Eseje wybrane - Virginia Woolf - ebook + książka

Eseje wybrane ebook

Virginia Woolf

3,9

Opis

Ten wybór różni się od dotychczasowych prezentacji eseistyki Woolf: pisarka nie występuje tu jedynie jako czytelniczka, recenzentka, komentatorka i teoretyczka literatury modernistycznej, lecz przede wszystkim jest „uwikłana w świat”: podróżuje, angażuje się w dyskusje nad ważnymi kwestiami społecznymi, domaga się prawa do „zintensyfikowanego istnienia” dla kobiet, dzieci i zwierząt, chadza do kina, na wystawy i na wiece protestacyjne. Stając w obronie tej „wszechogarniającej przemożnej siły” i „pobudzającej energii”, jaką jest życie, z fascynującą precyzją i przenikliwością rekonstruuje momenty zdumienia istnieniem i śmiercią, budując przy tym zdania należące do najpiękniejszych, jakie zna literatura.

Teksty Woolf są olśniewające, precyzyjne, pełne genialnych spostrzeżeń dotyczących zarówno „żywego życia”, jak i jego literackiej odmiany, czasem lekkie i dowcipne, czasem bezwzględne i złośliwe, a czasem bolesne i mroczne – zawsze jednak jest to literatura najwyższej próby, czy – jak powiedziałaby może sama autorka – najwyższych lotów.

Wybór – Magda Heydel, Roma Sendyka, przekład – Magda Heydel, posłowie i opracowanie redakcyjne – Roma Sendyka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 670

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (20 ocen)
7
7
3
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lilith777

Dobrze spędzony czas

Przyzwyczajenie się do maniery Woolf zajęło mi 2 dni lektury, ale zdecydowanie był to niezwykle wartosciowy czas i cudowne formy słowne
00

Popularność




Lon­dyn

Uli­ca­mi Lon­dy­nu: przy­go­da

Nikt chy­ba nie pa­ła gwał­tow­nym uczu­ciem do gra­fi­to­we­go ołów­ka. By­wa­ją jed­nak ta­kie oko­licz­no­ści, w któ­rych po­sia­da­nie go oka­zu­je się nie­zmier­nie po­żą­da­ne; ta­kie chwi­le, kie­dy czu­je­my, że mu­si­my zna­leźć so­bie ja­kąś spra­wę, ja­kiś po­wód, ja­kąś wy­mów­kę, aby w po­rze mię­dzy her­ba­tą a obia­dem prze­spa­ce­ro­wać się przez pół Lon­dy­nu. Po­dob­nie jak my­śli­wy po­lu­je na li­sy po to, by za­cho­wać pew­ną ra­sę ko­ni, a gol­fi­sta gra, aby uchro­nić otwar­te prze­strze­nie przed za­bu­do­wą, tak też, kie­dy na­cho­dzi nas ocho­ta, by po­włó­czyć się po uli­cach, ołó­wek oka­zu­je się świet­nym pre­tek­stem; pod­no­sząc się za­tem, oświad­cza­my:

– Mu­szę ko­niecz­nie ku­pić so­bie ołó­wek – jak­by pod osło­ną tej wy­mów­ki wol­no by­ło bez­kar­nie za­fun­do­wać so­bie naj­więk­szą z zi­mo­wych przy­jem­no­ści w mie­ście – wę­drów­kę uli­ca­mi Lon­dy­nu.

Po­ra dnia po­win­na być wie­czor­na, a po­ra ro­ku zi­mo­wa, bo w zi­mie bło­ga jest szam­pań­ska ja­sność po­wie­trza i to­wa­rzy­skość ulic. Nie prze­śla­du­je nas wte­dy, jak to by­wa la­tem, tę­sk­no­ta za cie­niem, sa­mot­no­ścią i słod­kim po­wie­wem znad sko­szo­nych łąk. A wie­czor­na go­dzi­na, dzię­ki mro­ko­wi i bla­sko­wi la­tarń, da­rzy nas po­czu­ciem nie­od­po­wie­dzial­no­ści. Nie je­ste­śmy już cał­kiem so­bą. Kie­dy w przy­jem­ny wie­czór, gdzieś mię­dzy czwar­tą a szó­stą wy­cho­dzi­my z do­mu, zrzu­ca­my z sie­bie tę jaźń, któ­rą zna­ją na­si przy­ja­cie­le, i da­je­my się wcie­lić do wiel­kiej re­pu­bli­kań­skiej ar­mii ano­ni­mo­wych wę­drow­ców – ta­kie to­wa­rzy­stwo jest mi­łe po sa­mot­no­ści wła­sne­go po­ko­ju. Tam bo­wiem sie­dzi­my w oto­cze­niu przed­mio­tów, któ­re bez­u­stan­nie wy­ra­ża­ją dzi­wacz­ność na­sze­go wła­sne­go uspo­so­bie­nia i na­rzu­ca­ją nam wspo­mnie­nia wła­snych do­świad­czeń. Mi­sa sto­ją­ca na ko­min­ku, na przy­kład, zo­sta­ła ku­pio­na pew­ne­go wietrz­ne­go dnia w Man­tui. Wy­cho­dzi­li­śmy już ze skle­pu, ale ta po­nu­ra sta­ra ko­bie­ta za­czę­ła nas szar­pać za suk­nie i opo­wia­da­jąc, że prze­cież nie bę­dzie mia­ła cze­go do garn­ka wło­żyć, wo­ła­ła – „Bierz­cie ją, bierz­cie!” – wci­ska­ła nam do rąk tę nie­bie­sko-bia­łą por­ce­la­no­wą mi­sę, jak­by chcia­ła na­tych­miast za­po­mnieć o ata­ku owej nie­zro­zu­mia­łej hoj­no­ści. Z po­czu­ciem wi­ny za­tem, choć jed­no­cze­śnie po­dej­rze­wa­jąc, że zo­sta­li­śmy nie­źle osku­ba­ni, za­bra­li­śmy mi­sę do ho­te­li­ku, gdzie w środ­ku no­cy wła­ści­ciel tak strasz­nie kłó­cił się z żo­ną, że wszy­scy wy­chy­la­li się z okien na po­dwó­rze, że­by zo­ba­czyć, co się dzie­je, a zo­ba­czy­li wi­no­rośl opla­ta­ją­cą ko­lu­mien­ki i gwiaz­dy bie­le­ją­ce na nie­bie. Ta chwi­la zo­sta­ła za­trzy­ma­na, trwa­le wy­bi­ta, jak mo­ne­ta, wśród mi­lio­na in­nych, któ­re prze­śli­znę­ły się nie­zau­wa­żo­ne. Był tam też pe­wien me­lan­cho­lij­ny An­glik, któ­ry wśród fi­li­ża­nek z ka­wą i że­la­znych sto­li­ków po­wstał, by wy­ja­wiać se­kre­ty swej du­szy – jak to czy­nią po­dróż­ni­cy. Wszyst­kie te spra­wy – Wło­chy, wietrz­ny po­ra­nek, wi­no­rośl opla­ta­ją­ca ko­lu­mien­ki, An­glik i se­kre­ty je­go du­szy – uno­szą się jak opar z por­ce­la­no­wej mi­sy na ko­min­ku. A zno­wu tam, kie­dy spoj­rzeć na pod­ło­gę, na dy­wa­nie jest brą­zo­wy ślad. Spraw­ka pa­na Lloy­da Geo­r­ge’a. „Ten czło­wiek to ist­ny dia­beł!” – oświad­czył pan Cum­mings, sta­wia­jąc w tym miej­scu czaj­nik, z któ­re­go miał wła­śnie na­lać wrzą­tek do dzban­ka z her­ba­tą, i tak wy­pa­lił na dy­wa­nie ten brą­zo­wy krą­żek.

