Lata - Virginia Woolf - ebook

Lata ebook

Virginia Woolf

0,0

Opis

Powieść jednej z najwybitniejszych pisarek angielskich (1882-1941),której dzieła należą do dorobku literatury klasycznej. Fabułę stanowią losy londyńskiej rodziny Pargiterów w okresie od 1880 r. do czasów po pierwszej wojnie światowej.

 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.

 

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki

Gminna Biblioteka Publiczna im. Marii Konopnickiej w Nieborowie (3)

Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu
Miejska Biblioteka Publiczna w Siedlcach

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 622

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

VIRGINIA WOOLF

LATA

CZYTELNIK

 

Virginia Woolf

LATA

 

Tytuł oryginału

THE YEARS

 

Obwolutę i tłoczenia projektował

JAN S. MIKLASZEWSKI

Rok 1880

Kapryśna była ta wiosna. Nad ziemią płynęły błękitno-purpurowe chmury nasłane przez zmienną pogodę. Na wsi rolnicy z niepokojem spoglądali na pola; w Londynie otwierano i zamykano parasole podnosząc oczy ku niebu. Ale w kwietniu takiej pogody można się zawsze spodziewać. Zdanie to wygłaszały tysiące subiektów sklepowych w magazynach Whiteleya i w domu towarowym „Army and Navy” wręczając zgrabne paczuszki paniom w sukniach z falbankami, stojącym po drugiej stronie lady. Nieprzerwane procesje ludzi czyniących zakupy w West End, a w East End załatwiających interesy, sunęły chodnikami jak karawany w wiecznym ruchu. Tak przynajmniej zdawało się tym, którzy się po coś na chwilę zatrzymali — na przykład, żeby nadać list — albo też stali właśnie w oknie któregoś z klubów przy Piccadilly. Rzeka najrozmaitszych pojazdów: land, karet i lekkich dwukołowych kabów płynęła jezdnią bez przerwy; właśnie zaczynał się sezon. Na spokojniejszych ulicach podwórzowi muzykanci wydobywali ze swych instrumentów tony nikłe i przeważnie żałosne; podchwytywały je i przedrzeźniały wśród drzew Hyde Park i St. James’s głośno ćwierkające wróble i drozdy, które wybuchały co chwilę nagłym śpiewem pełnym miłosnej namiętności. Na skwerach gołębie trzepotały w koronach drzew gubiąc coraz po parę piórek i gruchając wciąż od nowa tę samą kołysankę, nigdy nie dokończoną. Przy bramach Hyde Park, w okolicy Marble Arch i Apsley House, gromadził się po południu rój pań w sukniach z tiurniurami i panów w anglezach, każdy z goździkiem w butonierce i laseczką w ręku. Księżniczka zwykła była tędy przejeżdżać; gdy zjawiała się, unosiły się wszystkie kapelusze. O tej porze w suterenach domów położonych przy długich alejach eleganckich dzielnic willowych służące w czepeczkach i fartuszkach przygotowywały herbatę. Srebrny imbryk, wyniesiony krętymi schodami z suteren, zjawiał się na stole, a tam dziewczęta i stare panny rękami, które wprawnie koiły bóle biedoty z najuboższych dzielnic Londynu, odmierzały teraz starannie jedną, dwie, trzy, cztery łyżeczki herbaty. Gdy słońce zniżyło się ku zachodowi, milion gazowych płomyków podobnych do pawich oczek otwierał się w milionie swych szklanych klatek; ale na chodnikach mimo to pozostawały jeszcze szerokie smugi ciemności. Zmieszane światło zachodzącego słońca i latarń ulicznych odbijało się równomiernie w spokojnych wodach Round Pond i Serpentine. Ci, których czekał obiad na mieście, w lekkich powozikach mijając most, patrzyli przez chwilę na uroczy widok. Wreszcie zjawiał się na niebie księżyc i swym krążkiem błyszczącym, choć przyćmiewanym chwilami przez szybko lecące obłoki, świecił pogodnie, surowo, ale też chyba najzupełniej obojętnie. Dni, tygodnie, lata, przetaczały się zwolna przez niebo, podobne promieniom wielkiego reflektora.

 

Pułkownik Abel Pargiter siedział właśnie po lunchu w swoim klubie, rozmawiając z przyjaciółmi. Ponieważ koledzy, siedzący wraz z nim w klubowych fotelach, znajdowali się w tym samym położeniu co on, to znaczy — byli przeniesionymi w stan spoczynku oficerami lub wyższymi urzędnikami państwowymi — nic dziwnego, że starali się na chwilę ożywić swą przeszłość, spędzoną w Indiach, Afryce czy Egipcie, opowiadaniem starych anegdot i kawałów. Wkrótce jednak, jak to zwykle bywa, rozmowa zeszła na tematy chwili bieżącej. Wszystkim chodziło o nominację, o możliwość uzyskania jakiejś nominacji.

W tej chwili najmłodszy z trójki przyjaciół i najbardziej wyelegantowany pochylił się ku przodowi. Wczoraj jadł obiad w towarzystwie... tu zniżył głos do szeptu. Pozostali panowie nachylili się w jego stronę; krótkim gestem dłoni pułkownik Pargiter odprawił służącego, który sprzątał ze stołu filiżanki po kawie. Przez parę minut trzy łysawe i siwiejące głowy trwały w wielkim zbliżeniu.

Wreszcie pułkownik Pargiter wyprostował się i oparł plecami o fotel. Błysk zaciekawienia, który pojawił się w oczach wszystkich, gdy major Elkins zaczynał swą opowieść, znikł już zupełnie z jego twarzy. Siedział wlepiwszy wprost przed siebie spojrzenie jasnoniebieskich oczu, które mrużyły się tak, jakby wciąż jeszcze raził je blask słońca Dalekiego Wschodu; w ich kącikach widniały drobne zmarszczki, jak gdyby drażnił je jeszcze kurz. Pewna myśl, która przyszła mu do głowy sprawiła, że wszystko, co mówili tamci, zupełnie przestało go obchodzić; co gorsza — było mu przykre. Wstał i wyjrzał oknem na Piccadilly. Trzymając cygaro w na pół uniesionej ręce patrzył w dół na dachy omnibusów, kabów, karet, land i furgonów. Tym zachowaniem zdawał się mówić, że wszystkie tamte sprawy są mu właściwie zupełnie obojętne; że nie ma z tym wszystkim już nic, a nic wspólnego. Wyraz zgryzoty osiadł na jego ogorzałej, przystojnej twarzy, kiedy tak stał i patrzył. Nagle coś mu przyszło na myśl; chciał o coś zapytać kolegów; odwrócił się, by zadać to pytanie, ale okazało się, że przyjaciół już nie ma. Mała grupka rozproszyła się.

Elkins właśnie w tej chwili szybkim krokiem wychodził z pokoju; Brand oddalił się, by porozmawiać z innym znajomym. Pułkownik Pargiter połknął słowa, które już miał na wargach, i zwrócił się na nowo ku oknu wychodzącemu na Piccadilly. Na tej rojnej ulicy wszyscy zdawali się mieć przed sobą jakiś wyraźny cel. Każdy się spieszył, by zdążyć dokądś na czas umówiony. Nawet panie, w swych karetach i powozikach jadące przez Piccadilly, miały do załatwienia taki czy inny sprawunek. Ludzie napływali z powrotem do Londynu; zagospodarowywali się na nowy sezon. Tylko dla niego żadnego sezonu nie było; tylko on nie miał nic do roboty. Jego żona była umierająca; ale wciąż jeszcze żyła. Dziś czuła się lepiej; jutro się jej znowu pogorszy; miała przyjść jakaś nowa pielęgniarka; wlokło się to. Wziąwszy do ręki gazetę pułkownik zaczął przerzucać kartki. Przyjrzał się rysunkowi zachodniej fasady Katedry Kolońskiej. Odrzucił gazetę z powrotem na jej miejsce pośród innych pism. Któregoś dnia — tego eufemistycznego określenia używał na oznaczenie czasu, który nastąpi po śmierci żony — wyniesie się z Londynu i zamieszka na wsi. Ale przecież tu ma dom, ma dzieci; i ma także... twarz mu się zmieniła; stała się jakby mniej posępna; ale zarazem i z lekka niepewna, i zmieszana.

Ostatecznie i on miał dokąd pójść. Kiedy tak tutaj gawędził z kolegami, myśl ta błąkała się nieustannie gdzieś na dalszym planie jego świadomości. Gdy obejrzawszy się zobaczył, że przyjaciele go opuścili, ona była balsamem, który przyłożył do rany. Pójdzie odwiedzić Mirę; Mira przynajmniej będzie mu szczerze rada. A więc wyszedłszy z klubu skierował się nie ku wschodowi, dokąd spieszyli ludzie zaprzątnięci interesami, ani też nie w kierunku zachodnim, ku własnemu domowi położonemu przy Abercorn Terrace; zapuścił się w żwirowane alejki, które poprzez Green Park prowadziły w stronę Westminster. Trawa była tu bardzo zielona; właśnie zaczynały wystrzelać młode listki; małe, zielone pączki, podobne do ptasich pazurków, sterczały na gałązkach; wszystko dookoła musowało przyjemnym podnieceniem. Powietrze pachniało czysto i rzeźwo. Ale pułkownik Pargiter nie zwracał uwagi ani na trawę, ani na drzewa. Kroczył przez park w swym ciasno dopiętym płaszczu, patrząc prosto przed siebie.

Doszedłszy jednak do Westminster nagle przystanął. Ta część sprawy była mu zawsze niemiła. Ilekroć się zbliżał do wiadomego zaułka, przytulonego do olbrzymiej bryły Opactwa, do tego zaułka, którego obdrapane domki miały w oknach żółte zasłonki i najrozmaitsze wywieszki i w którym nieustannie rozbrzmiewał dzwonek sprzedawcy gorących bułeczek, a dzieci krzyczały i grały w „klasy” rysowane kredą na chodniku, pułkownik przystawał, patrzył w lewo, potem w prawo; po czym bardzo zdecydowanie podchodził do domu nr 30 i pociągał za dzwonek. Z głową lekko pochyloną patrzył wprost w bramę czekając, by mu ją otwarto. Nie chciał, by ktoś widział, jak stoi na tym progu. Nie lubił czekać na otwarcie drzwi. Był niezadowolony, gdy otwierała mu je pani Sims. W tym domu zawsze coś było czuć; w ogródku za domem nieodmiennie wisiały jakieś brudne, łachy. Ciężkim, niewesołym krokiem pułkownik wspiął się schodami na górę i wszedł do saloniku.

W saloniku nie było nikogo; pułkownik przyszedł za wcześnie. Rozejrzał się po pokoju z niesmakiem. Zbyt wiele różnych drobiazgów porozrzucano tu wszędzie dokoła. Czuł się obco w tym otoczeniu i tak jakby był za duży, gdy stał wyprostowany pomiędzy ozdobnym kominkiem a parawanikiem, na którym ręcznie malowany zimorodek sfruwał w sitowie. Piętro wyżej czyjeś kroki dreptały pospiesznie po podłodze. Czy miała kogoś u siebie? Zastanawiał się nadsłuchując. Dzieci krzyczały na ulicy przed domem. Było tu nędznie, było niechlujnie, było wstydliwie. „Któregoś dnia...” — pomyślał sobie — ale oto drzwi się otwarły i weszła Mira, jego przyjaciółka.

