin sprawiał mi trudności – nie bardzo rozumiałem, po co trzeba iść po dziecko do szpitala. Najbardziej jednak zaniepokoiło mnie co innego. Tatuś z dumą powtarzał: „Moja córka”. Nie pamiętam, by kiedykolwiek mówił o mnie: „Mój syn”. No i siostra chyba była trochę podobna do taty. Dzieci przeważnie są podobne do swoich rodziców. Czemu więc ja nie jestem?
Bardziej niż kiedykolwiek wcześniej chciałem więc być podobny do tatusia, ale żadnego podobieństwa nie było. Jak się jednak czegoś bardzo chce, to własne oczy przychodzą z pomocą. Tak przynajmniej było w moim przypadku.
Chodziłem już chyba do piątej klasy. Późna jesień. Zimno. Dom ogrzewano, paląc w piecu węglem. Wróciłem ze szkoły. Zjadłem obiad. Później przeglądałem przeważnie zeszyty, by zobaczyć, ile mam lekcji do odrobienia. Tym razem stanąłem przed lustrem i czesałem moje czarne gęste lekko falujące włosy. Mama siedziała przy piecu i coś tam robiła na drutach. Siostra pewnie spała. Widziałem mamę w głębi lustra i ona na pewno widziała w lustrze moją twarz. I kiedy tak kontemplowałem swoje oblicze, dostrzegłem coś, co wydawało mi się przypominać twarz ojca. Uradowany, głośno krzyknąłem:
– Mamo, zobacz! Jestem podobny do tatusia, prawda?
Głęboka cisza zaległa pokój. Nie wytrzymałem. Wdarłem się z wrzaskiem:
– Bo jak jestem Żydem, to zobaczycie, co ja sobie zrobię!!!
I znowu porażająca cisza… Spojrzałem głębiej w lustro – mama płakała.
Nie pamiętam ani jednego wypowiedzianego po tym wydarzeniu słowa. Byłem zrozpaczony – chyba jednak jestem żydowski bajstruk… Ale na to nie było zupełnie mojej wewnętrznej zgody. Jestem rodzonym dzieckiem swoich rodziców i bardzo ich kocham. I oto sprawiłem mamie przykrość.
Znalazłem się w emocjonalnej pułapce.
Dotychczas byłem chyba normalnym dzieckiem. Czasami miewałem fochy. Zdarzało mi się oberwać pasem. Tym razem to jednak ja, sam przestraszony, chciałem jakby przestraszyć rodziców, niejako ich uderzyć. Tylko za co? Za to, że niezrozumiałych i trudnych dla mnie faktów nie potrafili uczynić łatwiejszymi, bardziej zrozumiałymi. Jak mogliby to uczynić? Mogli kłamać! Dziękuję, że tego nie zrobili.
Trafiłem do szpitala. Leżałem ponad tydzień. Nic mnie nie bolało. Robiło mi się tylko słabo – czasami na granicy omdlenia. Kiedy lekarz przychodził na obchód, o nic mnie nie pytał. Długo osłuchiwał serce i okolice. Przez cały czas mego pobytu w szpitalu tatuś lub mamusia byli stale obok mnie. Byłem pewny, że mnie kochają. Czarne zwaliste chmury powoli się rozrzedzały. Pojawiło się znowu słońce.
Jedno w tym wszystkim było pewne: nie chciałem być Żydem. Bałem się być Żydem.
Dlaczego? Wiele było powodów. Najbardziej podstawowe: chciałem być dzieckiem moich rodziców, a oni byli Polakami. Chciałem być taki sam jak moi koledzy i moje koleżanki. Zdarzały się dzieci, o których mówiono, że są Ukraińcami, Litwinami czy nawet Niemcami. Tych ostatnich było bardzo mało. A Żydów nie było wokół wcale i nikt o Żydach nie mówił dobrze. Pani katechetka mówiła prawdę: nie mogą być dobrymi ludźmi ci, którzy zamordowali Pana Jezusa. Nie chciałem mieć nic wspólnego z Żydami.
***
W roku 1956 władze Polski po raz pierwszy pozwoliły odwiedzić najbliższą rodzinę, która pozostała za Bugiem. Kończyłem szkołę podstawową i miałem z ojcem pojechać w jego i moje rodzinne strony.
Na wiosnę tegoż roku pojawiły się na ulicach Pasłęka plakaty ogłaszające nabór do Państwowej Szkoły Muzycznej w Olsztynie. Z pozwoleniem rodziców przystąpiłem do egzaminów. Prosiłem o klasę akordeonu – przecież już grałem, ale takowej wówczas w Olsztynie nie było. Prosiłem więc o fortepian lub skrzypce – byłem już za stary. Ostatecznie zaproponowano mi klasę wiolonczeli. Chętnie przystałem, chociaż nie byłem pewny, jak ten instrument wygląda. Wyniki egzaminu miały przyjść w czasie wakacji.
W połowie lipca 1956 roku byliśmy już w rodzinnej wiosce ojca. Piotr urodził się jako syn Karola i Franciszki w 1907 roku, we wsi Wejszyszki, gmina Łyntupy, powiat Postawy, województwo Witebsk. Zgodnie z powojennym porządkiem wymienione miejscowości znajdują się na terenie Republiki Białoruskiej. W rodzinnej wiosce mieszkał starszy brat ojca Wojciech. Przywitano nas z wielką czułością. Mam w oczach obraz dwóch braci – jakże podobnych do siebie – płaczących w serdecznym uścisku. A potem byłem obcałowywany przez całą liczną rodzinę wujka.
Starszy brat mojego ojca pozostał na ziemi ojców i dziadów. Nie mógł jej zostawić. Tylko że komunizm nie zna ziemi ojców. Wszystko stało się dla wszystkich. Ziemię włączono do kołchozu. Dookoła rzucała się w oczy bieda. Nie byliśmy jednak głodni. Do dziś pamiętam duże, smaczne bliny smażone na patelni wraz z jajecznicą.
Na początku ojciec odwiedzał swoich znajomych beze mnie. W rodzinie wujka wszyscy pracowali w kołchozie. A ja? Zostawiano mi adapter ze stosem płyt. Słuchałem rosyjskich piosenek i jednej bajki: O tym, czego nigdy nie było i być nie może (Сказка о том чего никогда не было и не может быть). Powiedziałem wujkowi, że nie bardzo rozumiem treść tej bajki, na co on ze śmiechem odpowiedział, że jest to bajka o dobrobycie w kołchozie i dlatego tak trudno ją zrozumieć. Wyjaśnienia wujka też nie rozumiałem. Poza tytułem bajki nic z jej treści nie zapamiętałem.
Gdy nikogo ze mną nie było, wcale nie byłem skazany na siedzenie w domu. Tuż za starym domem wujka – z żarnami w dużej sieni – był niewielki staw, gdzie najczęściej przesiadywałem, wypatrując ryb poniżej tafli wody, a wieczorami słuchałem żabich koncertów. Nad tym stawem wypaliłem pierwszego w życiu papierosa. Wyciągnąłem go w kuchni z paczki, na której było napisane „Spadochroniarz” (Парашутист). Parę razy się zaciągnąłem, zrobiło mi się słabo, no i – niewytrenowany spadochroniarz – miałem twarde lądowanie – zwymiotowałem. Naturalnie nikomu o tym nie powiedziałem.
Po krótkim odpoczynku w rodzinnym gnieździe tatuś zaproponował mi wycieczkę do Podbrodzia oraz do Święcian – miasta mego urodzenia. Te dwa miasteczka to już powojenne tereny Republiki Litewskiej.
W Podbrodziu nie mieszkał nikt z rodziny; mój ojciec służył tu w wojsku, w kawalerii. Dzień był słoneczny. Widziałem radość w oczach ojca. Usiłował mi nawet zaśpiewać jakąś piosenkę z tamtych lat. Nie dosłyszałem żadnej melodii. Okropnie fałszował. Doskonale znał miasteczko. Koni już nie było. Stajnie przerobiono na domy mieszkalne. Ja, w witrynie chyba sklepu mięsnego, dojrzałem pysznie wyglądające kiełbasy i jakieś wędliny. Okazało się jednak – wystarczyło dobrze się przypatrzeć – że są to drewniane artefakty. Takich dzieł sztuki w Polsce nie widziałem. Zaczepiani ludzie chętnie mówili po polsku, niektórzy – po rosyjsku. Języka litewskiego ojciec nie znał.
