Orlando - Virginia Woolf - ebook + książka

Orlando ebook

Virginia Woolf

0,0

13 osób interesuje się tą książką

Opis

„Och nie, mam już po dziurki w nosie mego obecnego «ja». Chcę innego”.

Nowa polska edycja powieści Orlando Virginii Woolf poprzedzona wstępem Doroty Kotas.

Wiecznie młody Orlando pewnego dnia budzi się jako piękna kobieta.

Błyskotliwa i pełna humoru powieść rozpoczęta jako „żart” oraz „pisarskie wakacje” okazała się jednym z najważniejszych tekstów ruchu feministycznego. To hymn ku wewnętrznej wolności kobiety i jej twórczej ekspresji. Wydanie książki – w 1928 roku – zbiegło się z przyznaniem Brytyjkom pełni praw wyborczych. Kwestionując stereotypy związane z płcią, Orlando w ożywczy sposób zapowiada wyobrażenia queerowej tożsamości XXI wieku. Virginia Woolf zadedykowała powieść biseksualnej poetce i pisarce Vicie Sackville-West, z którą pozostawała w romantycznej relacji. Z tej racji mówi się, że jest to „najdłuższy i najbardziej czarujący list miłosny w literaturze”.

„Najdobitniejsze dzieło Virginii Woolf i jedna z najbardziej niezwykłych powieści naszych czasów”. Jorge Luis Borges

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 334

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Or­lando
Opieka re­dak­cyjna: AN­DRZEJ STAŃ­CZYK
Ko­rekta: JO­LANTA STAL
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: ANNA POL-PAW­ROW­SKA
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by To­masz Bie­roń Wstęp © Co­py­ri­ght by Do­rota Ko­tas © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2023
Wy­da­nie pierw­sze w tej edy­cji
ISBN 978-83-08-07692-7
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 e-mail: ksie­gar­[email protected]­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl Księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

O TYM, ŻE PŁEĆ NIE IST­NIEJE

Vir­gi­nia Wo­olf uro­dziła się w 1882 roku, więc kiedy o niej my­ślę, nie­zmien­nie za­zdrosz­czę jej tego, że żyła w cza­sach nie­pod­łą­czo­nych do in­ter­netu. Wy­obra­żam so­bie, że mo­gła rze­czy­wi­ście pi­sać, a pi­sa­nie i my­śle­nie były jej głów­nymi za­ję­ciami. Co za nie­sa­mo­wita oszczęd­ność czasu i głowy! A wszystko dzięki temu, że Wo­olf nie mu­siała pro­wa­dzić wła­snego ka­nału typu @vir­gi­nia.of­fi­cial ani od­po­wia­dać w wy­wia­dach na py­ta­nia, czy czuje się praw­dziwą pi­sarką, jak wy­gląda jej pro­ces twór­czy, dla­czego jest taką ra­dy­kalną fe­mi­nistką, czy jej nie wstyd i skąd wła­ści­wie po­mysł na tę fry­zurę. Za­zdrosz­czę jej tego, a jed­no­cze­śnie tro­chę ża­łuję, że nie może po pro­stu za­lo­go­wać się na In­sta­grama i zo­ba­czyć wszyst­kich tych ta­tu­aży z po­do­bi­zną wła­snej twa­rzy wy­dzia­ra­nej na przed­ra­mio­nach u smut­nych dziew­cząt, które za­chwyca po­ezja i proza. Cho­ciaż mi­nęło wiele lat od dnia, w któ­rym we­szła ona do rzeki z kie­sze­niami peł­nymi ka­mieni, na­dal się w niej ko­chają (j a  t e ż).

Nie wiem, czy w ca­łym moim ży­ciu ja­ka­kol­wiek inna ludzka śmierć do­tknęła mnie bar­dziej od śmierci Vir­gi­nii Wo­olf. To mój wsty­dliwy se­kret: zmarli z bli­skiej ro­dziny ro­bią na mnie o wiele mniej­sze wra­że­nie, na­wet je­śli ich zna­łam i je­śli osią­gnęli sta­tus nie­bosz­czyka względ­nie nie­dawno. Jed­nak znać ko­goś, a czy­tać, to co in­nego! Ko­lejny wsty­dliwy se­kret jest taki: pra­wie wszystko, co czy­tam, wy­daje mi się na­pi­sane spe­cjal­nie dla mnie. Czy­ta­nie wy­twa­rza cał­ko­wi­cie inny ro­dzaj re­la­cji, po­zo­sta­wia­jący to dziwne i fan­ta­styczne wra­że­nie, że oto wła­śnie po­znaję czy­jeś my­śli – praw­dziwe i skie­ro­wane do mnie – a więc ten, kto prze­twa­rza swoje prze­ży­cia w taki spo­sób, że po­trafi utkać z nich tekst, po­nie­kąd au­to­ma­tycz­nie staje się kimś, z kim mam więź. Po­wiedzmy, że naj­lep­szą przy­ja­ciółką, która zwie­rza mi się ze swo­ich od­czuć i któ­rej ja też mogę się zwie­rzać. W końcu je­ste­śmy bli­sko – ona mieszka w mo­jej gło­wie, mam ją też na pół­kach, więc mogę być z nią w kon­tak­cie prak­tycz­nie w każ­dej chwili, na­wet je­śli obie je­ste­śmy aku­rat of­fline. Oczy­wi­ście jedną z mo­ich ulu­bio­nych pi­sa­rek i przy­ja­ció­łek jest Vir­gi­nia Wo­olf. Ale le­piej jej tego nie mów­cie, bo jakby co, nie chcia­ła­bym mieć z nią kwasu, a to na­prawdę ważna dla mnie osoba. Po­stać le­genda. Pew­nie trudno jest zna­leźć w tym rów­no­wagę: ba­lans po­mię­dzy by­ciem praw­dziwą osobą a sym­bo­lem, czyli kimś, kto w ca­ło­ści sta­nowi przede wszyst­kim re­pre­zen­ta­cję wiel­kiej opo­wie­ści na swój wła­sny te­mat.

Cza­sami wy­obra­żam so­bie, że pi­szę do niej wia­do­mość na Mes­sen­ge­rze: „Hej, Vir­gi­nia. Wielka szkoda, że już umar­łaś <pła­czący emo­ti­kon żółta buźka łezka>. Może mimo wszystko chcia­ła­byś się ze mną przy­jaź­nić? Prze­pra­szam z góry za głu­pie py­ta­nie. Pew­nie do­sta­jesz mnó­stwo tego typu wia­do­mo­ści od fa­nek. Je­stem cie­kawa, co są­dzisz na te­mat pol­skiej po­li­tyki w dwu­dzie­stym pierw­szym wieku dys­kry­mi­nu­ją­cej osoby ta­kie jak my. Na­pisz mi też, jak się czu­jesz. Wy­daje mi się, że mam szansę zro­zu­mieć. Dzię­kuję, pa”. Nie my­ślę zbyt wiele o jej od­po­wie­dziach, nie mu­szę, po­nie­waż wy­star­cza mi, że jej książki są do­stępne i że jedną na­pi­sała o mnie. Choć być może wszyst­kie qu­eery świata my­ślą do­kład­nie tak samo jak ja, czyli że Vir­gi­nia Wo­olf na­pi­sała książkę wła­śnie o nich – ale nic nie szko­dzi, bo z po­wo­dze­niem mo­żemy po­dzie­lić się tym od­czu­ciem. Wła­śnie w ten spo­sób wy­raża się cała jej moc: spra­wić, że wszyst­kie bar­dzo sa­motne osoby czy­tają coś i czują dziwne po­łą­cze­nie z inną bar­dzo sa­motną osobą ży­jącą na nie­wy­obra­żal­nie da­le­kim prze­ło­mie stu­leci. To mi­ni­se­ans spi­ry­ty­styczny albo po pro­stu li­te­ra­tura – każdy może na­zy­wać te zja­wi­ska, jak chce!