— Och, Bogy, moje kochanie! — zawołała. Włosy miała w wielkim nieładzie. „Jest wprawdzie trochę rozczochrana, ale za to ileż ode mnie młodsza — myślał pułkownik. — I cieszy się szczerze z mego przybycia...” Mały piesek zaczął ją obskakiwać.

— Lulu! Lulu! — zawołała chwytając pieska jedną ręką, a drugą przytrzymując włosy. — Chodź no, niech cię wujcio Bogy obejrzy.

Pułkownik usiadł w trzeszczącym trzcinowym fotelu. Umieścił sobie pieska na kolanie. Za jednym uchem Lulu miał czerwoną plamę — zapewne była to egzema. Pułkownik włożył okulary i pochylił się, by obejrzeć psie ucho. Mira pocałowała go w kark przy samym brzegu kołnierzyka. W tym momencie spadły mu okulary. Mira pochwyciła je i założyła pieskowi na nos. „Staruszek jest dziś w kiepskim humorze” — zauważyła w duchu. Coś widocznie źle mu się układało w tym tajemniczym świecie klubowo-rodzinnym, o którym z nią nigdy nie rozmawiał. Przyszedł, zanim zdążyła się uczesać; wprawiało ją to w zakłopotanie. Ale obowiązkiem jej było bawić go. Zaczęła więc krzątać się po pokoju; mimo że kształty jej ostatnio wyraźnie się zaokrąglały, wciąż jeszcze mogła się zręcznie prześlizgiwać pomiędzy stołem a fotelami. Zanim pułkownik zdążył ją powstrzymać, odsunęła parawanik sprzed paleniska i roznieciła ogień na kominku, który jak wszystkie kominki w czynszowych kamienicach lubił być niemrawy i opieszały. Potem przysiadła na poręczy fotela.

— Och, Miro! — zawołała patrząc na swe odbicie w lustrze. — Co z ciebie za niechluj!

Wyjąwszy z włosów szpilki rozpuściła długi warkocz na ramiona. Jej włosy wciąż jeszcze były piękne i lśniły jak złoto, choć zbliżała się już do czterdziestki i miała ośmioletnią córkę, którą oddała na wychowanie znajomym w Bedford — jeśli prawdą było to, co ludzie mówili. Włosy zaczęły opadać same, swym własnym ciężarem; widząc to Bogy schylił się, by je ucałować. Gdzieś dalej na ulicy odezwała się katarynka. Wszystkie dzieci rzuciły się pędem w tę stronę zostawiając po sobie nagłą ciszę. Pułkownik zaczął głaskać Mirę po karku. Jego dłoń, przy której brakowało dwóch palców, zsunęła się jeszcze niżej i zaczęła błądzić tam, gdzie szyja łączy się z ramieniem. Osunąwszy się na podłogę Mira oparła się plecami o jego kolano.

W tej chwili zaskrzypiały schody. Ktoś porozumiewawczo zastukał do drzwi. Mira natychmiast upięła włosy z powrotem, wstała i wyszła zamykając za sobą drzwi. Pułkownik zabrał się znowu do systematycznych oględzin psiego ucha. Czy to egzema? Czy nie egzema? Przyjrzał się uważnie czerwonej plamie, po czym odstawił pieska do koszyka i zastygł w oczekiwaniu. Był niezadowolony z przeciągających się szeptów na schodach. Wreszcie Mira wróciła. Minę miała zmartwioną; a ilekroć miała zmartwioną minę, wyglądała staro. Zaczęła gorączkowo szperać pod poduszkami i narzutami. Mówiła, że szuka torebki; gdzie też ona wsadziła tę torebkę? „W tym bałaganie — pomyślał pułkownik — torebka może być wszędzie”. Była to lichutka, biedna torebka, jak się okazało, gdy się wreszcie znalazła pod poduszkami w rogu sofy. Mira odwróciła ją dnem do góry i zaczęła wytrząsać; wylatywały z niej chusteczki do nosa, zgniecione papierki, monety srebrne i miedziane... — Ależ powinien być jeszcze funt! — mówiła Mira. — Wczoraj go miałam z pewnością.

— Ile ci potrzeba? — spytał pułkownik.

— Mam zapłacić funt... nie, funt, osiem szylingów i sześć pensów — odrzekła mamrocząc coś jeszcze o praniu. Pułkownik wyłuskał dwie monety funtowe ze złotego pudełeczka i podał Mirze. Wzięła je, po czym nastąpiły dalsze szepty na schodach.

„Pranie?” — rozmyślał pułkownik rozglądając się po pokoju. Była to obskurna norka; ale gdy się miało o tyle lat więcej od Miry, nie należało wnikać za głęboko w sprawy prania. Oto weszła znowu. Przemknąwszy szybko przez pokój usiadła na podłodze i oparła głowę o jego kolano. Niemrawy ogieniek, który przez chwilę pełgał na kominku, zdążył już zgasnąć do tej pory.

— Zostaw to! — powiedział pułkownik niecierpliwie, gdy wzięła do ręki pogrzebacz. — Niech sobie zgaśnie.

Mira odłożyła pogrzebacz. Pies pochrapywał; na ulicy grała katarynka. Dłoń pułkownika zaczęła znów wędrować po szyi Miry, zanurzać się w jej długie, bujne włosy. W tym małym pokoiku, tak ciasno otoczonym sąsiednimi domami, zmrok zapadał szybko; firanki były do połowy zapuszczone. Pułkownik przyciągnął Mirę do siebie; pocałował ją w kark. A potem ręka, przy której brakowało dwóch palców, zaczęła błądzić jeszcze niżej, niż tam gdzie szyja łączy się z ramieniem.

 

Nagła, gwałtowna ulewa chlusnęła na chodnik; dzieci bawiące się w „klasy” rzuciły się hurmem do domu. Podstarzały śpiewak podwórkowy, który kroczył chwiejnie wzdłuż krawężnika, w rybackim kapeluszu zsuniętym zawadiacko na tył głowy, i śpiewał na całe gardło: „Kto zliczy boskie dary, kto zliczy boskie dary”, podniósłszy kołnierz marynarki schronił się spiesznie we framugę drzwi pobliskiego szynku i tam dopiero dokończył rozpoczętą frazę: „Kto zliczy boskie dary wszystkie?” Potem słońce zaświeciło znowu i wysuszyło chodniki.

 

— Nie chce się zagotować — rzekła Mila patrząc na imbryk do herbaty. Siedziała właśnie przy okrągłym stole w frontowym salonie domu przy Abercorn Terrace. — Ani mu się śni! — dodała. Imbryk był staroświecki, mosiężny, zdobiony rytym motywem róż, teraz już niemal że zatartym. Słabiutki płomyczek pełgał leniwie tuż pod mosiężną banią. Siostra Mili, Delia, półleżąc w pobliskim fotelu, też nie spuszczała zeń oka.

— A czy to musi się gotować? — zapytała po chwili od niechcenia, jak gdyby wcale nie oczekując odpowiedzi. Toteż Mila nic nie odpowiedziała. Siedziały teraz w milczeniu, patrząc, jak mały płomyczek mruga nad skrawkiem żółtego knota. Na stole rozstawiono. dużo talerzyków i filiżanek, tak jakby jeszcze kilka osób miało nadejść, ale w tej chwili siostry siedziały same. Pokój był pełen mebli. Na wprost dziewcząt stała holenderska serwantka z niebieską porcelaną. Kwietniowe wieczorne słońce kładło tu i ówdzie jasne plamy na szklane półeczki. Z dużego portretu wiszącego nad kominkiem uśmiechała się do dziewcząt młoda rudowłosa kobieta w muślinowej sukni, trzymająca na kolanach kosz kwiatów.

Wyjąwszy szpilkę z włosów Mila zaczęła rozszczepiać knot na oddzielne pasemka, żeby tym sposobem podsycić płomyk.

— To nic nie pomoże! — odezwała się Delia z irytacją, patrząc na zabiegi Mili. Była rozdrażniona i zła. Wszystko się tak niemiłosiernie wlokło! W tej chwili weszła Crosby i spytała, czyby nie zabrać imbryka i nie zagotować go w kuchni, a Mila odrzekła „nie”. „Co by tu zrobić, żeby jakoś raz skończyć z tymi głupimi zajęciami i wszystkimi tymi bzdurami” — rozmyślała Delia stukając nożem w stół i wpatrując się w nikły płomyczek, który jej siostra usiłowała nieco ożywić szpilką do włosów. Cienki głosik, jak brzęczenie komara, zaczął popiskiwać w imbryku; w tejże chwili drzwi znowu otwarły się z trzaskiem i wbiegła mała dziewczynka w sztywnej, różowej sukieneczce.

— Myślę, że niania mogłaby ci włożyć świeży fartuszek — rzekła Mila surowo, przybierając ton osoby dorosłej. Na fartuszku małej widniała zielona smuga, jak gdyby od wdrapywania się na drzewa.

— To nie puściło w praniu — odparła kwaśno mała Róża. Spojrzała na stół, ale na podwieczorek widać się jeszcze nie zanosiło.

Mila znowu zaczęła dłubać przy knocie szpilką. Delia, wtuliwszy się w fotel, spojrzała w okno przez ramię. Ze swego miejsca widziała schodki wiodące do drzwi frontowych.

— Marcin idzie — rzekła ponuro. Trzasnęły wejściowe drzwi. Na stół w hallu spadły z hałasem rzucone książki i do salonu wszedł Marcin, chłopak dwunastoletni. Miał rude włosy, takie same jak pani z portretu, tylko bardziej rozczochrane.

— Idź się trochę oporządzić — rzekła surowo Delia. — Masz jeszcze mnóstwo czasu — dorzuciła. — Woda się jeszcze nie gotuje.

Wszyscy spojrzeli na imbryk. Z jego wnętrza wydobywało się cieniutkie, melancholijne piszczenie; nikły płomyczek wciąż mrugał pod mosiężną banią zawieszoną na łańcuszkach.

— Do diabła z tym imbrykiem! — mruknął Marcin odwracając się z irytacją.

— Gdyby mama usłyszała, jak ty się wyrażasz, byłaby bardzo niezadowolona — skarciła go Mila tonem osoby dorosłej; ich matka chorowała już od tak dawna, że obie siostry przejęły jej sposób odnoszenia się do młodszych dzieci. Drzwi otwarły się znowu.

— Przyniosłam tacę, proszę panienki — rzekła Crosby przytrzymując nogą drzwi, żeby się nie zamknęły. W obu rękach niosła tacę z podwieczorkiem przygotowanym dla chorej.

— Jest taca — powiedziała Mila. — No więc, kto zaniesie tacę na górę? — Znów udawała osobę dorosłą, która chce być miła dla dzieci.

— Różo, ty nie. Ty nie uniesiesz. Niech Marcin weźmie tacę. A ty możesz iść z nim razem. Ale nie śledźcie tam u mamy. Powiedzcie jej tylko, coście dziś robili... ach, ten imbryk!...

Mila pochyliła się znów ze szpilką nad opieszałym płomyczkiem. Cienka smużka pary ukazała się nad wygiętym wężowato dziobkiem imbryka. Zrazu wątła, zaczęła stopniowo przybierać na sile, aż wreszcie, właśnie w momencie, kiedy na schodach rozległ się tupot kroków, z dziobka imbryka buchnął gwałtownie duży kłąb pary.

— Gotuje się! — zawołała Mila. — Gotuje się!