Kie­dy jed­nak drzwi się za na­mi za­mkną, wszyst­ko to zni­ka. Sko­ru­pia­sta otocz­ka, któ­rą wy­dzie­la­ją na­sze du­sze, by się ukryć, by stwo­rzyć so­bie kształt od­mien­ny od in­nych, pę­ka i ze środ­ka wszyst­kich tych zmarsz­czek i szorst­ko­ści wy­ła­nia się ostry­ga uważ­no­ści, ogrom­ne oko. Jak­że pięk­na jest uli­ca zi­mą! Za­ra­zem ujaw­nia się i cho­wa. Moż­na bez ce­lu prze­mie­rzać pro­ste, sy­me­trycz­ne ale­je drzwi i okien; pod la­tar­nia­mi zaś drżą płyn­ne wy­sep­ki bla­de­go świa­tła; prze­ci­na­ją je lśnią­ce syl­wet­ki męż­czyzn i ko­biet, któ­rych, choć nędz­ni i ob­dar­ci, ota­cza war­stew­ka nie­rze­czy­wi­sto­ści, au­ra trium­fu, jak­by wła­śnie wy­mknę­li się ży­ciu, a ono, pod­stę­pem po­zba­wio­ne swej ofia­ry, błą­ka­ło się te­raz bez nich. A jed­nak – prze­śli­zgu­je­my się tyl­ko gład­ko po po­wierzch­ni. Oko nie jest gór­ni­kiem, nie jest nur­kiem, nie jest po­szu­ki­wa­czem za­gi­nio­nych skar­bów. Oko uno­si nas lek­ko z nur­tem, od­po­czy­wa­jąc, pau­zu­jąc, a umysł śpi chy­ba, kie­dy oko pa­trzy.

Jak­że pięk­na jest lon­dyń­ska uli­ca z ty­mi wy­sep­ka­mi świa­tła i dłu­gi­mi za­gaj­ni­ka­mi mro­ku; z jed­nej stro­ny otwie­ra się po­ro­sła drze­wa­mi i tra­wą prze­strzeń, gdzie noc tak na­tu­ral­nie zwi­ja się do snu, a kie­dy idzie­my wzdłuż ogro­dze­nia z że­la­znych prę­tów, roz­le­ga­ją się tam le­ciu­teń­kie po­trza­ski­wa­nia i po­szu­my li­ści i ga­łą­zek, któ­re jak­by przy­wo­dzi­ły na myśl ci­szę ota­cza­ją­cych je pól, po­hu­ki­wa­nie so­wy i do­bie­ga­ją­cy z da­le­ka stu­kot po­cią­gu w do­li­nie. Ale tu jest Lon­dyn, przy­po­mi­na się nam; wy­so­ko wśród na­gich drzew za­wie­szo­no po­dłuż­ne ra­my czer­wo­na­wo-żół­te­go świa­tła – okna; są też punk­ty pło­ną­ce rów­nym bla­skiem ni­czym ni­skie gwiaz­dy – lam­py; ta pu­sta prze­strzeń, któ­ra za­war­ła w so­bie wieś i wiej­ski spo­kój, to tyl­ko lon­dyń­ski skwer ob­ra­mio­ny biu­ra­mi i do­ma­mi, gdzie o tej po­rze lam­py pło­ną ja­skra­wo nad ma­pa­mi, nad do­ku­men­ta­mi, nad biur­ka­mi, gdzie sie­dzą urzęd­ni­cy i, zwil­żyw­szy pal­ce, kart­ku­ją nie­koń­czą­ce się pli­ki ko­re­spon­den­cji; al­bo gdzie bar­dziej roz­pro­szo­ny pło­mień na ko­min­ku i blask lam­py oświe­tla za­ci­sze sa­lo­ni­ku, fo­te­le, ta­pe­ty, por­ce­la­nę, in­kru­sto­wa­ny sto­lik i po­stać ko­bie­ty, pre­cy­zyj­nie od­mie­rza­ją­cej ły­żecz­ki her­ba­ty, któ­rą… Spo­glą­da ku drzwiom, jak­by do­sły­sza­ła na do­le dzwo­nek i ko­goś py­ta­ją­ce­go, czy jest w do­mu.

Tu jed­nak ka­te­go­rycz­nie mu­si­my się za­trzy­mać. Gro­zi nam, że wej­dzie­my głę­biej, niż po­zwa­la oko; że za­kłó­ci­my gład­ką po­dróż z nur­tem rze­ki, chwy­ta­jąc się ja­kiejś ga­łę­zi czy ko­rze­nia. W każ­dej chwi­li śpią­ca ar­mia mo­że się po­ru­szyć i zbu­dzić w nas od­po­wiedź ty­się­cy skrzy­piec i trą­bek; ar­mia ist­nień ludz­kich mo­że się pod­nieść, by ujaw­nić wszyst­kie swe dzi­wac­twa, cier­pie­nia i nik­czem­no­ści. Ach, jesz­cze chwi­lę się ocią­gaj­my, niech nam jesz­cze wy­star­czą sa­me tyl­ko po­wierzch­nie – po­ły­skli­wy błysk mo­to­ro­wych omni­bu­sów; zmy­sło­wa wspa­nia­łość skle­pu rzeź­ni­ka, gdzie le­żą żół­te że­ber­ka i pur­pu­ro­we ste­ki; błę­kit­ne i czer­wo­ne bu­kie­ty kwia­tów pło­ną­ce tak dziel­nie zza szyb kwia­ciar­skich wy­staw.

Oko bo­wiem ma tę dziw­ną wła­ści­wość: za­trzy­mu­je się tyl­ko tam, gdzie jest pięk­no; jak mo­tyl szu­ka ko­lo­rów, wy­grze­wa się w cie­ple. W zi­mo­wy wie­czór, ta­ki jak ten, kie­dy Na­tu­ra do­kła­da wszel­kich sta­rań, by wy­błysz­czyć się i na­stro­szyć, oko przy­no­si naj­lep­sze tro­fea, odła­mu­je grud­ki sza­fi­rów i ko­ra­li, jak­by ca­ła zie­mia zro­bio­na by­ła z ka­mie­ni szla­chet­nych. Nie po­tra­fi tyl­ko (a mo­wa tu o prze­cięt­nym, nie­pro­fe­sjo­nal­nym oku) zro­bić jed­ne­go: ze­sta­wić swo­ich zdo­by­czy tak, by wy­do­być z nich mniej jaw­ne aspek­ty i po­wią­za­nia. Stąd po dłuż­szym okre­sie tej pro­stej, cu­kro­wej die­ty, stra­wy z pięk­na czy­ste­go i nie­zło­żo­ne­go, za­czy­na­my od­czu­wać prze­syt. Za­trzy­mu­je­my się więc w pro­gu skle­pu z bu­ta­mi i wy­my­śla­my ja­kąś wy­mów­kę, nie­ma­ją­cą nic wspól­ne­go z praw­dzi­wą przy­czy­ną, dla któ­rej zwi­ja­my błysz­czą­ce pa­ra­fer­na­lia ulic, i wy­co­fu­je­my się w nie­co mrocz­niej­sze kom­na­ty by­cia, gdzie, po­słusz­nie opie­ra­jąc le­wą sto­pę na sto­łecz­ku, mo­że­my za­py­tać:

– A więc jak to jest być kar­li­cą?