To, że ist­niały kie­dyś ka­len­da­rze, które miały na okład­kach datę „1882”, brzmi dla mnie bar­dzo abs­trak­cyj­nie i w swoim dy­stan­sie pra­wie nie­moż­li­wie, se­rio. Co to za dziwny ciąg cyfr? Wy­gląda jak z pod­ręcz­nika do hi­sto­rii, ale że było wtedy ja­kieś praw­dziwe ży­cie, trudno uwie­rzyć. A jed­no­cze­śnie fakt, że po­ja­wił się wów­czas ktoś taki jak Vir­gi­nia Wo­olf, wy­daje mi się cał­ko­wi­cie pewny i nie­unik­niony. Nie wiem, jak to wy­ja­śnić, ale czy­ta­nie Or­landa jest pod tym wzglę­dem do­bre, bo cał­ko­wi­cie unie­waż­nia po­ję­cie czasu. Czas ak­cji – ja­ki­kol­wiek czas – zo­staje ra­dy­kal­nie oba­lony. Zmie­niają się ga­dżety i de­ko­ra­cje (do­rożki < auta, ma­szy­no­pisy > rę­ko­pisy etc.). Jed­nak ży­cie jed­nej głów­nej po­staci za­wiera się w set­kach lat i nikt nie wi­dzi w tym nic dziw­nego – a może, może, może praw­dziwą główną po­sta­cią w tej książce jest tak na­prawdę dąb, tylko nikt nie chce przy­jąć tego do wia­do­mo­ści, po­nie­waż w my­śle­niu o li­te­ra­tu­rze ra­cję bytu mają wy­łącz­nie an­tro­po­cen­tryczne uję­cia, ale czy słusz­nie, i czy to jest do­bre py­ta­nie, czy nie jest zbyt obok tek­stu? Nie wiem. Je­stem jed­nak prze­ko­nana, że gdzieś koło nas, lu­dzi, wciąż ist­nieje jesz­cze ten dąb, i je­stem też pewna, że po­wieść jest o wiele sil­niej­sza od dębu – a to wy­jąt­kowo mocna ma­te­ria i trwały punkt od­nie­sie­nia. Pod­czas gdy oś czasu sza­leje, jest pełna pę­tli, dziw­nych sko­ków i wie­lo­dnio­wych snów, po­krę­co­nych spo­tkań oraz prze­dziw­nych żyć, albo tylko jed­nego ży­cia, ale wła­ści­wie co za róż­nica – dąb to być może je­dyna stała ja­kość. Poza tym jest jesz­cze dom jak rok, o trzy­stu sześć­dzie­się­ciu pię­ciu sy­pial­niach, tak że można spać co­dzien­nie w in­nej, co jest cie­kawą opcją, no i mno­gość scho­dów od­po­wia­da­jąca pięć­dzie­się­ciu dwóm ty­go­dniom roku, a do tego płeć raz męż­czy­zny, a raz ko­biety – płeć jak nic, szcze­gół bez zna­cze­nia albo żart. „Je­ste­ście śmieszni i nie­ważni, a książki ni­gdy się nie koń­czą” – wy­daje mi się, że to jest głos tego tek­stu, no ale na­wet je­śli, to nic złego – nie ob­ra­żam się, bo wiem, że dęby na­prawdę są sil­niej­sze od lu­dzi, i to mnie na­wet tro­chę po­cie­sza. Prze­pra­szam, bo nie chcę, żeby to za­brzmiało źle, ale czuję po pro­stu wielki re­spekt do drzew, które mogą być bo­ha­te­rami; w ogóle ten po­mysł, że drzewo to wła­śnie ta nad­rzędna ja­kość, ta siła więk­sza od ludz­kiego losu, jest mi wy­jąt­kowo bli­ski.

Vir­gi­nia Wo­olf na­pi­sała Or­landa w wieku czter­dzie­stu sze­ściu lat. Póź­niej, idąc za tro­pem de­dy­ka­cji, okre­ślono jej tekst „naj­dłuż­szym li­stem mi­ło­snym w hi­sto­rii” (źró­dło: bio­graf Ni­gel Ni­col­son). Umow­nie umiesz­czono go w „ka­no­nie li­te­ra­tury LGBTQ”. Jed­nak to za mało. Se­rio. To za mało dla mnie, po­nie­waż wie­rzę, że jest to li­te­ra­tura nie tylko otwie­ra­jąca się na wątki qu­eerowe, ale też to­tal­nie kwe­stio­nu­jąca całą  i d e o l o g i ę  p ł c i  – cały ten nie­zdrowy kon­cept, ja­koby wszy­scy lu­dzie na świe­cie mieli się dzie­lić tylko i wy­łącz­nie na dwie ka­te­go­rie. Za­ło­że­nie, że nie ma nic po­mię­dzy, a płeć za­wsze musi od­no­sić się do tych dwóch prze­gró­dek, jest szko­dli­wym uprosz­cze­niem. Ale Or­lando nie za­trzy­muje się na tym wnio­sku: bu­rzy wszystko. Można po­wie­dzieć, że jest dy­na­mi­tem pod­ło­żo­nym pod całą bi­blio­tekę ka­ta­lo­gu­jącą normy świata. To sze­ro­kie dzia­ła­nie wy­wro­towe i na pewno nie ogra­ni­cza się do jed­nej szu­flady obej­mu­ją­cej wą­ską ka­te­go­rię pod umow­nym ha­słem: „płeć”. Chcia­ła­bym móc też na­pi­sać, że Or­lando roz­pier*ala sys­tem, ale nie je­stem pewna, czy to przej­dzie w druku. W każ­dym ra­zie bar­dzo to sza­nuję.

Kiedy czy­tam Or­landa, nie mogę uwie­rzyć w cofkę świata, w któ­rym sama żyję. Po­nie­waż na­tych­miast zdaje mi się, że kie­dyś na­prawdę mo­gło żyć się le­piej: można było „zmie­niać” płeć prak­tycz­nie w każ­dej chwili, bo było to ja­sne, że płeć jest umową. Oczy­wi­ście to tylko tekst, który po­grywa z rze­czy­wi­sto­ścią na wła­snych za­sa­dach. Mamy tu więc kon­cep­cję płci jako prze­bra­nia, nie­koń­czą­cego się kar­na­wału i śmiesz­nej dwor­skiej gierki. Płeć służy do tego, aby prze­kra­czać jej gra­nice. Jest jak sznur dzie­lący lo­do­wi­sko na dwie czę­ści – niby roz­cią­gnięty w imię re­stryk­cyj­nej ka­te­go­ry­za­cji na ka­sty i grupki, ale można pod nim swo­bod­nie przejść. I wtedy wszystko jest cie­kaw­sze!!!! (Jak wiele jesz­cze wy­krzyk­ni­ków mogę po­sta­wić w tym miej­scu?). Wie to do­brze Vir­gi­nia Wo­olf, pi­sząca swoją po­wieść na po­czątku XX wieku. Dla­czego więc pra­wie sto lat póź­niej wciąż nie jest to dla lu­dzi ja­sne? Okrop­nie zło­ści mnie fakt, że świat jest tak bar­dzo opóź­niony wo­bec kla­syki li­te­ra­tury i nie po­trafi wy­cią­gać z niej wnio­sków. Hej, świe­cie! Kiedy się obu­dzisz? Wiem, że nie wy­pada tak się do cie­bie zwra­cać, a tym bar­dziej wy­wo­ły­wać cię do od­po­wie­dzi, ale może czas już ru­szyć z miej­sca? Zbliża się zima, więc na po­czą­tek można by cho­ciaż pójść na łyżwy, ruch do­brze ci zrobi. Szcze­rze? W ca­łej li­te­ra­tu­rze, jaką znam, nie wi­dzia­łam chyba pięk­niej­szej sceny niż bal, który przy wiel­kim mro­zie od­bywa się na za­mar­z­nię­tej rzece i który te­raz dzieje się znowu, po­nie­waż ten bal dzieje się za­wsze, gdy czyta się Or­landa (roz­dział drugi).

Dużo my­ślę o Vir­gi­nii Wo­olf. Czy cho­dzi­łaby na pa­rady rów­no­ści, gdyby żyła te­raz, czy w no­wych cza­sach ra­czej sie­dzia­łaby w sza­fie, bo ba­łaby się szczu­cia, rzu­ca­nia ka­mie­niami, znisz­czo­nych drzwi do miesz­ka­nia, by­cia te­ma­tem ka­za­nia księ­dza w swo­jej ma­łej miej­sco­wo­ści albo ofiarą pod­du­sza­nia przez po­li­cję i wszyst­kich tych stref wol­nych od? Chyba nie mia­ła­bym jej za złe, gdyby zde­cy­do­wała się tylko two­rzyć, ale czy dziś by jej się chciało i czy pi­sa­łaby te same książki, czy jesz­cze moc­niej­sze, a może w ogóle by nie pi­sała? Jak wy­glą­da­łoby jej konto na Tin­de­rze, a szcze­gól­nie opis, i czy mia­łaby od­wagę po­dać tam swój praw­dziwy wiek, sto czter­dzie­ści lat? Czy by­łaby ak­ty­wistką i cho­dzi­łaby na pro­te­sty, gdyby lu­dziom we­szło już w na­wyk to, że niby wolno im bez­kar­nie wy­ci­nać drzewa, i czy mo­głaby ura­to­wać świat oraz czy świat byłby wtedy lep­szym miej­scem? Pew­nie chcę zbyt dużo. Cią­gle się mylę, uzna­jąc pi­sarki za su­per­bo­ha­terki, no bo ra­cja, tak, one w ja­kimś sen­sie są bo­ha­ter­kami, jed­nak da­leko im do ato­mó­wek, Cza­ro­dziejki z Księ­życa i do po­wer ran­gers. Więc są tylko książki – i to wiele zna­czy! – ale moc zmiany świata działa tylko na po­je­dyn­cze osoby, któ­rym po­zo­staje jedno skryte ma­rze­nie o tym, że może kie­dyś na­dej­dzie dzień, w któ­rym książki w star­ciu z pa­triar­cha­tem i głu­potą rozje*ią je w drobny mak. To zna­czy: gdy książki pod­da­dzą te wy­my­sły cał­ko­wi­tej de­kon­struk­cji bez roz­trzą­sa­nia, czy bez ich klatki po­ra­dzimy so­bie na wol­no­ści. Lu­dzie wy­rwani z okrut­nego zoo – ucie­kajmy!!! Kto za mną? Nie chcę sły­szeć, że jest jesz­cze za wcze­śnie i nikt nie jest go­towy. Ale okej, mogę się zgo­dzić na to, aby naj­pierw – przed ucieczką – po­rząd­nie się na­czy­tać, i że Vir­gi­nia Wo­olf jest wy­bo­rem bar­dzo do­brym do tej ope­ra­cji. Znacz­nie zmie­nia mózg na plus.