 

Podwieczorek upływał w milczeniu. Sądząc z gry świateł na szkłach holenderskiej serwantki słońce to kryło się za obłoki, to wyłaniało się na niebie. Raz po raz któryś z wazonów rozelśniewał nagle czystym błękitem, by po chwili przygasnąć i zsinieć na nowo. Przelotne światła kładły się na meblach w sąsiednim pokoju; raz wydobywały na jaw jakiś piękny wzór, innym razem miejsce wytarte i wyłysiałe ze starości. „Jest gdzieś na świecie piękno — myślała Delia. — Jest wolność i jest... on. Z białym kwiatem w butonierce...”

W tej chwili czyjaś laska zachrobotała po podłodze w hallu.

— Papa idzie! — zawołała Mila ostrzegawczo. W okamgnieniu Marcin ześliznął się z ojcowskiego fotela; Delia usiadła prosto; Mila szybko przysunęła wielką, różowo nakrapianą filiżankę, która nie pasowała do reszty nakrycia. Pułkownik stanął w drzwiach i obrzucił małą grupkę srogim spojrzeniem. Nieduże niebieskie oczy patrzyły na każdego po kolei, jakby pragnęły dostrzec coś nagannego; ale w tej chwili nic szczególnie złego się nie działo; był jednak gniewny; wyczuli to wszyscy doskonalę, jeszcze zanim się odezwał.

— Ty niechlujny brudasie! — rzekł szczypiąc w przejściu małą Różę w ucho. Dziewczynka szybko zakryła ręką plamę na fartuszku.

— Mama w porządku? — spytał zasiadając sztywno w swym wielkim fotelu. Herbaty nie lubił wcale; co dzień jednak pił ją na podwieczorek ze starej filiżanki, która należała jeszcze do jego ojca. Uniósł ją teraz w górę i machinalnie popił parę łyków.

— A wy wszyscy, coście dziś robili? — zapytał wreszcie.

Potoczył dokoła spojrzeniem swych oczu nieco przymglonych, choć jeszcze bystrych, które umiały być wesołe, ale w tej chwili patrzyły chmurnie.

— Delia miała lekcję muzyki, a ja poszłam do Whiteleya — zaczęła Mila, trochę jak małe dziecko recytujące wyuczoną lekcję.

— Żeby tracić pieniądze, co? — przerwał jej ojciec ostro, choć nie bez pewnej życzliwości.

— Ależ nie, Papo; mówiłam ci: przysłali złe prześcieradła...

— A ty, Marcinie? — zapytał pułkownik Pargiter przerywając wywody córki. — Najgorszy z całej klasy, jak zwykle?

— Najlepszy! — krzyknął Marcin wyrzucając z siebie to słowo z takim impetem, jakby je do tej pory powstrzymywał w sobie przemocą.

— Hm... czyżby? — mruknął ojciec. Jego zły humor zaczynał się z lekka poprawiać. Sięgnąwszy do kieszeni spodni pułkownik wydobył garść srebrnych monet. Dzieci patrzyły w skupieniu, jak wygrzebywał jedną sześciopensówkę spośród innych florenów. Pułkownik stracił był dwa palce u prawej ręki podczas buntu wojsk hinduskich w 1857 roku; mięśnie tej dłoni przykurczyły się potem tak, że ręka przypominała teraz szpony jakiegoś starego ptaka. Posługiwał się nią niezręcznie, z trudem; ale nigdy nie zwracał na to kalectwo uwagi; dzieci nie śmiały ofiarowywać mu pomocy. Lśniące kikuty pozostałe po urwanych palcach zawsze fascynowały małą Różę.

— Masz tu, Marcinie — rzekł wreszcie pułkownik wręczając synowi sześciopensówkę. Potem łyknął znowu herbaty i obtarł wąsy serwetką.

— Gdzie Eleonora? — zapytał po chwili, jak gdyby chcąc przerwać milczenie.

— Odwiedza dziś swoich ubogich w Grove — przypomniała mu Mila.

— Ach, tak; odwiedza ubogich! — mruknął pułkownik. Zamieszał łyżeczką cukier w filiżance z herbatą z takim rozmachem, jakby ją chciał roztłuc na kawałki.

— Poszła do swoich poczciwych, starych Levych — odezwała się Delia próbując, czy przypadkiem nie uda się zażartować. Była ulubienicą ojca; ale dziś, wobec jego wyraźnie złego humoru, nie wiedziała, na ile może sobie pozwolić.

Pułkownik nie odezwał się ani słowem.

— Bertie Levy ma sześć palców u jednej nogi! — pisnęła Róża znienacka. Wszyscy się roześmieli prócz pułkownika, który przerwał im ostro.

— Ty, chłopcze, bierz mi się zaraz do zadań! — rzekł do Marcina, który jeszcze zajadał w najlepsze.

— Niech najpierw skończy podwieczorek, Papo — odezwała się Mila, znowu udając dorosłą.

— Jak tam ta nowa pielęgniarka? — zapytał pułkownik bębniąc palcami po brzegu stołu. — Przyszła?

— Taaak... — zaczęła Mila. Lecz w tej samej chwili z hallu dobiegł szelest sukien i do pokoju weszła Eleonora. Zjawienie się jej przyjęli z wielką ulgą wszyscy, a zwłaszcza Mila. „Dzięki ci, Boże, że przyszła Eleonora — pomyślała podnosząc oczy ku niebu. — Ta, która wszystko łagodzi, która zażegnuje nasze kłótnie, która staje jak zderzak pomiędzy mną, małą Milą, a trudami i okropnościami rodzinnego życia...” Mila ubóstwiała swą siostrę. Gdyby nie to, że Eleonora trzymała w rękach plik jakichś obszarpanych książeczek i czarne rękawiczki, Mila nazwałaby ją boginią i przypisała jej piękność, której Eleonora nie posiadała, i wytworność stroju, której nie miała również. „Osłaniaj mnie — myślała podając jej filiżankę herbaty — mnie, która wciąż jestem tylko zastraszoną, zahukaną, małą niedołęgą, w porównaniu na przykład z taką Delią, która zawsze jest górą, gdy mnie Papa zawsze traktuje lekceważąco, a dziś w dodatku jest jeszcze wyraźnie w złym humorze”.

Pułkownik uśmiechnął się do Eleonory. Rudy pies leżący na dywaniku przed kominkiem także podniósł na nią oczy i pomachał ogonem, jak gdyby rozpoznawał w niej jedno z tych sympatycznych stworzeń, które psu dają kości, choć myją sobie potem ręce. Eleonora była najstarszą córką pułkownika; miała około dwudziestu dwóch lat; piękna nie była, ale wyglądała zdrowo; i choć w tej chwili była zmęczona, wyczuwało się w niej jakąś żywiołową wesołość.

— Przepraszam za spóźnienie — rzekła. — Zatrzymali mnie. Nie spodziewałam się poza tym... — spojrzała na ojca.

— Wyszedłem wcześniej, niż myślałem — powiedział spiesznie. — Zebranie... — urwał i zamilkł. Pomiędzy nim a Mirą znowu doszło do kłótni.

— A jak tam twoja wizyta w Grove, co? — zapytał.

— Ach, moja wizyta... — powtórzyła Eleonora; ale Mila właśnie podsunęła jej półmisek nakryty kloszem.

— Zatrzymano mnie dłużej — powtórzyła jeszcze raz, nakładając sobie na talerz. Zabrała się do jedzenia. Atmosfera uległa odprężeniu.

— A teraz proszę nam powiedzieć, Papo — odezwała się odważnie Delia, ulubienica ojca — co też Papa dziś porabiał. Może zdarzyło się Papie coś ciekawego?

Pytanie to nie było zbyt fortunne.

— Nic się ciekawego nie zdarza takim starym grzybom jak ja — odparł pułkownik chmurnie. Przez chwilę rozgniatał łyżeczką kryształki cukru na dnie filiżanki. Potem jak gdyby pożałował swej szorstkości. Siedział przez jakiś czas w zamyśleniu.

— Spotkałem w klubie starego Burke — rzekł wreszcie. — Prosił mnie, żebym przyprowadził z sobą na obiad którąś z was, przyjechał Robin, ma teraz urlop.

Dopił resztę herbaty. Parę kropel spadło mu na krótką, spiczastą bródkę. Wyciągnąwszy wielką jedwabną chustkę wytarł sobie podbródek ze zniecierpliwieniem. Ze swego niskiego krzesełka Eleonora dostrzegła dziwny wyraz najpierw na twarzy Mili, potem Delii. Wydało się jej, że wyczuwa między nimi jakąś wrogość. Ale dziewczęta nie mówiły nic. Jadły i piły dalej, aż wreszcie pułkownik podniósł swoją filiżankę i stwierdziwszy, że jest pusta, odstawił ją energicznie na spodek z lekkim brzękiem porcelany. Ceremonia picia herbaty była zakończona.

— Teraz, mój chłopcze, zabieraj mi się stąd i idź odrabiać lekcje — rzekł ojciec do Marcina.

Marcin cofnął rękę, którą wyciągał właśnie w stronę półmiska.

— Marsz! — rzucił pułkownik rozkazująco. Marcin wstał z krzesła i poszedł niechętnie, przesuwając w przejściu ręką po meblach, jak gdyby chciał opóźnić swe odejście. Zatrzasnął za sobą drzwi nie całkiem delikatnie. Podniósłszy się od stołu pułkownik stanął pośród swych dzieci wyprostowany, w ciasno zapiętym anglezie.

— Ja także muszę już iść — powiedział. Ale zawahał się na moment, jakby właściwie nie miał tak dalece dokąd pójść. Stał między córkami trzymając się bardzo prosto, tak jakby chciał wydać im jakieś polecenie, ale nic mu w tej chwili nie przychodziło na myśl. Wreszcie przypomniał sobie.

— Chcę, żeby któraś z was koniecznie napisała do Edwarda — rzekł zwracając się do wszystkich córek na raz. — Trzeba mu przypomnieć, że ma napisać do mamy.

— Tak jest — odrzekła Eleonora.

Pułkownik ruszył ku drzwiom, ale zatrzymał się jeszcze raz.

— I dajcie mi znać, kiedy mama będzie mnie chciała zobaczyć — powiedział. Zawahawszy się chwilę uszczypnął w ucho swą najmłodszą córeczkę.

— Brudas z ciebie i niechluj! — powiedział wskazując palcem zieloną plamę na jej fartuszku. Dziewczynka zakryła plamę ręką. Przy drzwiach pułkownik przystanął raz jeszcze.

— Nie zapomnijcie — rzekł bawiąc się klamką. — Nie zapomnijcie napisać do Edwarda.

Przekręciwszy nareszcie klamkę wyszedł do hallu.

Zapadło milczenie. Eleonora wyczuwała jakieś nieokreślone napięcie w atmosferze pokoju. Wziąwszy do ręki jedną z książeczek, które przedtem rzuciła na stół, rozłożyła ją sobie na kolanie. Nie patrzyła w nią jednak. Spojrzenie jej, nieco roztargnione w tej chwili, powędrowało ku przyległemu pokojowi i tam się zatrzymało. W ogrodzie za domem drzewa zaczynały się zielenić; na krzewach pojawiły się już listki — małe listeczki podobne do uszek jakiegoś zwierzątka. Słońce świeciło, ale jakoś przekornie; to się chowało, to wyłaniało się zza chmur kładąc swój blask to tu, to tam...

— Eleonoro... — głos Róży wyrwał ją z zamyślenia. Mała stała w pozie, która dziwnie przypominała ojca.

— Eleonoro! — powtórzyła półgłosem, bo siostra nie zwracała na nią uwagi.

— Co tam? — spytała Eleonora skierowując na nią spojrzenie.

— Chciałabym pójść do Lamleya — powiedziała Róża.

