Uzyskaj dostęp do tej i ponad 180000 książek od 9,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
„Och nie, mam już po dziurki w nosie mego obecnego «ja». Chcę innego”.
Nowa polska edycja powieści Orlando Virginii Woolf poprzedzona wstępem Doroty Kotas.
Wiecznie młody Orlando pewnego dnia budzi się jako piękna kobieta.
Błyskotliwa i pełna humoru powieść rozpoczęta jako „żart” oraz „pisarskie wakacje” okazała się jednym z najważniejszych tekstów ruchu feministycznego. To hymn ku wewnętrznej wolności kobiety i jej twórczej ekspresji. Wydanie książki – w 1928 roku – zbiegło się z przyznaniem Brytyjkom pełni praw wyborczych. Kwestionując stereotypy związane z płcią, Orlando w ożywczy sposób zapowiada wyobrażenia queerowej tożsamości XXI wieku. Virginia Woolf zadedykowała powieść biseksualnej poetce i pisarce Vicie Sackville-West, z którą pozostawała w romantycznej relacji. Z tej racji mówi się, że jest to „najdłuższy i najbardziej czarujący list miłosny w literaturze”.
„Najdobitniejsze dzieło Virginii Woolf i jedna z najbardziej niezwykłych powieści naszych czasów”. Jorge Luis Borges
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 334
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
O TYM, ŻE PŁEĆ NIE ISTNIEJE
Virginia Woolf urodziła się w 1882 roku, więc kiedy o niej myślę, niezmiennie zazdroszczę jej tego, że żyła w czasach niepodłączonych do internetu. Wyobrażam sobie, że mogła rzeczywiście pisać, a pisanie i myślenie były jej głównymi zajęciami. Co za niesamowita oszczędność czasu i głowy! A wszystko dzięki temu, że Woolf nie musiała prowadzić własnego kanału typu @virginia.official ani odpowiadać w wywiadach na pytania, czy czuje się prawdziwą pisarką, jak wygląda jej proces twórczy, dlaczego jest taką radykalną feministką, czy jej nie wstyd i skąd właściwie pomysł na tę fryzurę. Zazdroszczę jej tego, a jednocześnie trochę żałuję, że nie może po prostu zalogować się na Instagrama i zobaczyć wszystkich tych tatuaży z podobizną własnej twarzy wydziaranej na przedramionach u smutnych dziewcząt, które zachwyca poezja i proza. Chociaż minęło wiele lat od dnia, w którym weszła ona do rzeki z kieszeniami pełnymi kamieni, nadal się w niej kochają (j a t e ż).
Nie wiem, czy w całym moim życiu jakakolwiek inna ludzka śmierć dotknęła mnie bardziej od śmierci Virginii Woolf. To mój wstydliwy sekret: zmarli z bliskiej rodziny robią na mnie o wiele mniejsze wrażenie, nawet jeśli ich znałam i jeśli osiągnęli status nieboszczyka względnie niedawno. Jednak znać kogoś, a czytać, to co innego! Kolejny wstydliwy sekret jest taki: prawie wszystko, co czytam, wydaje mi się napisane specjalnie dla mnie. Czytanie wytwarza całkowicie inny rodzaj relacji, pozostawiający to dziwne i fantastyczne wrażenie, że oto właśnie poznaję czyjeś myśli – prawdziwe i skierowane do mnie – a więc ten, kto przetwarza swoje przeżycia w taki sposób, że potrafi utkać z nich tekst, poniekąd automatycznie staje się kimś, z kim mam więź. Powiedzmy, że najlepszą przyjaciółką, która zwierza mi się ze swoich odczuć i której ja też mogę się zwierzać. W końcu jesteśmy blisko – ona mieszka w mojej głowie, mam ją też na półkach, więc mogę być z nią w kontakcie praktycznie w każdej chwili, nawet jeśli obie jesteśmy akurat offline. Oczywiście jedną z moich ulubionych pisarek i przyjaciółek jest Virginia Woolf. Ale lepiej jej tego nie mówcie, bo jakby co, nie chciałabym mieć z nią kwasu, a to naprawdę ważna dla mnie osoba. Postać legenda. Pewnie trudno jest znaleźć w tym równowagę: balans pomiędzy byciem prawdziwą osobą a symbolem, czyli kimś, kto w całości stanowi przede wszystkim reprezentację wielkiej opowieści na swój własny temat.
Czasami wyobrażam sobie, że piszę do niej wiadomość na Messengerze: „Hej, Virginia. Wielka szkoda, że już umarłaś <płaczący emotikon żółta buźka łezka>. Może mimo wszystko chciałabyś się ze mną przyjaźnić? Przepraszam z góry za głupie pytanie. Pewnie dostajesz mnóstwo tego typu wiadomości od fanek. Jestem ciekawa, co sądzisz na temat polskiej polityki w dwudziestym pierwszym wieku dyskryminującej osoby takie jak my. Napisz mi też, jak się czujesz. Wydaje mi się, że mam szansę zrozumieć. Dziękuję, pa”. Nie myślę zbyt wiele o jej odpowiedziach, nie muszę, ponieważ wystarcza mi, że jej książki są dostępne i że jedną napisała o mnie. Choć być może wszystkie queery świata myślą dokładnie tak samo jak ja, czyli że Virginia Woolf napisała książkę właśnie o nich – ale nic nie szkodzi, bo z powodzeniem możemy podzielić się tym odczuciem. Właśnie w ten sposób wyraża się cała jej moc: sprawić, że wszystkie bardzo samotne osoby czytają coś i czują dziwne połączenie z inną bardzo samotną osobą żyjącą na niewyobrażalnie dalekim przełomie stuleci. To miniseans spirytystyczny albo po prostu literatura – każdy może nazywać te zjawiska, jak chce!