Może to do­brze, że jej jed­nak tu­taj z nami nie ma. Szczę­śli­wie dla sa­mej sie­bie prze­ga­piła czasy, w któ­rych lu­dzie pa­trzą głów­nie na ty­tuły tek­stów i na ich le­ady, a póź­niej wy­kłó­cają się w in­ter­ne­cie na te­mat tre­ści, któ­rej ni­gdy nie czy­tali: „Kie­dyś tego nie było, a te­raz mie­sza się mło­dzieży w gło­wach, wszystko to od Tik­Toka i od In­sta­grama, nikt już nie wie, ja­kiej jest płci, kim jest i czy ma au­tyzm, a kie­dyś było le­piej i nie trzeba było się za­bi­jać, le­czyć ani my­śleć, bo od razu było wia­domo, kim się jest” – w ta­kich chwi­lach mam ochotę za­pro­sić cały in­ter­net do ma­szyny re­se­tu­ją­cej czas. Więc po­ja­wiam się i krzy­czę: Hej, śmiało, prze­nie­śmy się do 1600 roku, od­wiedźmy ra­zem dwór Elż­biety I! Wróćmy się do cza­sów, gdy sie­działo się w pół­mroku w karcz­mie i dy­wa­go­wało o przy­go­dach z od­ci­na­niem lu­dziom głów, aby ozdo­bić nimi dom. Za­wra­cajmy, se­rio, droga jest da­leka, ale komu w drogę, temu czas, a to jest rap­tem czte­ry­sta lat róż­nicy, które dla sa­mo­cho­dów elek­trycz­nych nie po­winny być dy­stan­sem nie do prze­je­cha­nia, więc wra­cajmy do prze­szło­ści, je­śli jest wam tę­skno! I cie­kawe, ja­kie bę­dzie­cie mieć miny, gdy wyj­dzie na jaw, że kró­lowa jest męż­czy­zną prze­bra­nym za ko­bietę, który pod­ko­chuje się w chłopcu bę­dą­cym dziew­czyną, ale wła­ści­wie to nie wia­domo, kto i jaką osta­tecz­nie ma płeć – tylko uwaga, pro­szę się nie dzi­wić, je­śli zmo­rzy was sen, a po prze­bu­dze­niu okaże się, że bu­dzi­cie się jako inna osoba niż ta, którą by­li­ście jesz­cze przed chwilą, za­sy­pia­jąc. Więc kto ma jaką płeć? W Or­lan­dzie na pewno tego nie wia­domo, ale może wła­śnie w ten spo­sób na­le­ża­łoby o tym mó­wić – nie „być ja­kiejś płci”, tylko „mieć ją” – i świa­do­mie grać tym re­kwi­zy­tem te­atral­nym, ba­wić się i spraw­dzać, jak to jest, na zdro­wie. Wol­ność trzeba two­rzyć i można jej uży­wać – po­wie­dział pa­pież – tak że śmiało, idźmy w qu­eer. Bo czemu nie?

Lu­bię spraw­dzać, ile mi­nęło lat, za­nim prze­kłady za­gra­nicz­nych ksią­żek po­ja­wiły się po raz pierw­szy w Pol­sce. Czuję, że to ważne i coś o nas mówi. I tak: pierw­szą książkę Vir­gi­nii Wo­olf opu­bli­ko­wano u nas w 1958 roku, a ko­lejne w 1961 i 1962. W przy­padku Or­landa na tłu­ma­cze­nie trzeba było cze­kać do­kład­nie sześć­dzie­siąt sześć lat (pre­miera ory­gi­nału w 1928, pierw­sze wy­da­nie pol­skie w 1994). Jed­nak po­wieść szybko znik­nęła z rynku. Na długo stała się prak­tycz­nie nie­do­stępna, choć inne książki Wo­olf, na­wet te mniej słynne, można było zna­leźć bez więk­szego trudu. To wzno­wie­nie po­ja­wia się po 29 la­tach. To 95 lat od pre­miery i wiele lat po tym, kiedy chcia­łam Or­landa prze­czy­tać, ale ba­łam się, że w ory­gi­nale cze­goś nie zro­zu­miem. Dla­czego więc tak późno? Oraz, ostat­nie py­ta­nia: kto się boi Vir­gi­nii Wo­olf i czy je­ste­śmy już go­towi, żeby wresz­cie móc ją uczci­wie czy­tać, czy wy­star­czą nam stresz­cze­nie na Wi­ki­pe­dii i tylko szcząt­kowe in­for­ma­cje o tym, co tak na­prawdę w tej książce jest i jaki ona po­ka­zuje świat? Bo na przy­kład dla mnie jest to świat nie­spo­dzie­wa­nie bli­ski w tym, jak zo­stał po­my­ślany.

Gdy uczono mnie pi­sać cha­rak­te­ry­styki po­staci w mo­ich szko­łach (oczy­wi­ście za­wsze imie­nia wiel­kich żoł­nie­rzy albo ge­ne­ra­łów), obo­wią­zy­wał pro­sty sche­mat oparty na kwe­stio­na­riu­szu. Po pierw­sze, naj­waż­niej­sze: imię, które za­wsze jest także no­śni­kiem zdra­dza­ją­cym płeć. Dru­gie, rów­nież sza­le­nie ważne kry­te­rium: wiek. Na­stęp­nie na­le­żało przed­sta­wić w spo­sób cie­kawy wy­gląd, cha­rak­ter i uspo­so­bie­nie bo­ha­tera. Co jed­nak zro­bić, je­śli ten sam bo­ha­ter rów­nie czę­sto bywa męż­czy­zną co ko­bietą, a jego imię się zmie­nia i przy oka­zji prze­miany wy­gląd do­pa­so­wuje się do po­trzeb chwili? Or­lando żyje prze­szło trzy­sta lat – od 1600 do 1928 roku. Cza­sami jest ko­bietą, a cza­sami męż­czy­zną. Cze­goś nie ro­zu­miesz? Nic nie szko­dzi! Je­śli czu­jesz, że to­niesz, mo­żesz chwy­cić się ga­łązki dębu! Nikt nie twier­dzi, że to po­może, ale wiem z do­świad­cze­nia, że lu­dzie uwiel­biają cze­goś się trzy­mać. Po­trzebne jest wam bez­pie­czeń­stwo? Je­śli wszę­dzie już szu­ka­li­ście i ni­g­dzie go nie ma, to może uda wam się zna­leźć je na końcu tę­czy. Choć nie obie­cuję. Ale jak mogę być dla was do­bra, je­śli je­stem Or­landą, wy­cho­wano mnie na kan­wie od­ci­na­nia lu­dziom głów i na­bi­ja­nia ich na pal? Od­by­łam grun­towne szko­le­nie ze sta­nia na słu­pie i z ana­lizy my­śli pa­pieża. Szko­le­nie z wy­boru ubrań w dziale dam­skim i ko­rzy­sta­nia z to­a­lety, która pró­buje wmó­wić mi, że je­stem wy­drą­żo­nym w środku ko­łem albo żywą re­pre­zen­ta­cją gra­ficz­nego sym­bolu lu­dzika w spód­nicy za ko­lano. Kto się jesz­cze tak ubiera, w te sym­bole? Pra­wie nikt, więc pew­nego dnia obu­dzi­łam się i po­czu­łam, jak duża to nie­prawda. Prze­sta­łam roz­po­zna­wać się w tym przed­sta­wie­niu. Ja­sne, za­jęło mi to wiele nocy z rzędu, to był długi pro­ces. Or­lando też ukła­dał się z tym dłuż­szą chwilę – aż wszy­scy pra­wie uwie­rzyli, że już umarł, ale oka­zało się, że wcale nie i że tylko po­rząd­ko­wał so­bie pod­świa­do­mość, ro­biąc w niej re­ma­nent. To nie jest sztam­powa po­wieść, w któ­rej jest ła­two. My­ślę, że do my­śle­nia o ta­kich książ­kach – do czy­ta­nia ich – może bra­ko­wać nam na­rzę­dzi. Po­nie­waż nikt nam ich nie dał, nie na­uczono nas tego, że można czy­tać ina­czej, ko­rzy­sta­jąc z me­tody opie­ra­ją­cej się na wra­że­niach, co jest zu­peł­nie okej. Czy brzmi to znie­chę­ca­jąco? Mam na­dzieję, że nie. Mnie eks­cy­tują na maksa te dwie rze­czy: ła­ma­nie za­sad i prze­kro­cze­nia. Wie­rzę, że jest to utkane ze zmę­cze­nia za­sa­dami i z bar­dzo ożyw­czego buntu.

Na te­mat płci i jej po­sia­da­nia krąży wiele fan­ta­stycz­nych opo­wie­ści. To tak zwane mity. Jed­nak wszyst­kie one są biedne, po­nie­waż skła­dają się wy­łącz­nie z pro­stych mo­ra­łów. Nie­stety, albo na szczę­ście, płeć nie jest czymś, co można by zba­dać z cał­ko­witą pre­cy­zją. To ra­czej płynna magma. Coś, co za­wiera ogień oraz czą­steczki z lawy wul­ka­nów, na któ­rych szczyty wspi­nają się po­dróż­nicy w czer­wo­nych czap­kach z wełny me­rino, ale na­wet oni nie mogą jej do­tknąć, po­nie­waż płeć z bli­ska oka­zuje się jesz­cze bar­dziej nie­obli­czalna, niż się są­dzi, i po­trafi usma­żyć ludz­kie ciało. Być może jest to tro­chę prze­kom­bi­no­wana ilu­stra­cja. Ale z tego, co wiem, płeć aku­rat chęt­nie żywi się ludz­kim cia­łem, mię­skiem, a w swoim ape­ty­cie nie wy­brzy­dza i mieli ciała na drobne czę­ści, a po­tem wci­ska je do fo­re­mek i fa­sze­ruje wy­my­słami, aby jesz­cze ła­twiej nimi rzą­dzić i je dys­try­bu­ować: Co jest smaczne i co wy­pada? Płeć po­daje szyb­kie od­po­wie­dzi. Tylko czy na­prawdę chcemy, żeby ten wy­ab­stra­ho­wany stwór nam ich do­star­czał? Ja nie chcę i chcę ro­bić to, co chcę, wy­glą­dać tak, jak chcę, i tak, jak czuję – wiem, że nikt poza płcią mi tego nie za­broni, a prawda jest taka, że ja płci kom­plet­nie nie ro­zu­miem, więc dla­tego też jej nie słu­cham – i po­le­cam tę me­todę. Oczy­wi­ście można się tego bać. Nie opusz­czać zna­jo­mej bazy ani nie spraw­dzać, co znaj­duje się na ze­wnątrz. Ale szcze­rze mó­wiąc, t r o c h ę  s z k o d a.

Płeć to umowa spo­łeczna. Jej za­pisy kon­stru­ują rze­czy­wi­stość. Od­bywa się to w spo­sób cał­ko­wi­cie ma­giczny i nie­ra­cjo­nalny. Wy­my­ślono tę umowę dla po­rządku. Sztuczny i krzyw­dzący po­dział, który nie­sie ze sobą ko­lejne po­działy. Kon­strukt płci spra­wia, że co­dzien­ność wy­daje się mniej skom­pli­ko­wana, niż na­prawdę jest. Nie trzeba my­śleć. Ide­olo­gia płci zwal­nia z uwzględ­nia­nia niu­an­sów – in­nych ko­lo­rów niż ró­żowy i nie­bie­ski. Zwal­nia też z my­śle­nia o tym, że świat jest bar­dziej zło­żony, niż może się wy­da­wać i niż chce się wie­rzyć. Ma funk­cję au­to­ma­tyczną: we­dług ści­śle okre­ślo­nych kry­te­riów po­maga po­dej­mo­wać bły­ska­wiczne de­cy­zje, na przy­kład: komu na­leży się wła­dza, a kogo obo­wią­zuje po­słu­szeń­stwo, oraz kto ma za­ra­biać dużo pie­nię­dzy, a kto ma za­ra­biać mało i mieć wię­cej obo­wiąz­ków w domu. Ale jed­nak umowa spo­łeczna to ża­den kon­kret. Ła­two jest oba­lić coś, czego nie ma, a je­śli na­wet nie oba­lić, to przy­naj­mniej prze­kro­czyć i dać so­bie luz.

Dla mnie to ja­sne: płeć nie ist­nieje. Mó­wiąc szcze­rze, to poza ofi­cjal­nymi za­pi­sami w do­ku­men­tach, któ­rym z za­sady nie do­wie­rzam, ni­gdy nie wi­dzia­łam płci w czy­stej for­mie. Ale jej sława jest spora, no więc do­tarły do mnie pewne po­gło­ski. Na­uczono mnie na przy­kład tego, że lu­dzie dzielą się na męż­czyzn i ko­biety, z czego męż­czyźni są waż­niejsi od ko­biet. Jed­nak po­sia­dać wie­dzę to nie to samo, co móc prze­ko­nać się o czymś, we­ry­fi­ku­jąc na wła­sną rękę.

Wi­dzę tyle: na rusz­cie pod­świa­do­mo­ści lą­duje stek bzdur. Do­sta­jąc to da­nie, uprzej­mie pro­szę ob­sługę o przed­sta­wie­nie mi li­sty skład­ni­ków i aler­ge­nów. Ale tego nie ma. Jest tylko cena i bar­dzo bo­gata de­ko­ra­cja po­siłku ma­jąca re­kom­pen­so­wać smak: smutna zwię­dła sa­łata i ze­schła mar­chew udra­po­wana spe­cja­li­styczną tem­pe­rówką w ro­zety uda­jące pąki po­lnych kwia­tów. Jezu, se­rio, mam się tym na­jeść? – py­tam, ale jest już za późno, bo kel­ner po­ja­wia się i znika, a ja nie pa­mię­tam na­wet jego na­zwi­ska, więc nie wia­domo, na kogo w tej sy­tu­acji na­pi­sać skargę. Za­miast tego można by na­pi­sać po­wieść. Ale czy to coś zmieni? Po­wiedzmy, że jed­nak pi­szę. Mija pra­wie sto lat. Nie przy­cho­dzi żadna od­po­wiedź. Je­stem już ko­lejną klientką z ko­ro­wodu, która mę­czy się, sie­dząc nad tym sa­mym ta­le­rzem z tą samą nędzną po­trawką. Da­nie jest już mocno nie­świeże. Jed­nak świat albo rze­czy­wi­stość cały czas ocze­kują, że będę to jeść: mo­żesz zo­sta­wić ziem­niaczki, ale zjedz mię­sko, mówi świat. Zjedz za ta­tu­sia, zjedz za pa­pieża, a po­tem sa­mo­lo­cik za pre­zy­denta, który bę­dzie tobą rzą­dzić, i za żula, który za­czepi cię na ulicy, zjedz na zdro­wie, abyś uro­sła duża, gruba i bar­dzo szybko umarła. Robi mi się nie­do­brze, więc po­dej­muję bły­ska­wiczną de­cy­zję i zry­wam się z urzę­dowo przy­dzie­lo­nego miej­sca, zo­sta­wia­jąc tłu­ste plamy na ide­al­nie bia­łych ob­ru­sach. Wo­la­ła­bym o tym nie my­śleć, ale mam na­dzieję, że wy­pie­rze je ktoś inny niż osoby, które uważa się za ko­biety i które naj­pew­niej pra­cują na śmie­ciów­kach, więc ro­bię ba­ła­gan, ale tylko tro­chę. To już ko­niec, ale nie cho­dzi o tekst.

Ko­rzy­sta­jąc z tego miej­sca, chcia­ła­bym bar­dzo wy­raź­nie dać do zro­zu­mie­nia po­dzie­lo­nemu światu, że moim zda­niem to już na­prawdę jest ko­niec. Prze­ja­dłeś się nam, świe­cie. Nie bę­dziemy wię­cej cię ta­kiego jeść. Mu­sisz się zmie­nić na­tych­miast, po­nie­waż to, jaki je­steś, ni­gdy na­wet nie było śmieszne, a na pewno nie było do­bre, na pewno też nie dla mnie, więc otwórz się – i to już!

Do­rota Ko­tas, sty­czeń 2023

OR­LANDO

DLA V. SAC­KVILLE-WEST

I

Był – jego płeć nie po­zo­sta­wiała bo­wiem żad­nych wąt­pli­wo­ści, acz­kol­wiek ów­cze­sna moda wcale jej nie pod­kre­ślała – w trak­cie szlach­to­wa­nia głowy Maura, która ko­ły­sała się zwie­szona z kro­kwi. Przy­brała ko­lor, jak rów­nież w przy­bli­że­niu kształt piłki, wy­łą­czyw­szy za­pa­dłe po­liczki i ko­smyki zmierz­wio­nych, wy­schłych wło­sów. Oj­ciec Or­landa, a może dzia­dek, strą­cił ją z bar­ków ogrom­nego po­ga­nina, który wy­ło­nił się z na­gła przy księ­życu po­śród bar­ba­rzyń­skich pól Afryki. Te­raz ko­ły­sała się, po­woli, bez ustanku, w po­dmu­chu, który nie­stru­dze­nie wie­trzył pod­da­sze ol­brzy­miego domu szlach­cica po­ga­no­bójcy.