Była w tej chwili wiernym odbiciem ojca, gdy tak stała z rękami założonymi do tyłu.

— Za późno już, żeby chodzić do Lamleya — odrzekła Eleonora.

— Dopiero o siódmej zamykają — oznajmiła Róża.

— To poproś Marcina, żeby poszedł z tobą.

Dziewczynka ruszyła zwolna ku drzwiom. Eleonora wzięła znowu do ręki książeczki, w których prowadziła rachunki domowe.

— Ale nie wolno ci iść samej. Nie wolno ci iść samej — powtórzyła zaczynając je przeglądać w chwili, gdy Róża była już przy drzwiach. Kiwnąwszy głową w milczeniu, mała zniknęła za drzwiami.

 

Szła teraz na górę. Przed sypialnią matki przystanęła na chwilę, by zaciągnąć się słodko-kwaśnym zapachem, który unosił się nad baterią dzbanków, kielichów i innych naczyń stojących pod przykryciem na stole przed drzwiami pokoju chorej. Potem poszła jeszcze wyżej i zatrzymała się przed pokojem do nauki. Nie chciała tam wchodzić, bo z Marcinem była ostatnio w niezgodzie. Pokłócili się najpierw o Erridge’a i o mikroskop, a potem o strzelanie do kotów panny Pym z sąsiedztwa. Ale cóż robić, kiedy Eleonora kazała jej go teraz poprosić. Róża uchyliła drzwi.

— Ej, Marcin... — zagadnęła.

Marcin siedział przy stole, nad książką, którą podparł przed sobą wysoko. Mamrotał coś do siebie — może była to greka, a może łacina...

— Eleonora mi kazała... — zaczęła Róża w jednej chwili spostrzegając rumieniec na jego twarzy i ruch ręki, którą zagarnął jakąś kartkę papieru, jak gdyby chcąc ją zmiąć w kulkę. — Kazała mi poprosić cię, żebyś... — ciągnęła dalej, lecz urwawszy nagle stała w milczeniu, oparta plecami o drzwi.

 

Eleonora zagłębiła się w fotel. Słońce oświetlało teraz drzewa w ogrodzie za domem. Pączki zaczynały nabrzmiewać. Wiosenne światło, jak zwykle, wydobywało na jaw zniszczenie obić na krzesłach. Eleonora zauważyła teraz ciemną plamę w fotelu w tym miejscu, gdzie ojciec zwykł był kłaść głowę na jego oparciu. Ale ileż tych krzeseł tu było! Jak przestronny, jak pełen powietrza był ten pokój po ciasnocie sypialni, w której stara pani Levy... Ale Mila i Delia są dzisiaj jakieś milczące. To na pewno chodzi o ten obiad proszony, przypomniała sobie Eleonora. Która z nich ma pójść? Obie mają ochotę. Chciałaby, żeby ludzie nie mówili: „Proszę przyprowadzić którąś z córek”. Wołałaby, żeby mówili tak: „Proszę przyprowadzić Eleonorę” albo: „Proszę przyjść z Milą”, albo: „Proszę przyjść z Delią”, zamiast traktować je tak jak jeden pęczek. Nie byłoby wtedy nieporozumień.

— No — odezwała się nagle Delia — to ja teraz muszę...

Wstała, jak gdyby miała dokądś iść. Zatrzymała się jednak. Potem podeszła zwolna do okna, które wychodziło na ulicę. Domy naprzeciwko miały wszystkie od frontu jednakowe ogródki; jednakowe schodki; jednakowe słupki przy bramkach; jednakowe okna w wykuszach. W tej chwili jednak zapadł zmierzch i wszystko to wyglądało w półmroku jakoś widmowo i niematerialnie. Zapalano już lampy w mieszkaniach. W salonie naprzeciwko świeciło się światło; zaraz jednak zasunięto firanki i pokój znikł sprzed oczu. Delia stała patrząc na ulicę. Uboga kobieta pchała przed sobą wózek z dzieckiem; staruszek przedreptał szybko z rękami założonymi do tyłu. Potem ulica została na chwilę pusta. Ale oto nadjeżdżał z brzękiem dzwoneczków dwukołowy kab. Natychmiast poderwała się w Delii ciekawość. Czy zatrzyma się przed ich bramą, czy nie? Patrzyła z napięciem. Ale dorożkarz, ku jej rozczarowaniu, potrząsnął lejcami, koń poczłapał dalej; pojazd zatrzymał się o dwa domy niżej.

— Ktoś przyjechał z wizytą do Stapletonów — zawołała w głąb pokoju odchylając muślinową firankę. Mila podeszła i stanęła obok siostry; patrzyły teraz obie przez szparkę w firance, jak młody człowiek w cylindrze wysiada z dorożki. Podniósł właśnie rękę płacąc dorożkarzowi.

— Niech nikt nie zobaczy, że podglądacie — odezwała się Eleonora ostrzegawczo. Młody człowiek wbiegł po stopniach do domu; zatrzasnęły się za nim drzwi; powozik odjechał.

Ale dziewczęta jeszcze przez chwilę stały wyglądając na ulicę. W ogródku frontowym kwitły żółte i szkarłatne krokusy. Drzewka migdałowe i krzewy ligustru miały na sobie mnóstwo zielonych rożków. Nagły poryw wiatru przemknął ulicą gnając przed sobą po chodniku kawał papieru; mały tuman kurzu pędził tuż za nim. Ponad dachami dokonywał się jeden z tych czerwonych, dziwnych, londyńskich zachodów, które rozpalają okna — jedno po drugim — złotem i czerwienią. Była jakaś dzikość w tym wiosennym wieczorze; nawet tu, na Abercorn Terrace, światło przeskakiwało gwałtownie od złota do czerni, od czerni do złota. Opuściwszy firankę Delia odwróciła się, a idąc w głąb salonu powiedziała nagle:

— Och, mój Boże!

Eleonora, która pogrążyła się na nowo w gospodarskich książeczkach, podniosła oczy, zaniepokojona.

— Osiem razy osiem... — powiedziała na głos. — Ileż jest osiem razy osiem?

Zaznaczywszy palcem miejsce na stronicy, w którym przerwała, przyjrzała się swej siostrze. Stojąc tak z odrzuconą głową i włosami, które lśniły czerwono w blaskach zachodu, Delia wyglądała przez chwilę wyzywająco, a nawet pięknie. Mila wydawała się przy niej niepozorna i szara jak mysz.

— Słuchaj no, Delio — rzekła Eleonora zatrzaskując książkę. — Musisz tylko trochę poczekać... — „Aż mama umrze” — chciała dopowiedzieć, ale nie mogła.

— Nie, nie, nie! — odparła Delia wyciągając przed siebie ramiona. — To beznadziejne... — zaczęła. Ale w tej chwili urwała, gdyż do pokoju weszła Crosby. Przyniosła tacę. Z denerwującym postukiwaniem ustawiała na niej filiżanki, talerzyki, noże, słoiki z dżemem, talerze z ciastem, talerze z kromkami chleba z masłem. Potem wyszła niosąc ostrożnie tacę przed sobą. Na chwilę zapadła cisza. Potem Crosby weszła jeszcze raz, by złożyć obrus i poustawiać stoliki. I znowu zrobiło się na chwilę cicho. Po jakimś czasie Crosby wniosła do pokoju dwie zapalone lampy z jedwabnymi abażurami. Jedną postawiła w pokoju frontowym, drugą w tym od ogrodu. Potem podeszła do okna, skrzypiąc tanimi bucikami, i zapuściła story. Z pobrzękiem, który wszyscy znali doskonale, story przesuwały się wzdłuż mosiężnego pręta i oto okna zniknęły za grubymi, sztywnymi fałdami jasno-żółtego pluszu. Gdy Crosby pozasuwała już story w obu pokojach, głęboka cisza zaległa salon. Tak, jakby gruba, nieprzepuszczalna zapora odgradzała ich teraz od reszty świata. Gdzieś daleko, w sąsiedniej ulicy rozbrzmiewało wołanie gazeciarza; ciężkie kopyta pociągowych koni przeczłapały zwolna jezdnią.

Przez jakiś czas koła skrzypiały po żwirze; potem zamilkły w oddali i cisza była już zupełna.

Pod lampami leżały dwa kręgi żółtego światła. Eleonora przysunęła sobie krzesło do jednej z nich, pochyliła głowę i pogrążyła się w tej części swych obowiązków, którą zostawiała sobie zawsze na sam koniec dlatego, że jej tak bardzo nie lubiła: zaczęła podsumowywać cyfry. Wargi jej się poruszały, a ołówek znaczył na papierze małe kropki, gdy dodawała ósemki do szóstek, piątki do czwórek.

— Nareszcie! — powiedziała w końcu. — Gotowe! Teraz pójdę posiedzieć przy mamie.

Schyliła się, by podnieść rękawiczki.

— Nie — rzekła Mila odrzucając na bok pismo ilustrowane, które przed chwilą otwarła. — Ja pójdę.

A wtedy nagle wyszła Delia z sąsiedniego pokoju, po którym dotychczas krążyła niespokojnie.

— Nie mam nic do roboty — rzekła krótko. — Ja pójdę.

Szła na górę bardzo powoli, krok za krokiem. Doszedłszy do drzwi sypialni, przy których stał stolik z dzbankami i szklankami, przystanęła. Kwaśno-słodka woń choroby przyprawiała ją o lekkie mdłości. Nie mogła się przełamać, by wejść do tego pokoju. Przez małe okienko na końcu korytarza widać było kędziorki obłoków koloru piór flaminga, leżące na bladobłękitnym niebie. Po zmroku, który panował w salonie, blask raził ją teraz w oczy. Przez chwilę stała jak przykuta do miejsca tym światłem. Potem z górnego piętra dobiegły jej głosy dzieci — to kłócili się Róża i Marcin.

— No, to nie! — usłyszała Delia okrzyk małej. Trzasnęły drzwi. Delia stała bez ruchu. Potem zaczerpnęła głęboko powietrza i zastukała do drzwi sypialni.

Pielęgniarka cichutko podniosła się z krzesła i położywszy palec na ustach wyszła z pokoju. Pani Pargiter spała. Leżąc w zagłębieniu między poduszkami z ręką podłożoną pod policzek pojękiwała z cicha, jak gdyby błądziła po świecie, na którym nawet we śnie potykała się po drodze o różne drobne przeszkody. Twarz jej była obrzękła i ciężka; na skórze widniały brązowe plamy; włosy, niegdyś rude, teraz stały się siwe, tylko miejscami widać było wśród nich dziwne smugi, tak jakby ktoś zmoczył żółtkiem z jajka niektóre kosmyki. Także jej palce, pozbawione wszystkich pierścionków z wyjątkiem obrączki ślubnej, świadczyły o tym, że pani Pargiter wkroczyła w zamknięty świat choroby. Nie wyglądała jednak bynajmniej na umierającą; zdawało się, że na tej granicy pomiędzy życiem a śmiercią może pozostać na zawsze. Delia nie dostrzegała w niej żadnej zmiany. Gdy zasiadała w fotelu, w sercu jej kipiały gwałtowne uczucia. Wysoka, smukła szklanka stojąca przy łóżku odbijała w sobie kawałek nieba; w tej chwili olśniewał on oczy szkarłatnym blaskiem. Toaletka stała w pełnym świetle. Światło padało wprost na srebrne przybory i szklane naczyńka, poustawiane w idealnym porządku, właściwym przedmiotowi, których się nie używa. W tej wieczornej godzinie przybytek choroby tchnął jakąś wprost nierealną czystością, spokojem i ładem. Tuż przy łóżku stał podręczny stoliczek, a na nim okulary, modlitewnik i wazon z konwaliami. Nawet kwiaty wyglądały tu jakoś nierealnie. Nic tu nie było do roboty; trzeba było siedzieć i patrzeć.

