Las zbliża się powoli. Kto po wojnie mordował w Dębrzynie - Rafał Hetman - ebook + audiobook

Las zbliża się powoli. Kto po wojnie mordował w Dębrzynie ebook i audiobook

Hetman Rafał

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Tuż po wojnie w niewielkim lesie Dębrzyna koło Przeworska grupa mężczyzn rabowała i mordowała ludzi wracających z robót w III Rzeszy. Okoliczni mieszkańcy wiedzieli, kim byli sprawcy, ale milczeli na temat dokonanych zbrodni. Rafał Hetman, skupiając się na losach pokoleń dwóch polskich rodzin, opowiada splątaną niczym system leśnych korzeni historię, w której rzeczywistość przeplata się z mitem, pamięć kroczy pod rękę z zapomnieniem, a reporter staje się częścią historii, którą opisuje.

Próbując odpowiedzieć na pytanie, kto mordował w Dębrzynie, Hetman drobiazgowo rekonstruuje pełny chaosu i lęku czas tuż po wkroczeniu Armii Czerwonej do Polski, a śledząc ponad sto lat historii niewielkiego lasu, zastanawia się nad istotą procesów, które składają się na naszą zbiorową (nie)pamięć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 301

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 14 min

Lektor: Andrzej Ferenc
Oceny
4,4 (247 ocen)
140
75
26
2
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
patrycjalitva92

Całkiem niezła

historia zupełnie nieznana, brakuje świadków, faktów, trochę za dużo wstawek osobistych autora
30
Eee2021

Całkiem niezła

Nużąca lektura, ale nie ze względu na warsztat autora, tylko na samą historię, która nie prowadzi do rozwiązania. Warto przez nią przebrnąć, ale pozostawia uczucie przytłoczenia. Może i dobrze...
30
jukodo
(edytowany)

Z braku laku…

Książka ze zmarnowanym potencjałem, w której główną myślą powinno być "ocalić od zapomnienia". Niestety Autorowi nie do końca się to udało. Pierwszym moim zastrzeżeniem jest tytuł książki, a raczej jej podtytuł. Jeżeli zdanie "Kto po wojnie mordował w Dębrzynie" miało być pytaniem, to według poprawnej polszczyzny winno się postawić znak zapytania. No chyba, że Twórcy chcieli zadać pytanie zależne... Niepotrzebne dygresje oraz poglądy Reportera/Reportażysty utrudniają przekaz. Poza tym porównywanie swojej pracy poprzez umniejszanie zasług innych badaczy (Pani dr hab. Magdalena Lubańska) przy jednoczesnym podkreśleniu swoich, budzi mój sprzeciw - mam tu na myśli wątek dotyczący świadków. Na plus zasługuje odwołanie się do prac z zakresu archeologii, postmamięci oraz obiegowi materii dotyczących Dębrzyny, co pozwala zrozumieć kontekst oraz swoisty charakter miejsca.
10
Voncohn

Z braku laku…

Rekonstrukcja chaosu przy pomocy chaosu. Wątki pojawiają się i nikną. Wątki pojawiają się i plączą. A na końcu autor stwierdza czego nie wiemy. Czyli w sumie niczego. Ani kto mordował, ani kogo, ani jak, ani co z tego wynika. Nad miastem tajemnica jeno i przemilczenie. I nawet spytać kogo nie ma, bo się boją. Dobrze choć, że żołnierzy wyklętych pstryknąć można. I strażaków, co Żydów mordowali, i kler, tak dla zasady.
10
kinol88

Dobrze spędzony czas

Jako mieszkaniec bardzo bliskiego okolicznego miasta musiałem po książkę sięgnąć. Przyznam że mało wiedziałem na ten temat więc dobrze że książka powstała. Troche chaotycznie napisana. Strasznie dużo dygresji, gubienia wątku by po kilkunastu kartkach wracać do tematu, natomiast przemyślenia autora są w punkt i wygładzają pewne ostre krawędzie. Trudna historia aczkolwiek szkoda że mimo wszystko bazuje ona na domysłach bardziej niż na dokumentach.
00

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny, redakcja techniczna i skład Robert Oleś

Fotografia na okładce © by Rafał Hetman

Copyright © by Rafał Hetman, 2022

Opieka redakcyjna Tomasz Zając

Redakcja Magdalena Budzińska

Korekta Krystyna Stobierska / d2d.pl, Anna Zygmanowska / d2d.pl

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-576-2

Pamięć wymaga serdeczności i czystego powietrza. Dlatego łatwiej dba się o wspomnienia na Bermudach niż w Europie Środkowej.

Jakub Kornhauser, Wiersz o pamięci

Bo nikt Makbeta sił wprzódy nie skruszy,

Póki birnamski las się nie poruszy […].

William Shakespeare, Makbet, przeł. Leon Ulrich

I

Las

Las zbliża się powoli. Podmuch wiatru niesie ledwie dostrzegalne nasiono. Urszula w końcu to przyznała.

– Dębrzyna do nas podeszła – stwierdził któregoś dnia jej brat.

Babci Zofii już wówczas nie było, w Grzęsce na miejscu drewnianej cerkwi stał murowany kościół, w Świętoniowej na dawnym lotnisku pasły się krowy, a jedyną pamiątką po czarodziejskim dębie był schowany głęboko kamyczek, wygłaskany z dwóch stron, jakby ludzką ręką.

Kiedy wiele lat wcześniej babcia Zofia odczytywała pogodę na następny dzień z zachodzącego nad Dębrzyną słońca, odległe drzewa wydawały się małe, zaćmione, zbite w ciemną masę – nie wyrastały poza parkan postawiony przez hrabiego Lubomirskiego, który swój mały prywatny las odgrodził od wsi wyraźną granicą. Ale gdy ludzie pozabierali z parkanu deski i spalili je w piecach, żeby ogrzać zimne domy, Dębrzyna zaczęła się rozkrzewiać i rozdrzewiać ku Grzęsce, ku Świętoniowej, a także w drugą stronę, do torów kolejowych, bocznicy i stacji, przy której w budce pracował Jan B.