Zapamiętałem jednego z polskich rozmówców. Długo gawędził z ojcem – nie słuchałem o czym – ale w pewnym momencie, wskazując na mnie palcem, zapytał:
– A skąd pan wytrzasnął tego Żydka? – Drgnąłem, jakby przepuszczono przeze mnie prąd, i przylgnąłem głową do nóg ojca. Poczułem jego dłoń na moich plecach i usłyszałem:
– Ach, ty hitlerowska swołocz! Skąd takie pytanie!?
Głowę miałem wtuloną w nogi ojca, więc nic nie widziałem. Słyszałem rosyjskie przekleństwa, którymi ojciec żegnał – zapewne oddalającego się – rozmówcę.
Wiedziałem, że tatuś nie pozwoli mnie skrzywdzić. Nie miałem żadnych fizjologicznych sensacji. Tylko drżałem przestraszony. Czego się bałem? Nie jestem Żydek, dlaczego tak mnie nazywają?
O nic ojca nie pytałem. On nic nie mówił. Cały czas palił papierosy. Wróciliśmy na dworzec kolejowy. Miałem dość wycieczki. Nie chciałem jechać do miasta mego urodzenia. Nie było tam nikogo z rodziny. W pociągu wtuliłem się w ojca, chociaż już miałem trzynaście lat. On pogładził i ucałował moją pełną zmartwień głowinę. Wróciliśmy do stacji Łyntupy i pieszo przez las przyszliśmy do wujka.
Zaproponowano mi jakieś jedzenie. Nie chciałem. Nie miałem apetytu. Bałem się pytań o wrażenia z wycieczki. Na szczęście inicjatywę przejął tatuś i opowiadał, jak postarzało się miasto jego młodości. Ja tymczasem wybiegłem z domu nad nieduży stawek w pobliżu, by tam bez świadków się wypłakać.
Od pewnego już czasu nie mówiłem rodzicom o przykrych wydarzeniach powiązanych z kontekstem żydowskim, z którymi przychodziło mi się zmierzyć. Nie brakowało ich i były przeróżne. Wspomnę o jednym – najbardziej przykrym. Jeden z częstych gości w naszym domu, gdy go spotykałem na ulicy, nie pozwalał mi na ojca mówić: „Mój tatuś”. Zawsze, gdy tak mówiłem, zwracał mi uwagę:
– To nie jest twój tatuś, nie mów tak!
Nie zapytałem go nigdy, dlaczego nie wolno mi mówić „mój tatuś”, skoro to przecież jest mój kochany tatuś!
Bo i po cóż miałem go pytać? By usłyszeć, że jestem Żydek?! Bardzo nie chciałem, by ktokolwiek tak na mnie mówił. Samo słowo budziło we mnie strach i ból. Do dziś boli wspomnienie tamtych chwil…
Przeżywając wówczas to wszystko, nie miałem wątpliwości, że gdybym powiedział rodzicom, co ów miły sąsiad wygaduje, zostałby z naszego domu natychmiast wyproszony. Nigdy tego jednak nie zrobiłem. Nie chciałem być przyczyną zwady moich rodziców z sąsiadami. Czując się wewnętrznie poniżany, chowałem się gdzieś po kątach.
Właśnie pod wpływem takich i podobnych chwil dojrzewało we mnie przekonanie – a zajście w Podbrodziu jeszcze to potwierdzało – że jest we mnie coś, co innych drażni. Nie rozumiałem, dlaczego tak jest. Ale utwierdzałem się w przekonaniu, że to coś wyłącznie mojego. I nikt, nawet moi rodzice, chociaż bardzo mnie kochają, nie jest w stanie tego zmienić ani mnie przed tym obronić. Trzeba stawić temu czoła bez skarżenia się rodzicom.
Myślałem więc, że jak wrócę do Pasłęka do mamy, nic jej nie powiem o zajściu w Podbrodziu.
***
Jakież było moje zdziwienie, gdy już na dworcu kolejowym w Pasłęku przywitała mnie słowami:
– Romciu, nie martw się! Zostałeś przyjęty do szkoły muzycznej.
Przytuliłem się do niej, by ukryć łzy. Nie mogła nic wiedzieć o Podbrodziu. Jak się domyśliła, co się dzieje w moim sercu? Zawsze znajdywała słowa, które przynosiły mi pokój, uciszenie i – najważniejsze – pewność bycia kochanym. Była najwspanialszą mamą.
Na pewno wiadomość o przyjęciu do szkoły przysłoniła wszystko inne. Rok szkolny 1956/1957 rozpoczynałem w Olsztynie jako uczeń liceum oraz szkoły muzycznej. Mieszkałem w internacie.
Ponieważ profesor klasy wiolonczeli dojeżdżał – chyba z Warszawy – do Olsztyna i miał zajęcia dwa razy w miesiącu, instrument otrzymałem z rąk pani, którą poznałem na egzaminie wstępnym, w Pasłęku. Okazało się, że to pani Iza Garglinowicz, dyrektorka szkoły. Powierzając mi wiolonczelę, życzyła, bym się z nią zaprzyjaźnił przez codzienne granie.
Koleżanki i koledzy w internacie byli mniej mili, nazywali wiolonczelę „krową”. Nie brzmiało to zachęcająco, ale mnie – starego pastucha – krową nie można było przestraszyć. Zresztą mieli trochę racji, bo pierwsze pociągnięcia smyczkiem po pustych strunach G i D – a od tego się wszystko zaczyna – faktycznie przypominają porykiwanie krowy.
O tym, że wiolonczela jest pięknym instrumentem, mogłem się przekonać, słuchając koncertów Olsztyńskiej Orkiestry Symfonicznej. Ale nigdy nie było mi dane wydobyć to piękno samemu, grając na wiolonczeli. Nie zdążyłem się z nią zaprzyjaźnić. Pracy w szkole średniej oraz muzycznej było bardzo dużo. Warunki bytowe w internacie mizerne. Posiłki słabe. Przyszła późna jesień, zacząłem chorować. Na szyi pojawiły się czyraki, które bolały. Przyplątała się gorączka. Wizyty u lekarza: badania, wyniki i diagnoza – ostra anemia. Rodziców nie było stać, by stworzyć mi lepsze warunki w Olsztynie. Decyzja mogła być tylko jedna: powrót do domu, do Pasłęka.
Pani dyrektorka zaproponowała ojcu, by nie zrywać definitywnie ze szkołą. Wiolonczelę miałem wziąć ze sobą, ćwiczyć w domu, a przyjeżdżać do Olsztyna dwa razy w miesiącu na lekcje z profesorem; przy okazji miałem też mieć lekcje zasad muzyki oraz solfeżu.
– Romek podreperuje zdrowie i do nas wróci – mówiła pani dyrektorka tatusiowi. – Nie wolno marnować talentu.
Podreperowałem zdrowie, ale nie wróciłem. Zaledwie parę razy byłem w Olsztynie z wiolonczelą i zdaje się, że gdzieś w połowie lutego 1957 roku definitywnie zostawiłem ją w szkole muzycznej. Nigdy potem nie było mi już dane rozwinąć talentu muzycznego, o ile naprawdę go miałem.
Kiedy opuszczałem Olsztyn, było mi jednak żal dosłownie wszystkiego, z czym się tu zetknąłem. Żal mi było liceum – może dlatego, że nie usłyszałem od nikogo ani jednego przykrego słowa, a z nauką jako tako sobie radziłem. Szkoda mi było szkoły muzycznej – bo wszystko tam sprawiało mi dużą radość i satysfakcję, zwłaszcza lekcje solfeżu.
Najwięcej jednak wiedzy wyniosłem z internatu. Koedukacyjny internat gromadził nie tylko młodzież szkoły średniej; mieszkała z nami także młodzież z klasy wokalistyki. Od moich koleżanek i kolegów, zwłaszcza tych starszych, dowiedziałem się więc niemal wszystkiego, co wiedzieć trzeba – i nie trzeba – o relacjach damsko-męskich, a nawet co nieco mogłem zobaczyć…
To, co najważniejsze, co zapadło mi najgłębiej w pamięć, pobudziło moje myślenie i wyobraźnię: z przerażeniem i uwagą słuchałem opowiadań o gwałtach dokonywanych na kobietach przez żołnierzy rosyjskich i niemieckich w czasie wojny.