Delia wlepiła oczy w portret swego dziadka, na którego nosie malarz skupił całe światło obrazu; potem przeniosła wzrok na fotografię wuja Horacego w mundurze oficerskim; potem dalej na prawo na wychudłą, wykręconą dziwnie postać przybitą do krzyża.

— Ale ty w to przecież nie wierzysz! — powiedziała z pasją, patrząc na matkę pogrążoną we śnie. — Ty nie chcesz umierać!

Jakże pragnęła śmierci matki! Leżała tam oto rozmiękła, gnijąca już, a przecie wciąż żywa, leżała w swym zagłębieniu między poduszkami — ta zawada, ta przeszkoda, ta kłoda zagradzająca drogę całemu życiu. Delia usiłowała wzbudzić w sobie przemocą jakieś uczucie miłości czy współczucia. „Ubiegłego lata, na przykład — mówiła sobie — kiedy mnie zawołała do siebie na schodki w ogrodzie tam, w Sidmouth...” Ale ta scena rozpływała się jej przed oczyma, ilekroć starała się ją zobaczyć. Przysłaniał ją, oczywiście, inny obraz — obraz pana w anglezie, z kwiatem w butonierce. Ale przysięgła sobie przecież, że nie będzie o tym myśleć. Więc o czym? O dziadku z białym światłem na nosie? O modlitewniku? O konwaliach? Czy może o okularach? Słońce już zaszło; szklanka pociemniała i odbijał się w niej już tylko ciemnobrunatny skrawek nieba. Delia nie miała siły opierać się dłużej.

„Ma w butonierce biały kwiat” — zaczęła snuć swe marzenie. Wymagało ono parominutowego wstępu. Musiała być wielka sala; rzędy palm w cebrzykach; i morze głów ludzkich na sali, na którą oni patrzyli z góry. Czar zaczynał działać. Delia uczuła pierwsze rozkoszne dreszcze upajających i podniecających wrażeń. Znajdowała się na wysokiej estradzie, wobec olbrzymiego audytorium; wszyscy krzyczeli, machali chusteczkami, gwizdali i świstali; potem ona wstała z krzesła. Stała, cała w bieli, na samym środku estrady. A obok niej pan Parnell...

— Przemawiam do was w obronie Wolności — zaczęła mówić wyciągając szeroko ramiona. — W obronie Sprawiedliwości!... — stali tuż obok siebie. On był bardzo blady, ale jego czarne oczy płonęły. Zwrócił się ku niej i szepnął parę słów...

Wtem marzenie prysnęło. Pani Pargiter uniosła się gwałtownie na poduszkach.

— Gdzie ja jestem? — krzyknęła. Była przerażona i nieprzytomna, jak jej się to często zdarzało w chwili przebudzenia. Podniosła rękę, jak gdyby wzywając pomocy. — Gdzie ja jestem? — powtórzyła.

Przez chwilę Delia była także oszołomiona. Gdzież to ona jest?

— Tutaj, mamusiu! tutaj! — zawołała. — W swoim pokoju!

Położyła rękę na kołdrze. Pani Pargiter chwyciła się jej kurczowo. Rozglądała się po pokoju, jakby kogoś szukając. Zdawała się wcale nie poznawać córki.

— Co się dzieje? — pytała. — Gdzie ja jestem? — Potem spojrzała na Delię i pamięć jej wróciła.

— Och... Delio... miałam taki sen... — szepnęła jakby przepraszająco. Przez chwilę leżała patrząc w okno. Właśnie zapalano latarnie; za oknem, na ulicy, rozbłysło nagle migotliwe, miękkie światło.

— Dzisiaj był piękny dzień... — rzekła z wahaniem. — Na urodziny... — Wydawało się, że nie może sobie przypomnieć, czyje.

— Prześliczny był dzień, tak, mamusiu — powtórzyła Delia ze sztuczną wesołością.

— ...na urodziny... — odezwała się znowu matka.

Czyjeż to były urodziny? Delia nie mogła sobie przypomnieć.

— ...na urodziny twojego stryja, Digby’ego — wyrzekła wreszcie pani Pargiter. — Powiedzcie mu ode mnie... powiedzcie, że mu składam najserdeczniejsze życzenia.

— Powiem mu to — zapewniła ją Delia. Zapomniała zupełnie o urodzinach stryja. Ale jej matka była bardzo skrupulatna w takich sprawach.

— Stryjenka Eugenie... — zaczęła Delia.

Ale matka wpatrywała się teraz w toaletkę. W bladej poświacie padającej z ulicy serweta, która na niej leżała, nabrała niezwykłej białości.

— Znowu czysta serweta! — mruknęła pani Pargiter zrzędnie. — Te wydatki, Delio, te wydatki... To mnie najbardziej martwi.

— Wszystko jest dobrze, mamo — powiedziała Delia bezdźwięcznie. Wzrok miała utkwiony w portrecie dziadka. „Dlaczego ten malarz zrobił mu białą kredą plamkę na samym końcu nosa?” — rozmyślała.

— Stryjenka Eugenie przyniosła ci kwiaty, mamo — powiedziała.

Najwidoczniej sprawiło to pani Pargiter przyjemność. Oczy jej patrzyły teraz w zamyśleniu na czystą serwetę, która przed chwilą nasunęła jej przykre myśli o rachunku za pranie.

— Stryjenka Eugenie... — powiedziała. — Jak dobrze pamiętam — głos jej stał się teraz jakiś pełniejszy i bardziej dźwięczny — ten dzień, kiedy ogłoszono ich zaręczyny. Byliśmy wszyscy w ogrodzie; i przyszedł list — zamilkła. — Przyszedł list... — powtórzyła znowu. Potem przez jakiś czas nie odzywała się więcej. Zdawała się Rozpamiętywać jakieś osobiste wspomnienia.

— Słodki mały chłopczyna im umarł, ale poza tym jednym... — zamilkła znowu. Delia miała wrażenie, że matka jest jakby słabsza dzisiaj i przebiegł ją dreszcz radości. Mówiąc matka robiła dziś dłuższe przerwy niż zwykle. Co to za mały chłopczyna umarł? Czekając, by matka odezwała się znowu, Delia zaczęła liczyć sploty sznura na kołdrze.

— Widzisz, w naszej rodzinie był zwyczaj, że wszyscy krewni razem spędzali lato. — Pani Pargiter nagle podjęła swą opowieść. — Był tam twój stryj Horacy...

— To ten ze szklanym okiem — powiedziała Delia.

— Tak. Wybił sobie oko bawiąc się koniem na biegunach. Wszystkie ciotki miały o nim jak najlepsze zdanie. Mówiły, że... — po tych słowach nastała długa przerwa. Wydawało się, że pani Pargiter szuka z wysiłkiem odpowiednich słów.

— Kiedy Horacy przyjdzie... pamiętaj zapytać go, jak to było z drzwiami od jadalni...

Dziwna wesołość ogarnęła panią Pargiter. Była bliska śmiechu. Musiała sobie przypomnieć jakiś bardzo dawny rodzinny kawał, domyśliła się Delia patrząc, jak uśmiech przemknął po twarzy chorej, a potem znikł. Cisza panowała zupełna. Matka leżała z zamkniętymi oczyma; dłoń jej, z samą już tylko obrączką ślubną, ta biała, wychudła dłoń, spoczywała na kołdrze. W ciszy słychać było, jak osuwa się węgielek na palenisku i jak na ulicy, gdzieś daleko, śpiewnie woła gazeciarz. Pani Pargiter nie odzywała się więcej. Leżała w zupełnym bezruchu. Potem głęboko westchnęła.

Drzwi się otwarły i weszła pielęgniarka. Delia wstała i wyszła. „Gdzie ja jestem?” — zapytała sama siebie wpatrując się w biały dzbanek, zabarwiony różowo ostatnimi odblaskami zachodu. Przez chwilę zdawało się jej, że stoi na samym pograniczu życia i śmierci. „Gdzie jestem?” — powtórzyła patrząc wciąż na różowy dzbanek, bo wszystko wyglądało tak jakoś obco i dziwnie. Potem usłyszała chlupot wody na wyższym piętrze i głuchy odgłos czyjegoś stąpania.

 

— Aha, przyszłaś, Różyczko — powiedziała niania patrząc znad maszyny do szycia na wchodzącą dziewczynkę.

W pokoju dziecinnym paliło się jasne światło; na stole stała lampa nie ocieniona abażurem. Pani O., która przychodziła co tydzień z wypraną bielizną, siedziała w fotelu z filiżanką w ręce.

— Idź i przynieś swoją robótkę, bądź grzeczną dziewczynką — mówiła niania, gdy Róża witała się z panią C. — Inaczej nie zdążysz z nią na urodziny Papy — dorzuciła uprzątając kawałek stołu.

Wyciągnąwszy szufladę stolika Róża wydobyła worek na buty, na którym wyszywała ojcu na urodziny czerwono-niebieski kwiatowy wzór. Zostało jej jeszcze do wyhaftowania parę pączków róż wyrysowanych ołówkiem. Rozłożywszy robotę na stole przyglądała się jej bacznie, a tymczasem niania podjęła przerwaną rozmowę z panią C. na temat córki pani Kirby. Róża nie słuchała wcale.

„Wobec tego idę sama — postanowiła wygładzając ręką robótkę. — Skoro Marcin nie chce ze mną iść, pójdę sobie sama”.

— Zostawiłam w salonie pudełko z szyciem — powiedziała głośno.

— No, to idź po nie — odrzekła niania z roztargnieniem, nierada, że jej przerwano rozmowę z panią C. o córce sklepikarki.

„Teraz przygoda się zaczyna” — powiedziała sobie Róża przekradając się na palcach do dziecinnej sypialni. Najpierw należy się zaopatrzyć w amunicję i żywność; musi więc wykraść niani klucz od zatrzasku. Ale gdzież on może być? Co wieczór niania chowa go gdzie indziej z obawy przed włamywaczami. Będzie wobec tego albo pod skrzynką z chusteczkami do nosa, albo w małym pudełeczku, w którym niania przechowuje złoty łańcuszek do zegarka, pamiątkę po matce. Tak, jest właśnie tutaj. „A oto pistolet i naboje — myślała Róża wyjmując z szuflady swą własną portmonetkę — a także zapas żywności na dwa tygodnie” — mówiła sobie przerzucając przez ramię płaszczyk i kapelusik.

Przemknęła się obok pokoju dziecinnego, potem ześliznęła się schodami na dół. Mijając drzwi pokoju do nauki nadstawiła bacznie ucha. Musi teraz bardzo uważać, żeby nie nastąpić na jakąś suchą gałązkę. Na paluszkach sunęła przez korytarz. Mijając drzwi sypialni matki przystanęła znowu, nadsłuchując. Cisza była wszędzie. Potem stała chwilę u szczytu schodów patrząc w dół, do hallu. „Pies śpi na słomiance, a więc wybrzeże jest puste, w hallu nie ma nikogo”. Tylko z salonu dolatują przytłumione głosy.

Z największą ostrożnością Róża przekręciła zatrzask przy drzwiach wejściowych i zamknęła je za sobą z leciutkim tylko klapnięciem. Póki nie skręciła za róg, szła skulona tuż przy murze, żeby nikt jej przypadkiem nie dostrzegł. Ale dotarłszy do rogu, pod duże drzewo złotego deszczu, wyprostowała się.