Lasy nie chodzą – pomyślała Urszula i spojrzała na brata z niewyraźnym uśmiechem. Ale coś w tym było – drzewa wydawały się większe, wyraźniejsze niż dawniej.

Dyskusja

Wiejski Dom Kultury w Grzęsce. Początek września 2020 roku. Dyskusja po projekcji filmu Wielki strach autorstwa Pawliny Carlucci Sforzy i Magdaleny Lubańskiej, w którym okoliczni mieszkańcy opowiedzieli przed kamerą o rabunkach i morderstwach, do jakich dochodziło tuż po wojnie w lesie Dębrzyna, i o zmowie milczenia, która zapanowała na ten temat w Grzęsce i Świętoniowej.

Wójt gminy Przeworsk:

– Musimy oczywiście o tym pamiętać i przypominać te straszne wydarzenia, mając nadzieję, modląc się, żeby one się nigdy nie powtórzyły. A jedynie dobry Bóg w swoim wielkim miłosierdziu wie, co w takiej sytuacji należy zrobić. Nie sądźmy, abyśmy nie byli sądzeni.

Proboszcz z Grzęski:

– Pytanie: dlaczego? Nie zadaje się takiego pytania Panu Bogu. Trzeba przyjąć. Nie bawmy się w sędziów. Pozostaje modlitwa, zarówno za tych, którzy tam spoczywają w mogiłach, jak i za oprawców. Może za tych, którzy tam spoczywają: Dobry Jezu, a nasz Panie…

Zgromadzeni:

– …daj im wieczne spoczywanie.

Wysoka elegancka kobieta:

– Po co? Po co ten film? Szesnaście lat temu żyło jeszcze dwóch oprawców. W pamięci mam taki obraz: pod pomnik w Dębrzynie przed mszą przyjeżdża samochód, z którego wysiadają jacyś nieznani mi ludzie. Chcą usiąść na ławkach, ale nie mogą, bo kiedy zobaczyła ich pozostała część zgromadzonych, najpierw podniósł się szmer, a potem pojawiły się okrzyki: „Jak możesz tutaj przyjeżdżać?!”, „Co ty tu robisz, przecież ty też mordowałeś!”. Ci ludzie wrócili do samochodu i odjechali. Proszę państwa, nie wiem, czy o takie emocje nam chodzi. Myślę, że trzeba dokumentu, ale nie wiem, czy dzisiaj należy ciągle jeszcze, przepraszam za słowa, których teraz użyję, ale one są adekwatne do tego, co czuję, grzebać się w tej historii. Właściwie teraz to już niczemu nie służy. Siedemdziesiąt pięć lat po wojnie musimy pamiętać o tym, co było. Ale czy na pewno musimy do tego ciągle wracać? Wracać, żeby przypominać sobie te historie sąsiedzkie? Żeby osoby starsze przeżywały to znowu? Czy Dębrzyna nie powinna być miejscem, gdzie w pierwszą niedzielę września modlimy się za ofiary i za sprawców i… tyle? Tak czy inaczej, dziękuję pani reżyser. Za co? Za prawdę historyczną. Myślę, że jest bardzo potrzebna.

Niska kobieta, odnosząc się do przedmówczyni:

– Ale pani słyszała te wszystkie opowieści o lesie od swojej rodziny, sąsiadów, prawda? Pani wszystko wie. Są jednak ludzie młodzi, którzy nie wiedzą. Nawet na Facebooku pojawił się wpis, że pewna z osób myślała, że w lesie Polacy byli mordowani przez Niemców.

Wysoka kobieta:

– Ja tam dalej nie widzę sensu.

Mężczyzna z wąsem:

– Ja króciutko: tutaj, u nas w gminie w zeszłym roku była osoba, która się pytała, kto kogo mordował, bo w społeczności tutejszej nie wiadomo. Pytają, czy może Ukraińcy Polaków.

Mężczyzna w beżowym swetrze:

– Padło pytanie: po co? A po co mówi się o dobrych uczynkach, o dobrych ludziach? Po co stawia się pomniki bohaterom? Po co pielęgnuje się bohaterskie wyczyny, mówi się o nich i je opisuje? Myślę, że tak samo powinniśmy mówić o bardzo złych uczynkach, haniebnych, i w ogóle. Ku pamięci właśnie. Gdybyśmy milczeli, to znaczy, że wykazywalibyśmy obojętność. Ale nie można być na to obojętnym. To tak, jakby zapomnieć o ludobójstwie na Wołyniu i innych strasznych rzeczach. O tym trzeba po prostu pamiętać i o tym trzeba mówić. Ku przestrodze. Bo nacjonalizmy kwitną, zło się szerzy. Ja nie wiem, co by było teraz, gdyby pojawiły się sprzyjające okoliczności, gdyby ludzie poczuli się naprawdę bezkarni. Dlatego sądzę, że trzeba o tym mówić.

Oklaski.