Niemal od początku mego świadomego życia niepokoił mnie brak podobieństwa do rodziców. Wracając z Olsztyna do domu, do Pasłęka, byłem przekonany, że wreszcie znalazłem wyjaśnienie tej trudności. Wcale nie trzeba, myślałem, szukać odpowiedzi na pytanie, do kogo jestem podobny. Prawdopodobnie do jakiegoś łobuza, żołnierza, który zgwałcił moją mamę. Ale jakież to ma znaczenie, skoro rodzice – oboje – bardzo mnie kochają! Wracałem więc do domu poniekąd bardziej mojego. Naturalnie z nikim nie dzieliłem się moim odkryciem. Ta hipoteza była moją tajemnicą i zarazem kluczem, który otwierał mi drzwi do świata bardziej zrozumiałego.
***
Po feriach zimowych, więc po 7 stycznia 1957 roku, byłem już w pierwszej klasie liceum ogólnokształcącego w Pasłęku. Nie byłem tam kimś zupełnie nowym i nieznanym. Większość koleżanek i kolegów znałem ze szkoły podstawowej.
Lata szkoły średniej to był najbardziej radosny czas w moim życiu. Byłem z tatusiem i mamusią. Młodzież szkoły średniej jest starsza i, co oczywiste, mądrzejsza. Nie pamiętam, by mnie ktokolwiek pytał o podobieństwo do rodziców. Miałem wprawdzie na podorędziu moją hipotezę, ale na szczęście nigdy nie musiałem z niej korzystać. Nie pamiętam, by mnie ktokolwiek przezwał Żydem. Był jeden młodszy kolega, który coś tam pomrukiwał, że słyszał o moim niepolskim pochodzeniu. Zupełnie go jednak ignorowałem. Dosyć dobrze się uczyłem i chyba byłem ogólnie lubiany tak przez nauczycieli, jak i przez koleżanki oraz kolegów.
Lekcje religii odbywały się w budynku szkoły i uczącymi byli księża: Eugeniusz Rumbuć i Marian Surma. Nie pamiętam, bym od nich usłyszał coś osobliwego o Żydach. O złych Żydach słyszałem głównie w czasie różnych nabożeństw kościelnych. Chyba najwięcej o ich podłym zachowaniu można było usłyszeć podczas nabożeństwa drogi krzyżowej. Również kazania podczas niedzielnej mszy świętej niejednokrotnie piętnowały naród „bogobójców”. W okresie liturgicznym Wielkiego Postu w parafiach katolickich odbywały się trzydniowe rekolekcje oraz co parę lat misje, które trwały tydzień. Zdaje się, że jest to nadal praktykowane. Wówczas zapraszani rekolekcjoniści głosili płomienne kazania. Utkwiło mi szczególnie w pamięci jedno, gdy kaznodzieja usiłował przedstawić jakąś anonimową „Żydowicę” jako postać szczególnie odrażającą – dno rodzaju ludzkiego. Byłem gorliwym ministrantem, słuchałem tego wszystkiego. Tym razem jednak poczułem odrazę – ale do kaznodziei. Byłem przekonany, że Pan Jezus na pewno by tak owej „Żydowicy” – ani żadnej innej kobiety – nie poniżał. Pamiętam, że o tym kazaniu misyjnym powiedziałem potem ojcu. Ojciec milczał.
Jeśli chodzi o grono pedagogiczne liceum w Pasłęku, wszystkich nauczycieli – na czele z panem dyrektorem Zygmuntem Kwiatkowskim, profesorem geografii i jego zastępcą, Antonim Pągowskim, profesorem łaciny – zachowuję we wdzięcznej pamięci. Ciepło wspominam pana woźnego, był wysoki, z dużą doskonale łysą głową; nazywał się, o ile dobrze zapamiętałem, Kołodko (nie pamiętam imienia).
Szczególną wdzięczność chcę wyrazić pani Anieli Hofman, profesorce języka polskiego. Prowadzone przez nią lekcje i zajęcia pozalekcyjne wpisały się głęboko w moją pamięć; więcej – kształtowały mój świat wartości oraz sposób patrzenia na ludzi. Zawsze bardzo dobrze przygotowana po mistrzowsku ukazywała piękno języka polskiego i literatury, począwszy od staropolskiej aż do współczesnej. Szczególnie dała mi do myślenia literatura okresu romantyzmu oraz najnowsza.
Z jakąż radością i dumą czytałem na głos piękne strofy Pana Tadeusza! Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu zauważyłem, że wieszcz narodowy jedną z ważnych postaci swego dzieła czyni Żyda Jankiela, wirtuoza gry na cymbałach. Zosia, przyszła żona tytułowego Pana Tadeusza, prosi Jankiela, by zagrał na jej zaręczynach, co też Jankiel chętnie czyni, przypominając szlachcie ważne wydarzenia z dziejów Polski. Żyd jest polskim patriotą, szanowanym przez szlachtę, a na zaręczynach Zosi zjawia się wraz ze sztabem wojska polskiego.
Naturalnie bardzo chciałem recytować fragment epopei narodowej znany jako Koncert Jankiela, i recytowałem. Ale podczas przygotowań okazało się, że nie potrafię spokojnie wymówić frazy: „Żyd poczciwy Ojczyznę jako Polak kochał!”. Za każdym razem, gdy usiłowałem wymówić zacytowane zdanie, miałem ściśnięte gardło. Stawałem więc w domu przed lustrem – tym samym lustrem, przed którym niegdyś wykrzyczałem swój strach przed Żydami – i wielokrotnie głośno ćwiczyłem to jedno zdanie. Niejako przyzwyczajałem siebie do słów i sensów, które te słowa wyrażały. Nikt dotychczas w moim życiu tak o Żydach nie mówił. Nigdy podobnych opinii nie słyszałem w przestrzeni Kościoła6.
Drugim wielkim, którego poezja zapadła mi w pamięć i serce, był Cyprian Kamil Norwid. Zwłaszcza dał mi do myślenia wiersz Moja ojczyzna, ponieważ zdawał się wyjaśniać – bardziej i głębiej – to, co niegdyś, gdy byłem w pierwszej klasie szkoły podstawowej, tłumaczył mi ojciec.
Otóż jedna z dziewczynek źle mówiła po polsku. Pochodziła z rodziny, która przed wojną mieszkała w Pasłęku i nie wyjechała, chociaż zmieniły się granice. Wszyscy w klasie przezywaliśmy ją: Niemczura, Szwabka, mówiliśmy jakieś głupawe wierszyki o Niemcach, pluliśmy na nią; rysowaliśmy kredą na ławce, w której siedziała, Hakenkreuz – swastykę, i kiedy wstała, miała odbicie swastyki na swoim czarnym fartuszku szkolnym; wywoływało to jeszcze większy śmiech i stwarzało okazję do kolejnych wybryków. Dziewczynka nie miała odwagi komukolwiek się poskarżyć.
Pewnego wieczora pochwaliłem się ojcu z naszych wojowniczych wyczynów wobec Szwabki.
– I ty tak postępujesz?
– Tatuś, przecież to Niemka.
– A co ona zrobiła ci złego?
– Ona nie, ale Niemcy!
– A ty myślisz, synku, że wszyscy Polacy w czasie wojny zachowywali się tak pięknie?
Nie wierzyłem własnym uszom. Co mój ojciec wygaduje? A on kontynuował:
– Posłuchaj mnie uważnie: najpierw, synku, najpierw i przede wszystkim jest człowiek! I to każdy człowiek – Polak, Niemiec, Rosjanin czy Litwin – może być dobry lub zły. Staraj się być dobry i trzymaj się ludzi dobrych. Od złych uciekaj, bo jesteś za słaby, by się im przeciwstawić. Ale możesz i powinieneś przeciwstawić się niedobrym dzieciom z twojej klasy, którzy krzywdzą waszą koleżankę. Jak ona ma na imię?
– Marysia – wybąkałem i byłem bliski płaczu, słuchając pouczenia ojca, a on kontynuował:
– No widzisz, to jest Marysia, twoja koleżanka, a nie żadna Szwabka czy Niemka. Pamiętaj, proszę, abyś stanął w obronie twojej koleżanki Marysi. Jest mi naprawdę wstyd, że tak się zachowywałeś, ale możesz to wszystko naprawić…
Dużo mnie kosztowało spełnienie woli ojca… Zdrowo od moich kolegów oberwałem.