— Jestem Pargiter z Pargiter’s Horse! — zawołała wymachując ręką. — Przybywam wam na pomoc!

Wyobraziła sobie, że oto jedzie nocą z desperackim poselstwem do oblężonej twierdzy. Ma doręczyć tajne wiadomości — ściskała kurczowo w rączce portmonetkę — do własnych rąk generała. Życie wszystkich od tego zależy. Flaga brytyjska wciąż jeszcze powiewa z centralnej baszty — ową centralną basztą był właśnie sklep Lamleya. Generał we własnej osobie stoi na dachu sklepu Lamleya z lunetą przy oku. Życie wszystkich zależy od tego, czy ona zdoła przedrzeć się do nich poprzez kraj nieprzyjacielski. Oto pędzi galopem przez pustynię. Róża puściła się biegiem. Robiło się już ciemno. Właśnie zapalano uliczne latarnie. Człowiek, który zapalał latarnie, wsuwał koniec długiego kija w malutkie zapadające się drzwiczki; drzewa z ogródków przed domami rzucały na bruk ruchomą koronkę cieni; ulica rozpościerała się przed dziewczynką szeroka i mroczna. Potem trzeba było przejść na drugą stronę jezdni; i oto widać już sklep Lamleya po przeciwnej stronie, w małej grupie paru sklepów. Ma więc już tylko przebyć kawałek pustyni i jest ocalona! Wymachując ręką z pistoletem spięła konia ostrogami i pełnym galopem ruszyła w dół Melrose Avenue. Mijała właśnie pędem słup z ogłoszeniami, gdy nagle pod latarnią ukazała się postać jakiegoś mężczyzny.

„Wróg!” — zawołała w duchu Róża. — Wróg!

Trrrach! — krzyknęła spuszczając kurek pistoletu i patrząc mu prosto w twarz. Była to twarz ohydna: biała, obłażąca ze skóry, dziobata; mężczyzna obrzucił Różę plugawym spojrzeniem. Wyciągnął rękę, jakby chciał ją złapać. O mały włos byłby ją chwycił. Przemknęła koło niego pędem. Zabawa się skończyła.

Róża stała się na powrót sobą, małą dziewczynką, która nie posłuchała siostry i w domowych pantofelkach biegła co tchu do sklepu Lamleya, by się schronić.

 

Rumiana pani Lamley stała za ladą składając gazety. Wyglądała tak, jakby myślała o czymś bardzo przyjemnym; stojąc wśród zegareczków po dwa pensy, kartonowych pudełek z narzędziami, łódek do zabawy i teczek z tanim papierem listowym, uśmiechała się sama do siebie. W tejże chwili do sklepu wpadła Róża. Pani Lamley spojrzała na nią pytająco.

— To ty, Różyczko? — zawołała. — Czego sobie życzysz, kochanie?

Przytrzymywała ręką stos poskładanych gazet. Dziewczynka stała dysząc. Nie pamiętała, po co tu przyszła.

— Proszę to pudełko z kaczuszkami, które jest na wystawie — przypomniała sobie nareszcie.

Pani Lamley, kiwając się sama jak kaczka, odwróciła się, by po nie pójść.

— Czy to trochę nie za późno, żeby taka mała dziewczynka wychodziła z domu sama? — zagadnęła patrząc na Różę tak, jakby dobrze wiedziała, że mała wymknęła się w domowych trzewiczkach, wbrew zakazowi siostry.

— Dobranoc, kochanie, i leć prędko do domu! — powiedziała podając dziewczynce paczkę. Dziecko jak gdyby zawahało się chwilkę na progu; stało wpatrując się w zabawki rozłożone pod wiszącą lampą olejną; wreszcie wyszło z wyraźną niechęcią.

„Oddałam wiadomość do rąk własnych generała — powiedziała sobie Róża stając ponownie na chodniku — oto moje trofeum! — myślała ściskając pod pachą pudełko. — Wracam teraz z triumfem, wioząc głowę przywódcy buntowników — szeptała mierząc wzrokiem pustą przestrzeń Melrose Avenue, która rozciągnęła się przed nią. — Muszę teraz dać ostrogę rumakowi i — galop!” Ale wiara w opowieść przestała jakoś działać. Melrose Avenue była wciąż tylko Melrose Avenue. Dziewczynka spojrzała w głąb ulicy. Rozciągała się przed nią długa, pusta przestrzeń. Drzewa rzucały na chodnik drżące cienie. Lampy stały w dużych odstępach, pomiędzy nimi leżały jeziora ciemności. Róża puściła się kłusem. Niespodziewanie, mijając jedną z latarń, ujrzała znów tego mężczyznę. Stał oparty o słup latarni, a odblask gazowego płomyka migotał na jego twarzy. Gdy przebiegała obok niego, mężczyzna cmoknął wargami i wydał jakiś miaukliwy odgłos. Ale tym razem nie wyciągnął rąk w jej stronę, tylko zaczął szybko rozpinać na sobie ubranie.

Róża przemknęła obok niego jak wicher. Zdawało się jej, że słyszy jego pogoń za sobą. Słyszała tupot nóg po chodniku. Wszystko w niej dygotało; różowe i czarne płatki migały jej w oczach, gdy wskakiwała na schodki wiodące do domu. Drżącymi rękami włożyła kluczyk do zatrzasku i otwarła drzwi do hallu. Było jej teraz wszystko jedno, czy robi to z hałasem, czy nie. Miała nadzieję, że ktoś wyjdzie z wnętrza domu i odezwie się do niej. Nikt jej jednak nie usłyszał. Pies spał na słomiance. Z salonu wciąż dolatywał stłumiony gwar głosów.

— Kiedy się to rozpali — mówiła właśnie Eleonora — będzie z pewnością za gorąco.

— Ona widzi, jak niania wykrada cukier, tak sama mówi. Widzi jej cień na ścianie — opowiadała Mila. Dziewczęta rozmawiały o matce. — No, i ten Edward — dorzuciła. — Nigdy nie pamięta, że ma napisać.

— Dobrze, żeś mi przypomniała — rzekła Eleonora. Nie powinna przecież zapomnieć o liście do Edwarda. Ale po kolacji będzie jeszcze dość czasu. Nie chciało się jej pisać; nie chciało się jej mówić; ilekroć wracała z Grove, miała jedno i to samo wrażenie: że przeżywa kilka różnych rzeczy na raz. Zasłyszane słowa powtarzały się w kółko w jej głowie — słowa i obrazy. Myślała o starej pani Levy, jak siedzi w łóżku podparta poduszkami, bujne siwe włosy opadają jej na ramiona niby peruka, a twarz ma porysowaną zmarszczkami jak stary polewany garnuszek. „Tych, co dla mnie byli dobrzy, to ja pamiętam... Tych, co sobie jeździli w powozach, kiedy ze mnie była bidna kobita i wdowa, do szorowania i do chodzenia do magla...” Pani Levy wyciągała przed siebie ramię, pokręcone i białe jak korzeń drzewa. „Tych, co byli dla mnie dobrzy, to ja pamiętam...” — powtarzała w myśli Eleonora wpatrując się w kominek. Potem wyszła ta córka, która pracuje u krawca. Miała na sobie perły wielkie jak kurze jaja; i nawet ostatnio zaczęła sobie malować twarz; była niezwykle ładna. W tej chwili Mila poruszyła się niecierpliwie.

— Myślałam sobie właśnie — powiedziała Eleonora bez zastanowienia — że ludzie biedni o wiele więcej mają w życiu radości niż my.

— Mówisz o Levych? — spytała Mila z roztargnieniem. A potem twarz jej się rozjaśniła.

— Powiedz mi coś o nich! — poprosiła. Stosunki, jakie łączyły Eleonorę z „biednymi” — jak Levy, Grubbowie, Paravicini, Zwinglerowie i Cobbowie — zawsze ją ciekawiły. Lecz Eleonora nie lubiła opowiadać o swoich biednych, tak jakby to były postaci z jakiejś książki. Żywiła wielki podziw dla pani Levy, która umierała na raka.

— Och, nic się tam nowego nie dzieje — powiedziała sucho. Mila spojrzała na siostrę. „Eleonora jest »nie w sosie«” — pomyślała. Jeden z rodzinnych dowcipów dotyczył Eleonory. Mówiło się: „Patrzcie, Eleonora jest »nie w sosie«. Była dziś w Grove”. Zawstydzało to dziewczynę, ale rzeczywiście po powrocie z Grove czuła się zawsze dziwnie rozdrażniona. Tyle różnych rzeczy tłoczyło się jej w głowie równocześnie: Canning Place; Abercorn Terrace; ten pokój; tamten pokój; tam stara Żydówka siedzi w łóżku w małym, przegrzanym pokoiku; wróciwszy tu zastaje się mamę chorą; Papę w kwaśnym humorze; Delię i Milę boczące się na siebie o jakiś proszony obiad...

Opanowała się jednak. Powinna spróbować powiedzieć coś takiego, co by mogło interesować siostrę.

— Pani Levy miała już przygotowane pieniądze na czynsz, jak jeszcze nigdy — zaczęła opowiadać. — To Lila jej tak pomaga. Lila dostała pracę u jakiegoś krawca w Shoreditch. Przyszła tam dzisiaj w perłach i różnych różnościach. Ci Żydzi kochają się w ładnych rzeczach.

— Żydzi? — powtórzyła Mila. Przez chwilę rozmyślała nad sprawą gustu Żydów; wreszcie zaopiniowała:

— Owszem, w błyskotkach.

— Ona jest niezwykle ładna — rzekła Eleonora mając jeszcze przed oczyma czerwone policzki i białe perły.

Mila uśmiechnęła się; Eleonora ma zawsze słabość do biednych. Mila uważała ją za najlepszą, najmądrzejszą, najdoskonalszą osobę, jaką znała.

— Wydaje mi się, że dla ciebie chodzenie tam to największa przyjemność — rzekła. — Mam wrażenie, że gdybyś tylko mogła, tobyś się tam przeniosła na mieszkanie — dodała z lekkim westchnieniem.

Eleonora poruszyła się w fotelu; oczywiście, miała swoje marzenia, swoje plany; ale nie chciałaby o nich mówić.

— Może i będzie tak, kiedy wyjdziesz za mąż — ciągnęła Mila. W jej głosie zabrzmiała jakaś trochę zgryźliwa ale i żałosna nutka. Eleonora myślała: „To to przyjęcie; ten obiad proszony u Burke’ów. — Wołałaby, żeby Mila nie sprowadzała tak zawsze rozmowy na temat małżeństwa. — Cóż one wiedzą o małżeństwie? — pytała w duchu. — Za dużo siedzą w domu; nigdy nie widują nikogo spoza własnego środowiska. Gniotą się tutaj jak kury w kojcu, dzień po dniu...” Dlatego właśnie powiedziała przed chwilą: „Biedni ludzie o wiele więcej mają w życiu radości niż my”. Uderzyło ją to, gdy wróciła do tego domu z pięknymi meblami, kwiatami, kwalifikowanymi pielęgniarkami... Jeszcze raz zabroniła sobie myśleć. Musi z tym zaczekać, póki nie zostanie sama — póki nie zacznie sobie myć zębów przed spaniem. Jak długo jest między ludźmi, musi się powstrzymywać od myślenia o dwóch rzeczach równocześnie. Wziąwszy do ręki pogrzebacz uderzyła nim w węgle.

— Patrz! Jakie to piękne! — zawołała. Na szczycie kopczyka z węgli tańczył płomień — zwinny, nieuchwytny, ruchliwy. Był to płomień z rodzaju tych, jakie będąc dziećmi wywoływali sypaniem soli na ogień. Eleonora uderzyła pogrzebaczem po raz drugi i oto zamieć złotookich iskier pomknęła chyżo w górę, do komina. — Czy pamiętasz, jak bawiliśmy się w straż pożarną? — spytała.— A Morris i ja podpaliliśmy kominek?

— A Pippy poszła po Papę! — dopowiedziała Mila.

Urwała. Z hallu dobiegały jakieś odgłosy. Ktoś postukiwał laską; wieszał płaszcz na szaragach. Oczy Eleonory zalśniły. To Morris przyszedł. Tak, poznała to po odgłosach z hallu. Już właśnie wchodzi. Gdy drzwi się otwierały, spojrzała za siebie z uśmiechem. Mila zerwała się z krzesła.

Morris chciał ją zatrzymać.

— Nie odchodź! — zaczął.

— Ale ja już idę! — zawołała. — Idę! Idę sobie zrobić kąpiel — wymyśliła na poczekaniu wymówkę. Wybiegła z pokoju.

Morris usiadł na krześle, które właśnie opuściła Mila. Rad był, że zastał Eleonorę samą. Przez chwilę oboje milczeli. Patrzyli na żółty pióropusz dymu i na mały płomyczek, który tańczył zwinnie, nieuchwytnie, to tu, to tam po czerwonym kopczyku z węgli. Wreszcie Morris zadał swe zwykłe pytanie:

— Jak się czuje mama?

Odpowiedziała mu, że właściwie bez zmian; ,,tylko więcej teraz sypia”. Morris zmarszczył czoło. „Zaczyna tracić swój chłopięcy wygląd” — pomyślała Eleonora. W karierze adwokackiej to właśnie jest najgorsze — jak wszyscy twierdzili — że trzeba ciągle wyczekiwać. Morris był koncypientem w kancelarii adwokackiej mecenasa Sandersa Curry’ego. Całymi dniami musiał włóczyć się po sądach i wyczekiwać bez końca; paskudna to była robota.

— Jakże tam stary Curry — zagadnęła Eleonora.

Stary Curry był zrzędą nie lada.

— Trochę cierpkawy — odrzekł Morris ponuro.

— Co robiłeś przez cały dzień?

— Nic szczególnego — odparł.

— Wciąż jeszcze Evans versus Carter?

— Tak — odparł krótko.

— A kto wygra?

— Oczywiście Carter.

Dlaczego ,,oczywiście”? miała chęć spytać. Ale onegdaj palnęła jakieś głupstwo, coś, co świadczyło, że nie uważała, o czym się mówi. Mieszała z sobą różne sprawy; na przykład — jaka jest różnica między prawem zwyczajowym a innymi rodzajami prawa? Więc o nic już więcej nie pytała. Siedzieli w milczeniu, patrząc, jak płomień igra na węgielkach. Był zielony, zwinny, nieuchwytny.

— Czy nie sądzisz, że postąpiłem jednak okropnie głupio? — zapytał nagle Morris. — Choroba w domu; nauka Edwarda i Marcina też dużo kosztuje; Papie musi być teraz ciężko. — Zmarszczył czoło, a jej znowu narzuciło się spostrzeżenie, że Morris traci swój chłopięcy wygląd.

— Naturalnie, że nie! — odparła z przekonaniem. Przecież by to nie miało żadnego sensu, żeby Morris brał się do interesów, kiedy zawsze pasjonowało go prawo.

— Niedługo zostaniesz ministrem sprawiedliwości — rzekła. — Jestem pewna.

Potrząsnął głową z uśmiechem.

— Jestem najzupełniej pewna — powtórzyła patrząc na niego tak, jak nieraz patrzyła nań dawniej, gdy wracał ze szkoły w czasach, kiedy to Edward przynosił same nagrody, a Morris siadywał — widziała to jeszcze przed sobą wyraźnie — w milczeniu zmiatając z talerza jedzenie nie nagabywany przez nikogo. Gdy to wspominała teraz, naszły ją nowe wątpliwości. Czy nie powinna była powiedzieć „ministrem sądownictwa”? Nigdy nie mogła zapamiętać, który jest którym; to dlatego właśnie Morris nie chciał z nią rozmawiać o sprawie Evans versus Carter.

Zresztą i ona też nie rozmawiała z nim nigdy o Levych, chyba żartem. „To jest najgorsza strona dorastania — myślała Eleonora. — Nie można już dzielić się przeżyciami tak jak dawniej”. Teraz gdy się spotykali, nie mieli nigdy czasu rozmawiać z sobą tak jak dawniej rozmawiali — o sprawach ogólnych. Teraz mówili już tylko o zdarzeniach, o różnych drobnych faktach. Eleonora poszturchała ogień pogrzebaczem. Wtem jakiś donośny dźwięk zawibrował w całym pokoju. To Crosby uderzała z całej siły w gong wiszący w hallu. Robiła to jak członek jakiegoś dzikiego plemienia, kiedy wywiera zemstę na wykonanym z brązu fetyszu ofiary. Kręgi ostrego dźwięku płynęły przez pokój.

— Wielki Boże, to znaczy, że mamy się przebierać do obiadu! — powiedział Morris. Wstał i przeciągnął się. Podniósłszy ramiona trzymał je przez chwilę wyprężone nad głową. „Tak właśnie będzie wyglądał jako ojciec rodziny” — pomyślała Eleonora. Opuściwszy ręce Morris wyszedł z pokoju. Eleonora siedziała przez chwilę zadumana, potem wstała z fotela. „O czym to miałam pamiętać? — spytała sama siebie. — Aha, o tym, żeby napisać do Edwarda — przypomniała sobie idąc przez pokój w stronę biureczka matki. — Teraz to będzie moje biurko” — myślała patrząc na srebrny kandelabr, na miniaturę dziadka, na księgi handlowe — jedna z nich miała wytłaczaną na grzbiecie złoconą krowę — na cętkowanego morsa, którego grzbiet był szczotką do czyszczenia piór, a którego Marcin ofiarował matce na jej ostatnie urodziny.

 

Crosby trzymała drzwi do jadalni otwarte czekając, by wszyscy zeszli na dół. „To srebro opłaca się czyścić” — myślała. Noże i widelce rzucały blask wokół stołu. Cały ten pokój, z tymi rzeźbionymi krzesłami, z olejnymi obrazami, z dwoma sztyletami zdobiącymi gzyms nad kominkiem, z pięknym kredensem — wszystkie te masywne rzeczy, które Crosby codziennie odkurzała i polerowała ściereczką — najlepiej się prezentowały wieczorem. Za dnia przesiąknięty wonią różnych mięs, ocieniony ciężkimi zasłonami przy oknach, wieczorem nabierał blasku, stawał się cały jakiś półprzezroczysty. „Jaka to z nich ładna rodzina” — myślała dalej Crosby patrząc jak kolejno wchodzą do jadalni — panienki w swoich ślicznych sukniach z niebieskiego i białego muślinu, a panowie tacy szykowni w smokingach. Odsunęła od stołu krzesło pułkownika. Wieczorem czuł się zawsze najlepiej; lubił zasiadać do obiadu; jego dzisiejszy zły nastrój rozwiał się już z niewiadomej przyczyny. Był teraz w usposobieniu pogodnym. Jego dzieci, zauważywszy to, od razu poweselały.

— Śliczną sukienkę masz dzisiaj — powiedział pułkownik Delii, gdy usiadła przy stole.

— Taka już stara! — odrzekła muskając dłonią błękitny muślin.

Było w pułkowniku coś wielkopańskiego, jakaś swoboda bycia i szczególny urok osobisty, gdy go nawiedził ów dobry humor, który Delia najbardziej lubiła. Wszyscy mówili, że jest do niego podobna; czasami cieszyła się z tego — na przykład dzisiaj. W smokingu wyglądał tak różowo, schludnie i elegancko. Ilekroć był w tym nastroju, jego dzieci czuły się znowu dziećmi i skwapliwie wyciągały stare dowcipy rodzinne, z których się wszyscy śmiali właściwie już bez powodu.

— Eleonora jest „nie w sosie” — odezwał się pułkownik robiąc oko do dzieci. — Widocznie była dzisiaj w Grove.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Okazało się właśnie, że Eleonora myślała, że ojciec opowiada o psie, który się wabił Rover, a tymczasem on mówił o znajomej, pani Egerton. Crosby, która podawała zupę, zrobiła dziwną minę, bo i jej zbierało się na śmiech. Pułkownik czasami tak rozśmieszał Crosby, aż musiała się odwracać i udawać, że jest czymś zajęta przy kredensie.

— Och, o pani Egerton... — powtórzyła Eleonora zabierając się do zupy.

— Tak, o pani Egerton — powiedział ojciec, po czym dalej opowiadał zaczętą historię o tej pani, ,,o której złotych włosach krążyła złośliwa plotka, że są niezupełnie jej własne”.

Delia lubiła słuchać, jak ojciec opowiada o Indiach. Były to historie pikantne, ale romantyczne zarazem. Biła od nich atmosfera właściwa zebraniom oficerów, ucztujących wspólnie w galowych mundurach w upalną noc, przy stole, na którym stoi pośrodku olbrzymie srebrne trofeum.

„Kiedyśmy byli mali, zawsze był taki jak teraz” — pomyślała Delia. Pamiętała dobrze, jak ochoczo skakał przez ognisko, które w dniu jej urodzin zapalano na jej cześć. Patrzyła teraz, jak zręcznie nakłada lewą ręką kotlety na talerze. Podziwiała jego stanowczość i zimną krew. Nakładając kotlety ciągnął swą opowieść.

— Ta historia o pięknej pani Egerton przypomina mi coś jeszcze... Czy mówiłem wam kiedy, kto to był stary Badger Parkes?

— Panienko... — szepnęła Crosby otwierając drzwi za krzesłem Eleonory. Powiedziała Eleonorze szeptem parę słów do ucha.

— Już idę — odrzekła Eleonora wstając.

— Co tam? O co chodzi? — zapytał pułkownik przerywając opowiadanie w pół zdania. Eleonora wyszła z pokoju.

— Jakaś wiadomość od pielęgniarki — powiedziała Mila.

Pan Pargiter, który właśnie nałożył sobie kotlet na talerz, znieruchomiał z nożem i widelcem w ręce. Wszyscy zastygli z podniesionymi widelcami. Odeszła im ochota do jedzenia.

— No, nie przerywajmy sobie obiadu — rzekł pułkownik zabierając się z impetem do swego kotleta. Ale jowialność opuściła go. Morris niepewnymi ruchami nabrał sobie ziemniaków. Po chwili ponownie zjawiła się Crosby. Stanęła w drzwiach ze złowróżbnym wyrazem w jasnoniebieskich oczach.

— Co się stało, Crosby? Co się stało? — zapytał pułkownik.

— Zdaje się, że pani się pogorszyło — odrzekła z niezwykłym drżeniem w głosie. Wszyscy podnieśli się z miejsc.

— Zaczekajcie. Pójdę zobaczyć — powiedział Morris. Wszyscy wyszli za nim do hallu. Pułkownik wciąż trzymał w ręce swoją serwetkę. Morris pobiegł na górę. Za moment był już z powrotem.

— Mama zemdlała — powiedział do ojca. — Biegnę po doktora Prentice. — Zerwawszy z szaragów kapelusz i płaszcz zbiegł frontowymi schodkami. Z hallu, gdzie stali, niezdecydowani, słyszeli, jak gwiżdże na dorożkę.