An­te­naci Or­landa jeź­dzili po po­lach zło­to­gło­wiu, po po­lach ka­mie­ni­stych, po po­lach na­wad­nia­nych ob­cymi rze­kami i na­strą­cali wiele głów roz­ma­itych ma­ści, by przy­wieźć je i pod­wie­sić na bel­kach po­wały. Or­lando po­przy­siągł so­bie pójść w ich ślady. Ale że miał tylko szes­na­ście lat, za mało, by cwa­ło­wać po Afryce czy Fran­cji, ucie­kał od to­wa­rzy­stwa matki i pawi w ogro­dzie, by pójść na pod­da­sze, gdzie dźgał i pruł po­wie­trze po­ły­sku­ją­cym brzesz­czo­tem. Zda­rzało mu się prze­ciąć sznur, a gdy czaszka spa­dała z ło­sko­tem na pod­łogę, po ry­cer­sku pod­wią­zy­wał ją na po­wrót już poza za­się­giem klingi, tak że wróg z trium­fem szcze­rzył nań zęby przez spierz­chłe, czarne wargi. Czaszka bu­jała się tam i z po­wro­tem, bo­wiem dom, w któ­rym miesz­kał na pod­da­szu, był tak ol­brzymi, że wiatr zdał się wziąć go we wła­da­nie, dmiąc raz z tej, raz z tam­tej strony, czy to zimą, czy la­tem. Zie­lony ar­ras z my­śli­wymi fa­lo­wał bez ustanku. An­te­naci Or­landa byli szlach­ci­cami, od­kąd po­ja­wili się na świe­cie. Wy­pły­nęli z pół­noc­nej mgły w ko­ro­ne­tach na gło­wach. Czyż pa­sma cie­nia i żółte plamy na pod­ło­dze nie były dzie­łem słońca, które wpa­dało przez wi­traż z ol­brzy­mim her­bem ro­do­wym? Or­lando ską­pany był w żół­cie­niu her­bo­wego lam­parta. Gdy po­ło­żył dłoń na pa­ra­pe­cie, by ro­ze­wrzeć okien­nice, na­tych­miast, jak skrzy­dełko mo­tyla, za­bar­wiła się na czer­wono, nie­bie­sko i żółto. Ci, któ­rzy znaj­dują upodo­ba­nie w sym­bo­lach i ich roz­szy­fro­wy­wa­niu, ze­chcą może za­uwa­żyć, że choć kształtne nogi, wy­prę­żony tors i krzep­kie ra­miona ozdo­bione były roz­ma­itymi od­cie­niami her­bo­wego świa­tła, twarz Or­landa, który wy­pchnął po­łówki okna, oświe­tlało je­dy­nie słońce. Trudno by­łoby zna­leźć twarz szczer­szą, wznio­ślej­szą. Szczę­śliwa matka, która go po­wiła, jesz­cze szczę­śliw­szy bio­graf, który ży­wot jego spi­suje! Ni ona nie za­zna stra­pie­nia, ni on nie bę­dzie się ucie­kał do po­mocy po­wie­ścio­pi­sa­rza czy po­ety. Po­dąży od czynu do czynu, od za­szczytu do za­szczytu, od urzędu do urzędu, a za nim ży­wo­to­pis, aż do­trą tam, gdzie speł­nione zo­staną ich naj­wyż­sze aspi­ra­cje. Wy­star­czyło spoj­rzeć na Or­landa, by wie­dzieć, że na taką wła­śnie miarę zo­stał skro­jony. Ru­mieńce jego po­licz­ków po­ra­stał brzo­skwi­niowy me­szek, nie­le­d­wie gęst­szy na gór­nej war­dze. Usta były krót­kie i nieco na­cho­dzące na zęby, które bie­lały olśnie­wa­jąco jak mig­dały. Spi­cza­sty nos ster­czał krótko i wę­zło­wato. Włosy miał ciemne, uszy drobne, ści­śle przy­le­głe do głowy. Szkoda, że nie można za­koń­czyć tego in­wen­ta­rza mło­dzień­czej urody, nie wspo­mniaw­szy o czole i oczach! Szkoda, że lu­dzie rzadko ro­dzą się po­zba­wieni tych przy­mio­tów, bo­wiem gdy tylko spoj­rzymy na sto­ją­cego przy oknie Or­landa, mu­simy przy­znać, że miał oczy jak fiołki na desz­czu, tak wiel­kie, iż zda­wała się je roz­sa­dzać woda; że czoło, po­mię­dzy me­da­lio­nami skroni, wy­skle­pione było jak mar­mu­rowa ko­puła. Skoro tylko spoj­rzymy na oczy i czoło, ta­kie za­raz wy­śpie­wu­jemy rap­sody. Skoro tylko spoj­rzymy na oczy i czoło, mu­simy przy­znać się do ty­sięcy nie­przy­jem­nych spra­wek, które do­bry ży­wo­to­pis sta­wia so­bie za cel po­mi­nąć. Nie­które wi­doki go nie­po­ko­iły, choćby wi­dok jego matki, bar­dzo uro­dzi­wej damy ubra­nej na zie­lono, która szła na­kar­mić pa­wie, chcąc zdą­żyć przed Twit­chett, swą och­mi­strzy­nią. Inne wi­doki, jak ptaki i drzewa, wzru­szały go, jesz­cze inne, jak wie­czorne niebo i zla­tu­jące się gaw­rony, bu­dziły w nim umi­ło­wa­nie śmierci. Pnąc się po krę­co­nych scho­dach do jego mó­zgu – bar­dzo prze­stron­nego – wszyst­kie te wi­doki, jak rów­nież od­głosy ogrodu, ku­cie mło­tem, rą­ba­nie drew, wsz­czy­nały ową go­ni­twę i za­męt na­mięt­no­ści i uczuć, tak nie­na­wistne każ­demu do­bremu ży­wo­to­pi­sowi. Lecz by się dłu­żej nie roz­wo­dzić – Or­lando po­woli opu­ścił głowę na barki, za­siadł do stołu, po czym, ma­chi­nal­nym ge­stem czło­wieka przy­zwy­cza­jo­nego o tej po­rze za­wsze do tej sa­mej czyn­no­ści, wy­jął ma­nu­skrypt za­ty­tu­ło­wany: Æthel­bert, tra­ge­dia w pię­ciu ak­tach i za­mo­czył stare, zbru­dzone gę­sie pióro w in­kau­ście.

Wkrótce za­peł­nił dzie­sięć i wię­cej stro­nic po­ezją. Pi­sał sty­lem płyn­nym, lecz ode­rwa­nym. Bo­ha­te­rami jego dra­matu były: Wy­stę­pek, Zbrod­nia, Nę­dza. Kró­lo­wie i kró­lowe rzą­dzili kło­po­tli­wymi pań­stwami; gnę­biły ich podłe zmowy, prze­peł­niały szla­chetne uczu­cia. Słowa miały kształt, ja­kiego ni­gdy nie przy­bie­rały w jego wła­snych ustach, lecz zna­mio­no­wała je godna po­dziwu płyn­ność i sło­dycz, rzecz nie­zwy­kła, zwa­żyw­szy, iż nie ukoń­czył jesz­cze sie­dem­na­stu lat, a szes­na­ste stu­le­cie nie do­bie­gło jesz­cze kresu. Na­resz­cie odło­żył pióro. Opi­sy­wał, jak wszy­scy mło­dzi po­eci od nie­pa­mięt­nych cza­sów, na­turę, a dla wier­nego od­da­nia pew­nego od­cie­nia zie­leni spoj­rzał na rzecz samą (w czym wy­ka­zał więk­szą od in­nych śmia­łość), w tym wy­padku krzew lau­rowy pod oknem. Co uczy­niw­szy, oczy­wi­ście nie mógł już da­lej pi­sać. Zie­leń w na­tu­rze to jedna sprawa, zie­leń w po­ezji – inna. Na­tura i pi­sa­nie zdają się ży­wić do sie­bie wro­dzone anse; po­znać je ze sobą, a roz­szar­pią się na strzępy. Od­cień zie­leni, który uj­rzał Or­lando, ze­psuł mu rym i za­kłó­cił me­trum. Po­nadto na­tura umie pła­tać fi­gle. Wy­star­czy spoj­rzeć za okno na psz­czoły po­śród kwia­tów, na zie­wa­ją­cego psa, na za­cho­dzące słońce, wy­star­czy po­my­śleć: „Ile jesz­cze uj­rzę za­cho­dzą­cych słońc” i tak da­lej, i tak da­lej (myśl owa jest zbyt do­brze znana, by warto było się nad nią roz­wo­dzić), a czło­wiek wy­pusz­cza z ręki pióro, bie­rze płaszcz, ru­sza do drzwi i za­wa­dza stopą o ma­lo­waną ko­modę. Or­lando był bo­wiem co­kol­wiek fajt­łapą.

Ba­czył, by z ni­kim się nie spo­tkać. Ścieżką nad­cho­dził Stubbs, ogrod­nik. Or­lando po­cze­kał za drze­wem, aż przej­dzie. Wy­mknął się z ogrodu małą furtką w mu­rze. Omi­nął wszyst­kie staj­nie, psiar­nie, bro­wary, sto­lar­nie, bu­dynki, gdzie wy­ta­pia się ło­jowe świece, szlach­tuje woły, kuje ko­nie, szyje ka­ftany – bo­wiem fol­wark był ist­nym mia­stem, lud­nym od męż­czyzn za­prząt­nię­tych swym rze­mio­słem – i nie­po­strze­że­nie wy­do­stał się na pa­protną ścieżkę wio­dącą pod górę przez park. Po­mię­dzy pew­nymi przy­mio­tami ist­nieje być może po­kre­wień­stwo; je­den po­ciąga za sobą drugi. Ży­wo­to­pis wi­nien w tym miej­scu zwró­cić uwagę, że nie­zgrab­no­ści czę­sto to­wa­rzy­szy umi­ło­wa­nie sa­mot­no­ści. Or­lando, który po­tknął się o ko­modę, uwiel­biał ustro­nia, roz­le­głe wi­doki, roz­ko­szo­wał się po­czu­ciem, że jest za­wsze i za­wsze i za­wsze sam.

Po dłu­gim mil­cze­niu wes­tchnął za­tem na­resz­cie: „Je­stem sam”, po raz pierw­szy w tej re­la­cji otwie­ra­jąc usta. Bar­dzo szybko prze­brnął przez pa­pro­cie i głogi na szczyt wzgó­rza, pło­sząc sarny i dzi­kie ptac­two, aż do­tarł do miej­sca zwień­czo­nego po­je­dyn­czym dę­bem. Wznie­sie­nie było bar­dzo wy­so­kie, tak wy­so­kie, że w dole wi­dać było dzie­więt­na­ście hrabstw an­giel­skich, w sło­neczne dni trzy­dzie­ści, a przy bar­dzo do­brej po­go­dzie na­wet czter­dzie­ści. Cza­sem zo­czył ka­nał La Man­che, falę na­pie­ra­jącą na falę. Wi­dać było rzeki i su­nące po nich statki spa­ce­rowe, ru­sza­jące w mo­rze ga­le­ony, ar­mady spo­wite dy­mem, z któ­rego do­by­wał się tępy grzmot wy­strza­łów z dział, nad­brzeżne wa­row­nie i zamki po­śród łąk. Ów­dzie wid­niała wieża straż­ni­cza, ów­dzie twier­dza, to znowu po­tężny dwór po­dobny sie­dzi­bie ojca Or­landa, sku­piony w so­bie jak mia­sto w do­li­nie, oko­lony mu­rami. Na wscho­dzie wzbi­jały się wieże Lon­dynu i dymy mia­sta, a na sa­mym wid­no­kręgu, gdy nie bruź­dził wiatr, ska­li­sty wierz­cho­łek i zę­bate zbo­cza Snow­donu pię­trzyły się po­śród chmur. Przez chwilę Or­lando stał i li­czył, pa­trzył, roz­po­zna­wał. To dom ojca, to wuja. Wła­ści­cielką tych trzech wiel­kich wie­życ po­śród drzew jest jego ciotka. Na­le­żało do nich wrzo­so­wi­sko i las, ba­żant i sarna, lis, bor­suk i mo­tyl.

Wes­tchnął głę­boko i ci­snął się – w jego ru­chach była rap­tow­ność, która uspra­wie­dli­wia to słowo – na zie­mię u stóp dębu. Uwiel­biał, mimo ca­łej tej ulot­no­ści lata, czuć pod sobą krę­go­słup ziemi. Za taki bo­wiem wziął twardy ko­rzeń dębu, bądź też, jako że ob­raz na­stę­po­wał po ob­ra­zie, za grzbiet wiel­kiego ko­nia, na któ­rym je­chał, lub za prze­chy­lony na burtę sta­tek – w isto­cie za co­kol­wiek, co było twarde, czuł bo­wiem po­trzebę przy­twier­dze­nia do cze­goś swego wąt­pią­cego serca. Serca, które szar­pało jego pier­sią, przez które każ­dego wie­czoru o tej po­rze, gdy szedł na spa­cer, zda­wały się pły­nąć wonne, mi­ło­sne stru­mie­nie. Uwią­zał je do dębu, a gdy tak le­żał, stop­niowo ustało trze­po­ta­nie w nim sa­mym i na­okół: listki wi­siały nie­wzru­szone, sarny przy­sta­nęły, blade let­nie chmury za­marły, a jego koń­czyny przy­warły ciężko ku ziemi. Le­żał tak spo­koj­nie, że ośmie­lone sarny z cza­sem po­de­szły bli­żej, gaw­rony za­ta­czały nad nim koła, ja­skółki nur­ko­wały i wi­ro­wały, prze­mknęła ważka, jakby cała płod­ność i mi­ło­sne po­czy­na­nia na­tury utkały się w sieć wo­kół jego ciała.

Po mniej wię­cej go­dzi­nie – słońce spiesz­nie za­cho­dziło, białe chmury po­czer­wie­niały, wzgó­rza stały się fio­le­towe, lasy pur­pu­rowe, do­liny czarne – za­grała trąbka. Or­lando sko­czył na nogi. Skrze­kliwy dźwięk do­cho­dził z do­liny, mrocz­nego miej­sca w dole, miej­sca zwar­tego, okre­ślo­nego, la­bi­ryntu; z mia­sta, lecz opa­sa­nego mu­rami. Do­cho­dził z serca jego wła­snego, wiel­kiego domu w do­li­nie, przed­tem po­grą­żo­nego w mroku, który te­raz jed­nak, pod spoj­rze­niem mło­dego czło­wieka i przy dźwię­kach sa­mot­nej trąbki po­dwa­ja­nych i po­tra­ja­nych jesz­cze skrze­kliw­szym echem, roz­bły­snął smu­gami świa­teł. Jedne świa­tła były drobne i roz­bie­gane, jakby za­we­zwana cze­ladź pę­dziła ko­ry­ta­rzami, inne pod­nio­słe i pełne bla­sku, jakby pło­nęły w pu­stych sa­lach ban­kie­to­wych, go­to­wych na przy­ję­cie go­ści, któ­rzy nie przy­szli. Jesz­cze inne nur­ko­wały i wa­hały się, opa­dały i wzno­siły, jakby trzy­mane przez za­stęp sług, któ­rzy schy­lają się, klę­kają, po­wstają, wska­zują drogę i z wszel­kimi ho­no­rami wiodą w progi domu wielką księż­niczkę zstę­pu­jącą ze swego ry­dwanu. Na po­dwó­rzu za­wra­cały i to­czyły się po­wozy. Ko­nie po­trzą­sały grzy­wami. Przy­była kró­lowa.

Or­lando na­pa­trzył się już. Po­gnał na dół. Otwo­rzył so­bie furtkę. Wbiegł po krę­co­nych scho­dach, do­padł swego po­koju. Poń­czo­chy ci­snął w je­den kąt, ka­ftan w drugi. Za­nu­rzył twarz w wo­dzie. Ob­mył ręce i przy­ciął pa­znok­cie. Ma­jąc do po­mocy za­le­d­wie sześć cali lu­stra i dwie świece, w nie wię­cej niż dzie­sięć mi­nut we­dle sta­jen­nego ze­gara za­ło­żył kar­ma­zy­nowe raj­tuzy, białą krezę, ka­mi­zelkę z ta­fty i trze­wiki przy­ozdo­bione ro­ze­tkami dwa­kroć więk­szymi od kwiatu da­lii. Był go­tów. Był ob­lany ru­mień­cem. Był prze­jęty. Ale i ogrom­nie spóź­niony.

Zna­nymi so­bie skró­tami udał się te­raz przez roz­le­głe aglo­me­ra­cje po­ko­jów i scho­dów do sali ban­kie­to­wej od­le­głej o pięć akrów, po dru­giej stro­nie domu. W po­ło­wie drogi, w tyl­nych po­miesz­cze­niach cze­lad­nych, przy­sta­nął. Drzwi sa­lonu jej­mo­ści Stew­kley były otwarte – po­szła, bez wąt­pie­nia, ze wszyst­kimi swymi klu­czami, by sta­nąć do dys­po­zy­cji swej pani. Jed­nakże w środku, usa­do­wiony przy stole ja­dal­nym z ku­flem po jed­nej ręce i kartką pa­pieru przed sobą, prze­by­wał nieco tłu­sty, dość nik­czem­nej po­stury je­go­mość, z krezą lekko przy­bru­dzoną, w zu­peł­nie zru­dzia­łym ubra­niu. Trzy­mał w dłoni pióro, lecz nie pi­sał. Wy­da­wał się za­jęty ob­ra­ca­niem w gło­wie na wszyst­kie strony ja­kiejś my­śli, póki nie na­bie­rze po­żą­da­nego kształtu i im­petu. Oczy krą­głe i za­mglone, po­dobne zie­lo­nemu ka­mie­niowi o oso­bli­wej fak­tu­rze, były utkwione w jed­nym miej­scu. Nie wi­dział go. Mimo po­śpie­chu Or­lando sta­nął jak wryty. Czy to po­eta? Czy pi­sze po­ezję? „Opo­wiedz mi cały świat!” chciał za­krzyk­nąć. Miał bo­wiem naj­zu­peł­niej sza­lone, ab­sur­dalne, nie­stwo­rzone wy­obra­że­nia o po­etach i po­ezji – lecz jak prze­mó­wić do czło­wieka, który cię nie wi­dzi? Który wi­dzi wil­ko­łaki, sa­ty­rów, mor­skie od­męty? Or­lando stał za­tem i pa­trzył, jak je­go­mość ob­raca pióro w pal­cach, to w jedną, to w drugą stronę, roz­my­śla i me­dy­tuje, po czym bar­dzo szybko za­pi­suje pół tu­zina wer­sów i unosi głowę. Onie­śmie­lony Or­lando po­gnał do sali ban­kie­to­wej, gdzie przy­był aku­rat na czas, by paść na ko­lana i, zwie­siw­szy w po­mie­sza­niu głowę, po­dać mi­skę wody ró­ża­nej sa­mej wiel­kiej kró­lo­wej.

Jego onie­śmie­le­nie było tak ol­brzy­mie, że wi­dział tylko jej upier­ście­nioną dłoń w wo­dzie, ale i to wy­star­czyło. Była to dłoń nie­prze­ciętna: szczu­pła, z pal­cami za­wsze za­krzy­wio­nymi, jakby za­ci­śnię­tymi na kró­lew­skim jabłku czy bu­ła­wie; dłoń ner­wowa, przy­kra, cho­ro­wita, ale także wład­cza, którą wy­star­czy unieść, by spa­dła głowa; dłoń – jak się do­my­ślił – przy­ro­sła do sta­rego ciała pach­ną­cego szafą, w któ­rej trzyma się fu­tra w kam­fo­rze; ciała wszakże okul­ba­czo­nego wsze­la­kimi bro­ka­tami i klej­no­tami, trzy­ma­ją­cego się bar­dzo pro­sto, choć może obo­la­łego ischia­sem; ciała, które ni­gdy nie za­drżało, choć szar­pane ty­sią­cem obaw. Oczy kró­lo­wej były ja­sno­żółte. Wszystko to od­czuł, gdy wiel­kie pier­ście­nie po­ły­ski­wały w wo­dzie, a póź­niej coś do­tknęło jego wło­sów – być może dla­tego nie zo­ba­czył nic, co mo­głoby się przy­dać hi­sto­ry­kowi. Zresztą prawdę rze­kł­szy, jego umysł był taką ko­tło­wa­niną prze­ci­wieństw – nocy i roz­ja­rzo­nych świec, ob­dar­tego po­ety i wiel­kiej kró­lo­wej, nie­mych pól i ha­ła­śli­wej cze­la­dzi – że nie wi­dział nic bądź tylko dłoń.