Marysia w roku 1956 wyjechała do Niemiec. Wiele lat potem okazała mnie, mojej siostrze, a zwłaszcza mojej mamie dużo życzliwości, dobroci, a nawet pomocy materialnej. Wspomnę o tym wszystkim we właściwym miejscu.
***
O, jakże byłem dumny z mojego ojca, gdy mając lat szesnaście, w trzeciej klasie szkoły średniej, z wypiekami na twarzy słuchałem profesor Anieli Hofman, gdy poetyckimi strofami Norwida potwierdzała niejako to, co dziesięć lat wcześniej mówił mi mój ojciec. Najpierw jest człowiek: „Ja ciałem zza Eufratu,/ A duchem sponad Chaosu się wziąłem”. Trudno mieć wątpliwości: Norwid rodowód człowieka wywodzi z Księgi Rodzaju. A gdyby jeszcze ktoś miał wątpliwości, czy nie popełniamy błędu, poeta pozostawił wskazówkę niejako geograficzną: „Ja ciałem zza Eufratu”. Otóż z Księgi Rodzaju dowiadujemy się, że z biblijnego raju, z Edenu, wypływała rzeka, która rozdzielała się na cztery odnogi. Czwarta to właśnie Eufrat (Rdz 2,10–14). I jeszcze nie koniec: ów człowiek z Księgi Rodzaju jest obywatelem świata. Poeta stwierdza: „Czynsz płacę światu”.Świat jest domem człowieka. A więc Ziemię zamieszkuje człowiek, najpierw i przede wszystkim – człowiek!
Norwid – człowiek, chrześcijanin, Polak – kochał Polskę i szacunkiem darzył tych, którzy Polskę wspierali, gdy ta była w niewoli. Znalazło to swój wyraz w utworze Żydowie polscy. 1861. Data będąca częścią tytułu odsyła do manifestacji patriotycznych na ulicach Warszawy z 8 kwietnia, w której masowy udział wzięli też Żydzi. Na jej czele kroczyli księża z krzyżami. A gdy jednego z nich dosięgła szabla żandarma i ten padł, krzyż pochwycił Żyd Landau i uniósł nad modlitewnie rozśpiewanym tłumem. Ale i on został zabity i padł pod krzyżem: „Więc znowu Machabej na bruku w Warszawie/ Nie stanął w dwuznacznej z Polakiem obawie”.
Norwid, gorliwy chrześcijanin, miał nadzieję, że Żydzi wszyscy przyjmą krzyż i Jezusa. A chociaż to się nie stało, nie oskarżał ich wszystkich. Wręcz odwrotnie – dwukrotnie w utworze Żydowie polscy nazywa ich „poważnym narodem” i jako Polak wyraża wdzięczność:
Poważny narodzie! cześć tobie w tych, którzy
Mongolsko-czerkieskiej nie zlękli się burzy –
I Boga Mojżeszów bronili wraz z nami
Spojrzeniem rycerskim, nagimi piersiami.
W klasie maturalnej na pewno omawialiśmy nowelę Marii Konopnickiej Mendel Gdański. Pisaliśmy wypracowanie o przyczynie pogromu, skutkiem czego tytułowy Mendel, stary introligator warszawski, przestał kochać Warszawę, stracił serce do tego miasta. Nie pamiętam, co ja pisałem. Ale dobrze pamiętam, że moją uwagę przykuł wnuk starego introligatora. Oto pewnego dnia jakiś obdartus krzyknął na niego: „Żyd!… żyd!…”. On uciekał przestraszony i zgubił czapkę.
Stale pod powiekami nosiłem – i dotychczas noszę – moje z tym słowem zderzenie. Nie wiedziałem, co to słowo znaczy. A gdy się dowiedziałem, bardzo nie chciałem być Żydem. Bo chciałem być dobry, a Żydzi są źli. Ale już mój ojciec uczył, że najpierw jest człowiek, po prostu człowiek, i każdy człowiek może być dobry lub zły. Tak sobie więc myślałem, również Żyd może być dobry i zły. A stary introligator warszawski, Mendel Gdański, uczył swego wnuka: „Uczciwym żydem być jest piękna rzecz! To pamiętaj sobie!”. I ja wziąłem to do serca i powtarzałem sobie: uczciwym człowiekiem być to piękna rzecz.
Adam Mickiewicz, Cyprian Norwid, Stanisław Wyspiański, Maria Konopnicka i wielu innych, o których słyszałem – ot, chociażby Eliza Orzeszkowa czy Bolesław Prus, na pewno nie zgodziliby się z tym, co o Żydach mówiła moja pani katechetka i co słyszałem potem po wielekroć w Kościele. Skąd ta rozbieżność opinii? Chciałem zapytać o to księdza, który nas uczył religii. Ale nie miałem odwagi.
W klasie maturalnej omawialiśmy również utwory dotykające lat wojny i powojenne. Najbardziej poruszył mnie wiersz Władysława Broniewskiego Ballady i romanse. Sam tytuł zapożyczył Broniewski od Adama Mickiewicza, który tak właśnie zatytułował tom pierwszy swoich poezji. Na tym nie koniec zapożyczeń Broniewskiego od Mickiewicza. Swoje Ballady i romanse Broniewski niejako oprawił w ramy wzięte z pierwszych strof programowej ballady Mickiewicza Romantyczność: „Słuchaj dzieweczko! Ona nie słucha…/ To dzień biały, to miasteczko…”.
W balladzie Mickiewicza Romantyczność przedstawiona jest jednak porywająca, pozaczasowa miłość Karusi do Jasia. Aby do owej miłości jakkolwiek się przybliżyć, nie wystarczy „mędrca szkiełko i oko”. Potrzebne jest „czucie i wiara”; Mickiewicz kończy swoją balladę stwierdzeniem: „Miej serce i patrzaj w serce”. Zaś Broniewski, chociaż oprawił swoje Ballady i romanse w ramy zapożyczone z Romantyczności, to obraz ukazany przez niego niszczy, wręcz demoluje obraz przedstawiony w Romantyczności.
„Nie ma miasteczka, nie ma żywego ducha”.Są jedynie gruzy, a po nich biega: „naga, ruda Ryfka, trzynastoletnie dziecko”.
Są też świadkowie tego konkretnego, bardzo prawdopodobnego historycznie, wydarzenia. Jak się zachowują?
I przejeżdżał znajomy, dobry łyk z Lubartowa:
„Masz, Ryfka, bułkę, żebyś była zdrowa…”
(…)
Przejeżdżał chłop, rzucił grosik,
przejeżdżała baba, też dała cosik,
przejeżdżało dużo, dużo luda,
każdy się dziwił, że goła i ruda.
Przejeżdżający i przechodzący – „dużo, dużo luda” – zachowują się tak, jakby niczego nie rozumieli lub nie chcieli rozumieć, w jakiej znaleźli się sytuacji. Los trzynastoletniego żydowskiego dziecka wcale ich nie interesuje. Coś tam potrafią dać: nawet bułkę lub grosik. Ale dziecku grozi śmierć! Przejeżdżających to nie interesuje. Oni się dziwili, że Ryfka „goła i ruda”. „Miej serce i patrzaj w serce” – wołał wieszcz narodowy. Czy świadkowie opisywanego wydarzenia lat wojny mieli serca?
To jeszcze nie wszystko. W obrazie Broniewskiego – oprawionym w ramy romantyczności – pojawia się „bolejący Pan Jezus,/ SS-mani go wiedli na męki”.
Władysław Broniewski – i to dla mnie było najważniejsze – zupełnie inaczej przedstawił obraz drogi krzyżowej Pana Jezusa niż ten, do którego przyzwyczaiły mnie odprawiane w Kościele nabożeństwa.
To nie Żydzi są największymi wrogami Pana Jezusa wiodącymi Go na ukrzyżowanie, to SS-mani – najwięksi wrogowie Żydów – wiodą Jezusa i Ryfkę na śmierć. Z jakiego powodu, czemu Jezus i Ryfka muszą umrzeć?
Słuchaj, Jezu, słuchaj Ryfka, sie Juden,
za koronę cierniową, za te włosy rude,
za to, żeście nadzy, za to, żeśmy winni,
obojeście umrzeć powinni.