To, że istniały kiedyś kalendarze, które miały na okładkach datę „1882”, brzmi dla mnie bardzo abstrakcyjnie i w swoim dystansie prawie niemożliwie, serio. Co to za dziwny ciąg cyfr? Wygląda jak z podręcznika do historii, ale że było wtedy jakieś prawdziwe życie, trudno uwierzyć. A jednocześnie fakt, że pojawił się wówczas ktoś taki jak Virginia Woolf, wydaje mi się całkowicie pewny i nieunikniony. Nie wiem, jak to wyjaśnić, ale czytanie Orlanda jest pod tym względem dobre, bo całkowicie unieważnia pojęcie czasu. Czas akcji – jakikolwiek czas – zostaje radykalnie obalony. Zmieniają się gadżety i dekoracje (dorożki < auta, maszynopisy > rękopisy etc.). Jednak życie jednej głównej postaci zawiera się w setkach lat i nikt nie widzi w tym nic dziwnego – a może, może, może prawdziwą główną postacią w tej książce jest tak naprawdę dąb, tylko nikt nie chce przyjąć tego do wiadomości, ponieważ w myśleniu o literaturze rację bytu mają wyłącznie antropocentryczne ujęcia, ale czy słusznie, i czy to jest dobre pytanie, czy nie jest zbyt obok tekstu? Nie wiem. Jestem jednak przekonana, że gdzieś koło nas, ludzi, wciąż istnieje jeszcze ten dąb, i jestem też pewna, że powieść jest o wiele silniejsza od dębu – a to wyjątkowo mocna materia i trwały punkt odniesienia. Podczas gdy oś czasu szaleje, jest pełna pętli, dziwnych skoków i wielodniowych snów, pokręconych spotkań oraz przedziwnych żyć, albo tylko jednego życia, ale właściwie co za różnica – dąb to być może jedyna stała jakość. Poza tym jest jeszcze dom jak rok, o trzystu sześćdziesięciu pięciu sypialniach, tak że można spać codziennie w innej, co jest ciekawą opcją, no i mnogość schodów odpowiadająca pięćdziesięciu dwóm tygodniom roku, a do tego płeć raz mężczyzny, a raz kobiety – płeć jak nic, szczegół bez znaczenia albo żart. „Jesteście śmieszni i nieważni, a książki nigdy się nie kończą” – wydaje mi się, że to jest głos tego tekstu, no ale nawet jeśli, to nic złego – nie obrażam się, bo wiem, że dęby naprawdę są silniejsze od ludzi, i to mnie nawet trochę pociesza. Przepraszam, bo nie chcę, żeby to zabrzmiało źle, ale czuję po prostu wielki respekt do drzew, które mogą być bohaterami; w ogóle ten pomysł, że drzewo to właśnie ta nadrzędna jakość, ta siła większa od ludzkiego losu, jest mi wyjątkowo bliski.
Virginia Woolf napisała Orlanda w wieku czterdziestu sześciu lat. Później, idąc za tropem dedykacji, określono jej tekst „najdłuższym listem miłosnym w historii” (źródło: biograf Nigel Nicolson). Umownie umieszczono go w „kanonie literatury LGBTQ”. Jednak to za mało. Serio. To za mało dla mnie, ponieważ wierzę, że jest to literatura nie tylko otwierająca się na wątki queerowe, ale też totalnie kwestionująca całą i d e o l o g i ę p ł c i – cały ten niezdrowy koncept, jakoby wszyscy ludzie na świecie mieli się dzielić tylko i wyłącznie na dwie kategorie. Założenie, że nie ma nic pomiędzy, a płeć zawsze musi odnosić się do tych dwóch przegródek, jest szkodliwym uproszczeniem. Ale Orlando nie zatrzymuje się na tym wniosku: burzy wszystko. Można powiedzieć, że jest dynamitem podłożonym pod całą bibliotekę katalogującą normy świata. To szerokie działanie wywrotowe i na pewno nie ogranicza się do jednej szuflady obejmującej wąską kategorię pod umownym hasłem: „płeć”. Chciałabym móc też napisać, że Orlando rozpier*ala system, ale nie jestem pewna, czy to przejdzie w druku. W każdym razie bardzo to szanuję.
Kiedy czytam Orlanda, nie mogę uwierzyć w cofkę świata, w którym sama żyję. Ponieważ natychmiast zdaje mi się, że kiedyś naprawdę mogło żyć się lepiej: można było „zmieniać” płeć praktycznie w każdej chwili, bo było to jasne, że płeć jest umową. Oczywiście to tylko tekst, który pogrywa z rzeczywistością na własnych zasadach. Mamy tu więc koncepcję płci jako przebrania, niekończącego się karnawału i śmiesznej dworskiej gierki. Płeć służy do tego, aby przekraczać jej granice. Jest jak sznur dzielący lodowisko na dwie części – niby rozciągnięty w imię restrykcyjnej kategoryzacji na kasty i grupki, ale można pod nim swobodnie przejść. I wtedy wszystko jest ciekawsze!!!! (Jak wiele jeszcze wykrzykników mogę postawić w tym miejscu?). Wie to dobrze Virginia Woolf, pisząca swoją powieść na początku XX wieku. Dlaczego więc prawie sto lat później wciąż nie jest to dla ludzi jasne? Okropnie złości mnie fakt, że świat jest tak bardzo opóźniony wobec klasyki literatury i nie potrafi wyciągać z niej wniosków. Hej, świecie! Kiedy się obudzisz? Wiem, że nie wypada tak się do ciebie zwracać, a tym bardziej wywoływać cię do odpowiedzi, ale może czas już ruszyć z miejsca? Zbliża się zima, więc na początek można by chociaż pójść na łyżwy, ruch dobrze ci zrobi. Szczerze? W całej literaturze, jaką znam, nie widziałam chyba piękniejszej sceny niż bal, który przy wielkim mrozie odbywa się na zamarzniętej rzece i który teraz dzieje się znowu, ponieważ ten bal dzieje się zawsze, gdy czyta się Orlanda (rozdział drugi).
Dużo myślę o Virginii Woolf. Czy chodziłaby na parady równości, gdyby żyła teraz, czy w nowych czasach raczej siedziałaby w szafie, bo bałaby się szczucia, rzucania kamieniami, zniszczonych drzwi do mieszkania, bycia tematem kazania księdza w swojej małej miejscowości albo ofiarą podduszania przez policję i wszystkich tych stref wolnych od? Chyba nie miałabym jej za złe, gdyby zdecydowała się tylko tworzyć, ale czy dziś by jej się chciało i czy pisałaby te same książki, czy jeszcze mocniejsze, a może w ogóle by nie pisała? Jak wyglądałoby jej konto na Tinderze, a szczególnie opis, i czy miałaby odwagę podać tam swój prawdziwy wiek, sto czterdzieści lat? Czy byłaby aktywistką i chodziłaby na protesty, gdyby ludziom weszło już w nawyk to, że niby wolno im bezkarnie wycinać drzewa, i czy mogłaby uratować świat oraz czy świat byłby wtedy lepszym miejscem? Pewnie chcę zbyt dużo. Ciągle się mylę, uznając pisarki za superbohaterki, no bo racja, tak, one w jakimś sensie są bohaterkami, jednak daleko im do atomówek, Czarodziejki z Księżyca i do power rangers. Więc są tylko książki – i to wiele znaczy! – ale moc zmiany świata działa tylko na pojedyncze osoby, którym pozostaje jedno skryte marzenie o tym, że może kiedyś nadejdzie dzień, w którym książki w starciu z patriarchatem i głupotą rozje*ią je w drobny mak. To znaczy: gdy książki poddadzą te wymysły całkowitej dekonstrukcji bez roztrząsania, czy bez ich klatki poradzimy sobie na wolności. Ludzie wyrwani z okrutnego zoo – uciekajmy!!! Kto za mną? Nie chcę słyszeć, że jest jeszcze za wcześnie i nikt nie jest gotowy. Ale okej, mogę się zgodzić na to, aby najpierw – przed ucieczką – porządnie się naczytać, i że Virginia Woolf jest wyborem bardzo dobrym do tej operacji. Znacznie zmienia mózg na plus.
Może to dobrze, że jej jednak tutaj z nami nie ma. Szczęśliwie dla samej siebie przegapiła czasy, w których ludzie patrzą głównie na tytuły tekstów i na ich leady, a później wykłócają się w internecie na temat treści, której nigdy nie czytali: „Kiedyś tego nie było, a teraz miesza się młodzieży w głowach, wszystko to od TikToka i od Instagrama, nikt już nie wie, jakiej jest płci, kim jest i czy ma autyzm, a kiedyś było lepiej i nie trzeba było się zabijać, leczyć ani myśleć, bo od razu było wiadomo, kim się jest” – w takich chwilach mam ochotę zaprosić cały internet do maszyny resetującej czas. Więc pojawiam się i krzyczę: Hej, śmiało, przenieśmy się do 1600 roku, odwiedźmy razem dwór Elżbiety I! Wróćmy się do czasów, gdy siedziało się w półmroku w karczmie i dywagowało o przygodach z odcinaniem ludziom głów, aby ozdobić nimi dom. Zawracajmy, serio, droga jest daleka, ale komu w drogę, temu czas, a to jest raptem czterysta lat różnicy, które dla samochodów elektrycznych nie powinny być dystansem nie do przejechania, więc wracajmy do przeszłości, jeśli jest wam tęskno! I ciekawe, jakie będziecie mieć miny, gdy wyjdzie na jaw, że królowa jest mężczyzną przebranym za kobietę, który podkochuje się w chłopcu będącym dziewczyną, ale właściwie to nie wiadomo, kto i jaką ostatecznie ma płeć – tylko uwaga, proszę się nie dziwić, jeśli zmorzy was sen, a po przebudzeniu okaże się, że budzicie się jako inna osoba niż ta, którą byliście jeszcze przed chwilą, zasypiając. Więc kto ma jaką płeć? W Orlandzie na pewno tego nie wiadomo, ale może właśnie w ten sposób należałoby o tym mówić – nie „być jakiejś płci”, tylko „mieć ją” – i świadomie grać tym rekwizytem teatralnym, bawić się i sprawdzać, jak to jest, na zdrowie. Wolność trzeba tworzyć i można jej używać – powiedział papież – tak że śmiało, idźmy w queer. Bo czemu nie?
Lubię sprawdzać, ile minęło lat, zanim przekłady zagranicznych książek pojawiły się po raz pierwszy w Polsce. Czuję, że to ważne i coś o nas mówi. I tak: pierwszą książkę Virginii Woolf opublikowano u nas w 1958 roku, a kolejne w 1961 i 1962. W przypadku Orlanda na tłumaczenie trzeba było czekać dokładnie sześćdziesiąt sześć lat (premiera oryginału w 1928, pierwsze wydanie polskie w 1994). Jednak powieść szybko zniknęła z rynku. Na długo stała się praktycznie niedostępna, choć inne książki Woolf, nawet te mniej słynne, można było znaleźć bez większego trudu. To wznowienie pojawia się po 29 latach. To 95 lat od premiery i wiele lat po tym, kiedy chciałam Orlanda przeczytać, ale bałam się, że w oryginale czegoś nie zrozumiem. Dlaczego więc tak późno? Oraz, ostatnie pytania: kto się boi Virginii Woolf i czy jesteśmy już gotowi, żeby wreszcie móc ją uczciwie czytać, czy wystarczą nam streszczenie na Wikipedii i tylko szczątkowe informacje o tym, co tak naprawdę w tej książce jest i jaki ona pokazuje świat? Bo na przykład dla mnie jest to świat niespodziewanie bliski w tym, jak został pomyślany.
Gdy uczono mnie pisać charakterystyki postaci w moich szkołach (oczywiście zawsze imienia wielkich żołnierzy albo generałów), obowiązywał prosty schemat oparty na kwestionariuszu. Po pierwsze, najważniejsze: imię, które zawsze jest także nośnikiem zdradzającym płeć. Drugie, również szalenie ważne kryterium: wiek. Następnie należało przedstawić w sposób ciekawy wygląd, charakter i usposobienie bohatera. Co jednak zrobić, jeśli ten sam bohater równie często bywa mężczyzną co kobietą, a jego imię się zmienia i przy okazji przemiany wygląd dopasowuje się do potrzeb chwili? Orlando żyje przeszło trzysta lat – od 1600 do 1928 roku. Czasami jest kobietą, a czasami mężczyzną. Czegoś nie rozumiesz? Nic nie szkodzi! Jeśli czujesz, że toniesz, możesz chwycić się gałązki dębu! Nikt nie twierdzi, że to pomoże, ale wiem z doświadczenia, że ludzie uwielbiają czegoś się trzymać. Potrzebne jest wam bezpieczeństwo? Jeśli wszędzie już szukaliście i nigdzie go nie ma, to może uda wam się znaleźć je na końcu tęczy. Choć nie obiecuję. Ale jak mogę być dla was dobra, jeśli jestem Orlandą, wychowano mnie na kanwie odcinania ludziom głów i nabijania ich na pal? Odbyłam gruntowne szkolenie ze stania na słupie i z analizy myśli papieża. Szkolenie z wyboru ubrań w dziale damskim i korzystania z toalety, która próbuje wmówić mi, że jestem wydrążonym w środku kołem albo żywą reprezentacją graficznego symbolu ludzika w spódnicy za kolano. Kto się jeszcze tak ubiera, w te symbole? Prawie nikt, więc pewnego dnia obudziłam się i poczułam, jak duża to nieprawda. Przestałam rozpoznawać się w tym przedstawieniu. Jasne, zajęło mi to wiele nocy z rzędu, to był długi proces. Orlando też układał się z tym dłuższą chwilę – aż wszyscy prawie uwierzyli, że już umarł, ale okazało się, że wcale nie i że tylko porządkował sobie podświadomość, robiąc w niej remanent. To nie jest sztampowa powieść, w której jest łatwo. Myślę, że do myślenia o takich książkach – do czytania ich – może brakować nam narzędzi. Ponieważ nikt nam ich nie dał, nie nauczono nas tego, że można czytać inaczej, korzystając z metody opierającej się na wrażeniach, co jest zupełnie okej. Czy brzmi to zniechęcająco? Mam nadzieję, że nie. Mnie ekscytują na maksa te dwie rzeczy: łamanie zasad i przekroczenia. Wierzę, że jest to utkane ze zmęczenia zasadami i z bardzo ożywczego buntu.
Na temat płci i jej posiadania krąży wiele fantastycznych opowieści. To tak zwane mity. Jednak wszystkie one są biedne, ponieważ składają się wyłącznie z prostych morałów. Niestety, albo na szczęście, płeć nie jest czymś, co można by zbadać z całkowitą precyzją. To raczej płynna magma. Coś, co zawiera ogień oraz cząsteczki z lawy wulkanów, na których szczyty wspinają się podróżnicy w czerwonych czapkach z wełny merino, ale nawet oni nie mogą jej dotknąć, ponieważ płeć z bliska okazuje się jeszcze bardziej nieobliczalna, niż się sądzi, i potrafi usmażyć ludzkie ciało. Być może jest to trochę przekombinowana ilustracja. Ale z tego, co wiem, płeć akurat chętnie żywi się ludzkim ciałem, mięskiem, a w swoim apetycie nie wybrzydza i mieli ciała na drobne części, a potem wciska je do foremek i faszeruje wymysłami, aby jeszcze łatwiej nimi rządzić i je dystrybuować: Co jest smaczne i co wypada? Płeć podaje szybkie odpowiedzi. Tylko czy naprawdę chcemy, żeby ten wyabstrahowany stwór nam ich dostarczał? Ja nie chcę i chcę robić to, co chcę, wyglądać tak, jak chcę, i tak, jak czuję – wiem, że nikt poza płcią mi tego nie zabroni, a prawda jest taka, że ja płci kompletnie nie rozumiem, więc dlatego też jej nie słucham – i polecam tę metodę. Oczywiście można się tego bać. Nie opuszczać znajomej bazy ani nie sprawdzać, co znajduje się na zewnątrz. Ale szczerze mówiąc, t r o c h ę s z k o d a.
Płeć to umowa społeczna. Jej zapisy konstruują rzeczywistość. Odbywa się to w sposób całkowicie magiczny i nieracjonalny. Wymyślono tę umowę dla porządku. Sztuczny i krzywdzący podział, który niesie ze sobą kolejne podziały. Konstrukt płci sprawia, że codzienność wydaje się mniej skomplikowana, niż naprawdę jest. Nie trzeba myśleć. Ideologia płci zwalnia z uwzględniania niuansów – innych kolorów niż różowy i niebieski. Zwalnia też z myślenia o tym, że świat jest bardziej złożony, niż może się wydawać i niż chce się wierzyć. Ma funkcję automatyczną: według ściśle określonych kryteriów pomaga podejmować błyskawiczne decyzje, na przykład: komu należy się władza, a kogo obowiązuje posłuszeństwo, oraz kto ma zarabiać dużo pieniędzy, a kto ma zarabiać mało i mieć więcej obowiązków w domu. Ale jednak umowa społeczna to żaden konkret. Łatwo jest obalić coś, czego nie ma, a jeśli nawet nie obalić, to przynajmniej przekroczyć i dać sobie luz.
Dla mnie to jasne: płeć nie istnieje. Mówiąc szczerze, to poza oficjalnymi zapisami w dokumentach, którym z zasady nie dowierzam, nigdy nie widziałam płci w czystej formie. Ale jej sława jest spora, no więc dotarły do mnie pewne pogłoski. Nauczono mnie na przykład tego, że ludzie dzielą się na mężczyzn i kobiety, z czego mężczyźni są ważniejsi od kobiet. Jednak posiadać wiedzę to nie to samo, co móc przekonać się o czymś, weryfikując na własną rękę.
Widzę tyle: na ruszcie podświadomości ląduje stek bzdur. Dostając to danie, uprzejmie proszę obsługę o przedstawienie mi listy składników i alergenów. Ale tego nie ma. Jest tylko cena i bardzo bogata dekoracja posiłku mająca rekompensować smak: smutna zwiędła sałata i zeschła marchew udrapowana specjalistyczną temperówką w rozety udające pąki polnych kwiatów. Jezu, serio, mam się tym najeść? – pytam, ale jest już za późno, bo kelner pojawia się i znika, a ja nie pamiętam nawet jego nazwiska, więc nie wiadomo, na kogo w tej sytuacji napisać skargę. Zamiast tego można by napisać powieść. Ale czy to coś zmieni? Powiedzmy, że jednak piszę. Mija prawie sto lat. Nie przychodzi żadna odpowiedź. Jestem już kolejną klientką z korowodu, która męczy się, siedząc nad tym samym talerzem z tą samą nędzną potrawką. Danie jest już mocno nieświeże. Jednak świat albo rzeczywistość cały czas oczekują, że będę to jeść: możesz zostawić ziemniaczki, ale zjedz mięsko, mówi świat. Zjedz za tatusia, zjedz za papieża, a potem samolocik za prezydenta, który będzie tobą rządzić, i za żula, który zaczepi cię na ulicy, zjedz na zdrowie, abyś urosła duża, gruba i bardzo szybko umarła. Robi mi się niedobrze, więc podejmuję błyskawiczną decyzję i zrywam się z urzędowo przydzielonego miejsca, zostawiając tłuste plamy na idealnie białych obrusach. Wolałabym o tym nie myśleć, ale mam nadzieję, że wypierze je ktoś inny niż osoby, które uważa się za kobiety i które najpewniej pracują na śmieciówkach, więc robię bałagan, ale tylko trochę. To już koniec, ale nie chodzi o tekst.
Korzystając z tego miejsca, chciałabym bardzo wyraźnie dać do zrozumienia podzielonemu światu, że moim zdaniem to już naprawdę jest koniec. Przejadłeś się nam, świecie. Nie będziemy więcej cię takiego jeść. Musisz się zmienić natychmiast, ponieważ to, jaki jesteś, nigdy nawet nie było śmieszne, a na pewno nie było dobre, na pewno też nie dla mnie, więc otwórz się – i to już!
Dorota Kotas, styczeń 2023
ORLANDO
DLA V. SACKVILLE-WEST
I
Był – jego płeć nie pozostawiała bowiem żadnych wątpliwości, aczkolwiek ówczesna moda wcale jej nie podkreślała – w trakcie szlachtowania głowy Maura, która kołysała się zwieszona z krokwi. Przybrała kolor, jak również w przybliżeniu kształt piłki, wyłączywszy zapadłe policzki i kosmyki zmierzwionych, wyschłych włosów. Ojciec Orlanda, a może dziadek, strącił ją z barków ogromnego poganina, który wyłonił się z nagła przy księżycu pośród barbarzyńskich pól Afryki. Teraz kołysała się, powoli, bez ustanku, w podmuchu, który niestrudzenie wietrzył poddasze olbrzymiego domu szlachcica poganobójcy.
Antenaci Orlanda jeździli po polach złotogłowiu, po polach kamienistych, po polach nawadnianych obcymi rzekami i nastrącali wiele głów rozmaitych maści, by przywieźć je i podwiesić na belkach powały. Orlando poprzysiągł sobie pójść w ich ślady. Ale że miał tylko szesnaście lat, za mało, by cwałować po Afryce czy Francji, uciekał od towarzystwa matki i pawi w ogrodzie, by pójść na poddasze, gdzie dźgał i pruł powietrze połyskującym brzeszczotem. Zdarzało mu się przeciąć sznur, a gdy czaszka spadała z łoskotem na podłogę, po rycersku podwiązywał ją na powrót już poza zasięgiem klingi, tak że wróg z triumfem szczerzył nań zęby przez spierzchłe, czarne wargi. Czaszka bujała się tam i z powrotem, bowiem dom, w którym mieszkał na poddaszu, był tak olbrzymi, że wiatr zdał się wziąć go we władanie, dmiąc raz z tej, raz z tamtej strony, czy to zimą, czy latem. Zielony arras z myśliwymi falował bez ustanku. Antenaci Orlanda byli szlachcicami, odkąd pojawili się na świecie. Wypłynęli z północnej mgły w koronetach na głowach. Czyż pasma cienia i żółte plamy na podłodze nie były dziełem słońca, które wpadało przez witraż z olbrzymim herbem rodowym? Orlando skąpany był w żółcieniu herbowego lamparta. Gdy położył dłoń na parapecie, by rozewrzeć okiennice, natychmiast, jak skrzydełko motyla, zabarwiła się na czerwono, niebiesko i żółto. Ci, którzy znajdują upodobanie w symbolach i ich rozszyfrowywaniu, zechcą może zauważyć, że choć kształtne nogi, wyprężony tors i krzepkie ramiona ozdobione były rozmaitymi odcieniami herbowego światła, twarz Orlanda, który wypchnął połówki okna, oświetlało jedynie słońce. Trudno byłoby znaleźć twarz szczerszą, wznioślejszą. Szczęśliwa matka, która go powiła, jeszcze szczęśliwszy biograf, który żywot jego spisuje! Ni ona nie zazna strapienia, ni on nie będzie się uciekał do pomocy powieściopisarza czy poety. Podąży od czynu do czynu, od zaszczytu do zaszczytu, od urzędu do urzędu, a za nim żywotopis, aż dotrą tam, gdzie spełnione zostaną ich najwyższe aspiracje. Wystarczyło spojrzeć na Orlanda, by wiedzieć, że na taką właśnie miarę został skrojony. Rumieńce jego policzków porastał brzoskwiniowy meszek, nieledwie gęstszy na górnej wardze. Usta były krótkie i nieco nachodzące na zęby, które bielały olśniewająco jak migdały. Spiczasty nos sterczał krótko i węzłowato. Włosy miał ciemne, uszy drobne, ściśle przyległe do głowy. Szkoda, że nie można zakończyć tego inwentarza młodzieńczej urody, nie wspomniawszy o czole i oczach! Szkoda, że ludzie rzadko rodzą się pozbawieni tych przymiotów, bowiem gdy tylko spojrzymy na stojącego przy oknie Orlanda, musimy przyznać, że miał oczy jak fiołki na deszczu, tak wielkie, iż zdawała się je rozsadzać woda; że czoło, pomiędzy medalionami skroni, wysklepione było jak marmurowa kopuła. Skoro tylko spojrzymy na oczy i czoło, takie zaraz wyśpiewujemy rapsody. Skoro tylko spojrzymy na oczy i czoło, musimy przyznać się do tysięcy nieprzyjemnych sprawek, które dobry żywotopis stawia sobie za cel pominąć. Niektóre widoki go niepokoiły, choćby widok jego matki, bardzo urodziwej damy ubranej na zielono, która szła nakarmić pawie, chcąc zdążyć przed Twitchett, swą ochmistrzynią. Inne widoki, jak ptaki i drzewa, wzruszały go, jeszcze inne, jak wieczorne niebo i zlatujące się gawrony, budziły w nim umiłowanie śmierci. Pnąc się po kręconych schodach do jego mózgu – bardzo przestronnego – wszystkie te widoki, jak również odgłosy ogrodu, kucie młotem, rąbanie drew, wszczynały ową gonitwę i zamęt namiętności i uczuć, tak nienawistne każdemu dobremu żywotopisowi. Lecz by się dłużej nie rozwodzić – Orlando powoli opuścił głowę na barki, zasiadł do stołu, po czym, machinalnym gestem człowieka przyzwyczajonego o tej porze zawsze do tej samej czynności, wyjął manuskrypt zatytułowany: Æthelbert, tragedia w pięciu aktach i zamoczył stare, zbrudzone gęsie pióro w inkauście.
Wkrótce zapełnił dziesięć i więcej stronic poezją. Pisał stylem płynnym, lecz oderwanym. Bohaterami jego dramatu były: Występek, Zbrodnia, Nędza. Królowie i królowe rządzili kłopotliwymi państwami; gnębiły ich podłe zmowy, przepełniały szlachetne uczucia. Słowa miały kształt, jakiego nigdy nie przybierały w jego własnych ustach, lecz znamionowała je godna podziwu płynność i słodycz, rzecz niezwykła, zważywszy, iż nie ukończył jeszcze siedemnastu lat, a szesnaste stulecie nie dobiegło jeszcze kresu. Nareszcie odłożył pióro. Opisywał, jak wszyscy młodzi poeci od niepamiętnych czasów, naturę, a dla wiernego oddania pewnego odcienia zieleni spojrzał na rzecz samą (w czym wykazał większą od innych śmiałość), w tym wypadku krzew laurowy pod oknem. Co uczyniwszy, oczywiście nie mógł już dalej pisać. Zieleń w naturze to jedna sprawa, zieleń w poezji – inna. Natura i pisanie zdają się żywić do siebie wrodzone anse; poznać je ze sobą, a rozszarpią się na strzępy. Odcień zieleni, który ujrzał Orlando, zepsuł mu rym i zakłócił metrum. Ponadto natura umie płatać figle. Wystarczy spojrzeć za okno na pszczoły pośród kwiatów, na ziewającego psa, na zachodzące słońce, wystarczy pomyśleć: „Ile jeszcze ujrzę zachodzących słońc” i tak dalej, i tak dalej (myśl owa jest zbyt dobrze znana, by warto było się nad nią rozwodzić), a człowiek wypuszcza z ręki pióro, bierze płaszcz, rusza do drzwi i zawadza stopą o malowaną komodę. Orlando był bowiem cokolwiek fajtłapą.
Baczył, by z nikim się nie spotkać. Ścieżką nadchodził Stubbs, ogrodnik. Orlando poczekał za drzewem, aż przejdzie. Wymknął się z ogrodu małą furtką w murze. Ominął wszystkie stajnie, psiarnie, browary, stolarnie, budynki, gdzie wytapia się łojowe świece, szlachtuje woły, kuje konie, szyje kaftany – bowiem folwark był istnym miastem, ludnym od mężczyzn zaprzątniętych swym rzemiosłem – i niepostrzeżenie wydostał się na paprotną ścieżkę wiodącą pod górę przez park. Pomiędzy pewnymi przymiotami istnieje być może pokrewieństwo; jeden pociąga za sobą drugi. Żywotopis winien w tym miejscu zwrócić uwagę, że niezgrabności często towarzyszy umiłowanie samotności. Orlando, który potknął się o komodę, uwielbiał ustronia, rozległe widoki, rozkoszował się poczuciem, że jest zawsze i zawsze i zawsze sam.
Po długim milczeniu westchnął zatem nareszcie: „Jestem sam”, po raz pierwszy w tej relacji otwierając usta. Bardzo szybko przebrnął przez paprocie i głogi na szczyt wzgórza, płosząc sarny i dzikie ptactwo, aż dotarł do miejsca zwieńczonego pojedynczym dębem. Wzniesienie było bardzo wysokie, tak wysokie, że w dole widać było dziewiętnaście hrabstw angielskich, w słoneczne dni trzydzieści, a przy bardzo dobrej pogodzie nawet czterdzieści. Czasem zoczył kanał La Manche, falę napierającą na falę. Widać było rzeki i sunące po nich statki spacerowe, ruszające w morze galeony, armady spowite dymem, z którego dobywał się tępy grzmot wystrzałów z dział, nadbrzeżne warownie i zamki pośród łąk. Ówdzie widniała wieża strażnicza, ówdzie twierdza, to znowu potężny dwór podobny siedzibie ojca Orlanda, skupiony w sobie jak miasto w dolinie, okolony murami. Na wschodzie wzbijały się wieże Londynu i dymy miasta, a na samym widnokręgu, gdy nie bruździł wiatr, skalisty wierzchołek i zębate zbocza Snowdonu piętrzyły się pośród chmur. Przez chwilę Orlando stał i liczył, patrzył, rozpoznawał. To dom ojca, to wuja. Właścicielką tych trzech wielkich wieżyc pośród drzew jest jego ciotka. Należało do nich wrzosowisko i las, bażant i sarna, lis, borsuk i motyl.
Westchnął głęboko i cisnął się – w jego ruchach była raptowność, która usprawiedliwia to słowo – na ziemię u stóp dębu. Uwielbiał, mimo całej tej ulotności lata, czuć pod sobą kręgosłup ziemi. Za taki bowiem wziął twardy korzeń dębu, bądź też, jako że obraz następował po obrazie, za grzbiet wielkiego konia, na którym jechał, lub za przechylony na burtę statek – w istocie za cokolwiek, co było twarde, czuł bowiem potrzebę przytwierdzenia do czegoś swego wątpiącego serca. Serca, które szarpało jego piersią, przez które każdego wieczoru o tej porze, gdy szedł na spacer, zdawały się płynąć wonne, miłosne strumienie. Uwiązał je do dębu, a gdy tak leżał, stopniowo ustało trzepotanie w nim samym i naokół: listki wisiały niewzruszone, sarny przystanęły, blade letnie chmury zamarły, a jego kończyny przywarły ciężko ku ziemi. Leżał tak spokojnie, że ośmielone sarny z czasem podeszły bliżej, gawrony zataczały nad nim koła, jaskółki nurkowały i wirowały, przemknęła ważka, jakby cała płodność i miłosne poczynania natury utkały się w sieć wokół jego ciała.
Po mniej więcej godzinie – słońce spiesznie zachodziło, białe chmury poczerwieniały, wzgórza stały się fioletowe, lasy purpurowe, doliny czarne – zagrała trąbka. Orlando skoczył na nogi. Skrzekliwy dźwięk dochodził z doliny, mrocznego miejsca w dole, miejsca zwartego, określonego, labiryntu; z miasta, lecz opasanego murami. Dochodził z serca jego własnego, wielkiego domu w dolinie, przedtem pogrążonego w mroku, który teraz jednak, pod spojrzeniem młodego człowieka i przy dźwiękach samotnej trąbki podwajanych i potrajanych jeszcze skrzekliwszym echem, rozbłysnął smugami świateł. Jedne światła były drobne i rozbiegane, jakby zawezwana czeladź pędziła korytarzami, inne podniosłe i pełne blasku, jakby płonęły w pustych salach bankietowych, gotowych na przyjęcie gości, którzy nie przyszli. Jeszcze inne nurkowały i wahały się, opadały i wznosiły, jakby trzymane przez zastęp sług, którzy schylają się, klękają, powstają, wskazują drogę i z wszelkimi honorami wiodą w progi domu wielką księżniczkę zstępującą ze swego rydwanu. Na podwórzu zawracały i toczyły się powozy. Konie potrząsały grzywami. Przybyła królowa.
Orlando napatrzył się już. Pognał na dół. Otworzył sobie furtkę. Wbiegł po kręconych schodach, dopadł swego pokoju. Pończochy cisnął w jeden kąt, kaftan w drugi. Zanurzył twarz w wodzie. Obmył ręce i przyciął paznokcie. Mając do pomocy zaledwie sześć cali lustra i dwie świece, w nie więcej niż dziesięć minut wedle stajennego zegara założył karmazynowe rajtuzy, białą krezę, kamizelkę z tafty i trzewiki przyozdobione rozetkami dwakroć większymi od kwiatu dalii. Był gotów. Był oblany rumieńcem. Był przejęty. Ale i ogromnie spóźniony.
Znanymi sobie skrótami udał się teraz przez rozległe aglomeracje pokojów i schodów do sali bankietowej odległej o pięć akrów, po drugiej stronie domu. W połowie drogi, w tylnych pomieszczeniach czeladnych, przystanął. Drzwi salonu jejmości Stewkley były otwarte – poszła, bez wątpienia, ze wszystkimi swymi kluczami, by stanąć do dyspozycji swej pani. Jednakże w środku, usadowiony przy stole jadalnym z kuflem po jednej ręce i kartką papieru przed sobą, przebywał nieco tłusty, dość nikczemnej postury jegomość, z krezą lekko przybrudzoną, w zupełnie zrudziałym ubraniu. Trzymał w dłoni pióro, lecz nie pisał. Wydawał się zajęty obracaniem w głowie na wszystkie strony jakiejś myśli, póki nie nabierze pożądanego kształtu i impetu. Oczy krągłe i zamglone, podobne zielonemu kamieniowi o osobliwej fakturze, były utkwione w jednym miejscu. Nie widział go. Mimo pośpiechu Orlando stanął jak wryty. Czy to poeta? Czy pisze poezję? „Opowiedz mi cały świat!” chciał zakrzyknąć. Miał bowiem najzupełniej szalone, absurdalne, niestworzone wyobrażenia o poetach i poezji – lecz jak przemówić do człowieka, który cię nie widzi? Który widzi wilkołaki, satyrów, morskie odmęty? Orlando stał zatem i patrzył, jak jegomość obraca pióro w palcach, to w jedną, to w drugą stronę, rozmyśla i medytuje, po czym bardzo szybko zapisuje pół tuzina wersów i unosi głowę. Onieśmielony Orlando pognał do sali bankietowej, gdzie przybył akurat na czas, by paść na kolana i, zwiesiwszy w pomieszaniu głowę, podać miskę wody różanej samej wielkiej królowej.
Jego onieśmielenie było tak olbrzymie, że widział tylko jej upierścienioną dłoń w wodzie, ale i to wystarczyło. Była to dłoń nieprzeciętna: szczupła, z palcami zawsze zakrzywionymi, jakby zaciśniętymi na królewskim jabłku czy buławie; dłoń nerwowa, przykra, chorowita, ale także władcza, którą wystarczy unieść, by spadła głowa; dłoń – jak się domyślił – przyrosła do starego ciała pachnącego szafą, w której trzyma się futra w kamforze; ciała wszakże okulbaczonego wszelakimi brokatami i klejnotami, trzymającego się bardzo prosto, choć może obolałego ischiasem; ciała, które nigdy nie zadrżało, choć szarpane tysiącem obaw. Oczy królowej były jasnożółte. Wszystko to odczuł, gdy wielkie pierścienie połyskiwały w wodzie, a później coś dotknęło jego włosów – być może dlatego nie zobaczył nic, co mogłoby się przydać historykowi. Zresztą prawdę rzekłszy, jego umysł był taką kotłowaniną przeciwieństw – nocy i rozjarzonych świec, obdartego poety i wielkiej królowej, niemych pól i hałaśliwej czeladzi – że nie widział nic bądź tylko dłoń.
Tenże sam układ kompozycyjny sprawił, że królowa widziała tylko głowę. Lecz jeśli można z dłoni wywnioskować o ciele, przenikniętym wszystkimi przymiotami wielkiej królowej, jej zgryźliwością, odwagą, kruchością i lękiem, chyba równie żyzne pole do domysłów daje głowa, widziana z wysokości tronu przez damę, której oczy, jeśli zaufać figurom woskowym w opactwie, były zawsze szeroko otwarte. Długie, kręcone włosy, ciemna głowa pochylona przed nią z uszanowaniem i niewinnością kazały wnioskować o najpiękniejszych nogach, jakie kiedykolwiek nosiły młodego szlachcica, o fiołkowych oczach, o złotym sercu, o lojalności i męskim powabie – przymiotach, w których staruszka znajdowała tym większe upodobanie, im bardziej umykały jej samej. Przedwcześnie się bowiem starzała, marniała i garbiła się. W uszach wiecznie miała huk armat. Wszędzie widziała połyskującą kroplę trucizny i długi sztylet. Siedziała za stołem i słuchała, słyszała armaty na kanale La Manche, lękała się – czy to było przekleństwo, czy to był szept? Niewinność, prostota były jej droższe, gdy postawiła je na tym mrocznym tle. Tradycja mówi, że jeszcze tej samej nocy, gdy Orlando smacznie spał, oficjalnie przekazała w darze jego ojcu, przykładając nareszcie swą dłoń i pieczęć do pergaminu, wielki majątek klasztorny, który najpierw należał do arcybiskupa, a później do króla.
Orlando przespał całą noc w błogiej nieświadomości. Choć o tym nie wiedział, królowa ucałowała go w sali bankietowej. Serca kobiet są zawiłe, więc może właśnie ta nieświadomość, to zdziwione poruszenie ciała, gdy jej usta dotknęły jego głowy, podsycały w niej pamięć o młodym kuzynie (gdyż łączyły ich więzy krwi). Tak czy owak, nie minęło więcej niż dwa lata spokojnego prowincjonalnego życia, a Orlando napisał ledwie dwadzieścia tragedii, tuzin dramatów historycznych i z kopę sonetów, gdy nadeszła wiadomość, że ma stawić się przed obliczem królowej w Whitehall.
– Patrzcie – powiedziała, gdy zbliżał się ku niej długim korytarzem – nadchodzi wcielenie niewinności! (Miał w sobie łagodność, która sprawiała wrażenie niewinności, choć formalnie rzecz biorąc, słowo to nie miało już zastosowania).
– Pójdź ku mnie! – powiedziała. Siedziała przy kominku wyprostowana jak struna. Przytrzymała go na wyciągnięcie ręki i ogarnęła wzrokiem od stóp do głów. Czy chciała potwierdzić swe domysły z sali bankietowej, teraz, gdy prawda była bardziej widoczna? Czy znalazła dla nich usprawiedliwienie? Oczy, usta, nos, tors, biodra, dłonie – dokonała oględzin, zaczęły jej drgać usta, a gdy spojrzała na nogi, wybuchnęła głośnym śmiechem. Stanowił żywe wcielenie idealnego wizerunku szlachcica. Ale w środku? Błysnęła ku niemu swymi żółtymi, sokolimi oczyma, jakby chciała wskroś przeszyć jego duszę. Młodzieniec wytrzymał spojrzenie, zakwitł tylko stosownym rumieńcem w kolorze damasceńskiej róży. Tężyzna, wdzięk, romantyczność, szaleństwo, poezja, młodość – czytała w nim jak w książce. Błyskawicznie zsunęła z palca pierścień (choć kłykieć był opuchły), po czym, nakładając go na palec Orlanda, mianowała go wielkim intendentem królewskim i lordem zarządzającym koronacjami. Zawiesiła mu na szyi symbolizujące jego godność łańcuchy, przykazawszy mu ugiąć kolano, przewiązała jego goleń roziskrzonym od klejnotów Orderem Podwiązki. Wszelkie zaszczyty tego świata stały odtąd przed nim otworem. W uroczystych paradach jechał konno u drzwi jej powozu. Został wysłany ze smutną misją do nieszczęsnej królowej Szkocji. Miał właśnie pożeglować na wojnę polską, gdy odwołała go do siebie. Jakże bowiem miała znieść myśl o tym delikatnym ciele rozdartym na strzępy, o tej anielskiej głowie toczącej się w pyle? Zatrzymała go przy sobie. W apogeum swego triumfu, gdy działa grzmiały przy Tower, powietrze było tak gęste od prochu strzelniczego, że kręciło w nosie, a pod oknami rozbrzmiewało donośne „hurra”, pociągnęła go na poduszki, na których ułożyły ją dwórki (taka była zmarniała i stara), i kazała mu zanurzyć twarz w tej niezwykłej szacie – od miesiąca nie zmieniała sukni – która pachniała całym światem, pomyślał, przywołując chłopięce wspomnienia, jak jakaś stara komoda w domu, gdzie jego matka trzymała futra. Wstał, na pół dusząc się od uścisku.
– To jest moje zwycięstwo! – wydyszała z siebie, akurat gdy raca okryła jej policzki szkarłatem.
Bowiem staruszka kochała go. Królowa, która umiała rozpoznać w człowieku mężczyznę, choć, jak powiadają, co innego przez to rozumiała, wyznaczyła mu wspaniałą, ambitną drogę życiową. Przyznała mu ziemie, ofiarowała w darze dwory. Miał być synem jej wieku starczego, opoką jej ułomności, drzewem dębowym, na którym znajdowało wsparcie jej zwyrodnienie. Skrzeczała te obietnice i nieznoszące sprzeciwu czułostki (byli teraz w Richmond), siedząc prosto jak struna w sztywnych brokatach przy ogniu, który, choćby dokładali nie wiedzieć ile drew, nie zdołał ochronić jej przed chłodem.
Tymczasem ciągnęły się bez końca długie zimowe miesiące. Każde drzewo w parku powlókł szron. Rzeka płynęła niemrawo. Pewnego dnia, gdy na ziemi leżał śnieg, na boazerii mrocznych sal tańczyły cienie, a w parku ryczały jelonki, w lusterku, które w obawie przed szpiegami zawsze miała przy sobie, przez drzwi, które w obawie przed mordercami zawsze pozostawiała otwarte, ujrzała chłopca – czy mógł to być Orlando? – całującego dziewczynę – kimże, u licha, jest ta bezczelna gąska? Schwyciła złotą rękojeść miecza i gwałtownie plasnęła nim w lustro. Szkło pękło, zbiegły się damy dworu, uniosły ją i posadziły na powrót na krześle. Była jednak zdruzgotana i do końca swych dni wyrzekała na zdradliwość mężczyzn.