Tenże sam układ kom­po­zy­cyjny spra­wił, że kró­lowa wi­działa tylko głowę. Lecz je­śli można z dłoni wy­wnio­sko­wać o ciele, prze­nik­nię­tym wszyst­kimi przy­mio­tami wiel­kiej kró­lo­wej, jej zgryź­li­wo­ścią, od­wagą, kru­cho­ścią i lę­kiem, chyba rów­nie ży­zne pole do do­my­słów daje głowa, wi­dziana z wy­so­ko­ści tronu przez damę, któ­rej oczy, je­śli za­ufać fi­gu­rom wo­sko­wym w opac­twie, były za­wsze sze­roko otwarte. Dłu­gie, krę­cone włosy, ciemna głowa po­chy­lona przed nią z usza­no­wa­niem i nie­win­no­ścią ka­zały wnio­sko­wać o naj­pięk­niej­szych no­gach, ja­kie kie­dy­kol­wiek no­siły mło­dego szlach­cica, o fioł­ko­wych oczach, o zło­tym sercu, o lo­jal­no­ści i mę­skim po­wa­bie – przy­mio­tach, w któ­rych sta­ruszka znaj­do­wała tym więk­sze upodo­ba­nie, im bar­dziej umy­kały jej sa­mej. Przed­wcze­śnie się bo­wiem sta­rzała, mar­niała i gar­biła się. W uszach wiecz­nie miała huk ar­mat. Wszę­dzie wi­działa po­ły­sku­jącą kro­plę tru­ci­zny i długi szty­let. Sie­działa za sto­łem i słu­chała, sły­szała ar­maty na ka­nale La Man­che, lę­kała się – czy to było prze­kleń­stwo, czy to był szept? Nie­win­ność, pro­stota były jej droż­sze, gdy po­sta­wiła je na tym mrocz­nym tle. Tra­dy­cja mówi, że jesz­cze tej sa­mej nocy, gdy Or­lando smacz­nie spał, ofi­cjal­nie prze­ka­zała w da­rze jego ojcu, przy­kła­da­jąc na­resz­cie swą dłoń i pie­częć do per­ga­minu, wielki ma­ją­tek klasz­torny, który naj­pierw na­le­żał do ar­cy­bi­skupa, a póź­niej do króla.

Or­lando prze­spał całą noc w bło­giej nie­świa­do­mo­ści. Choć o tym nie wie­dział, kró­lowa uca­ło­wała go w sali ban­kie­to­wej. Serca ko­biet są za­wiłe, więc może wła­śnie ta nie­świa­do­mość, to zdzi­wione po­ru­sze­nie ciała, gdy jej usta do­tknęły jego głowy, pod­sy­cały w niej pa­mięć o mło­dym ku­zy­nie (gdyż łą­czyły ich więzy krwi). Tak czy owak, nie mi­nęło wię­cej niż dwa lata spo­koj­nego pro­win­cjo­nal­nego ży­cia, a Or­lando na­pi­sał le­d­wie dwa­dzie­ścia tra­ge­dii, tu­zin dra­ma­tów hi­sto­rycz­nych i z kopę so­ne­tów, gdy na­de­szła wia­do­mość, że ma sta­wić się przed ob­li­czem kró­lo­wej w Whi­te­hall.

– Pa­trz­cie – po­wie­działa, gdy zbli­żał się ku niej dłu­gim ko­ry­ta­rzem – nad­cho­dzi wcie­le­nie nie­win­no­ści! (Miał w so­bie ła­god­ność, która spra­wiała wra­że­nie nie­win­no­ści, choć for­mal­nie rzecz bio­rąc, słowo to nie miało już za­sto­so­wa­nia).

– Pójdź ku mnie! – po­wie­działa. Sie­działa przy ko­minku wy­pro­sto­wana jak struna. Przy­trzy­mała go na wy­cią­gnię­cie ręki i ogar­nęła wzro­kiem od stóp do głów. Czy chciała po­twier­dzić swe do­my­sły z sali ban­kie­to­wej, te­raz, gdy prawda była bar­dziej wi­doczna? Czy zna­la­zła dla nich uspra­wie­dli­wie­nie? Oczy, usta, nos, tors, bio­dra, dło­nie – do­ko­nała oglę­dzin, za­częły jej drgać usta, a gdy spoj­rzała na nogi, wy­buch­nęła gło­śnym śmie­chem. Sta­no­wił żywe wcie­le­nie ide­al­nego wi­ze­runku szlach­cica. Ale w środku? Bły­snęła ku niemu swymi żół­tymi, so­ko­limi oczyma, jakby chciała wskroś prze­szyć jego du­szę. Mło­dzie­niec wy­trzy­mał spoj­rze­nie, za­kwitł tylko sto­sow­nym ru­mień­cem w ko­lo­rze da­ma­sceń­skiej róży. Tę­ży­zna, wdzięk, ro­man­tycz­ność, sza­leń­stwo, po­ezja, mło­dość – czy­tała w nim jak w książce. Bły­ska­wicz­nie zsu­nęła z palca pier­ścień (choć kły­kieć był opu­chły), po czym, na­kła­da­jąc go na pa­lec Or­landa, mia­no­wała go wiel­kim in­ten­den­tem kró­lew­skim i lor­dem za­rzą­dza­ją­cym ko­ro­na­cjami. Za­wie­siła mu na szyi sym­bo­li­zu­jące jego god­ność łań­cu­chy, przy­ka­zaw­szy mu ugiąć ko­lano, prze­wią­zała jego go­leń roz­iskrzo­nym od klej­no­tów Or­de­rem Pod­wiązki. Wszel­kie za­szczyty tego świata stały od­tąd przed nim otwo­rem. W uro­czy­stych pa­ra­dach je­chał konno u drzwi jej po­wozu. Zo­stał wy­słany ze smutną mi­sją do nie­szczę­snej kró­lo­wej Szko­cji. Miał wła­śnie po­że­glo­wać na wojnę pol­ską, gdy od­wo­łała go do sie­bie. Jakże bo­wiem miała znieść myśl o tym de­li­kat­nym ciele roz­dar­tym na strzępy, o tej aniel­skiej gło­wie to­czą­cej się w pyle? Za­trzy­mała go przy so­bie. W apo­geum swego triumfu, gdy działa grzmiały przy To­wer, po­wie­trze było tak gę­ste od pro­chu strzel­ni­czego, że krę­ciło w no­sie, a pod oknami roz­brzmie­wało do­no­śne „hurra”, po­cią­gnęła go na po­duszki, na któ­rych uło­żyły ją dwórki (taka była zmar­niała i stara), i ka­zała mu za­nu­rzyć twarz w tej nie­zwy­kłej sza­cie – od mie­siąca nie zmie­niała sukni – która pach­niała ca­łym świa­tem, po­my­ślał, przy­wo­łu­jąc chło­pięce wspo­mnie­nia, jak ja­kaś stara ko­moda w domu, gdzie jego matka trzy­mała fu­tra. Wstał, na pół du­sząc się od uści­sku.

– To jest moje zwy­cię­stwo! – wy­dy­szała z sie­bie, aku­rat gdy raca okryła jej po­liczki szkar­ła­tem.

Bo­wiem sta­ruszka ko­chała go. Kró­lowa, która umiała roz­po­znać w czło­wieku męż­czy­znę, choć, jak po­wia­dają, co in­nego przez to ro­zu­miała, wy­zna­czyła mu wspa­niałą, am­bitną drogę ży­ciową. Przy­znała mu zie­mie, ofia­ro­wała w da­rze dwory. Miał być sy­nem jej wieku star­czego, opoką jej ułom­no­ści, drze­wem dę­bo­wym, na któ­rym znaj­do­wało wspar­cie jej zwy­rod­nie­nie. Skrze­czała te obiet­nice i nie­zno­szące sprze­ciwu czu­łostki (byli te­raz w Rich­mond), sie­dząc pro­sto jak struna w sztyw­nych bro­ka­tach przy ogniu, który, choćby do­kła­dali nie wie­dzieć ile drew, nie zdo­łał ochro­nić jej przed chło­dem.

Tym­cza­sem cią­gnęły się bez końca dłu­gie zi­mowe mie­siące. Każde drzewo w parku po­wlókł szron. Rzeka pły­nęła nie­mrawo. Pew­nego dnia, gdy na ziemi le­żał śnieg, na bo­aze­rii mrocz­nych sal tań­czyły cie­nie, a w parku ry­czały je­lonki, w lu­sterku, które w oba­wie przed szpie­gami za­wsze miała przy so­bie, przez drzwi, które w oba­wie przed mor­der­cami za­wsze po­zo­sta­wiała otwarte, uj­rzała chłopca – czy mógł to być Or­lando? – ca­łu­ją­cego dziew­czynę – kimże, u li­cha, jest ta bez­czelna gą­ska? Schwy­ciła złotą rę­ko­jeść mie­cza i gwał­tow­nie pla­snęła nim w lu­stro. Szkło pę­kło, zbie­gły się damy dworu, unio­sły ją i po­sa­dziły na po­wrót na krze­śle. Była jed­nak zdru­zgo­tana i do końca swych dni wy­rze­kała na zdra­dli­wość męż­czyzn.