W roku 1960 moja obecność na nabożeństwach drogi krzyżowej była bardzo rzadka.
Jak już wspomniałem, z panią profesor Anielą Hofman spotykaliśmy się również na zajęciach pozalekcyjnych – na warsztatach teatralnych i różnych innych słowno-muzyczno-literackich. Jak przez mgłę pamiętam jakiś swój solowy występ, gdy przebrany – chyba za Juliusza Słowackiego – trzymając harfę, recytuję i śpiewam. Było to na pewno w trzeciej klasie, chociaż nie pamiętam ani słów, ani melodii. Miałem szesnaście lat i swoją przyszłość widziałem na deskach teatru.
Zwierzyłem się z tych marzeń ojcu. Entuzjazmu w nim nie wzbudziłem. Według jego opinii aktorzy i w ogóle różnej maści artyści mają wiele kobiet, ale nie mają rodzin ani dzieci. Chciał mnie widzieć szczęśliwym ojcem rodziny, a siebie – dziadkiem wielu wnuków. Nie dyskutowałem. Przygotowywałem się do regionalnego konkursu recytatorskiego w Olsztynie. Chciałem tam wypaść jak najlepiej, bo marzył mi się centralny konkurs recytatorski w Warszawie, stwarzający warunki, by startować do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej.
Niestety odpadłem już w Olsztynie, i to w pierwszym etapie eliminacji. Gdy powiedziałem ojcu o mojej aktorskiej kompromitacji, nazwał mnie, ironizując: „Artystą ze spalonego teatru”. Aktor we mnie spalił się ze wstydu. Porzuciłem marzenia o aktorstwie.
W czwartej klasie szkoły średniej na lekcji biologii pan profesor Kazimierz Kwaśniewski – wychowawca naszej klasy – zapoznał nas z teorią Aleksandra Oparina: cały świat przyrody z ludzkim światem włącznie wyłonił się w procesie ewolucji. Jakikolwiek Bóg stwórca czy zbawiciel nie jest potrzebny.
Gmach religijnej wiary, w którym wyrosłem, zdawał się chwiać u samych fundamentów. Naukowy ateizm zalotnie puszczał oko. Moje niebo stanęło w płomieniach!
Chociaż pełen byłem wewnętrznych rozterek – na zewnątrz nic się we mnie nie zmieniło. Uczestniczyłem nadal w lekcjach religii i byłem ministrantem. Zresztą niczego bym nie zmienił gwałtownie, chociażby przez szacunek i miłość do moich rodziców. Mimo wszystko jednak w miarę narastania we mnie wątpliwości dotyczących istnienia Boga słabła moja gorliwość religijna. Tymczasem wielkimi krokami zbliżały się egzaminy maturalne. Kwiecień był ostatnim miesiącem regularnych lekcji. Któregoś dnia – szkoda, że nie zapamiętałem którego – szedłem po skończonej właśnie lekcji religii z księdzem katechetą Marianem Surmą. Zapytał mnie, co zamierzam robić po maturze, co chcę studiować. Odpowiedziałem natychmiast:
– Pójdę na księdza! – I gdy wyraźnie usłyszałem to, co właśnie powiedziałem, się przestraszyłem. Skąd mi tak nagle przyszła ochota na bycie księdzem?
Wprawdzie na początku klasy maturalnej – chyba pod koniec września 1959 roku – pisaliśmy na prośbę szkolnego psychologa coś w rodzaju wypracowania na temat: kim chciałbym być i wspomniałem wtedy, że w dzieciństwie myślałem o kapłaństwie. Postawiłem wtedy pytanie: co sądzi o mnie jako ewentualnym księdzu? Mogło to świadczyć o tym, że gdzieś tam błąkała się we mnie myśl o ewentualnym kapłaństwie i to, co wyznałem księdzu katechecie, nie wyskoczyło z nicości. Było to jednak w wieku przedszkolnym. Ale nie teraz! A już na pewno nie w aktualnej sytuacji, gdy mam poważne wątpliwości, czy istnieje Bóg!
Bardzo powoli wracałem tego dnia ze szkoły do domu. Myślałem o tym, co przed paroma minutami – zupełnie bezmyślnie – powiedziałem księdzu. Zdarzało mi się czasami szybciej mówić niż myśleć i ojciec zwracał uwagę, bym uczył się odpowiedzialności za wypowiadane słowa: nie można rzucać słów na wiatr. A może – myślałem – nie rzuciłem tych słów na wiatr, ale rzuciłem je sobie, abym się nad nimi zastanowił. Mam bardzo religijnych rodziców i na pewno będzie im miło usłyszeć, że ich syn może zostać księdzem. Byłem więc przygotowany na miłą rozmowę z rodzicami – zwłaszcza ojcem. Przy kolacji oznajmiłem, że po maturze chyba zostanę księdzem.
Po chwili ciszy ojciec – zdaje się, że cokolwiek zaskoczony – stwierdził:
– Aleś wymyślił bzdurę! Przecież ty się w ogóle na księdza nie nadajesz!
Nie spodziewałem się takiej reakcji ze strony ojca; wręcz byłem zaskoczony. Mama milczała. Wydawało mi się, że miała w oczach łzy. Nie rozumiałem, co one znaczą.
– Tatuś, dlaczego ja w ogóle nie nadaję się na księdza? – spytałem i chciało mi się płakać.
– Dlaczego? Jeszcze pytasz dlaczego… Romek, przecież ty nie opuściłeś żadnej szkolnej zabawy. Mało tego, włóczysz się jeszcze po nocach na jakieś tam prywatki. Licho wie, co wy tam wyprawiacie! Koło domu kręci się mnóstwo dziewczyn. Mnie zamierzasz je zostawić? Takiego księdza to ja jeszcze nie widziałem…
Usiłowałem ojcu tłumaczyć, że te dziewczyny to po prostu moje szkolne koleżanki i tyle. Chodzę na wszystkie zabawy, bo jestem w szkolnej orkiestrze i na nich gram, a nie tańczę. Również na prywatki idę nie z dziewczyną, lecz z akordeonem. I niczego tam nie wyprawiam, tylko gram.
Byłem rozgoryczony. Ten wesołek, za którego brał mnie ojciec – to nie byłem ja.
– Najlepiej zostań lekarzem, Romek. To piękny zawód, potrzebny wszystkim i szanowany przez wszystkich.
Nie chciałem być lekarzem. Nigdy o tym nie myślałem. Odpowiedziałem byle co, że mdleję na widok krwi, co nie było prawdą.
– No to zostań artystą, aktorem. Przecież chciałeś nim być.
I to był koniec naszej wieczornej rozmowy. Zostałem, rzec można, znokautowany. Powiedziałem więc na koniec:
– Tatuś, bardzo ciebie kocham, ale teraz zupełnie nie rozumiem. W ubiegłym roku mówiłeś, że nie chcesz, bym był aktorem. Że to zupełnie nie dla mnie z uwagi na ich niemoralne życie i w ogóle… A teraz to już nawet aktor jest dobry, byle nie ksiądz. Jesteś, tatuś, człowiekiem religijnym, bardzo wierzącym. Chodzisz do kościoła, do spowiedzi. Dlaczego syn – ksiądz – miałby ci przeszkadzać? Tego zupełnie nie jestem w stanie pojąć. Jeszcze nie mam matury i, jak wiadomo, nie jestem orłem z matematyki. Wszystko może się zdarzyć. Ale jeżeli zdam maturę, to pójdę do seminarium duchownego, by zostać księdzem. Nie wiem, czy mam jakiekolwiek powołanie do kapłaństwa. Gorzej – mam wątpliwości, czy istnieje Bóg. Ale sam mnie uczyłeś, że nie można rzucać słów na wiatr. Powiedziałem księdzu, że pójdę do seminarium, i tak zrobię. Mam siedemnaście lat, nie możesz mnie zatrzymać.
Odszedłem i się rozpłakałem.
***
Maturę zdałem. Na świadectwie dojrzałości widnieje jedna piątka: ze sprawowania; jedna trójka: z matematyki. Reszta to czwórki. Nie mam piątki z języka polskiego, bo w maturalnym wypracowaniu – nie pamiętam tematu – zrobiłem błąd ortograficzny, który zapamiętałem: napisałem „zeświedczenie” – a trzeba było napisać: „zeświecczenie”. Za błąd ortograficzny w wypracowaniu maturalnym groziła ocenia niedostateczna i niezdanie matury (sic!). Mnie obniżono stopień końcowy.
W drugiej połowie września 1960 roku byłem już studentem pierwszego roku Wyższego Seminarium Duchownego Metropolii Warmińskiej w Olsztynie.
W pierwszych tygodniach mego pobytu w seminarium otrzymałem od ojca list, że chce ze mną jak najprędzej porozmawiać. Pierwszy możliwy termin wizyty, by się spotkać, przypadł na niedzielę 16 października.
Ciekawił mnie bardzo cel tej wizyty. To prawda, że wyjechałem do seminarium wbrew woli ojca. Ale w Pasłęku odprowadził mnie na dworzec i serdecznie się pożegnaliśmy, więc pewnie – tak sobie myślałem – chce zobaczyć, jak mi się tutaj wiedzie, i udzielić swego ojcowskiego błogosławieństwa.
Myliłem się. Przyjechał ze mną porozmawiać, ale rozmowy właściwie nie było. Starałem się jak najwięcej mu pokazać i tym samym bez zbędnych słów przybliżyć miejsce, w którym się znajduję. Odnosiłem jednak wrażenie, że wszystko, co mu pokazywałem, niezbyt go interesowało. Najbardziej zaniepokoił mnie swoim zachowaniem po obiedzie. Zjedliśmy go we dwójkę, po czym zaprowadziłem go na chwilę do kaplicy. I tu stało się coś, czego absolutnie się nie spodziewałem.
Mój ojciec upadł na kolana i zaczął płakać.
Nigdy nie widziałem ojca płaczącego. Gdy w latach dziecięcych byłem niegrzeczny, zdarzało się, że obrywałem pasem. Trochę bolało, ale nie to było najgorsze. Potem musiałem jeszcze ojca przeprosić. Gdy go przepraszałem, zawsze w jego oczach widziałem łzy. Było mi okropnie wstyd, że doprowadziłem ojca do łez. Tym razem głośno płakał. Nie widziałem jego twarzy, bo stałem z tyłu, ale słyszałem jego szlochanie.
Pomyślałem, że może jest chory i dlatego przyjechał, tylko nie chce mi powiedzieć. Gdy wiec wyszliśmy z kaplicy, zapytałem go o stan zdrowia. I odważyłem się raz jeszcze zapytać, czy wciąż uważa, że robię coś złego, decydując się zostać w przyszłości księdzem. Usłyszałem:
– Jestem zdrowy, nic mi nie dolega. A ty, synu, nie robisz nic złego, ale i dobrego nic nie robisz. Twoje życie będzie bardzo ciężkie.
Były to ostatnie słowa, jakie usłyszałem od mego ojca. Złożył jeszcze krótką wizytę wicerektorowi seminarium księdzu Julianowi Wojtkowskiemu. Przed wyjściem na dworzec kolejowy objął mnie i ucałował. Bez słów. Było mi smutno. Poszedłem do kaplicy i też zapłakałem.
20 października, w czwartek, po kolacji – zawsze szliśmy wszyscy na krótką adorację do kaplicy – ksiądz wicerektor wywołał mnie, zaprowadził do swego gabinetu i wskazał na słuchawkę odłożoną z widełek telefonu, leżącą na biurku. Podniosłem ją. Dzwonił z Pasłęka mój starszy kolega Jurek Kołosowski. Usłyszałem w słuchawce, że przed paroma godzinami nagle na zawał serca umarł mój ojciec i mam przyjechać na pogrzeb.
Przeraziłem się i zarazem wydawało mi się to zupełnie nieprawdopodobne. Nie mogłem w to uwierzyć. Usiłowałem więc tłumaczyć koledze, że przecież ojciec był u mnie w niedzielę. Kolega nie podjął rozmowy; powtórzył, że mam przyjechać na pogrzeb, i odłożył słuchawkę.
Pociąg osobowy z Olsztyna do Pasłęka jechał wtedy mniej więcej dwie i pół godziny. Byłem w pełni świadom, że jadę na pogrzeb ojca, i jednocześnie wciąż nie chciałem dopuścić do siebie myśli, że mój ojciec nie żyje. Miał zaledwie pięćdziesiąt dwa lata i ostatnio na nic się nie uskarżał. Był zdrowy. Podczas jazdy pociągiem coraz bardziej dochodziło do mnie, że jestem sprawcą tego, co się stało. Ale dlaczego tak bardzo ojca poruszyła moja decyzja pójścia do seminarium? Miałem jeszcze w uszach jego ostatnie słowa: „Nie robisz nic dobrego. Twoje życie będzie bardzo ciężkie”. Nie rozumiałem, co chciał mi powiedzieć.
Późnym wieczorem, a właściwie już nocą – na pewno po godzinie dwudziestej trzeciej – z głową ciężką od ciężkich pytań wszedłem do mego domu w Pasłęku. Ojciec leżał już w trumnie, przygotowany do pogrzebu. Pochyliłem się, by ucałować jego złożone dłonie, ale szybko się wyprostowałem. Dotknąłem ustami czegoś twardego i zimnego.
– Romciu, tatuś – odezwała się mama, płacząc.
– To nie jest mój tatuś – powiedziałem głośno i zawstydziłem się, bo zabrzmiało to tak, jakbym się wypierał ojca. Ale ja chciałem wykrzyczeć mój protest: mój ojciec żyje! On nie umarł! To nie może być prawdą.
Niestety to była prawda. Ojciec umarł i ja – coraz mocniej to odczuwałem – byłem temu winien!
Na drugi dzień powiedziałem mamie, że nie wracam do seminarium. Czuję się winny jego śmierci. Zabiłem ojca. Mama natychmiast zaoponowała:
– Nie wolno ci tak mówić ani nawet tak myśleć. Możesz nie wracać do Olsztyna. Nikt ci nie kazał tam jechać. Ale na pewno nie zabiłeś ojca. Tatuś bardzo cię kochał. To nie tak, synu, to nie tak…
Chciałem zapytać: „To jak, mamo, to jak?”. Ale nie było czasu ani możliwości rozmowy. Byli goście, którzy przyjechali na pogrzeb. Dom napełniał się ludźmi, sąsiadami z tej samej ulicy, którzy zbierali się na modlitwę.
Nie pamiętam samego pogrzebu. Pozostało zdjęcie, w którym stoję nad grobem ojca koło mamy, która klęczy. Obok mnie stoi moja mała ośmioletnia siostra. Zdaje się nie rozumieć niczego, co się wokół niej dzieje. Nagle straciła swego kochanego tatusia. Serce pękało z żalu i poczucia krzywdy. Po co ta śmierć, nikomu niepotrzebna i zupełnie nie w porę?
Wbrew temu, co powiedziałem mamie, że nie wrócę do seminarium, pojechałem tam niemal natychmiast po pogrzebie. Potrzebowałem rozmowy z kimś obcym, z kimś, do kogo miałem zaufanie. Był nim rektor seminarium biskup Józef Drzazga. Starałem się opowiedzieć mu wszystko z detalami. Pytałem, co mam w takich okolicznościach zrobić. Jaka powinna być moja decyzja?
– Nie wiem, jaka powinna być twoja decyzja. – Usłyszałem od rektora. – I proszę nie oczekiwać, że będę cokolwiek doradzał lub sugerował. Decyzja ma być twoja i tylko twoja. Natomiast wiem na pewno, że w tej chwili jesteś w szoku. Spotkamy się za miesiąc i powiesz mi, co chcesz robić. A teraz możesz jechać do matki lub gdziekolwiek. Możesz, jeżeli chcesz, pozostać z nami. Do zobaczenia za miesiąc.
Nigdzie nie pojechałem. Bałem się domu i grobu ojca. Wolałem być z kolegami, ale się rozchorowałem. Byłem sam w izbie chorych z gorączką i bezsennością. Chciałem umrzeć. Dostałem leki uspokajające i powoli byłem zdolny do refleksji nad tym, co się wydarzyło.
Przede wszystkim, jeżeli to ja byłem sprawcą całego wydarzenia, co było poza dyskusją, to nie wolno mi uciekać z miejsca wypadku. Jeżeli nawet wyraziłem swoją wolę pójścia do seminarium pół żartem, pół serio, to po śmierci ojca żarty się skończyły. A jego śmierć – nie miałem co do tego cienia wątpliwości – stała się dla mnie wyzwaniem.
Najbardziej bolały słowa: „Przecież ty się na księdza w ogóle nie nadajesz”. Skąd mógł to wiedzieć? Bo tylko zabawy, prywatki i dziewczyny! Raz, w trzeciej klasie liceum, byłem wprawdzie zakochany, w koleżance o rok starszej, nawet się jej oświadczyłem, ale ona mnie wyśmiała i na tym się skończyło. Nie miałem żadnej dziewczyny i nigdy nie byłem wesołkiem. Noszę w sobie ogromny smutek. Ojciec i matka bardzo mnie kochali, ale w moim smutku, którego sam nie ogarniałem, nie mogli uczestniczyć.
Nie rozumiałem, co kryło się w sercu ojca, że tak bardzo nie chciał, bym został księdzem. Wobec faktu jego nagłej śmierci chciałem swoje życie ofiarować niejako za jego życie. Chciałem zostać księdzem, aby dowieść ojcu, że nie miał racji, że źle mnie oceniał; więcej – przyrzekałem, że będę bardzo dobrym księdzem.
Z taką decyzją zgłosiłem się do księdza rektora. Nie miał zastrzeżeń. Poprosiłem, by mi udzielił ojcowskiego błogosławieństwa, skoro już nie mam ojca. Był wzruszony. Ja też.
***
Sześć długich lat studiów niosło wiele różnorodnych wydarzeń. Nie zdarzyło się nic takiego, co by mnie wyeliminowało z pobytu w seminarium. Wręcz odwrotnie – bardzo dobrze zdawanymi egzaminami z wielu przedmiotów i wzorowym zachowaniem starałem się udowodnić, że mogę i powinienem zostać księdzem. Na trzecim roku studiów powierzono mi kierowanie chórem kleryckim oraz śpiewem w kaplicy. Było mi – zwłaszcza na początku – bardzo trudno, bo poza paroma miesiącami spędzonymi w szkole muzycznej nie miałem żadnego przygotowania. Ale przyjąłem ten obowiązek i potraktowałem jako wyróżnienie. Na roku czwartym przeżyłem chwile grozy, bowiem wraz z kolegami zostałem wezwany na komisję wojskową. Okazało się, że jestem daltonistą, i przydzielono mnie do kategorii C – niezdolny do służby wojskowej w czasie pokoju.
W każde wakacje – w lipcu i sierpniu – jechałem do mamy do Pasłęka. Po śmierci ojca dom stał się jeszcze biedniejszy. Cały ciężar utrzymania spoczywał na mamie. Trzymała krowę, by mieć mleko dla siebie i na sprzedaż. Hodowała świnie – czasami nawet dwie – by mieć mięso dla siebie i na sprzedaż. Miała kury. Utrzymywała ogród i działkę ziemi, gdzie sadziła warzywa i ziemniaki; a ogród częstował jabłkami, gruszkami, śliwkami, wiśniami, czereśniami, agrestem, porzeczkami… Oczywiście to wszystko wymagało codziennej opieki i troski. W miarę moich sił i umiejętności – niewielkich – pomagałem mamie. Wakacje były też doskonałą okazją, by chociaż trochę być razem z moją dorastającą siostrą.
***
Pragnę jeszcze wspomnieć dwa wydarzenia, które przeżyłem w latach seminarium i które głęboko mnie dotknęły i miały niewątpliwy wpływ na moją formację, chociaż – i to jest bardzo ważne – dokonały się niezależnie od tego wszystkiego, co było formacją oficjalną.
Pierwsze związane jest bezpośrednio z prywatną lekturą Pisma Świętego.
W moim religijnym domu nie było Pisma Świętego: ani Nowego, ani – tym bardziej – Starego Testamentu. Rodzice potrafili sprzedać krowę, by kupić synkowi akordeon, ale nie widzieli w ogóle potrzeby, by ich syn czytał Pismo Święte. Sami dla siebie też takiej potrzeby nie widzieli. W domu były tak zwane książeczki do nabożeństwa i niczego więcej sobie nie przypominam.
W seminarium duchownym każdy student otrzymał Pismo Święte na biurko. Ale nie od razu zabrałem się do jego lektury. Na pierwszym roku wciąż przeżywałem bardzo emocjonalnie śmierć ojca. A ponadto byłem wewnętrznie spięty, by jak najlepiej wypaść w tym, co konieczne i weryfikowalne, a więc wykłady i egzaminy.
Dopiero na drugim roku zacząłem dokładniej zapoznawać się z Biblią. Najpierw była lektura Pięcioksięgu. Wiele treści tam zawartych – opis stworzenia świata i człowieka, dzieje Abrahama, Izaaka i Jakuba, dzieje Józefa, powołanie Mojżesza i inne – znałem już ze szkolnej katechezy. Tym razem docierały do mnie wyrażone językiem Biblii, w tłumaczeniu księdza Wujka. Całość wydawała się bardzo dostojna, ale jakby trudniejsza w odbiorze. Lżej i swobodniej czułem się wobec poezji Księgi Psalmów. Zachwyciła mnie poetycka proza Ksiąg Proroków – zwłaszcza Izajasza.
Znacznie bardziej przystępne były księgi Nowego Testamentu. Znalazłem Jezusa z Nazaretu, Jego Matkę i dwunastu apostołów – wszyscy Żydzi pośród Żydów. Podczas ostatniej wieczerzy nie było nikogo oprócz Żydów. A więc niejako „pierwszy Kościół”, który wyszedł z Wieczernika, tylko z Żydów był złożony.
Przy mojej prywatnej lekturze Ewangelii byłem emocjonalnie znacznie bliższy pani profesor Anieli Hofman, nauczycielce języka polskiego, aniżeli mojej nauczycielce religii. Zastanawiałem się, w jakiej księdze Nowego Testamentu ta ostatnia wyczytała, że wszyscy Żydzi są źli, bo zamordowali Pana Jezusa. Można tam znaleźć dobrych i złych Żydów, podobnie jest w każdym narodzie i w każdej grupie społecznej. Gdy zaś chodzi o ukrzyżowanie Pana Jezusa: wyrok wydał prokurator rzymski Poncjusz Piłat. Wykonali – rzymscy żołnierze. To prawda, że byli tacy Żydzi, którzy domagali się ukrzyżowania Jezusa i krzyczeli: „Krew jego na nas i na dzieci nasze” (Mt 27,25). Sam Pan Jezus z wysokości krzyża mówił jednak: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią” (Łk 23,34). Dlaczego głos Jezusa z krzyża jest mniej słyszalny niż głos złych Żydów? Dlaczego zło okazuje się zawsze silniejsze niż dobro?
I wreszcie to, co w mojej prywatnej lekturze Pisma Świętego przeżyłem najbardziej: oto w Ewangelii św. Jana znalazłem stwierdzenia, które pozwoliły mi całkowicie odmiennie spojrzeć na ukrzyżowanie Jezusa. Mianowicie – nikt Jezusowi życia nie odebrał: ani Piłat, ani rzymscy legioniści, ani nawet źli Żydzi. „Dlatego miłuje Mnie Ojciec – czytamy słowa Jezusa w Ewangelii Świętego Jana – bo Ja życie moje oddaję, aby je znów odzyskać. Nikt Mi go nie zabiera, lecz Ja sam z siebie je oddaję. Mam moc je oddać i mam moc je znów odzyskać. Taki rozkaz otrzymałem od mojego Ojca” (J 10,17–18).
Te zdania z Ewangelii św. Jana były dla mnie rewelacją. Nikt Jezusa nie zamordował. On sam swoje życie dał! „Mam moc je oddać i mam moc je znów odzyskać”. Jezus ukrzyżowany jest znakiem Bożej miłości. A krzyż bez miłości jest tylko rzymską szubienicą.
Drugie bardzo ważne wydarzenie miało miejsce na piątym roku studiów, więc niejako na finiszu. Na tymże roku miałem otrzymać dwa wyższe święcenia: subdiakonat i diakonat (obecnie otrzymuje się tylko diakonat). Oba przygotowują bezpośrednio do przyjęcia kapłaństwa; oba wiążą przyjmującego posłuszeństwem z biskupem diecezji oraz zobowiązują do zachowania celibatu.
Przed przyjęciem tych święceń ogłasza się w miejscowości, z której pochodzi kandydat do kapłaństwa, w kościele parafialnym, że ma zostać księdzem. Jeżeli znane są przeszkody, które eliminowałyby kandydata, należy o tym donieść do władz kościelnych. W moim wypadku takie ogłoszenia (zapowiedzi) czytane były w kościele parafialnym w Pasłęku.
Byłem pewny, że nie ma żadnych przeszkód. Mój proboszcz czasami żartował, że jestem wzorem dla wszystkich dziewcząt w okolicy. Ze wszystkimi w parafii miałem jak najlepsze relacje, więc na spotkanie z księdzem rektorem, biskupem Janem Obłąkiem, czekałem spokojnie.
Kiedy jednak przyszedł czas spotkania, rektor od razu stwierdził, że są poważne wątpliwości, czy jestem ochrzczony. Natychmiast zadzwonił we mnie „żydowski dzwonek”, którego od dawna już nie słyszałem. W lot zrozumiałem, o co tu może chodzić. Wyznałem więc rektorowi, że mnie ten problem w najwyższym stopniu interesuje. Wiele w dzieciństwie wylałem łez, broniąc się przed podejrzeniami, jakobym miał być Żydem, więc jeżeli cokolwiek na ten temat bliżej wiadomo, prosiłem, by mi to wreszcie ujawnił.
Biskup nic konkretnego nie wiedział. Okazało się, że fakt braku podobieństwa do rodziców wciąż wzbudzał zainteresowanie i podejrzenia, o czym też informowano władze kościelne. Jeden element poważny: brak oryginalnej metryki mojego chrztu – był jedynie notarialny odpis.
Odpowiedziałem, że te zarzuty są mi dobrze znane. Rzeczywiście do rodziców nie jestem podobny. Ale – po raz pierwszy odważyłem się wyjawić moją „hipotezę” – być może moja mama była w czasie wojny zgwałcona, nikt się tym nie chwali i stąd ów problem. Zawsze jednak byłem bardzo przez moich rodziców kochany. Natomiast brak oryginalnej metryki chrztu płynął stąd, że Święciany, w których się urodziłem, znajdują się w sowieckiej Litwie i kontakt bezpośredni z parafią jest utrudniony. Nie rozumiałem tylko, dlaczego i na jakiej podstawie podnoszona jest wiarygodność notarialnego odpisu mojej metryki chrztu.
Rektor niczego mi nie tłumaczył. Stwierdził jedynie, że wyrażone wątpliwości – odnośnie do mojego chrztu – są uzasadnione. W jego przekonaniu nie ma pewności, czy byłem ochrzczony. W takiej sytuacji należy powtórzyć chrzest; dokładniej – przyjąć chrzest warunkowy.
Zdecydowanie odmówiłem, odwołując się do uczciwości moich rodziców. Po cóż ludzie tak uczciwi i tak głęboko wierzący mieliby wprowadzać w błąd w tak zasadniczej sprawie? Przecież przystępowałem do pierwszej komunii świętej i do sakramentu bierzmowania i nikt nie miał wówczas żadnych zastrzeżeń. Wreszcie – i to był argument najważniejszy – żyła jeszcze moja chrzestna matka Krystyna Gapikowa, bezpośredni świadek mojego chrztu. Obiecałem, że dostarczę jej adres, i prosiłem, by się z nią skontaktować. Było mi jednak przykro, że świadectwo mojej rodzonej matki nie wystarczyło.
Rektor jednak wciąż nalegał, bym się zgodził na chrzest warunkowy. Powiedział: „Nie ma dymu bez ognia”, skoro ludzie coś mówią, to coś musi być na rzeczy i w takiej sytuacji należy przyjąć chrzest warunkowy.
Ponownie zdecydowanie odmówiłem i chyba już nie do końca nad sobą panowałem, bo zachowałem się bardzo niegrzecznie, by nie powiedzieć bezczelnie. Powiedziałem mianowicie, że za chwilę wyjdę z gabinetu księdza rektora i napiszę o nim to, co słyszałem w ciągu pięciu lat mego pobytu w seminarium. Wcale w to nie wierzę, ale – użyłem argumentu zastosowanego w odniesieniu do mnie – „nie ma dymu bez ognia”.
Rektor gwałtownie wstał i kazał mi się wynosić, bo przekroczyłem wszystkie normy grzeczności. Powiedziałem: „Przepraszam”. On krzyknął: „Wynoś się!”.
Drżałem z nerwów. Poszedłem do kaplicy i długo płakałem. Wewnętrznie czułem się mocny, chociaż byłem świadom, że po tym zajściu może mnie nawet próbować wyrzucić. Byłem gotów się bronić, odwołując do wyższych instancji. Ani na moment nie miałem wątpliwości, że byłem ochrzczony. W domu, w Pasłęku, niejednokrotnie mówiono o moim chrzcie: że odbył się w Wielkanoc 1943 roku, że matką chrzestną była pani Krystyna Gapikowa, a ojcem chrzestnym rodzony brat ojca Wojciech Waszkinel. Wreszcie, że chrzcił mnie ksiądz Konstanty Miszkinis, nacjonalista litewski, który mówił, że litewska zdrowaśka jest ważniejsza niż polski różaniec – o czym dowiedziałem się już później od mojej chrzestnej matki. Wiem od niej także, że była wzywana do seminarium do Olsztyna, osobiście rozmawiała z rektorem i zapewniała go o fakcie mego chrztu.
Muszę jednakowoż wyznać, że to ostatnie wydarzenie dało mi wiele do myślenia. Zastanawiał fakt, że „świat żydowski” – cokolwiek by to miało znaczyć – od lat dziecięcych niejako podąża za mną. Tym razem zupełnie nieoczekiwanie zjawił się na parę miesięcy przed święceniami kapłańskimi. Tyle że już się go nie bałem. Byłem z nim zaprzyjaźniony. Kochałem wielkie postacie Biblii. Jezus – Żyd był mi szczególnie bliski.
Jaka szkoda, myślałem, że nie jestem Żydem, byłbym jeszcze bliższy Jezusowi.
19 czerwca 1966 roku w bazylice we Fromborku podczas uroczystości milenijnych na Warmii otrzymałem święcenia kapłańskie z rąk biskupa Jana Obłąka.
Pierwszą mszę świętą – tak zwaną prymicyjną – odprawiłem jeszcze w czerwcu w Częstochowie, na Jasnej Górze, przed ikoną Matki Bożej, czczonej jako Królowa Polski.
Bardzo przeżyłem również poniekąd prymicyjną, bo pierwszą, mszę świętą odprawianą w moim kościele parafialnym w Pasłęku. Od dziecka do pełnoletności rosłem w cieniu ołtarza jako ministrant. Ale był i taki czas – bardzo krótki – że pojawiło się pragnienie zmiany. Chciałem to wszystko zostawić. I właśnie wtedy nieoczekiwanie nadeszła wichura, która zabrała mi ojca, a mnie z powrotem do ołtarza przyprowadziła – tym razem już jako księdza. Podjąłem wyzwanie. Mam być dobrym księdzem – mówiłem w sercu – jestem to winien mojemu ojcu!
Po mszy świętej jako prezent od parafian wręczono mi koronę cierniową… „Twoje życie będzie bardzo ciężkie” – przypomniały mi się pożegnalne słowa ojca. Nie wytrzymałem. Rozpłakałem się. Przeprosiłem zebranych, niczego nie wyjaśniając. W takich chwilach każdy ma prawo do łez. Wszystko wyjaśniłem mamie w domu. Wzruszyliśmy się oboje. Mama była szczęśliwa. Ja też.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
5 Tak mieszkańcy Kolonii Robotniczej – ludność napływowa z okolic Jaszun, koło Wilna – mówili o dzieciach, których ojcowie nie byli znani, lub o sierotach podrzuconych.
6 Warto pamiętać, że Kościół katolicki na całym świecie w Wielki Piątek – liturgiczny dzień wspomnienia ukrzyżowania Pana Jezusa – w specjalnej modlitwie modlił się: Pro perfidis Judaeis (za perfidnych, niewiernych Żydów). Dopiero w roku 1959 papież Jan XXIII usunął z tego wezwania słowo perfidis, widząc w nim przejaw antysemityzmu.
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Wstęp
Rozdział I. Dzieciństwo i szkoły
Okładka
Strona tytułowa
Prawa autorskie