— Kończcie obiad, dziewczynki — rzekł pułkownik rozkazującym tonem. Sam jednak został w salonie przemierzając go wzdłuż i wszerz z serwetką w ręce.

 

„Więc to już — mówiła sobie Delia. — Więc to już!” Ogarnęło ją niezwykłe uczucie ulgi i podniecenia. Ojciec krążył pomiędzy dwoma pokojami; poszła tam za nim, uważała jednak, żeby się z nim nie zetknąć. Zbyt byli do siebie podobni; za dobrze znali nawzajem swoje uczucia. Stanąwszy przy oknie wyjrzała na ulicę. Przed chwilą spadł ulewny deszcz. Ulica była mokra; dachy lśniły. Ciemne chmury sunęły po niebie. W świetle ulicznych latarń gałęzie drzew miotały się w górę i w dół. Zdawało się jej, że czuje zbliżanie się czegoś nieznanego. Wtem czyjś stłumiony szloch zmusił ją do odwrócenia głowy. To Mila! Stała przy kominku, przed portretem biało ubranej dziewczyny z koszem kwiatów, a łzy spływały jej zwolna po policzkach. Delia zwróciła się w jej stronę; powinna by właściwie podejść do siostry i objąć ją ramieniem; ale nie mogła się na to zdobyć. Z oczu Mili płynęły prawdziwe łzy! A oczy jej, Delii, były suche. Odwróciła się na powrót do okna. Na ulicy było pusto — tylko gałęzie kiwały się w górę i w dół w świetle ulicznej latarni. Pułkownik chodził z kąta w kąt po pokoju; w pewnej chwili uderzył się o stół i mruknął „psiakrew!” Z góry, z pokoju chorej, słychać tu było odgłos stąpania. Dobiegały stłumione głosy. Delia stała zwrócona ku oknu.

Przed dom zajechała dwukołowa dorożka. Ledwie przystanęła, wyskoczył z niej Morris. Doktor Prentice wysiadł za nim. Udał się wprost na górę, a Morris przyłączył się do rodziny czekającej w salonie.

— Czemu nie kończycie obiadu? — spytał szorstko pułkownik przerywając swą wędrówkę i stając przed dziećmi.

— Och, jak już doktor pójdzie! — odparł z rozdrażnieniem Morris.

Pułkownik zaczął znów krążyć po pokoju. Po chwili jednak zatrzymał się i stanął przed kominkiem z rękami założonymi do tyłu. Robił wrażenie kogoś, kto skupia się wewnętrznie, by być gotowym w razie potrzeby.

,,Oboje udajemy — pomyślała Delia zerkając na niego ukradkiem. — Ale on to lepiej robi niż ja”. Znowu wyjrzała oknem. Padał deszcz. Mijając latarnię krople błyszczały jak długie nici srebrnego światła.

— Deszcz pada — powiedziała cicho, ale nikt się na to nie odezwał.

Usłyszeli nareszcie kroki na schodach i doktor Prentice wszedł do salonu. Zamknął cicho drzwi za sobą, nie mówił jednak nic.

— I cóż? — zapytał pułkownik zwracając się ku niemu.

Nastała długa chwila ciszy.

— Co pan sądzi o stanie chorej? — zapytał znowu.

Doktor Prentice ruszył z lekka ramionami.

— Odzyskała przytomność — odrzekł. Potem dorzucił: — Na razie.

Delia odniosła wrażenie, że te słowa spadają jej na głowę niby potężny cios.

„Więc nie masz zamiaru umierać! — mówiła w duchu patrząc na dziewczynę wspartą o pień drzewa. Zdawało się jej, że ona wdzięczy się do niej z portretu z jakąś uśmiechniętą złośliwością. — Nie masz zamiaru umierać — nigdy! nigdy!” — krzyczała w duchu przed portretem matki zaciskając kurczowo pięści.

— W takim razie powinniśmy chyba skończyć obiad — powiedział pułkownik biorąc do ręki serwetkę, którą położył przedtem na stoliku w salonie.

 

„Co za szkoda! Obiad zupełnie zmarnowany — myślała Crosby wynosząc kotlety z kuchni po raz drugi. Mięso wyschło, a ziemniaki po wierzchu stwardniały. — W dodatku jedna świeczka przypala abażurek” — zauważyła stawiając półmisek przed pułkownikiem. Potem zamknęła za sobą drzwi i wszyscy zabrali się do jedzenia.

 

Cały dom zaległa cisza. Pies spał na swojej słomiance u stóp schodów. Za drzwiami pokoju chorej było zupełnie cicho. Lekkie pochrapywanie dolatywało z sypialni, w której spał Marcin. W pokoju dziecinnym pani C. i niania zabrały się na nowo do kolacji, którą przerwały usłyszawszy ruch na dole w hallu. Róża leżała w sypialni dzieci, pogrążona we śnie. Przez jakiś czas spała głęboko, zwinięta w kłębuszek, z głową szczelnie okrytą kocem. Potem poruszyła się i rozrzuciła ręce. Coś podpłynęło ku niej w ciemności. Podłużny, biały kształt zakołysał się tuż przed nią, jak zawieszony na sznurku. Rozchyliwszy powieki spojrzała nań ukradkiem. Roiły się po nim szare plamki pojawiając się i znikając jak banieczki piany. Róża całkowicie wytrzeźwiała ze snu. Czyjaś twarz kołysała się tuż koło niej, jak zawieszona na kawałku sznura. Zamknęła oczy; ale twarz nie zniknęła, roiła się mnóstwem pękających banieczek, szaro-biało-czerwonawa, usiana dziobami po ospie. Róża wyciągnęła rękę, by pomacać duże łóżko stojące obok jej łóżeczka. Ale było puste. Zaczęła nasłuchiwać. Z dziecinnego pokoju, leżącego po przeciwnej stronie korytarza, dolatywało szczękanie sztućców i gwar głosów. Nie mogła już usnąć.

Przymusiła się do myślenia o stadzie owiec zamkniętym w zagrodzie na pastwisku. Jednej owcy kazała przeskoczyć przez żerdzie; potem drugiej. Owce przeskakiwały, a ona je liczyła. Jedna... dwie... trzy... cztery... przesadzały płotek po kolei. Ale piąta nie chciała przeskoczyć; odwróciła się i spojrzała na Różę. Jej wąski, długi pysk był szary; wargi się poruszały; była to twarz mężczyzny spod słupa z ogłoszeniami; i oto znalazła się z nią sam na sam. Gdy zamknęła oczy, twarz nie znikała; gdy je otwarła, twarz była przy niej.

Róża usiadła na łóżku. — Nianiu! Nianiu! — krzyknęła.

Głucha cisza panowała wszędzie dookoła. Ustało nawet szczękanie sztućców w sąsiednim pokoju. Mała była więc sam na sam z czymś przerażającym. Wtem usłyszała w przedpokoju szelest czyichś kroków. Podchodziły coraz bliżej, bliżej... To ten mężczyzna! Jego ręka już trzyma klamkę! Drzwi się otwarły. Promień światła upadł na umywalnię. Dzbanek i miednica wyłoniły się nagle z ciemności. Ten mężczyzna jest już w pokoju razem z nią!... Ale była to Eleonora.

 

— Czemu ty nie śpisz? — spytała Eleonora. Odstawiwszy świecę zaczęła wygładzać zmiętoszoną pościel na łóżeczku. Przyjrzała się Róży. Oczy małej silnie błyszczały, policzki miała zaczerwienione. Co to ma znaczyć? Czyżby ją obudził ruch w pokoju mamy na dole?

— Coś nie dawało ci zasnąć? — spytała. Dziewczynka ziewnęła; było to jednak raczej westchnienie niż ziewnięcie. Nie mogła powiedzieć Eleonorze o tym, co widziała. Była głęboko świadoma swego przewinienia, musi więc jakoś skłamać o tej twarzy, którą tu widziała.

— Miałam straszny sen. Zlękłam się — powiedziała. Dziwne, nerwowe drgania wstrząsały jej ciałem. Siedziała na łóżku.

„Co to wszystko znaczy?” — zastanowiła się znów Eleonora. Może mała pobiła się znów z Marcinem? A może goniła po ogrodzie koty panny Pym?

— Goniłaś znowu koty? — zapytała. — Biedne kociska; jest im tak samo przykro, jakby było i tobie. — Wiedziała jednak, że strach Róży nie ma nic wspólnego z kotami. Mała z całej siły ściskała ją za palec; w jej oczach, wpatrzonych przed siebie, czaił się jakiś dziwny wyraz.

— Co ci się śniło? — spytała Eleonora przysiadając na brzegu łóżka. Róża wlepiła w nią wzrok; powiedzieć jej przecież nie mogła; ale za wszelką cenę należało skłonić Eleonorę, by przy niej została.

— Zdawało mi się, że tu w pokoju jest jakiś mężczyzna... słyszałam go — wykrztusiła w końcu. — To był włamywacz — dodała jeszcze.

— Włamywacz? Tutaj? Ależ Różo, jakżeby mógł włamywacz dostać się do twojego pokoju? Jest przecież Papa, jest Morris, oni by na pewno nie puścili włamywacza do twojej sypialni.

— Tak — zgodziła się Róża. — Papa by go zabił. — Było coś niezwykłego w tym dreszczu, który ją przebiegał. — Ale co wy robicie wszyscy? — zapytała niespokojnie. — Jeszczeście się nie położyli spać? Czy nie jest jeszcze bardzo późno?

— Co my robimy? — powtórzyła Eleonora. — Siedzimy w salonie. Nie jest jeszcze późno. — Gdy mówiła te słowa, w pokoju dał się słyszeć dźwięk dalekiego uderzenia zegara. Jeśli wiatr wiał z odpowiedniej strony, słychać tu było zegar z katedry św. Pawła. Miękkie kręgi dźwięków rozpływały się w powietrzu: — jeden, drugi, trzeci, czwarty — liczyła je Eleonora — ...ósmy, dziewiąty, dziesiąty. Zdziwiła się, że zegar przestał bić tak prędko.

— O, widzisz, jest dopiero dziesiąta — powiedziała. Zdawało się jej, że musi być znacznie później. Ale ostatnie uderzenie już przebrzmiało. — Teraz będziesz sobie spała — rzekła. Róża uczepiła się jej ręki.

— Nie idź jeszcze, Eleonoro, jeszcze nie! — zawołała błagalnie.

— Ale powiedz mi, co cię tak przestraszyło? — zaczęła znowu Eleonora. Mała ukrywała coś przed nią, była tego pewna.

— Widziałam... — zaczęła Róża. Zdobyła się na ogromny wysiłek, żeby powiedzieć Eleonorze prawdę; żeby opowiedzieć jej o mężczyźnie spod słupa z ogłoszeniami. — Widziałam... — powtórzyła jeszcze raz. Ale oto drzwi się otwarły i weszła niania.

— Nie wiem, co się dziś stało Różyczce — powiedziała wchodząc z szumem spódnic. Czuła się trochę winna; zasiedziała się na dole plotkując o pani z resztą służby.

— Zazwyczaj sypia tak twardo — mówiła, podchodząc do łóżka.

— Niania przyszła do ciebie — rzekła Eleonora. — Położy się teraz spać. Więc nie będziesz się już bała, prawda? — Wygładziwszy koce pocałowała małą. Wstała i wzięła do ręki świecę.

— Dobranoc, nianiu — rzekła zwracając się ku wyjściu.