Być może winę po­no­sił Or­lando. Czy jed­nak mamy te­raz prawo go nią obar­czać? Żył w epoce elż­bie­tań­skiej; od­mienna od na­szej była mo­ral­ność, inni byli po­eci, inny kli­mat, na­wet wa­rzywa nie były te same. Wszystko było inne. Po­goda, upał i mróz, lata i zimy miały – jak nam wolno są­dzić – zu­peł­nie od­mienny tem­pe­ra­ment. Cu­downy ro­man­tyczny dzień dzie­liła od nocy rów­nie ostra gra­nica, co ląd od wody. Za­chody słońca były czer­wień­sze i ja­skraw­sze, ju­trzenki biel­sze i bar­dziej świe­tli­ste. O na­szym nie­zde­cy­do­wa­nym pół­mroku i prze­wle­kłym zmierz­chu nie mieli wy­obra­że­nia. Deszcz pa­dał nie­po­ha­mo­wa­nie albo wcale. Słońce pa­liło bądź ście­lił się mrok. Prze­kła­da­jąc to, jak mają w zwy­czaju, na sfery du­chowe, po­eci pięk­nie opie­wali więd­nące róże i opa­dłe płatki. Chwila jest krótka, za­wo­dzili, chwila prze­mija, po czym wszy­scy na jedną długą noc za­pa­dają w sen. Sztukę prze­dłu­ża­nia czy też utrwa­la­nia ró­ża­nej świe­żo­ści za po­mocą szklarni czy ziel­nika uwa­żali za nie­godny wy­bieg. Bez­płodna po­kręt­ność i wie­lo­znacz­ność na­szej bar­dziej sto­no­wa­nej i wąt­pią­cej epoki nie była im znana. Nie­po­dziel­nie rzą­dził gwałt. Kwiaty za­kwi­tały i wię­dły. Słońce wscho­dziło i za­cho­dziło. Ko­cha­nek ko­chał i od­cho­dził. A co po­eci wkła­dali w rymy, mło­dzi prze­kła­dali na ży­cie. Dziew­czyny były jak róże, ich pora kwit­nie­nia rów­nie krótka. Nim na­sta­nie noc, trzeba ze­rwać kwiaty. Bo­wiem dzień był krótki i dzień był wszyst­kim. Za­tem, je­żeli Or­lando szedł za radą kli­matu, po­ezji, za radą ca­łej epoki, i zry­wał kwiaty na krze­śle pod oknem, choć wo­kół le­żał śnieg, a na końcu ko­ry­ta­rza sro­żyła się kró­lowa, trudno nam się zdo­być na to, by go skar­cić. Był młody, był chło­pięcy, słu­chał wszakże tylko roz­ka­zań na­tury. Co się ty­czy dziew­czyny, po­dob­nie jak kró­lowa Elż­bieta nie znamy jej imie­nia. Może Do­ris, może Chlo­ris, De­lia czy Diana, bo dla wszyst­kich po ko­lei ukła­dał wier­sze. Rów­nie do­brze mo­gła to być dama dworu, jak i słu­żebna. Bo­wiem gu­sta Or­landa były roz­le­głe: nie był mi­ło­śni­kiem tylko kwia­tów ogro­do­wych, za­wsze fa­scy­no­wały go także kwiaty po­lne i chwa­sty.

Od­sła­niamy tu bez­wstyd­nie, co bio­gra­fowi jest do­zwo­lone, pe­wien oso­bliwy rys cha­rak­teru na­szego bo­ha­tera, który można chyba przy­pi­sać temu, że pewna jego nie­od­le­gła przod­kini no­siła zgrzebną ko­szulę i dźwi­gała skopki z mle­kiem. W po­to­czy­stej, kla­row­nej krwi, którą odzie­dzi­czył z Nor­man­dii, za­wie­szone były grudki ziemi z Kentu i Sus­sex. Utrzy­my­wał, że po­łą­cze­nie bru­nat­nej ziemi i błę­kit­nej krwi jest ko­rzystne. Można przy­jąć za pew­nik, że lu­bił to­wa­rzy­stwo ni­skich sta­nów, szcze­gól­nie lu­dzi pi­śmien­nych, któ­rych zbyt wy­ostrzony dow­cip był im prze­szkodą w wy­bi­ciu się – jakby od­czu­wał ku nim zew krwi. W tej po­rze jego ży­wota, gdy w gło­wie kłę­biło mu się od ry­mów i ni­gdy nie kładł się do snu, nie wy­my­śliw­szy naj­pierw ja­kie­goś kon­ceptu, lico córki obe­rży­sty zda­wało się śwież­sze, a dow­cip bra­ta­nicy łow­czego żyw­szy ani­żeli u pa­nien dworu. Czę­sto za­tem cha­dzał na Wap­ping Old Sta­irs i do pi­wiarń w ogro­dach, za­wi­nięty w szary płaszcz, by ukryć gwiazdę na szyi i pod­wiązkę pod ko­la­nem. Tam, z ku­flem w dłoni, po­śród wy­sy­pa­nych pia­skiem ale­jek, tra­wia­stych krę­gielni i pro­stej ar­chi­tek­tury tego ro­dzaju przy­byt­ków, wy­słu­chi­wał opo­wie­ści ma­ry­na­rzy o udręce, zgro­zie i okru­cień­stwach na ziemi hisz­pań­skiej, o tym, jak jedni stra­cili palce, inni oczy – bo­wiem opo­wieść ustna za­wsze była bar­dziej gru­biań­ska i po­nuro za­bar­wiona ani­żeli opo­wieść pi­sana. Uwiel­biał zwłasz­cza, jak ma­ry­na­rze in­to­no­wali peł­nym gło­sem pie­śni z Azo­rów, a pa­pugi, które przy­wieźli z tam­tych stron świata, dzio­bały kółka w ich uszach, stu­kały twar­dymi, cie­kaw­skimi dzio­bami w ru­biny na ich pal­cach i prze­kli­nały rów­nie szpet­nie jak ich pa­no­wie. Ko­biety nie ustę­po­wały pta­kom w ru­basz­no­ści mowy i swo­bo­dzie oby­cza­jów. Przy­cup­nąw­szy na jego ko­la­nie, za­rzu­cały mu ra­miona na szyję, a do­my­śla­jąc się pod mol­to­no­wym ka­fta­nem cze­goś nie­po­spo­li­tego, rów­nie mocno jak Or­lando chciały do­ciec sedna sprawy.

Nie bra­ko­wało zresztą po temu oka­zji. Rzeka bu­dziła się wcze­śnie, kła­dła spać późno, a na wo­dzie ko­ły­sały się wszel­kiego ro­dzaju barki, czółna i ło­dzie. Każ­dego dnia wy­ru­szał ku mo­rzu ja­kiś wspa­niały sta­tek do In­dii, to znowu inny, czarny od ku­dła­tych ob­cych męż­czyzn na po­kła­dzie, pod­peł­zał z wy­sił­kiem do brzegu, by za­rzu­cić ko­twicę. Nikt nie wy­glą­dał za chłop­cem i dziew­czyną, je­śli za­ba­wili chwilę dłu­żej na wo­dzie po zmroku, nikt też nie marsz­czył brwi, je­śli plotka uka­zała ich smacz­nie śpią­cych po­śród ku­frów skar­bów, sple­cio­nych ra­mio­nami. Przy­goda taka zda­rzyła się Or­lan­dowi, Su­key i hra­biemu Cum­ber­lan­dowi. Dzień był upalny, w Or­lan­dzie i Su­key za­wrzała mi­łość, zle­gli śpiący po­śród ru­bi­nów. Późną nocą hra­bia, któ­rego for­tuna w du­żej mie­rze za­wi­sła od po­wo­dze­nia przed­się­wzięć hisz­pań­skich, przy­szedł w po­je­dynkę z la­tar­nią, by spraw­dzić swój łup. Skie­ro­wał świa­tło na jedną z be­czek. Cof­nął się gwał­tow­nie z prze­kleń­stwem na ustach. Ba­ryłkę opla­tały dwie śpiące zjawy. Z na­tury prze­sądny, z su­mie­niem obar­czo­nym nie­jedną zbrod­nią, hra­bia wziął parę – za­wi­nięci byli w czer­wony płaszcz, a pierś Su­key bie­liła się ni­czym wieczne śniegi w po­ezji Or­landa – za du­chy wy­peł­złe z gro­bów uto­pio­nych ma­ry­na­rzy, aby go po­ka­rać. Prze­że­gnał się. Ślu­bo­wał po­kutę. Rząd przy­tuł­ków do dziś dnia sto­ją­cych przy Sheen Road jest wi­do­mym owo­cem jego chwi­lo­wego po­pło­chu. Dwa­na­ście bied­nych sta­ru­szek z pa­ra­fii po po­łu­dniu pije her­batę, a wie­czo­rem bło­go­sławi jego hra­biow­skiej mo­ści za dach nad głową. Co może za­ka­zana mi­łość na statku kor­sar­skim... ale po­nie­chajmy mo­rału.