Mężczyzna spoza społeczności:

– Dziękuję za możliwość zabrania głosu. Nie pochodzę ze Świętoniowej, nie pochodzę z Grzęski. Pochodzę z gminy sąsiedniej Białobrzegi. I dowiedziałem się o tym lesie właśnie teraz z recenzji filmu w internecie. Pytałem ludzi, którzy jeszcze żyją w okolicy, mają po siedemdziesiąt–osiemdziesiąt lat. Nikt o tym nie słyszał. Inaczej jak bestialstwem tego, co się zdarzyło, nie można nazwać, ale należy o tym pamiętać. Należy o tym mówić. Wielu od razu odbiera to jako głos antypolski, pokazujący, że my wszyscy to robiliśmy. Nie, nie wszyscy, ale takie jednostki się zdarzały. Koło tego lasu przejeżdżałem setki razy, akurat tak się składa, że jestem przedstawicielem handlowym. Tabliczka informująca o pomniku w lesie Dębrzyna stoi, ale jest niewidoczna. Dlatego uważam, że gmina powinna dołożyć starań, żeby pokazać na tle popularności tego filmu, że to były pojedyncze przypadki. Że tutaj nie chodzi o rozliczanie z nazwisk. Te osoby nie żyją. Niech im Pan Bóg okaże miłosierdzie. Trzeba pokazać, że to były przypadki bestialstwa, ale my, dzisiejsi mieszkańcy, mówimy temu „nie”. Trzeba pokazać młodemu pokoleniu, zacząć uczyć w szkołach, że może być nienawiść także w stosunku do samych siebie, bo tutaj nie chodziło o narodowość, orientację, wiarę czy tego typu rzeczy.

Proboszcz:

– Głos sumienia też jest potrzebny. Po co? Żeby młode pokolenie znało prawdziwą historię. Ten film jest głosem sumienia. W osobach, które wypowiadają się w filmie, to sumienie się obudziło. Po co? Żeby może skorzystać z Bożego miłosierdzia na koniec?

Początek

Drzewa wyglądały tak, jakby żyły w nich rudodrozdy. Iglasty, rześki zapach jesiennego poranka wypełniał wnętrze samochodu mimo zamkniętych okien. W objęciach lasów droga wydawała się węższa niż w rzeczywistości. Niedaleko pracowały piły. Mijałem stosy ściętych pni złożonych na poboczu i wolno sunące traktory, które ciągnęły przyczepy z jasną, świeżą tarcicą. Gdzieś tu płynęły San i leniwy już Wisłok.

Jechałem na spotkanie z kobietą, która obiecała mi pokazać las Dębrzyna. Właściwie lasek, nieduży, dziś da się go przejść w ciągu pięciu minut – sześciu, jeśli ścieżki zaleje woda i trzeba przeskakiwać błotniste bagienka. Dębrzyna kryła w sobie groby, to już wiedziałem, i przeliczne historie, często wybujałe, na wpół mityczne, ale też całkiem prawdziwe, potwierdzone w dokumentach. Wszystkie miałem dopiero poznać. W niektóre, jak te o czarodziejskim starym dębie i rozmowach z Matką Boską, uwierzyłem, w inne nie.

Kobietę, z którą miałem się spotkać, wskazali mi mieszkańcy Grzęski i Świętoniowej. Zapewniali, że świetnie zna temat, choć od dawna tu nie mieszka. Istotnie, okazało się, że wiedziała dużo, ale nie mogła, czy też nie chciała, powiedzieć mi wszystkiego. Miała powody, które rozumiałem.

Na początku nie planowałem pisać o sobie i okolicznościach powstawania tej książki. Jednak w historii lasu Dębrzyna kulisy mają znaczenie. To, co ktoś opowiada, jest równie ważne jak sposób, w jaki to robi. To, co wypowiedziane, okazuje się równie istotne jak to, co niewyrażone. Ponadto wiem, że ci z pozoru bezstronni, neutralni obserwatorzy, dziennikarze i dziennikarki, reżyserka i naukowczyni, których moglibyśmy nazwać przybyszami z zewnątrz, wywarli ogromny wpływ na opowieść o lesie, na jej kształt, na pamięć o wydarzeniach, które także ja miałem opisać, na lokalną społeczność. Zdaję sobie sprawę, że jestem częścią sztafety zapoczątkowanej dekady wcześniej, jestem częścią przemian pamięci, które trwają od lat i stymulują wspomnienia. Spotkanie z reporterem, który każe sobie przypominać, zostawia ślad. Książka powstała z rozmów będzie kolejnym elementem, wokół którego zorganizuje się zbiorowa pamięć. Wchodzę więc do lasu jak do jeziora – mój ruch wywołuje fale na tafli, z dna po każdym moim kroku wzbija się gruba warstwa osadu.

Przyjechałem we wskazane miejsce i tak jak ustaliliśmy, od razu do niej zadzwoniłem. Zjawiła się po chwili. Powiedziała, że pojedziemy do Dębrzyny.

Jeszcze raz wyjaśniła, bo po raz pierwszy zrobiła to kilka dni wcześniej przez telefon, dlaczego nie może podzielić się ze mną wszystkimi informacjami, które zbierała przez lata.

– Jeśli naprawdę chcesz się zająć tematem – powiedziała – to sam powoli do wszystkiego dojdziesz.

Poczułem się wrzucony na planszę jakiejś gry.

Dojechaliśmy, wysiedliśmy i weszliśmy w las, który pozbył się już niemal wszystkich liści i wydawał się zimniejszy, jakby otworzono w nim na oścież drzwi i okna. Szliśmy krótką chwilę. Moja przewodniczka wyjaśniła, że nie wiadomo dokładnie, gdzie leżą zamordowani, że nagrobki, które widzimy, wcale nie muszą skrywać ciał, i że dopiero dziś, po wielu latach, mogiły wyglądają przyzwoicie, bo kiedyś były to kopczyki ziemi z lichymi, rozpadającymi się krzyżami.

Przy grobach stał głaz z napisem „Człowiek – człowiekowi” i dopiskiem „Pomordowanym 1945–1946 w Dębrzynie. Boże daj pokój wieczny 2004”. Obok dwa wkopane w ziemię metalowe, czarne, wysokie na kilka metrów krzyże oplecione od dołu czarną metalową gałęzią cierniową. Dalej nieduży betonowy ołtarz, przy którym co roku w pierwszą niedzielę września odprawiana jest msza za ofiary morderstw i ich oprawców.

Nieopodal na jednym z drzew tkwiła tabliczka. Była stara, wyglądała, jakby gorący pień oblał ją swoją masą, a potem zastygł jak lawa. „Śp. Zamordowani 1945–1946. Wieczne odpoczywanie” – głosił napis.

Poszliśmy dalej.

– Nie wszyscy wiedzą, że tam też są groby – powiedziała moja przewodniczka.

Pięć, może sześć metalowych krzyży, przyniesionych z cmentarza, gdzie już do niczego nie służyły, stało wbitych w kopczyki ziemi.

– Czy pod krzyżem na pewno ktoś leży? – zapytałem.

– Nie wiadomo.

Krzyże dostrzegłem też na niektórych drzewach. Były białe, namalowane farbą.

– Czy to znaczy, że pod takim drzewem ktoś leży?

– Nie wiadomo.

– Kto te krzyże namalował?

– Nie wiem.

Poszliśmy dalej, do niewielkich oczek wodnych w lesie. Moja przewodniczka wspomniała o ukrytych w ziemi urnach z wczesnej epoki żelaza i wskazała kierunek, w którym należałoby iść, żeby dotrzeć do torów. Potem zawróciliśmy.

Wsiedliśmy do samochodu i objechaliśmy las niemal dookoła, wtedy po raz pierwszy zobaczyłem tory i miejsce, gdzie kiedyś była bocznica, na której zatrzymywały się pociągi.

Stanęliśmy na poboczu i zaczęliśmy rozmawiać o Grzęsce, Świętoniowej, lesie, spalonej cerkwi, lokalnych bohaterach i tych, którzy bohaterami nie byli, ale dziś są za takich uznawani.

– Sam powoli do wszystkiego dojdziesz – powiedziała raz jeszcze.

Mgła pojawiła się już po zmierzchu. Jechałem wolno wąską drogą bez pobocza. Domy stały tuż za linią asfaltu, miałem wrażenie, że samochód się o nie ociera. W ciemności próbowałem dostrzec budynek, który opisała mi pewna kobieta. Poznałem ją po projekcji Wielkiego strachu w Grzęsce. Była jedną z osób, które wystąpiły w dokumencie. Zapytałem wtedy, czy zechce porozmawiać ze mną o lesie. Zgodziła się od razu. Nie podała numeru domu, stwierdziła, że po adresie i tak nie trafię. Dostałem szczegółowe wytyczne, ale nie byłem pewny, czy dojechałem we właściwe miejsce.

Stanąłem. Wyszedłem z samochodu, nie gasząc świateł, żeby sprawdzić, czy opis okolicy się zgadza. Rozszczekały się psy. W którymś oknie poruszyła się firanka, pojawił się czyjś cień i zaraz zniknął. Stałem jeszcze chwilę w wieczornej mgle i wtedy głos z progu zawołał mnie do środka.

Usiedliśmy przy herbacie.

– Tylko bym wolała bez nazwiska – powiedziała. – Bo wie pan, po tym filmie ludzie gadali.

– Naprawdę?

– To chyba przez zazdrość. Dostawałam anonimowe telefony, że ile zarobiłam, że aktorką jestem. To jest poważna sprawa, a ktoś sobie myśli, że ja na tym kokosy zrobiłam. Wie pan, trochę mnie to obraziło, ale mniej więcej wiem, kto dzwonił.

– Może ktoś nie chciał, żeby mówiła pani o lesie?

– Przecież w filmie dużo ludzi mówiło, nie? Już nic nie było do ukrycia. Ale dziś jeszcze żyją wnuki, syny, córki tych, co mordowali. Może to ich pokolenie jest gorsze jak tamto, co było.

– Czemu?

– No tak jest. Wie pan, że ludzie dalej nie rozmawiają o Dębrzynie?

– Chyba już teraz rozmawiają. Był film, tyle artykułów w gazetach, w internecie.

– Nie rozmawiają, bo gdybym miała sąsiada, taki daję przykład, którego dziadek brał udział w tych morderstwach, i jakbym o tym dziadku coś powiedziała, to my są już wrogami do końca życia z tym wnukiem, i moje dzieci, i ich dzieci, wszystko! To nie jest takie proste. Ludzie w dalszym ciągu nie rozmawiają tak swobodnie między sobą. To, co wiedziały, to poujawniały starsze babcie, bo one się nie mają czego bać.

Zaczęła liczyć przyciszonym głosem, kierując palec w stronę okna.

– Wszystko z tych domów chodziło do Dębrzyny. Z kim, o czym będę rozmawiać?

– A co może mi pani opowiedzieć?

– No, wie pan, tyle mogę: pod lasem się urodziłam, pod lasem się wychowałam, pod lasem mieszkałam dwadzieścia trzy lata od dziecka i odchodząc stamtąd do męża, nic nie wiedziałam o tym, co działo się w Dębrzynie. Urodziłam się w 1950 roku. Latało się po tym lesie z rodzeństwem. I co rusz: tu kości, tam kości. Myśmy pytali: „Co to jest?”. Ciotki odpowiadały: „Tu sarna, tam coś innego”. Ile miałam lat? Jeszcze wtedy do szkoły nie chodziłam. Było takie miejsce. Mówili na nie „martwy zrąb”. Ludzie tam nie chodzili, nie zbierali gałęzi, nie zbierali stamtąd grzybów, sosenki tam rosły, nieduże, blisko siebie, że trudno się było przecisnąć. W tym martwym zrębie był rów, a w rowie masa kości, jakby ktoś przyjechał przyczepą i wysypał. Tata w ogóle nie kazał nam tam chodzić. Ale poza tym to wszędzie chodziliśmy. Człowiek znał las jak swój palec, od maleńkości. Tam kości były gdzie bądź i przecież ile my razy takie kości do domu przytargali! A tata: „W tej chwili tam, skąd żeście wzięły, tam proszę położyć!”. I jeszcze: „Nie rzucać, tylko położyć”. My się pytamy: „A to z czego kości?”. A on, że może z koni, że może z jelenia. Do dzisiaj mam przed oczami cały szkielet człowieka. Tylko że wtedy nie wiedziałam, że to szkielet ludzki. Ciotka powiedziała, że sarny. Potem, jak już byłam dorosła, to sobie uzmysłowiłam, że przecież sarna ma inną głowę.

– Rodzice coś opowiadali o Dębrzynie?

– W ogóle nie było tematu. Ale już wtedy były w lesie takie grobki i jak my się pytali, skąd te groby, to nam odpowiadali, że tam ktoś leży. „Czyje te groby?” „To z czasów wojny”. Tak nas zbywano. A jak zaczęliśmy chodzić do szkoły, to pani kazała nam stroić te groby. Latało się ze świeczkami, żeby zaświecić. Tylko jak ja pamiętam, to pierwsze groby były wklęśnięte i były trzy. A teraz już jest ile?

– Więcej.

– Komuś sumienie chyba nie dawało spokoju, bo przybił też tabliczki na drzewach i według mojego obliczenia to siedem grobów tam powstało.

– Nie wiadomo, kto to zrobił?

– Mówię: ten, co mu sumienie nie dawało spokoju.

– I rodzice faktycznie nic nie mówili o lesie?

– Nic kompletnie. Mówię panu, miałam dwadzieścia trzy lata i o niczym nie wiedziałam. Nie wolno było chyba mówić, tak mi się wydaje. I dopiero teść i jego brat mnie uświadomili. Oni dużo wiedzieli, znali nazwiska. Ale to nie było tak, że ja się zapytałam i mi powiedzieli, tylko sama zbierałam po odrobinie. Robił się wieczór, przychodził jeden wujek, drugi wujek i se opowiadali, jak to było w czasie wojny, jak po wojnie, że prawdopodobnie ten chodził do Dębrzyny, że tamten, a ja w to wszystko się wsłuchiwałam i pomału doszłam, co tam się wydarzyło. Myślę sobie: „Boże, ja tam byłam, a nic nie wiedziałam!”. I potem zaczęłam pytać już swoich rodziców. Ojciec był w kiepskim zdrowiu, bo chorował na raka, ale pytałam się go, a on… Cisza. Tak było. Pytałam mamy, a ona: „Daj mi, dziecko, święty spokój”. A potem teść i jego brat zmarli i już nawet nie miałam kogo zapytać. Nie było takiej zaufanej osoby, z którą bym mogła porozmawiać.

– To musiała być zaufana osoba?

– Tak. Żeby się zapytać, to musiałabym wiedzieć, kogo naprawdę ja się pytam.

*

Mężczyzna siedział na wersalce, nogi miał przykryte kocem. Wszedłem do pokoju z jego córką. Odsunąłem krzesło od stołu. Usiadłem naprzeciwko niego. Córka obok mnie. Przywitałem się.

– Dzień dobry – odpowiedział cicho.

– Chciałem się dowiedzieć czegoś o Dębrzynie. Co pan pamięta z czasów, kiedy tam rabowano ludzi?

Nie odpowiedział, tylko na mnie patrzył.

Wtedy córka nachyliła się nad nim i powtórzyła głośno:

– O lesie, o tych morderstwach pamiętasz coś? – A potem zwróciła się do mnie: – Tata już niedosłyszy.

– Jak mówisz? – odezwał się mężczyzna.

– O tych morderstwach w Dębrzynie pamiętasz coś? Jak mordowali tam ludzi? Opowiedz, co pamiętasz. – Córka przysunęła się do ojca, żeby lepiej słyszał. Po chwili znowu odwróciła się do mnie: – Tata już stareńki, ale może coś sobie przypomni.

W pokoju było cicho. Mężczyzna się nie odzywał.

– Przypomnij sobie, tata.

– Pamiętam – zaczął. – Pamiętam, ale… – mówił z wysiłkiem, jakby wydobywał z gardła kamienie.

– Nie wiesz, jak powiedzieć? – podpowiadała córka. – Tata ma problem z mówieniem. – Znów nachyliła się nad ojcem. – Co tam się działo? Widziałeś coś kiedykolwiek? Widziałeś coś w dzieciństwie, jak chodziłeś do Dębrzyny?

– Widziałem… – odchrząknął i zamilkł.

– Może coś sobie przypomni. Dajmy mu chwilę. – Po paru minutach spróbowała znowu: – No, co ludzie opowiadali? Co mówili o Dębrzynie?

– Dębrzyna…

– Chodzi o to, jak sokiści mordowali ludzi, którzy wracali z Niemiec. Pamiętasz?

– Ja pamiętam, ale… ale…

– No, co pamiętasz? Że kto to był? Kto to mordował? Ze Świętoniowej ktoś? Co oni robili? Znałeś tam kogoś? – Po chwili zwróciła się do mnie: – Z tego, co wiem, tutaj na bocznicy pracował jakiś facet, który był w zmowie z tymi mordercami, i on zatrzymywał pociągi – powiedziała i po raz kolejny zwróciła się do ojca: – Pamiętasz coś? Byłeś wtedy młodym chłopcem. Chodziłeś do lasu. Widziałeś coś? Na przykład jakieś ubrania albo szczątki ludzi? Pamiętasz?

– Trochę widziałem, ale… ale… zapomniałem.

– Kto zatrzymywał te pociągi tutaj na bocznicy? Nie możesz sobie przypomnieć? No, trudno… – i zaczęła sama opowiadać: – Ja najwięcej dowiedziałam się z tego filmu, który był wyświetlany w Grzęsce, bo przez całe dzieciństwo to było tak, że babcia mruczała coś pod nosem o Dębrzynie, potem mama mruczała i ciocia, ale one już wszystkie nie żyją. Mówiły, że nie chodziły wtedy do lasu, bo rodzice im zabraniali. Babcia i mama znały nazwiska tych ludzi, ale to nie byli bliscy znajomi. Ja tych, o których one mówiły, znałam z widzenia, ale też nie było wiadomo, czy to na pewno oni mordowali. Mamy i babci nie było przecież przy tych rabunkach, a jeżeli się tego nie widziało na własne oczy, to też nie można nikogo oskarżać wprost, bo to są poważne oskarżenia. Ale mniej więcej było kilka osób, o których się mówiło, że coś tam w lesie robiły, a potem po tym wszystkim nawet baldachim w kościele nosiły.

– Baldachim?

– Mówię w przenośni, że się zrobili tacy pobożni, blisko Kościoła. Ja się na przykład spotkałam… – nie dokończyła. Po chwili podjęła ściszonym głosem: – Ale nie chcę też… Był taki… K.

– Tak, pojawia się często w dokumentach IPN – potwierdziłem.

– To najwięcej właśnie na tego K. mówili i jeszcze… B.

– Tak, ten też jest wymieniany w dokumentach.

– Ten K. to był taki pan, który chyba piastował jakieś stanowisko, bo był zwykle elegancko ubrany, chodził z laseczką, długo żył – powiedziała i znów zwróciła się do ojca: – A słyszałeś coś o K.? Co on robił? On był sokistą? Sokista, co zabijał ludzi tutaj w Dębrzynie, pamiętasz?

– Ja nie słyszę…

– Przez całe życie przewijały się takie rozmowy, że oni tak dobrze sobie żyją, a na ludzkiej biedzie się dorobili – ciągnęła córka. – Teraz się przestało o tym mówić, bo już nikt z tych ludzi nie żyje, mój tata jest tu najstarszy. Ale trochę się ożywiło po tym filmie. Nawet z koleżankami dyskutowałam na ten temat, bo podobno dziadek jednej znajomej chodził mordować do tego lasu. Ale może nawet ona o tym nie wiedziała? Dzisiaj przecież trudno wnuka czy wnuczkę osądzać. Równie dobrze mój dziadek mógł tam chodzić i co ja jestem temu winna? Przecież nie będę z nienawiścią patrzeć na koleżankę, bo jej dziadek był zbrodniarzem. Wie pan co, ja zadzwonię do koleżanki, może jej babcia coś panu powie. Proszę poczekać.

Wyszła z pokoju.

Po chwili ciszy mężczyzna z trudem przysunął się w moją stronę, a potem pochylił. Ja zrobiłem to samo. Spojrzeliśmy sobie w oczy.

– To jest trudno powiedzieć… – zaczął – …strach.

Więcej się nie odezwał.

Córka nie mogła się dodzwonić do koleżanki. Wróciła do pokoju, a ja powiedziałem jej o słowach ojca.

– Wie pan, może tata do dziś się boi. Proszę zobaczyć, jak się zaczerwienił na policzkach.

II

Miejsce i czas

Kiedy zapytałem, jakie jest jego najwcześniejsze wspomnienie, Władysław Łania wrócił do Grzęski, którą opuścił wiele lat temu, i przypomniał sobie dzień pogrzebu.

– Siedziałem na wozie za trumną dziadka – powiedział.

Kościół był wówczas drewniany i nie miał zegara w wieży, a Łaniowie mieszkali na skraju wsi, tuż przy Dębrzynie. Na wschód od chałupy ciągnęły się pola, dalej niskie łąki – szerokie i płaskie, jakby gotowe na przyjęcie lądujących samolotów. Za nimi na niebie widać było krzyż i czubki drzew okalających parafię.

– Dziadek zmarł, kiedy miałem cztery lata, i nie bardzo chciałem iść piechotą do Świętoniowej na jego pogrzeb – opowiadał Władysław Łania.

W Grzęsce katolickiego kościoła jeszcze nie było. Stała cerkiew. Pachniała ciężkim drewnem. Rósł nad nią wielki dąb. A może klon? Tyle się wydarzyło – wojna, pożar, założenie nowej parafii – że teraz już nikt nie pamięta. Wiadomo na pewno, że obok cerkwi leżał cmentarz. Cmentarzyk. Spłachetek ziemi z mogiłami. Wiadomo, że najbliższa synagoga była w Przeworsku przy placu Mickiewicza. Chodziła do niej Siunka Habram, chodził jej brat Muniek oraz garstka Żydów z Grzęski i Świętoniowej. Wiadomo też, że proboszcz Kamiński modlił się w drewnianej cerkwi o niepodległą Ukrainę i że za swoje marzenia zginął przed końcem wojny, a przez dwa małe okna do środka świątyni wpadało ledwie kilka promieni słońca. Rozjaśniały ciemną twarz Najświętszej Panienki na starej ikonie.

W Świętoniowej kościół, przy którym miał spocząć dziadek Łania, otaczały drewniany płot, młode drzewa i błoto, które krzepło tylko w bardzo gorące i bardzo mroźne dni. Tę parafię prałat Sarna obiecał jeszcze za czasów Franciszka Józefa. Powstała w nowej Polsce. Już nikt nie musiał jeździć do Przeworska, żeby posłuchać o miłości do bliźniego.

Grzęska i Świętoniowa były wówczas jeszcze mniejsze niż dzisiaj – drewniane, kryte strzechą, nawiedzane głodem nie tylko na przednówku i wypełnione kwaśnym, ciepłym zapachem zwierząt. We wszystkich wsiach położonych po tej i po tamtej stronie Wisłoka pachniało tak samo. Rzeka, która porzuca swoją młodzieńczą dzikość na ostatnich przełomach w górnym biegu, mija Świętoniową i Grzęskę niespiesznie, by po chwili zanurzyć się w Sanie. Tutejsza ziemia była wilgotna, poprzecinana strumykami i dopływami rzeczek małych jak Mleczka, podziurawiona oczkami wodnymi, które patrzyły w niebo. Grzęzło się w niej jak w bagnach. Zimą zaś na stojących w wodzie polach i łąkach tężała warstwa lodu. Dębrzyna rosła powoli. Linia kolejowa stukotała za lasem i przecinała Grzęskę wpół, a potem biegła do Przeworska, Jarosławia, Przemyśla i dalej do Lwowa.

Wystarczy spojrzeć na mapę, żeby zorientować się w okolicy – daleko stąd do Krakowa czy Lublina. Dla Władysława Łani to był środek wszechświata, miejsce i czas, od których brał miarę.

– Dziadek mój miał na imię Jakub. To był operatywny i samowystarczalny człowiek galicyjski.

Zanim Jakub spoczął na świeżym przykościelnym cmentarzu w Świętoniowej, przez całe życie uprawiał konopie i len, kręcił powrozy i uzdrawiał dzieci za pomocą czarodziejskiego dębu, póki ksiądz nie zabronił magii i nie kazał wykopać starego drzewa.

– Ale nim powiem więcej o dziadku, muszę wtrącić kilka słów o pradziadku Sebastianie – oznajmił Władysław Łania, a ja przystałem na tę propozycję, bo historie najlepiej opowiadać od samego początku.

Czarodziejski dąb pradziadka Sebastiana

Pradziadek Sebastian Łania pochodził z Żołyni, gdzie do dziś stoi wielka sosna, zmordowana przez wiatr, zwana sosną Łaniów. Urodził się w 1818 roku w zubożałej szlacheckiej rodzinie jako syn Mateusza i Katarzyny. W wieku dwudziestu jeden lat przyjechał do Grzęski, kupił od hrabiego Lubomirskiego dziesięć hektarów nieużytków i ożenił się ze starszą o trzy lata Reginą. Postawił dom w pobliżu wielkiego, pomarszczonego dębu, a żona, jak to ujął Władysław Łania, urodziła mu dużo dzieci. Dąb stał ledwie żywy i pusty w środku. Dało się wejść do jego wnętrza i wyjść z drugiej strony, bo dziupla przechodziła na wskroś. Nieużytki, które Sebastian kupił od Lubomirskiego, bagna, krzaki i kawałek Dębrzyny trzeba było zaprząc do pracy.

– Jak pradziadkowi zmarła żona, to pochował ją w Przeworsku, bo parafii w Świętoniowej jeszcze nie było, i ożenił się znowu – opowiadał Władysław Łania.

Wiktoria, młodsza o dziewięć lat wdowa po Marcinie, rodziła Sebastianowi kolejne dzieci, a on uprawiał len i konopie. Z mokradeł zrobił łąkę, z wyższych terenów – pola uprawne, a za pomocą dębu zaczął uzdrawiać.

– Sebastianie! Sebastianie! – wołała zmartwiona matka, wchodząc na jego podwórze z chorym dzieckiem.

Wtedy pradziadek Łania kazał kobiecie ustawić się z jednej strony dębowej dziupli, sam kucał z drugiej, a dziecko musiało kilka razy przejść przez wnętrze drzewa. Wszystko trzeba było zrobić o zachodzie słońca. Wtedy choroba znikała.

Potem Sebastian dawał kobiecie gałązki dębowe, ona miała nagotować z nich wywar i kąpać w nim dziecko. Jedną z dolegliwości leczonych przez magiczny dąb nazywano „klinem”, a Słownik języka polskiego wydany w 1855 roku we Lwowie tłumaczy, że to choroba dzieci, „gdy w ich moszenkę jaka materya gruba flegmista wpada”. Dalej precyzuje, że chodzi zwłaszcza o żyły, na których „jąderka wiszą”. Niektórzy radzili, że w czasie obrzędu trzeba zmówić Anioł Pański, a potem wbić klin w środek drzewa i czekać. Jeśli dziecko uśnie, będzie żyło, jeśli nie – umrze.

Ludzie w to wierzyli. Tak jak w Matkę Boską, w cudowną moc kapliczek, w pralud z lasu Dębrzyna, który wieki temu spalał ciała zmarłych na popiół, albo jak w święte jezioro rozlane w pobliżu Wisłoka, nad którym stał pogański chram – świątynia, miejsce nabożeństw i wróżb. Dookoła jeziora rosły wierzby. To były zaklęte w drzewa kobiety, które w święty dzień poszły prać ubrania. Zaczarował je kapłan z chramu – za karę i ku przestrodze, bo nie uszanowały święta – a ludzie jeszcze w czasach pradziadka Sebastiana bali się wyciąć którąkolwiek z nich. Dopiero kiedy jakaś upadła, brali drewno dla siebie.

Krzyże i kapliczki w Grzęsce i Świętoniowej (1)

Jedna z córek Sebastiana wyszła za Wincentego Kostkę. Po ślubie postanowili wyjechać do Ameryki. Podróż miała być długa i niebezpieczna, dlatego któregoś dnia Sebastian powiedział do Wincentego:

– Wystawmy kapliczkę na waszą intencję.

Wincenty uciekał przed carską władzą albo przed głodem. Najpewniej – przed jednym i drugim. Zanim wyruszył, u progu Dębrzyny, w cieniu starych drzew, razem z Sebastianem postawił murowaną kapliczkę.

Do dzisiaj na drewnianym daszku można odczytać wyryty w desce napis: „Fundator tej Kaplicy Wincenty Kostka”. Oraz dopisek: „RP 1891”. Daszek jest dwuspadowy, turkusowy, pod jego szczytem wisi krzyż. Świeży biały tynk widać z daleka. To zasługa niedawnej renowacji. „Obrazek jak z bajki” – napisał dziennikarz „Gazety Jarosławskiej”. Kapliczkę odnowił organista ze Świętoniowej.

Za szklanymi drzwiczkami we wnęce Jezus Chrystus trzyma poranione ręce na piersiach, wskazując gorejące serce. Matka Boska lekko pochylona modli się ze złożonymi dłońmi. Trzecią postacią jest chyba Maria Magdalena, która stoi z prawą ręką złożoną na prawej piersi. Tę trójcę otaczają kwiaty. Sztuczne, trwałe.

Czarodziejski dąb dziadka Jakuba

Gdy zmarła druga żona Sebastiana, pradziadek Władysława Łani ożenił się z młodszą o osiem lat Agnieszką, z którą spędził kilka ostatnich lat życia. Kiedy już przyszedł jego czas, pochowano go w Przeworsku, a to, co robił za życia, kontynuował jeden z jego wielu synów, Jakub.

Więc on też uprawiał konopie i len, kręcił powrozy, a jeszcze wykopał staw. Pierwsza żona urodziła mu czworo dzieci, druga troje, w tym w 1899 roku Franciszka. Chudego, chorowitego, którego dla poprawy zdrowia matka wygrzewała w chlebowym piecu i kąpała w wywarze z dębowych gałązek. Siedmioro dzieci Jakuba wychowało się koło Dębrzyny. Wszystkie dla zabawy wchodziły do środka czarodziejskiego dębu. Mieściły się tam cztery osoby. Mieszkali w chałupie Sebastiana, dopiero później Jakub postawił obok domu ojca swój własny. Też pod strzechą.

Sebastiana już nie było, a matki ciągle przychodziły z chorymi dziećmi i z podwórka wołały:

– Jakubie! Jakubie!

I Jakub kazał się im ustawiać z jednej strony dziupli, sam stawał z drugiej i odprawiał obrzęd. Tylko że Jakub, jak mówił Władysław Łania, nie wierzył już w moc dębu i w inne czary. Nie wierzył ani w kobiety zaklęte w wierzby, ani w święte jezioro, ani w ducha z Bud Łańcuckich, chociaż ludzie opowiadali, że w Budach na przysiółku Miasto pewna rodzina miała na strychu starego domu stracha, którego dokarmiała. Pewnego dnia w drodze na targ do Żołyni konie za nic nie chciały wejść na prom, którym przeprawiano się przez Wisłok. Ktoś przypomniał sobie wtedy, że strach nie dostał dziś nic do jedzenia, i wysłał parobka do domu. Kiedy parobek wrócił, konie od razu zrobiły, co im kazano, bo strach przestał je płoszyć. Ale kiedy w Świętoniowej powstała parafia, obiecana za czasów Franciszka Józefa przez prałata Sarnę, nowy proboszcz Franciszek Haba zaczął walczyć z ludowymi wierzeniami. Przyszedł więc do Jakuba i powiedział:

– Trzeba dąb usunąć. Takich czarów u nas robić nie będziecie.

I kazał wykopać drzewo z korzeniami. To było w 1921 roku. Więc zabrali się w siedmiu: Jakub, dwaj koledzy i szwagier, brat, co mieszkał w chałupie obok, w domu po Sebastianie, i najstarsi synowie Jakuba – Tomek i Franciszek. Pierwszy pracował na roli, drugi uczył się na ślusarza. Kopali dwa tygodnie. Odsłonili grube korzenie.

Któregoś dnia pracy Tomek wydłubał z ziemi ładny kamyczek, wygłaskany z dwóch stron, jakby ludzką ręką, i wziął go sobie do ostrzenia brzytwy. W końcu wyjęli z ziemi cały dąb, pień porąbali i to samo zrobili z korzeniami.

Kwiaty, których nikt nie sieje

Kiedy zapytałem, jakie jest jej najwcześniejsze wspomnienie, Józefa Misiąg nie musiała sobie niczego przypominać. Sięgnęła po teczkę, którą zapełniała od piętnastu lat, wyciągnęła z niej zapisane równymi literami kartki i zaczęła czytać:

– Ojciec mój Ignacy Mirek był rolnikiem, matka Zofia gospodynią domową.

Zofia miała szerokie biodra i wierzyła w boski plan. Razem z Ignacym prowadzili w Grzęsce niewielkie gospodarstwo. Stodołę i oborę kryte słomą otaczały pola, za nimi były pastwisko i staw. Dom, ciemny i chłodny, stał przy błotnistej drodze, po drugiej stronie w oddali rosła Dębrzyna. Co wieczór, kiedy zachodziło słońce, Zofia z nieba nad czubkami drzew starała się wyczytać pogodę na następny dzień. Ignacy natomiast kochał konie. Kochał je tak bardzo, że kiedy wiele lat później umierał, leżąc bez sił na łóżku w nowym, już murowanym domu, kazał otworzyć okno w pokoju i je przyprowadzić, żeby ostatni raz na nie popatrzeć. Ale do śmierci Ignacego jeszcze daleko, na razie w pobliskiej Świętoniowej powstała parafia z drewnianym kościołem i plebanią, Jakub Łania musiał wykopać stary dąb, a w dusznej izbie swojego domu Zofia z pomocą akuszerki wydała na świat pierwsze dziecko. Chłopiec dostał imię Józef, a jego rodzice zgodnie stwierdzili, że aby utrzymać powiększoną rodzinę, muszą dokupić kawałek pola. Wkrótce Zofia urodziła dziewczynkę. Córkę nazwali Janeczką i wzięli pożyczkę na kolejny spłachetek ziemi, a kiedy pojawił się Maniuś, dokupili jeszcze kawałek.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2022

Wydanie I