We­szła w eskor­cie dwóch ko­biet, któ­re, bę­dąc nor­mal­ne­go wzro­stu, wy­glą­da­ły przy niej ni­czym do­bro­dusz­ne ol­brzym­ki. Uśmie­cha­ły się do sprze­daw­czyń, jak­by chcia­ły jed­no­cze­śnie za­prze­czyć, że bio­rą ja­ki­kol­wiek udział w jej ułom­no­ści, oraz za­pew­nić ją o swej opie­ce. Ona zaś mia­ła ową cierp­ką, a za­ra­zem prze­pra­sza­ją­cą mi­nę, ja­ką zwy­kle wi­du­je się na twa­rzach lu­dzi ułom­nych. Po­trze­bo­wa­ła ich uprzej­mo­ści, a za­ra­zem mia­ła im ją za złe. Kie­dy jed­nak za­we­zwa­no jed­ną z eks­pe­dien­tek, kie­dy ol­brzym­ki, uśmie­cha­jąc się po­błaż­li­wie, po­pro­si­ły o bu­ci­ki „dla tej da­my”, a dziew­czy­na usta­wi­ła przed nią sto­łe­czek, kar­li­ca wy­sta­wi­ła sto­pę z rap­tow­no­ścią, któ­ra jak­by wzy­wa­ła wszyst­kich do uwa­gi. Pa­trz­cie! Pa­trz­cie! – wy­da­wa­ło się, że sta­wia­jąc sto­pę na stoł­ku, kie­ru­je do nas ta­kie żą­da­nie, by­ła to bo­wiem kształt­na, do­sko­na­le pro­por­cjo­nal­na sto­pa wy­so­kiej ko­bie­ty. Wy­gię­ta w łuk; ary­sto­kra­tycz­na. Kie­dy kar­li­ca spoj­rza­ła na swo­ją sto­pę wspar­tą na sto­łecz­ku, zmie­ni­ła się ca­ła jej po­sta­wa. Wy­da­ła się uko­jo­na i za­spo­ko­jo­na. Jej za­cho­wa­nie za­czę­ło wy­ra­żać pew­ność sie­bie. Ka­za­ła so­bie po­da­wać bu­cik za bu­ci­kiem; mie­rzy­ła pa­rę za pa­rą. Wsta­wa­ła i krę­ci­ła pi­ru­ety przed lu­strem, któ­re od­bi­ja­ło tyl­ko jej sto­py w żół­tych bu­ci­kach, w pło­wych bu­ci­kach, w bu­ci­kach z jasz­czur­czej skór­ki. Uno­si­ła ma­leń­kie suk­nie i po­ka­zy­wa­ła ma­leń­kie nóż­ki. My­śla­ła so­bie, że osta­tecz­nie to sto­py są naj­waż­niej­szą czę­ścią cia­ła; by­wa­ło, mó­wi­ła so­bie, że ko­bie­ty ko­cha­no je­dy­nie dla ich stóp. Pa­trząc tyl­ko na swo­je pięk­ne sto­py, wy­obra­ża­ła so­bie, być mo­że, że resz­ta cia­ła jest do nich do­pa­so­wa­na. Ubra­nie mia­ła nędz­ne, ale na bu­ty go­to­wa by­ła wy­dać każ­dą su­mę. Ja­ko że tyl­ko przy tej jed­nej oka­zji nie ba­ła się, że ktoś na nią pa­trzy, a wręcz do­ma­ga­ła się uwa­gi, go­to­wa by­ła użyć każ­de­go spo­so­bu, aby to wy­bie­ra­nie i mie­rze­nie prze­dłu­żyć. Pa­trz­cie na mo­je sto­py, wy­da­wa­ło się, że po­wta­rza, ro­biąc kro­czek to w tę, to w tam­tą stro­nę. Sprze­daw­czy­ni do­bro­dusz­nie po­wie­dzia­ła jej pew­nie coś po­chleb­ne­go, bo twarz kar­li­cy na­gle roz­bły­sła w unie­sie­niu. Ale ol­brzym­ki, cho­ciaż do­bro­tli­we, mia­ły jed­nak ja­kieś wła­sne spra­wy; ona mu­si się zde­cy­do­wać, mu­si wy­brać wresz­cie któ­rąś pa­rę. W koń­cu wy­bo­ru do­ko­na­no, a kie­dy w oto­cze­niu swych opie­ku­nek, z pacz­ką za­wie­szo­ną na pal­cu opusz­cza­ła sklep, unie­sie­nie z wol­na ni­kło, po­wra­ca­ła wie­dza, daw­na cierp­kość i skru­cha, a za­nim do­tar­ła z po­wro­tem na uli­cę, by­ła już zno­wu tyl­ko kar­li­cą.

Ale wy­wo­ła­ła zmia­nę na­stro­ju; wpro­wa­dzi­ła at­mos­fe­rę, któ­ra, w chwi­li, gdy­śmy wy­cho­dzi­li za nią na ze­wnątrz, jak­by po­wo­ły­wa­ła do ist­nie­nia gar­ba­tych, po­kracz­nych i ułom­nych. Uli­cą kro­czy­li dwaj bro­da­ci męż­czyź­ni, zda­je się że bra­cia, kom­plet­nie śle­pi, trzy­ma­jąc rę­ce na gło­wie idą­ce­go mię­dzy ni­mi chłop­ca. Szli przed sie­bie nie­złom­nym, choć chwiej­nym kro­kiem ślep­ców, ich zbli­ża­ją­ce się po­sta­ci na­zna­czo­ne by­ły owym prze­ra­ża­ją­cym i nie­unik­nio­nym lo­sem, któ­ry ich do­tknął. Kie­dy tak szli pro­sto przed sie­bie, ich kon­dukt do­słow­nie roz­ry­wał fa­le prze­chod­niów pę­dem swe­go mil­cze­nia, pro­sto­ty, nie­szczę­ścia. Ta kar­li­ca do­praw­dy pu­ści­ła w ruch ja­kiś gro­te­sko­wy ta­niec ku­ter­no­gów, w któ­ry te­raz włą­czy­li się wszy­scy, ca­ła uli­ca: tę­ga da­ma ści­śle owi­nię­ta lśnią­cym fu­trem z fo­ki; upo­śle­dzo­ny umy­sło­wo chło­piec, ssą­cy srebr­ną gał­kę la­ski; sta­ru­szek przy­cup­nię­ty na pro­gu, jak­by po­ra­żo­ny z na­gła ab­sur­dem ludz­kie­go spek­ta­klu, usiadł so­bie, aby się mu przy­pa­trzyć – wszy­scy włą­czy­li się w po­dry­gi i przy­tu­py kar­le­go tań­ca.

W ja­kich to szcze­li­nach i za­ło­mach, moż­na by py­tać, ży­ją: ca­ła ta kom­pa­nia chro­mych i śle­pych? Mo­że tu, na naj­wyż­szych pię­trach tych wą­skich do­mów mię­dzy Hol­bor­nem a Stran­dem, gdzie lu­dzie ma­ją ta­kie dziw­ne na­zwi­ska i upra­wia­ją prze­róż­ne zdu­mie­wa­ją­ce za­wo­dy, są wy­bi­ja­cze zło­ta, pli­sow­ni­cy, ob­cią­ga­cze gu­zi­ków i in­ni, któ­rzy utrzy­mu­ją się przy ży­ciu bar­dziej jesz­cze fan­ta­stycz­ny­mi spo­so­ba­mi, han­dlu­jąc fi­li­żan­ka­mi i spodecz­ka­mi, por­ce­la­no­wy­mi rącz­ka­mi do pa­ra­so­li oraz ja­skra­wo bar­wio­ny­mi ob­ra­za­mi świę­tych mę­czen­ni­ków. To tu się gnież­dżą i zda­je się, że da­mie w fo­kach ży­cie mu­si się zda­wać cał­kiem zno­śne, sko­ro spę­dza dnie z pli­sow­ni­kiem lub z ob­cią­ga­czem gu­zi­ków; ży­cie tak fan­ta­stycz­ne nie mo­że być kom­plet­nie tra­gicz­ne. Nie ma­ją nam za złe, tak so­bie du­ma­my, na­szej za­sob­no­ści; aż tu na­gle, skrę­ciw­szy za róg, na­ty­ka­my się na bro­da­te­go Ży­da, osza­la­łe­go, cho­re­go z gło­du, z głę­bi swej nę­dzy rzu­ca­ją­ce­go gniew­ne spoj­rze­nia; al­bo mi­ja­my zgar­bio­ne cia­ło sta­rej ko­bie­ty, ci­śnię­te i po­rzu­co­ne na pro­gu ja­kie­goś gma­chu pu­blicz­ne­go, przy­kry­te ka­po­tą jak płach­tą, któ­rą na­rzu­ca się po­spiesz­nie na mar­twe­go ko­nia czy osła. Na ta­ki wi­dok splot pa­cie­rzo­wy jak­by sta­wał dę­ba, przed oczy­ma bły­ska nam na­gle fla­ra, pa­da py­ta­nie, na któ­re nie ma od­po­wie­dzi. Dość czę­sto ci włó­czę­dzy wy­bie­ra­ją so­bie miej­sca do­słow­nie o rzut ka­mie­niem od te­atrów, w za­się­gu dźwię­ku ka­ta­ry­nek, a kie­dy nad­cią­ga wie­czór, omal­że do­ty­ka­ją wy­szy­wa­nych dże­ta­mi płasz­czy i ja­snych nóg by­wal­ców re­stau­ra­cji i dan­sin­gów. Ukła­da­ją się przy wi­try­nach, w któ­rych sta­rym ko­bie­tom le­żą­cym na pro­gach, ślep­com, ku­le­ją­cym kar­łom han­del ofe­ru­je so­fy wspar­te na dum­nych zło­co­nych szy­jach ła­bę­dzi; sto­ły in­tar­sjo­wa­ne w ko­sze ko­lo­ro­wych owo­ców, ko­mo­dy z bla­ta­mi z zie­lo­ne­go mar­mu­ru, by tym le­piej utrzy­my­wa­ły cię­żar łbów dzi­ków, po­zła­ca­nych ko­szy, kan­de­la­brów; oraz dy­wa­ny, tak zmięk­czo­ne przez wiek, że ich ró­żo­wo­ści nie­mal już za­ni­kły w bla­do­zie­lo­nym mo­rzu.

Kie­dy się tę­dy prze­cho­dzi, pa­trząc, wszyst­ko zda­je się przy­pad­ko­wo, lecz cu­dow­nie skro­pio­ne pięk­nem, jak­by fa­la han­dlu, któ­ra swe brze­mię tak pre­cy­zyj­nie i pro­za­icz­nie wy­rzu­ca na brze­gi Oxford Stre­et, dziś wie­czo­rem przy­nio­sła tyl­ko i wy­łącz­nie skar­by. Nie my­śląc na­wet o za­ku­pach, oko jest ra­do­sne i szczo­dre; stwa­rza; ozda­bia; po­pra­wia. Sto­jąc tak na uli­cy, moż­na w wy­obraź­ni zbu­do­wać licz­ne po­ko­je wiel­kie­go do­mu i wy­po­sa­żyć je do wo­li w so­fy, sto­ły i dy­wa­ny. Ten chod­ni­czek nada się do hal­lu. Tę ala­ba­stro­wą mi­sę po­sta­wi się na gię­tym sto­li­ku pod oknem. To gru­be okrą­głe lu­stro bę­dzie od­bi­ja­ło na­sze za­ba­wy. Ale kie­dy się zbu­du­je i urzą­dzi ta­ki dom, szczę­śli­wie nie ma się obo­wiąz­ku, by go po­sia­dać; moż­na go w oka­mgnie­niu zbu­rzyć i za­raz zbu­do­wać ko­lej­ny, i wy­po­sa­żyć go w in­ne krze­sła i in­ne szkło. Za­baw­my się te­raz tro­chę w an­ty­kwa­ria­tach ze sta­rą bi­żu­te­rią, pe­łen tac z pier­ścion­ka­mi i roz­wie­szo­nych na­szyj­ni­ków. Wy­bierz­my, dla przy­kła­du, te per­ły i wy­obraź­my so­bie, że kie­dy je za­ło­ży­my, od­mie­ni się nam ży­cie. Na­tych­miast zro­bi się ja­kaś dru­ga czy trze­cia w no­cy; lam­py pło­ną bar­dzo ja­sno nad opu­sto­sza­ły­mi uli­ca­mi May­fa­ir. Tyl­ko au­to­mo­bi­le po­ja­wia­ją się o tej po­rze, od­czu­wa się pust­kę, non­sza­lan­cję, ustron­ną we­so­łość. W per­łach i je­dwa­biach wy­cho­dzi się na bal­kon po­nad ogro­da­mi uśpio­ne­go May­fa­ir. Kil­ka lamp pa­li się jesz­cze w sy­pial­niach wiel­kich pa­rów, któ­rzy po­wró­ci­li z są­du, lo­ka­jów w je­dwab­nych poń­czo­chach, uty­tu­ło­wa­nych wdów, któ­re ści­ska­ły rę­ce mę­żów sta­nu. Pod mu­rem ogro­du peł­znie kot. W ciem­niej­szych czę­ściach po­ko­ju, za gru­by­mi zie­lo­ny­mi ko­ta­ra­mi szem­rzą­co, uwo­dzi­ciel­sko to­czy się mi­łość. Kro­cząc sta­tecz­nie, jak­by prze­cha­dzał się po te­ra­sie, z któ­rej wi­dać le­żą­ce w bla­sku słoń­ca hrab­stwa i ba­ro­nie An­glii, sę­dzi­wy pre­mier wy­ja­śnia la­dy Ta­kiej-a-Ta­kiej, ustro­jo­nej w locz­ki i szma­rag­dy, praw­dzi­wą hi­sto­rię ja­kie­goś za­sad­ni­cze­go prze­ło­mu w spra­wach te­go kra­ju. Wy­da­je się, że pły­nie­my za­wie­sze­ni na sa­mym czub­ku naj­wyż­sze­go masz­tu naj­więk­sze­go ża­glow­ca; a za­ra­zem wie­my prze­cież, że nic z tych rze­czy nie ma zna­cze­nia, nie tak do­wo­dzi się mi­ło­ści, nie tak do­ko­nu­je się wiel­kich czy­nów; ra­du­je­my się za­tem chwi­lą i z lek­ka stro­szy­my w niej piór­ka, kie­dy sto­jąc na bal­ko­nie, pa­trzy­my, jak w bla­sku księ­ży­ca kot su­nie wzdłuż mu­ru ogro­du Księż­nicz­ki Ma­ry.