Być może winę ponosił Orlando. Czy jednak mamy teraz prawo go nią obarczać? Żył w epoce elżbietańskiej; odmienna od naszej była moralność, inni byli poeci, inny klimat, nawet warzywa nie były te same. Wszystko było inne. Pogoda, upał i mróz, lata i zimy miały – jak nam wolno sądzić – zupełnie odmienny temperament. Cudowny romantyczny dzień dzieliła od nocy równie ostra granica, co ląd od wody. Zachody słońca były czerwieńsze i jaskrawsze, jutrzenki bielsze i bardziej świetliste. O naszym niezdecydowanym półmroku i przewlekłym zmierzchu nie mieli wyobrażenia. Deszcz padał niepohamowanie albo wcale. Słońce paliło bądź ścielił się mrok. Przekładając to, jak mają w zwyczaju, na sfery duchowe, poeci pięknie opiewali więdnące róże i opadłe płatki. Chwila jest krótka, zawodzili, chwila przemija, po czym wszyscy na jedną długą noc zapadają w sen. Sztukę przedłużania czy też utrwalania różanej świeżości za pomocą szklarni czy zielnika uważali za niegodny wybieg. Bezpłodna pokrętność i wieloznaczność naszej bardziej stonowanej i wątpiącej epoki nie była im znana. Niepodzielnie rządził gwałt. Kwiaty zakwitały i więdły. Słońce wschodziło i zachodziło. Kochanek kochał i odchodził. A co poeci wkładali w rymy, młodzi przekładali na życie. Dziewczyny były jak róże, ich pora kwitnienia równie krótka. Nim nastanie noc, trzeba zerwać kwiaty. Bowiem dzień był krótki i dzień był wszystkim. Zatem, jeżeli Orlando szedł za radą klimatu, poezji, za radą całej epoki, i zrywał kwiaty na krześle pod oknem, choć wokół leżał śnieg, a na końcu korytarza srożyła się królowa, trudno nam się zdobyć na to, by go skarcić. Był młody, był chłopięcy, słuchał wszakże tylko rozkazań natury. Co się tyczy dziewczyny, podobnie jak królowa Elżbieta nie znamy jej imienia. Może Doris, może Chloris, Delia czy Diana, bo dla wszystkich po kolei układał wiersze. Równie dobrze mogła to być dama dworu, jak i służebna. Bowiem gusta Orlanda były rozległe: nie był miłośnikiem tylko kwiatów ogrodowych, zawsze fascynowały go także kwiaty polne i chwasty.
Odsłaniamy tu bezwstydnie, co biografowi jest dozwolone, pewien osobliwy rys charakteru naszego bohatera, który można chyba przypisać temu, że pewna jego nieodległa przodkini nosiła zgrzebną koszulę i dźwigała skopki z mlekiem. W potoczystej, klarownej krwi, którą odziedziczył z Normandii, zawieszone były grudki ziemi z Kentu i Sussex. Utrzymywał, że połączenie brunatnej ziemi i błękitnej krwi jest korzystne. Można przyjąć za pewnik, że lubił towarzystwo niskich stanów, szczególnie ludzi piśmiennych, których zbyt wyostrzony dowcip był im przeszkodą w wybiciu się – jakby odczuwał ku nim zew krwi. W tej porze jego żywota, gdy w głowie kłębiło mu się od rymów i nigdy nie kładł się do snu, nie wymyśliwszy najpierw jakiegoś konceptu, lico córki oberżysty zdawało się świeższe, a dowcip bratanicy łowczego żywszy aniżeli u panien dworu. Często zatem chadzał na Wapping Old Stairs i do piwiarń w ogrodach, zawinięty w szary płaszcz, by ukryć gwiazdę na szyi i podwiązkę pod kolanem. Tam, z kuflem w dłoni, pośród wysypanych piaskiem alejek, trawiastych kręgielni i prostej architektury tego rodzaju przybytków, wysłuchiwał opowieści marynarzy o udręce, zgrozie i okrucieństwach na ziemi hiszpańskiej, o tym, jak jedni stracili palce, inni oczy – bowiem opowieść ustna zawsze była bardziej grubiańska i ponuro zabarwiona aniżeli opowieść pisana. Uwielbiał zwłaszcza, jak marynarze intonowali pełnym głosem pieśni z Azorów, a papugi, które przywieźli z tamtych stron świata, dziobały kółka w ich uszach, stukały twardymi, ciekawskimi dziobami w rubiny na ich palcach i przeklinały równie szpetnie jak ich panowie. Kobiety nie ustępowały ptakom w rubaszności mowy i swobodzie obyczajów. Przycupnąwszy na jego kolanie, zarzucały mu ramiona na szyję, a domyślając się pod moltonowym kaftanem czegoś niepospolitego, równie mocno jak Orlando chciały dociec sedna sprawy.
Nie brakowało zresztą po temu okazji. Rzeka budziła się wcześnie, kładła spać późno, a na wodzie kołysały się wszelkiego rodzaju barki, czółna i łodzie. Każdego dnia wyruszał ku morzu jakiś wspaniały statek do Indii, to znowu inny, czarny od kudłatych obcych mężczyzn na pokładzie, podpełzał z wysiłkiem do brzegu, by zarzucić kotwicę. Nikt nie wyglądał za chłopcem i dziewczyną, jeśli zabawili chwilę dłużej na wodzie po zmroku, nikt też nie marszczył brwi, jeśli plotka ukazała ich smacznie śpiących pośród kufrów skarbów, splecionych ramionami. Przygoda taka zdarzyła się Orlandowi, Sukey i hrabiemu Cumberlandowi. Dzień był upalny, w Orlandzie i Sukey zawrzała miłość, zlegli śpiący pośród rubinów. Późną nocą hrabia, którego fortuna w dużej mierze zawisła od powodzenia przedsięwzięć hiszpańskich, przyszedł w pojedynkę z latarnią, by sprawdzić swój łup. Skierował światło na jedną z beczek. Cofnął się gwałtownie z przekleństwem na ustach. Baryłkę oplatały dwie śpiące zjawy. Z natury przesądny, z sumieniem obarczonym niejedną zbrodnią, hrabia wziął parę – zawinięci byli w czerwony płaszcz, a pierś Sukey bieliła się niczym wieczne śniegi w poezji Orlanda – za duchy wypełzłe z grobów utopionych marynarzy, aby go pokarać. Przeżegnał się. Ślubował pokutę. Rząd przytułków do dziś dnia stojących przy Sheen Road jest widomym owocem jego chwilowego popłochu. Dwanaście biednych staruszek z parafii po południu pije herbatę, a wieczorem błogosławi jego hrabiowskiej mości za dach nad głową. Co może zakazana miłość na statku korsarskim... ale poniechajmy morału.