Orlando - Virginia Woolf - ebook

Orlando ebook

Virginia Woolf

4,3

Opis

„Och nie, mam już po dziurki w nosie mego obecnego «ja». Chcę innego”.

Nowa polska edycja powieści Orlando Virginii Woolf poprzedzona wstępem Doroty Kotas.

Wiecznie młody Orlando pewnego dnia budzi się jako piękna kobieta.

Błyskotliwa i pełna humoru powieść rozpoczęta jako „żart” oraz „pisarskie wakacje” okazała się jednym z najważniejszych tekstów ruchu feministycznego. To hymn ku wewnętrznej wolności kobiety i jej twórczej ekspresji. Wydanie książki – w 1928 roku – zbiegło się z przyznaniem Brytyjkom pełni praw wyborczych. Kwestionując stereotypy związane z płcią, Orlando w ożywczy sposób zapowiada wyobrażenia queerowej tożsamości XXI wieku. Virginia Woolf zadedykowała powieść biseksualnej poetce i pisarce Vicie Sackville-West, z którą pozostawała w romantycznej relacji. Z tej racji mówi się, że jest to „najdłuższy i najbardziej czarujący list miłosny w literaturze”.

„Najdobitniejsze dzieło Virginii Woolf i jedna z najbardziej niezwykłych powieści naszych czasów”. Jorge Luis Borges

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 334

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (12 ocen)
5
5
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
krzysztofkonecki

Dobrze spędzony czas

Do połowy znakomita. Bardzo wciągająca, z nastrojem, iście brytyjską nonszalancją traktowana świata. Druga połowa książki trudne do stra wienia ale możliwa, jakoś dotarłem do końca. Za dużo przeskoków w czasie, Mało wiarygodności psychologicznej pod sam koniec.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Or­lando
Opieka re­dak­cyjna: AN­DRZEJ STAŃ­CZYK
Ko­rekta: JO­LANTA STAL
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: ANNA POL-PAW­ROW­SKA
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by To­masz Bie­roń Wstęp © Co­py­ri­ght by Do­rota Ko­tas © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2023
Wy­da­nie pierw­sze w tej edy­cji
ISBN 978-83-08-07692-7
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl Księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

I

Był – jego płeć nie po­zo­sta­wiała bo­wiem żad­nych wąt­pli­wo­ści, acz­kol­wiek ów­cze­sna moda wcale jej nie pod­kre­ślała – w trak­cie szlach­to­wa­nia głowy Maura, która ko­ły­sała się zwie­szona z kro­kwi. Przy­brała ko­lor, jak rów­nież w przy­bli­że­niu kształt piłki, wy­łą­czyw­szy za­pa­dłe po­liczki i ko­smyki zmierz­wio­nych, wy­schłych wło­sów. Oj­ciec Or­landa, a może dzia­dek, strą­cił ją z bar­ków ogrom­nego po­ga­nina, który wy­ło­nił się z na­gła przy księ­życu po­śród bar­ba­rzyń­skich pól Afryki. Te­raz ko­ły­sała się, po­woli, bez ustanku, w po­dmu­chu, który nie­stru­dze­nie wie­trzył pod­da­sze ol­brzy­miego domu szlach­cica po­ga­no­bójcy.