Ale, ale, kto sły­szał o czymś rów­nie ab­sur­dal­nym? Bi­je wła­śnie w sa­mej rze­czy szó­sta, jest zi­mo­wy wie­czór; a my idzie­my na Strand, że­by ku­pić ołó­wek. Jak­że więc mo­że­my rów­no­cze­śnie znaj­do­wać się na bal­ko­nie, w czerw­cu, ze sznu­rem pe­reł na szyi? Czy ktoś zna więk­szy non­sens? A jed­nak to jest sza­leń­stwo Na­tu­ry, nie na­sze. Kie­dy za­bra­ła się za swo­je głów­ne ar­cy­dzie­ło, stwa­rza­nie czło­wie­ka, po­win­na by­ła my­śleć tyl­ko o tym jed­nym. Tym­cza­sem od­wra­ca­ła się, zer­ka­ła przez ra­mię i tym spo­so­bem do każ­de­go z nas da­ła do­stęp in­stynk­tom i po­żą­da­niom cał­ko­wi­cie sprzecz­nym z na­szą za­sad­ni­czą isto­tą, dla­te­go też je­ste­śmy wie­lo­barw­ni i pstro­ka­ci, zro­bie­ni z mie­sza­ni­ny; ko­lo­ry z nas ucie­kły. Czy praw­dzi­wa jaźń to ta, co stoi w stycz­niu na chod­ni­ku, czy mo­że ta, któ­ra w czerw­cu wy­chy­la się z bal­ko­nu? Je­stem tu, czy ra­czej tam? A mo­że praw­dzi­wa jaźń to ani ta, ani tam­ta, ani tu, ani tam, ale jest tak róż­no­rod­na i wę­dru­ją­ca, że tyl­ko wte­dy, gdy od­da­my wo­dze jej za­chcian­kom i po­zwo­li­my jej bez prze­szkód pójść wła­sną dro­gą, sta­nie­my się so­bą? Wa­run­ki zmu­sza­ją nas do jed­no­ści; dla wy­go­dy czło­wiek mu­si two­rzyć ca­łość. Do­bry oby­wa­tel, któ­ry wie­czo­rem otwie­ra drzwi swo­je­go do­mu, mu­si być ban­kie­rem, gol­fi­stą, mę­żem, oj­cem; a nie no­ma­dą wę­dru­ją­cym po pu­sty­ni, mi­sty­kiem wpa­trzo­nym w nie­bo, roz­pust­ni­kiem w slum­sach San Fran­ci­sco, żoł­nie­rzem na cze­le re­wo­lu­cji, pa­ria­sem sko­wy­czą­cym w zwąt­pie­niu i sa­mot­no­ści. Kie­dy oby­wa­tel otwie­ra drzwi swo­je­go do­mu, mu­si przy­gła­dzić pal­ca­mi wło­sy i wsta­wić pa­ra­sol do sto­ja­ka, tak jak wszy­scy in­ni.

Ale tu­taj, w sa­mą po­rę, ma­my an­ty­kwa­ria­ty z książ­ka­mi. Tu­taj znaj­dzie­my za­ko­twi­cze­nie wśród tych wię­żą­cych nas nur­tów ist­nie­nia; tu­taj od­zy­ska­my rów­no­wa­gę po wspa­nia­ło­ściach i nę­dzy ulic. Już sam wi­dok żo­ny an­ty­kwa­riu­sza, któ­ra oparł­szy no­gi o kra­wędź pa­le­ni­ska, osło­nię­ta od drzwi, sie­dzi so­bie przy po­rząd­nym wę­glo­wym ogniu, otrzeź­wia nas i po­cie­sza. Ona ni­g­dy nic nie czy­ta, naj­wy­żej ga­ze­tę; roz­mo­wa z nią, kie­dy tyl­ko zej­dzie z han­dlu książ­ka­mi, na co an­ty­kwa­riusz­ka chęt­nie przy­sta­je, do­ty­czy ka­pe­lu­szy; ka­pe­lusz, po­wia­da, po­za tym że ład­ny, mu­si być prak­tycz­ny. Ach nie, nie miesz­ka­ją tu, przy skle­pie; miesz­ka­ją w Bri­xton; odro­bi­na zie­le­ni za oknem jest jej ab­so­lut­nie nie­zbęd­na. W le­cie sta­wia dzba­nek z kwia­ta­mi z wła­sne­go ogród­ka na któ­rymś z tych sto­sów za­ku­rzo­nych pa­pie­rów, że­by tro­chę oży­wić po­miesz­cze­nie. Książ­ki są wszę­dzie; i jak za­wsze prze­peł­nia nas to sa­mo ocze­ki­wa­nie przy­go­dy. Uży­wa­ne książ­ki to książ­ki dzi­kie, bez­dom­ne; gro­ma­dzą się w wiel­kie sta­da o wie­lo­barw­nym upie­rze­niu i jest w nich czar, któ­re­go brak udo­mo­wio­nym to­mom na bi­blio­tecz­nych pół­kach. Po­za tym w ta­kiej przy­pad­ko­wej, róż­no­rod­nej kom­pa­nii mo­że się zda­rzyć, że otrze­my się o ko­goś ab­so­lut­nie ob­ce­go, kto przy odro­bi­nie szczę­ścia oka­że się na­szym naj­lep­szym na świe­cie przy­ja­cie­lem. Za­wsze jest na­dzie­ja, że kie­dy się­gnie­my na naj­wyż­szą pół­kę po ja­kąś sza­ro­bia­ła­wą książ­kę, kie­ro­wa­ni ema­nu­ją­cym z niej wra­że­niem by­le­ja­ko­ści i opusz­cze­nia, na­po­tka­my czło­wie­ka, któ­ry po­nad sto lat te­mu kon­no wy­ru­szył do środ­ko­wej An­glii i do Wa­lii, by zba­dać ry­nek han­dlu weł­ną; nie­zna­ne­go wę­drow­ca, któ­ry no­co­wał w go­spo­dach, po­pi­jał pi­wo, za­uwa­żał pięk­ne dziew­czę­ta i od­wiecz­ne zwy­cza­je, a opi­sał to wszyst­ko sty­lem sztyw­nym i pra­co­wi­tym po pro­stu z czy­stej pa­sji (książ­kę wy­dał na wła­sny koszt); by­ła to rzecz nie­skoń­cze­nie pro­za­icz­na, rze­tel­na i przy­ziem­na; dla­te­go, choć pi­szą­cy nic o tym nie wie­dział, prze­sią­kła aro­ma­tem malw i sia­na, da­jąc też ta­ki por­tret sa­me­go au­to­ra, że na za­wsze za­pew­ni­ła mu cie­pły ką­cik w za­ka­mar­kach my­śli. Moż­na go te­raz ku­pić za osiem­na­ście pen­sów. Ce­na na eg­zem­pla­rzu to trzy szy­lin­gi i sześć pen­sów, ale kie­dy pa­ni an­ty­kwa­riu­szo­wa wi­dzi, jak ob­dar­ta jest okład­ka i ile cza­su tom ten spę­dził u niej na pół­ce, od­kąd zo­stał za­ku­pio­ny na ja­kiejś wy­prze­da­ży od pew­ne­go dżen­tel­me­na z Suf­folk, od ra­zu spusz­cza ce­nę.

Ta­kim to spo­so­bem, roz­glą­da­jąc się po księ­gar­ni, za­wią­zu­je­my wię­cej jesz­cze po­dob­nie nie­spo­dzia­nych, ka­pry­śnych przy­jaź­ni z ludź­mi nie­zna­ny­mi i zni­kły­mi, na któ­rych ist­nie­nie wska­zu­je tyl­ko nie­wiel­ki to­mik wier­szy, tak ele­ganc­ko wy­dru­ko­wa­ny, tak sub­tel­nie zdo­bio­ny, rów­nież gra­wiu­rą z por­tre­tem au­to­ra. Był bo­wiem po­etą i uto­nął mło­do, a je­go stro­fy, ła­god­ne, a za­ra­zem sztyw­ne i sen­ten­cjo­nal­ne, tchną wciąż jesz­cze de­li­kat­nym, fle­to­wym dźwię­kiem, przy­po­mi­na­ją­cym nie­co ka­ta­ryn­kę, na któ­rej w ja­kimś za­uł­ku grał z re­zy­gna­cją sta­ry Włoch ka­ta­ry­niarz w sztruk­so­wej ma­ry­nar­ce. Są i po­dróż­ni­cy, ca­łe za­stę­py po­dróż­ni­ków i po­dróż­ni­czek, nie­złom­nych sta­rych pa­nien, któ­re wciąż jesz­cze da­ją wy­raz nie­wy­go­dom, ja­kich za­zna­ły, oraz za­cho­dom słoń­ca w Gre­cji, ja­kie po­dzi­wia­ły w cza­sach, gdy kró­lo­wa Wik­to­ria by­ła ma­łą dziew­czyn­ką; wy­pra­wa do Korn­wa­lii i wi­zy­ta w ko­pal­ni cy­ny uzna­ne zo­sta­ły za god­ne ob­szer­ne­go opi­su; lu­dzie dą­ży­li po­wo­li w gó­rę Re­nu i ry­so­wa­li so­bie na­wza­jem por­tre­ty piór­kiem w po­zie nad książ­ką, na po­kła­dzie, tuż obok zwo­ju li­ny; do­ko­ny­wa­li po­mia­rów pi­ra­mid; przez la­ta nie mie­li kon­tak­tu z cy­wi­li­za­cją; na­wra­ca­li Mu­rzy­nów na mo­ro­wych mo­kra­dłach. Ca­łe to pa­ko­wa­nie się i wy­jaz­dy, eks­plo­ra­cje pu­styń, ła­pa­nie ma­la­rii, osie­dla­nie się w In­diach na resz­tę ży­cia, prze­ni­ka­nie na­wet do Chin i po­wro­ty do za­ścian­ko­we­go ży­cia w Ed­mon­ton prze­wra­ca się te­raz i prze­wa­la po za­ku­rzo­nej pod­ło­dze ni­czym wzbu­rzo­ne mo­rze, ta­cy nie­spo­koj­ni są An­gli­cy, a fa­le pod­cho­dzą pod sa­me ich drzwi. Wo­dy po­dró­ży i przy­gód roz­bi­ja­ją się o ma­łe wy­sep­ki au­ten­tycz­ne­go wy­sił­ku i ży­cio­wej pra­co­wi­to­ści, usta­wio­ne na pod­ło­dze an­ty­kwa­ria­tu w nie­rów­nych ko­lum­nach. W tych pur­pu­ro­wo opraw­nych to­mach ze zło­ce­nia­mi na grzbie­cie wni­kli­wi du­chow­ni ob­ja­śnia­ją pi­sma; usły­szeć moż­na uczo­nych, jak zbroj­ni w młot­ki i kiel­nie od­ku­wa­ją sta­ro­żyt­ne tek­sty Eu­ry­pi­de­sa i Aj­schy­lo­sa. Wo­ko­ło na po­tę­gę idzie my­śle­nie, ko­men­to­wa­nie i wy­ja­śnia­nie, a po­nad wszyst­kim, ni­czym punk­tu­al­na, wiecz­no­tr­wa­ła fa­la, prze­le­wa się sta­ro­żyt­ne mo­rze fik­cji. Nie­zli­czo­ne to­my opo­wia­da­ją o tym, że Ar­tur ko­chał Lau­rę, ale zo­sta­li roz­łą­cze­ni i czu­li się nie­szczę­śli­wi, po­tem jed­nak spo­tka­li się znów i ży­li dłu­go i szczę­śli­wie, co by­ło w po­wszech­nym zwy­cza­ju, kie­dy ty­mi wy­spa­mi wła­da­ła kró­lo­wa Wik­to­ria.

Licz­ba ksią­żek na świe­cie jest nie­skoń­czo­na, czło­wiek zmu­szo­ny jest więc spoj­rzeć, ski­nąć gło­wą i po chwi­li roz­mo­wy, po na­głym bły­sku zro­zu­mie­nia ru­szać da­lej, sko­ro na ze­wnątrz, na uli­cy ła­pie w prze­lo­cie przy­pad­ko­we słów­ko i z przy­god­nej fra­zy two­rzy ca­łe ży­cie. Ktoś roz­ma­wia o ko­bie­cie o imie­niu Ka­te, i jak to „ja jej wczo­raj wie­czór mó­wię cał­kiem wprost… je­śli uwa­żasz, że nie je­stem war­ta znacz­ka za pen­sa, jej mó­wię…”. Jed­nak kim jest Ka­te i do ja­kie­go prze­ło­mu w przy­jaź­ni na­wią­zu­je ów pens, ni­g­dy się nie do­wie­my; Ka­te bo­wiem nik­nie w cie­ple elo­kwen­cji; a tu­taj, na ro­gu, ko­lej­na kar­ta księ­gi ży­cia otwie­ra się na wi­dok dwóch lu­dzi kon­fe­ru­ją­cych pod la­tar­nią. Od­cy­fro­wu­ją naj­now­szą de­pe­szę z New­mar­ket w wia­do­mo­ściach z ostat­niej chwi­li. Czy my­ślą mo­że, że for­tu­na kie­dyś za­mie­ni ich łach­ma­ny na fu­tra i suk­no, owi­nie ich łań­cusz­ka­mi od ze­gar­ków i we­pnie dia­men­to­we szpil­ki w miej­sce, gdzie te­raz wi­dać ob­dar­te ko­szu­le bez koł­nie­rzy­ków? Ale głów­ny nurt prze­chod­niów o tej po­rze jest zbyt wart­ki, by da­ło się za­da­wać ta­kie py­ta­nia. Na krót­ki czas przej­ścia z pra­cy do do­mu lu­dzi otu­la ja­kiś nar­ko­tycz­ny sen, wresz­cie uwol­ni­li się od biu­rek, na po­licz­kach czu­ją wie­czor­ny po­wiew. Odzia­ni w te ja­sne stro­je, któ­re na resz­tę dnia mu­szą od­wie­szać i trzy­mać pod klu­czem, sta­ją się te­raz wiel­ki­mi kry­kie­ci­sta­mi, słyn­ny­mi ak­tor­ka­mi, żoł­nie­rza­mi, któ­rzy w go­dzi­nie pró­by po­spie­szy­li na ra­tu­nek oj­czyź­nie. Śniąc, ge­sty­ku­lu­jąc, cza­sem wy­po­wia­da­jąc na głos kil­ka słów, su­ną Stran­dem i mo­stem Wa­ter­loo, skąd po­rwą ich dłu­gie, kle­ko­czą­ce po­cią­gi, by wciąż śpią­cych do­wieźć do ja­kie­goś wy­mu­ska­ne­go dom­ku w Bar­nes al­bo Sur­bi­ton, gdzie wi­dok ze­ga­ra w ho­lu i do­cho­dzą­cy z su­te­re­ny za­pach ko­la­cji prze­rwie ów sen.

Te­raz jed­nak do­szli­śmy do Stran­du, kie­dy więc z wa­ha­niem sto­imy na kra­węż­ni­ku, ma­leń­ka ba­rie­ra, dłu­ga mniej wię­cej na pa­lec, od­gra­dza nas od ru­chu i ob­fi­to­ści ży­cia.

– Na­praw­dę mu­szę – na­praw­dę mu­szę… – tak to brzmi.

Bez za­głę­bia­nia się w isto­tę te­go na­ka­zu umysł płasz­czy się przed swym co­dzien­nym ty­ra­nem. Mu­si­my, za­wsze mu­si­my zro­bić to czy owo; nie wol­no mieć się do­brze i cie­szyć się so­bą. Czyż to nie z te­go po­wo­du ja­kiś czas te­mu stwo­rzy­li­śmy so­bie wy­mów­kę, wy­my­śli­li­śmy, że mu­si­my coś ku­pić? Ale co to by­ło? A, tak, tak, ołó­wek. Chodź­my więc i kup­my ołó­wek. Ale kie­dy tyl­ko od­wró­ci­my się, aby wy­peł­nić roz­kaz, in­na jaźń po­da­je w wąt­pli­wość pra­wo ty­ra­na do wy­wie­ra­nia na­ci­sku. Po­ja­wia się zwy­kły w ta­kich ra­zach kon­flikt. Za za­gra­dza­ją­cą nam dro­gę ba­rie­rą obo­wiąz­ku wi­dzi­my po­łać Ta­mi­zy – sze­ro­ką, ża­łob­ną, spo­koj­ną. Pa­trzy­my na nią oczy­ma ko­goś, kto w let­ni wie­czór wy­chy­la się znad na­brze­ża, nie trosz­cząc się o nic na świe­cie. Odłóż­my kup­no ołów­ka; chodź­my i po­szu­kaj­my te­go ko­goś (szyb­ko oka­zu­je się, że to my sa­mi je­ste­śmy tą oso­bą). Gdy­by­śmy bo­wiem mo­gli sta­nąć w tym miej­scu, w któ­rym sta­li­śmy sześć mie­się­cy te­mu, to czy nie za­mie­ni­li­by­śmy się na po­wrót w te­go, kim wte­dy by­li­śmy – ko­goś spo­koj­ne­go, wy­nio­słe­go, za­do­wo­lo­ne­go? No to spró­buj­my. A jed­nak rze­ka jest bar­dziej zmierz­wio­na i sza­ra, niż by­ła wów­czas. Fa­la od­pły­wu bie­gnie ku mo­rzu. Nie­sie ho­low­nik i dwie bar­ki, na któ­rych ła­dun­ki sło­my zo­sta­ły ści­śle opa­tu­lo­ne bre­zen­to­wy­mi plan­de­ka­mi. No i bar­dzo nie­da­le­ko od nas znaj­du­je się ja­kaś pa­ra: wy­chy­la­ją się za ba­lu­stra­dę, na­szep­tu­jąc coś do sie­bie z tym bra­kiem za­że­no­wa­nia, ja­ki cha­rak­te­ry­zu­je za­ko­cha­nych, jak­by wa­ga hi­sto­rii mi­ło­snej, w któ­rą są za­an­ga­żo­wa­ni, da­wa­ła im pra­wo, by ka­te­go­rycz­nie żą­dać po­błaż­li­wo­ści ze stro­ny ro­dza­ju ludz­kie­go. Wi­do­ki przed na­szy­mi oczy­ma i dźwię­ki w na­szych uszach nie ma­ją nic z tych z prze­szło­ści; nie ma­my tak­że udzia­łu w po­go­dzie du­cha czło­wie­ka, któ­ry pół ro­ku te­mu stał do­kład­nie w tym sa­mym miej­scu, gdzie się te­raz znaj­du­je­my. W nim jest szczę­ście śmier­ci; w nas – nie­po­kój ży­cia. On nie ma przy­szło­ści; nam przy­szłość na­wet w tej chwi­li na­ru­sza spo­kój. Tyl­ko je­że­li spoj­rzy­my w prze­szłość i za­bie­rze­my z niej ów ele­ment nie­pew­no­ści, bę­dzie­my mo­gli cie­szyć się do­sko­na­łym spo­ko­jem. A tak mu­si­my znów przejść przez Strand i zna­leźć sklep, w któ­rym o tej po­rze ze­chcą nam jesz­cze sprze­dać ołó­wek.

Wej­ście do no­we­go po­miesz­cze­nia za­wsze jest przy­go­dą, ży­cie i cha­rak­ter je­go wła­ści­cie­li prze­sy­ca­ją bo­wiem at­mos­fe­rę, kie­dy więc wcho­dzi­my, zde­rza­my się z no­wą fa­lą emo­cji. Tu­taj, w skle­pi­ku pa­pier­ni­czym, z ca­łą pew­no­ścią roz­gry­wa­ła się wła­śnie kłót­nia. Złość prze­bi­ja­ła po­wie­trze. Obo­je prze­rwa­li; star­sza pa­ni – to na pew­no by­ło mał­żeń­stwo – wy­co­fa­ła się na za­ple­cze; star­szy pan, któ­re­go czo­ło i wy­łu­pia­ste oczy świet­nie by się pre­zen­to­wa­ły na fron­ty­spi­sie elż­bie­tań­skie­go fo­lia­łu, po­zo­stał na miej­scu, aby nas ob­słu­żyć.

– Ołó­wek, ołó­wek – po­wta­rzał – oczy­wi­ście, oczy­wi­ście.

Mó­wił z roz­tar­gnie­niem, ale i wy­lew­no­ścią oso­by, któ­rej emo­cje zo­sta­ły wzbu­rzo­ne i w naj­wyż­szym punk­cie gwał­tow­nie wstrzy­ma­ne. Za­czął otwie­rać pu­deł­ko za pu­deł­kiem i jed­no po dru­gim za­my­kać. Stwier­dził, że bar­dzo trud­no jest zna­leźć co­kol­wiek, kie­dy się ma na skła­dzie aż tak sze­ro­ki asor­ty­ment ar­ty­ku­łów. Za­brał się za opo­wia­da­nie hi­sto­rii o pew­nym dżen­tel­me­nie z bran­ży praw­nej, któ­ry z po­wo­du pro­wa­dze­nia się żo­ny zna­lazł się w nie­złych opa­łach. A znał go od lat; przez pół wie­ku miał kon­tak­ty z Tem­ple; prze­ma­wiał, jak­by ko­niecz­nie chciał, że­by żo­na go usły­sza­ła i wró­ci­ła do skle­pu. Roz­sy­pał pu­deł­ko gu­mek re­cep­tu­rek. W koń­cu, do­pro­wa­dzo­ny do roz­pa­czy wła­snym bra­kiem orien­ta­cji, pchnął wa­ha­dło­we drzwicz­ki, aż otwar­ły się na oścież, i krzyk­nął ostro:

– Gdzie ty trzy­masz ołów­ki? – jak­by żo­na je przed nim scho­wa­ła.

Star­sza pa­ni we­szła. Nie pa­trząc na ni­ko­go, ge­stem su­ro­wej spra­wie­dli­wo­ści wy­cią­gnę­ła rę­kę i do­tknę­ła wła­ści­we­go pu­deł­ka. Tam by­ły ołów­ki. Jak­że on miał­by so­bie bez niej po­ra­dzić? Czyż nie by­ła mu nie­zbęd­na? Aby ich utrzy­mać w tym miej­scu – sto­ją­cych tak ra­mię w ra­mię w au­rze wy­mu­szo­nej neu­tral­no­ści – trze­ba by­ło wy­ka­zać się szcze­gól­ną wy­bred­no­ścią przy wy­bo­rze ołów­ka; ten był za mięk­ki, tam­ten za twar­dy. Sta­li w mil­cze­niu, pa­trzy­li przed sie­bie. Im dłu­żej to trwa­ło, tym bar­dziej się uspo­ka­ja­li; tem­pe­ra­tu­ra opa­da­ła, roz­pra­sza­ła się złość. I już, bez sło­wa z żad­nej stro­ny, kłót­nia zo­sta­ła za­koń­czo­na. Star­szy pan, któ­ry nie przy­niósł­by wsty­du kar­cie ty­tu­ło­wej Be­na Jon­so­na, odło­żył pu­deł­ko na swo­je miej­sce, z ukło­nem ży­czył nam mi­łe­go wie­czo­ru i obo­je zni­kli. Ona wyj­mie ro­bót­kę; on sią­dzie z ga­ze­tą; ka­na­rek bę­dzie ich spra­wie­dli­wie po­sy­py­wał ziar­nem. Już po kłót­ni.

Przez tych pa­rę mi­nut, kie­dy trwa­ło po­szu­ki­wa­nie du­cha, za­że­gny­wa­nie kłót­ni i ku­po­wa­nie ołów­ka, uli­ce cał­ko­wi­cie opu­sto­sza­ły. Ży­cie wy­co­fa­ło się na naj­wyż­sze pię­tra, za­pa­lo­no lam­py. Tro­tu­ar był su­chy i twar­dy; jezd­nia – z ku­te­go sre­bra. Wra­ca­jąc do do­mu przez pust­ko­wie, moż­na by­ło opo­wie­dzieć so­bie hi­sto­rię kar­li­cy, ślep­ca, to­wa­rzy­stwa z re­zy­den­cji w May­fa­ir, kłót­ni w skle­pi­ku z pa­pe­te­rią. Moż­na by­ło odro­bi­nę za­głę­bić się w każ­dy z tych ży­wo­tów, na ty­le, by stwo­rzyć so­bie ilu­zję, że nie jest się przy­wią­za­nym do jed­ne­go umy­słu, lecz moż­na na chwi­lę, na pa­rę mi­nut, przy­brać cia­ła i umy­sły in­nych osób. Moż­na by­ło zo­stać pracz­ką, wła­ści­cie­lem szyn­ku, ulicz­nym graj­kiem. A ja­każ mo­że być więk­sza przy­jem­ność, niż po­rzu­cić pro­ste dro­gi oso­bo­wo­ści i zbo­czyć w owe ście­żyn­ki, któ­re wio­dą przez ko­lą­ce za­ro­śla i wśród gru­bych pni aż ku ser­cu la­su, gdzie ży­ją owe dzi­kie stwo­ry, na­si bliź­ni?

To praw­da: uciecz­ka jest naj­więk­szą roz­ko­szą; włó­czę­ga uli­ca­mi w zi­mie – naj­wspa­nial­szą przy­go­dą. A jed­nak, kie­dy na po­wrót zbli­ża­my się do drzwi wła­sne­go do­mu, ja­każ po­cie­cha pły­nie z po­czu­cia, że nasz sta­ry do­by­tek, na­sze sta­re uprze­dze­nia znów nas otu­la­ją, chro­nią i za­my­ka­ją jaźń, któ­ra prze­wę­dro­wa­ła przez ty­le skrzy­żo­wań i jak ćma do­bi­ja­ła się do świa­tła tak wie­lu nie­do­stęp­nych la­tarń. Te­raz ma­my te sa­me drzwi co za­wsze, fo­tel od­wró­co­ny tak, jak go zo­sta­wi­li­śmy, i por­ce­la­no­wa mi­sa, i brą­zo­we kół­ko na dy­wa­nie. A tu­taj – przyj­rzyj­my mu się z czu­ło­ścią, do­tknij­my go z sza­cun­kiem – jest je­dy­ny zby­tek, ja­ki­śmy przy­nie­śli z so­bą spo­śród wszyst­kich skar­bów mia­sta: gra­fi­to­wy ołó­wek.

Prze­kład: Mag­da Hey­del

Wy­bór i opra­co­wa­nie: Mag­da Hey­del, Ro­ma Sen­dy­ka

Po­sło­wie: Ro­ma Sen­dy­ka

Ad­iu­sta­cja: Ewa Ślu­sar­czyk

Ko­rek­ta: Agniesz­ka Stę­plew­ska

Pro­jekt gra­ficz­ny: Prze­mek Dę­bow­ski

Kon­wer­sja do for­ma­tów EPUB i MO­BI: Mał­go­rza­ta Wi­dła

ISBN 978-83-67016-98-8

Co­py­ri­ght for the se­lec­tion © by Mag­da Hey­del & Ro­ma Sen­dy­ka, 2015, 2018, 2024

Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Mag­da Hey­del, 2015, 2018, 2024

Wy­da­nie trze­cie

Wy­daw­nic­two Ka­rak­ter

ul. Gra­bow­skie­go 13/1, 31-126 Kra­ków

ka­rak­ter.pl