An­te­naci Or­landa jeź­dzili po po­lach zło­to­gło­wiu, po po­lach ka­mie­ni­stych, po po­lach na­wad­nia­nych ob­cymi rze­kami i na­strą­cali wiele głów roz­ma­itych ma­ści, by przy­wieźć je i pod­wie­sić na bel­kach po­wały. Or­lando po­przy­siągł so­bie pójść w ich ślady. Ale że miał tylko szes­na­ście lat, za mało, by cwa­ło­wać po Afryce czy Fran­cji, ucie­kał od to­wa­rzy­stwa matki i pawi w ogro­dzie, by pójść na pod­da­sze, gdzie dźgał i pruł po­wie­trze po­ły­sku­ją­cym brzesz­czo­tem. Zda­rzało mu się prze­ciąć sznur, a gdy czaszka spa­dała z ło­sko­tem na pod­łogę, po ry­cer­sku pod­wią­zy­wał ją na po­wrót już poza za­się­giem klingi, tak że wróg z trium­fem szcze­rzył nań zęby przez spierz­chłe, czarne wargi. Czaszka bu­jała się tam i z po­wro­tem, bo­wiem dom, w któ­rym miesz­kał na pod­da­szu, był tak ol­brzymi, że wiatr zdał się wziąć go we wła­da­nie, dmiąc raz z tej, raz z tam­tej strony, czy to zimą, czy la­tem. Zie­lony ar­ras z my­śli­wymi fa­lo­wał bez ustanku. An­te­naci Or­landa byli szlach­ci­cami, od­kąd po­ja­wili się na świe­cie. Wy­pły­nęli z pół­noc­nej mgły w ko­ro­ne­tach na gło­wach. Czyż pa­sma cie­nia i żółte plamy na pod­ło­dze nie były dzie­łem słońca, które wpa­dało przez wi­traż z ol­brzy­mim her­bem ro­do­wym? Or­lando ską­pany był w żół­cie­niu her­bo­wego lam­parta. Gdy po­ło­żył dłoń na pa­ra­pe­cie, by ro­ze­wrzeć okien­nice, na­tych­miast, jak skrzy­dełko mo­tyla, za­bar­wiła się na czer­wono, nie­bie­sko i żółto. Ci, któ­rzy znaj­dują upodo­ba­nie w sym­bo­lach i ich roz­szy­fro­wy­wa­niu, ze­chcą może za­uwa­żyć, że choć kształtne nogi, wy­prę­żony tors i krzep­kie ra­miona ozdo­bione były roz­ma­itymi od­cie­niami her­bo­wego świa­tła, twarz Or­landa, który wy­pchnął po­łówki okna, oświe­tlało je­dy­nie słońce. Trudno by­łoby zna­leźć twarz szczer­szą, wznio­ślej­szą. Szczę­śliwa matka, która go po­wiła, jesz­cze szczę­śliw­szy bio­graf, który ży­wot jego spi­suje! Ni ona nie za­zna stra­pie­nia, ni on nie bę­dzie się ucie­kał do po­mocy po­wie­ścio­pi­sa­rza czy po­ety. Po­dąży od czynu do czynu, od za­szczytu do za­szczytu, od urzędu do urzędu, a za nim ży­wo­to­pis, aż do­trą tam, gdzie speł­nione zo­staną ich naj­wyż­sze aspi­ra­cje. Wy­star­czyło spoj­rzeć na Or­landa, by wie­dzieć, że na taką wła­śnie miarę zo­stał skro­jony. Ru­mieńce jego po­licz­ków po­ra­stał brzo­skwi­niowy me­szek, nie­le­d­wie gęst­szy na gór­nej war­dze. Usta były krót­kie i nieco na­cho­dzące na zęby, które bie­lały olśnie­wa­jąco jak mig­dały. Spi­cza­sty nos ster­czał krótko i wę­zło­wato. Włosy miał ciemne, uszy drobne, ści­śle przy­le­głe do głowy. Szkoda, że nie można za­koń­czyć tego in­wen­ta­rza mło­dzień­czej urody, nie wspo­mniaw­szy o czole i oczach! Szkoda, że lu­dzie rzadko ro­dzą się po­zba­wieni tych przy­mio­tów, bo­wiem gdy tylko spoj­rzymy na sto­ją­cego przy oknie Or­landa, mu­simy przy­znać, że miał oczy jak fiołki na desz­czu, tak wiel­kie, iż zda­wała się je roz­sa­dzać woda; że czoło, po­mię­dzy me­da­lio­nami skroni, wy­skle­pione było jak mar­mu­rowa ko­puła. Skoro tylko spoj­rzymy na oczy i czoło, ta­kie za­raz wy­śpie­wu­jemy rap­sody. Skoro tylko spoj­rzymy na oczy i czoło, mu­simy przy­znać się do ty­sięcy nie­przy­jem­nych spra­wek, które do­bry ży­wo­to­pis sta­wia so­bie za cel po­mi­nąć. Nie­które wi­doki go nie­po­ko­iły, choćby wi­dok jego matki, bar­dzo uro­dzi­wej damy ubra­nej na zie­lono, która szła na­kar­mić pa­wie, chcąc zdą­żyć przed Twit­chett, swą och­mi­strzy­nią. Inne wi­doki, jak ptaki i drzewa, wzru­szały go, jesz­cze inne, jak wie­czorne niebo i zla­tu­jące się gaw­rony, bu­dziły w nim umi­ło­wa­nie śmierci. Pnąc się po krę­co­nych scho­dach do jego mó­zgu – bar­dzo prze­stron­nego – wszyst­kie te wi­doki, jak rów­nież od­głosy ogrodu, ku­cie mło­tem, rą­ba­nie drew, wsz­czy­nały ową go­ni­twę i za­męt na­mięt­no­ści i uczuć, tak nie­na­wistne każ­demu do­bremu ży­wo­to­pi­sowi. Lecz by się dłu­żej nie roz­wo­dzić – Or­lando po­woli opu­ścił głowę na barki, za­siadł do stołu, po czym, ma­chi­nal­nym ge­stem czło­wieka przy­zwy­cza­jo­nego o tej po­rze za­wsze do tej sa­mej czyn­no­ści, wy­jął ma­nu­skrypt za­ty­tu­ło­wany: Æthel­bert, tra­ge­dia w pię­ciu ak­tach i za­mo­czył stare, zbru­dzone gę­sie pióro w in­kau­ście.

Wkrótce za­peł­nił dzie­sięć i wię­cej stro­nic po­ezją. Pi­sał sty­lem płyn­nym, lecz ode­rwa­nym. Bo­ha­te­rami jego dra­matu były: Wy­stę­pek, Zbrod­nia, Nę­dza. Kró­lo­wie i kró­lowe rzą­dzili kło­po­tli­wymi pań­stwami; gnę­biły ich podłe zmowy, prze­peł­niały szla­chetne uczu­cia. Słowa miały kształt, ja­kiego ni­gdy nie przy­bie­rały w jego wła­snych ustach, lecz zna­mio­no­wała je godna po­dziwu płyn­ność i sło­dycz, rzecz nie­zwy­kła, zwa­żyw­szy, iż nie ukoń­czył jesz­cze sie­dem­na­stu lat, a szes­na­ste stu­le­cie nie do­bie­gło jesz­cze kresu. Na­resz­cie odło­żył pióro. Opi­sy­wał, jak wszy­scy mło­dzi po­eci od nie­pa­mięt­nych cza­sów, na­turę, a dla wier­nego od­da­nia pew­nego od­cie­nia zie­leni spoj­rzał na rzecz samą (w czym wy­ka­zał więk­szą od in­nych śmia­łość), w tym wy­padku krzew lau­rowy pod oknem. Co uczy­niw­szy, oczy­wi­ście nie mógł już da­lej pi­sać. Zie­leń w na­tu­rze to jedna sprawa, zie­leń w po­ezji – inna. Na­tura i pi­sa­nie zdają się ży­wić do sie­bie wro­dzone anse; po­znać je ze sobą, a roz­szar­pią się na strzępy. Od­cień zie­leni, który uj­rzał Or­lando, ze­psuł mu rym i za­kłó­cił me­trum. Po­nadto na­tura umie pła­tać fi­gle. Wy­star­czy spoj­rzeć za okno na psz­czoły po­śród kwia­tów, na zie­wa­ją­cego psa, na za­cho­dzące słońce, wy­star­czy po­my­śleć: „Ile jesz­cze uj­rzę za­cho­dzą­cych słońc” i tak da­lej, i tak da­lej (myśl owa jest zbyt do­brze znana, by warto było się nad nią roz­wo­dzić), a czło­wiek wy­pusz­cza z ręki pióro, bie­rze płaszcz, ru­sza do drzwi i za­wa­dza stopą o ma­lo­waną ko­modę. Or­lando był bo­wiem co­kol­wiek fajt­łapą.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki