Kwartalnik artystyczny 4/2022 (116) - Wojewódzka Bibliotek Publiczna - Książnica Kopernikańska - ebook

Kwartalnik artystyczny 4/2022 (116) ebook

Wojewódzka Bibliotek Publiczna - Książnica Kopernikańska

0,0

Opis

"Kwartalnik Artystyczny. Kujawy i Pomorze" to czasopismo adresowane do miłośników literatury, wydawane przez Wojewódzką Bibliotekę Publiczną - Książnicę Kopernikańską w Toruniu. Ukazuje się od 1993 roku. „Kwartalnik Artystyczny” przybliża utwory najwybitniejszych pisarzy, a także autorów młodszych pokoleń i debiutantów. Na jego łamach publikowane są wiersze, proza, eseje, szkice, rozmowy, ankiety, głosy i glosy, recenzje, noty o książkach oraz wkładki z fotografiami i reprodukcjami dzieł sztuki. Redaktorem naczelnym jest Krzysztof Myszkowski.

 

W skład Zespołu redakcyjnego wchodzą: Adam Bednarek, Stefan Chwin, Aleksander Fiut, Michał Głowiński, Marek Kędzierski, Julian Kornhauser i Leszek Szaruga.

 

 Na łamach pisma publikowali najwybitniejsi pisarze, między innymi: Czesław Miłosz, Wisława Szymborska, Tadeusz Różewicz, Julia Hartwig, Zbigniew Herbert, Gustaw Herling-Grudziński, Artur Międzyrzecki, Ryszard Kapuściński, Stanisław Lem, Jan Błoński, Adam Zagajewski, Janusz Szuber.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 296

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wy­dawca: Wo­je­wódzka Bi­blio­teka Pu­bliczna – Książ­nica Ko­per­ni­kań­ska
Ad­res re­dak­cji: ul. Sło­wac­kiego 8, 87-100 To­ruń tel. 56 622 57 01 e-mail: kwar­tal­nik@ksia­znica.to­run.plwww.kwar­tal­nik.art.pl
ISSN 2720-7293
Pre­nu­me­rata: Anna Broda, tel. 56 622 66 42 wew. 105
Wa­runki rocz­nej pre­nu­me­raty 2023: • kra­jo­wej – 60 zł • za­gra­nicz­nej – 40 USD / 40 EUR
Cena eg­zem­pla­rza ar­chi­wal­nego (wraz z wy­syłką): • kra­jowa – 12 zł • za­gra­niczna – 10 USD / 8 EUR
Wpłaty pro­simy kie­ro­wać na konto: 72 1160 2202 0000 0003 5585 9625 „Kwar­tal­nik Ar­ty­styczny”
Pro­jekt okładki: Ewa Ba­the­lier
Ko­rekta: Be­ata Ant­czak-Sa­bala, Ka­ta­rzyna Du­najko
Skład: Sła­wo­mir Ka­retko
Re­dak­cja „Kwar­tal­nika Ar­ty­stycz­nego” ser­decz­nie dzię­kuje Urzę­dowi Mar­szał­kow­skiemu Wo­je­wódz­twa Ku­jaw­sko-Po­mor­skiego w To­ru­niu za po­moc fi­nan­sową w wy­da­niu nu­meru 2/2022
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

W górę i na­przód

„Kwar­tal­nik Ar­ty­styczny” na ko­lej­nej gra­nicy i my w nim ru­szamy w czwarte dzie­się­cio­le­cie. Tyle ty­go­dni, mie­sięcy, lat, sto szes­na­ście nu­me­rów, pięć do­dat­ków, dwa­dzie­ścia je­den to­mów Bi­blio­teki, setki au­to­rów, ty­siące utwo­rów i tek­stów.

Na prze­ło­mie wie­ków i ty­siąc­leci, w wi­rach ar­ty­stycz­nych i po­li­tycz­nych zmian, w wi­chrach, bu­rzach, hu­ra­ga­nach i na spo­koj­nych prze­strze­niach. Wpa­trzeni w znaki, wierni prze­szło­ści, za­jęci te­raź­niej­szo­ścią, z na­dzie­jami na przy­szłość, przy­go­to­wani na naj­gor­sze i naj­lep­sze.

Wie­dząc, ja­kie za­da­nia miały pi­sma li­te­rac­kie w dwu­dzie­sto­le­ciu mię­dzy­wo­jen­nym i pa­mię­ta­jąc, ile w Pe­erelu zna­czyły „Twór­czość” Iwasz­kie­wi­cza, „Dia­log” Pu­zyny, „Ty­go­dnik Po­wszechny” Tu­ro­wi­cza, „Kul­tura” Gie­droy­cia, czę­ściowo „Li­te­ra­tura na Świe­cie” i „Li­te­ra­tura”.

W przy­ja­znym zgro­ma­dze­niu, z otwie­ra­ją­cymi się per­spek­ty­wami, wśród za­gro­żeń, ka­ta­strof wi­szą­cych na wło­sku, wi­dzeń i ła­ski.

Po­czą­tek w 1993 roku w Te­atrze Pol­skim na Mic­kie­wi­cza w Byd­gosz­czy, po­tem w WOK-u na To­ruń­skiej, na Ikara, na placu Ko­ście­lec­kich i w To­ru­niu w Książ­nicy Ko­per­ni­kań­skiej na Sło­wac­kiego.

Pra­wie nie­zmienny ze­spół, Ewa Ba­the­lier jako au­torka okła­dek i to, co w środku w roz­pię­to­ści i róż­no­rod­no­ści, dzia­ła­niu i sta­no­wie­niu.

Ostat­nie de­kady ży­cia Mi­ło­sza, Szym­bor­skiej, Ró­że­wi­cza, Har­twig, Błoń­skiego, przy­jaź­nie z nimi, przed­tem An­drze­jew­ski, epi­zod z Her­ber­tem. I Bec­kett jak cień, w prze­kła­dach, tłu­ma­cze­niach, wspo­mnie­niach.

Pod nie­bem ja­snym i ciem­nym i tym, co po­nad nim, wy­soko. W górę i na­przód, w znane i nie­znane, do celu.

Krzysz­tof Mysz­kow­ski

WIL­LIAM SHA­KE­SPE­ARE[1]

Ty­mon z Aten

w no­wym prze­kła­dzie An­to­niego Li­bery

Trzy spo­soby na wy­krę­ce­nie się od udzie­le­nia po­życzkiakt III, sceny 1–3

SCENA PIERW­SZA

Ateny. Dom Lu­kul­lusa.

Fla­mi­niusz czeka na po­słu­cha­nie.

Wcho­dzi Sługa Lu­kul­lusa.

SŁUGA

Po­wia­do­mi­łem pana, żeś już przy­szedł. Za­raz tu przyj­dzie.

FLA­MI­NIUSZ

Dzię­kuję.

SŁUGA

Już jest.

Wcho­dzi Lu­kul­lus.

LU­KUL­LUS

na stro­nie

865

Ktoś od Ty­mona. Pew­nie z ja­kimś da­rem. Cóż, nic dziw­nego: czyż nie śniły mi się srebrna mied­nica i dzban – dzi­siaj w nocy?

Do Fla­mi­niu­sza

Wi­tam ser­decz­nie, miły Fla­mi­niu­szu! Moje usza­no­wa­nie! Wi­taj, wi­taj!

Do Sługi

Przy­nieś nam wina.

Sługa wy­cho­dzi.

I jakże się miewa na­sza wiel­moż­ność – nasz ateń­ski pan, nasz nie­zrów­nany, czci­godny do­bro­dziej?

FLA­MI­NIUSZ

Zdro­wie, od­pu­kać, na ra­zie mu służy.

LU­KUL­LUS

870

To do­sko­nale. Bar­dzo mnie to cie­szy. – A cóż tam trzy­masz pod okry­ciem, pa­nie?

FLA­MI­NIUSZ

Nic szcze­gól­nego. Szka­tułkę. Lecz pu­stą. – Pan Ty­mon przy­słał mnie do cie­bie z prośbą, abyś ła­ska­wie ze­chciał ją na­peł­nić. Zna­lazł się na­gle w przy­krych ta­ra­pa­tach i po­trze­buje pięć­dzie­siąt ta­len­tów. Jest prze­ko­nany, że mu nie od­mó­wisz.

LU­KUL­LUS

„Jest prze­ko­nany”, po­wia­dasz. No, no! – Bar­dzo mi przy­kro, nie­stety się myli.

Twój pan z pew­no­ścią jest do­brym czło­wie­kiem, wielce szla­chet­nym i wspa­nia­ło­myśl­nym, ale pro­wa­dzi zbyt wy­stawne ży­cie.

Jak czę­sto – pod­czas obia­dów u niego – z tro­ską zwra­ca­łem mu na to uwagę. I ileż razy, jesz­cze tego dnia, zja­wia­łem się u niego na ko­la­cji, by go od­wo­dzić od sza­sta­nia gro­szem. Lecz cóż, nie słu­chał; od­rzu­cał prze­strogi.

875

Nie ma czło­wieka bez wady, rzecz ja­sna. Jego po­lega na zbyt­niej hoj­no­ści. Usi­ło­wa­łem mu to uprzy­tom­nić, ale nie­stety da­rem­nie – bez skutku.

Wraca Sługa z bu­telką wina.

SŁUGA

Oto i wino, naj­ła­skaw­szy pa­nie.

LU­KUL­LUS

Mój Fla­mi­niu­szu, za­wsze cię wi­dzia­łem jako czło­wieka z głową. – Twoje zdro­wie!

Wy­pija łyk wina.

FLA­MI­NIUSZ

Bar­dzo pan ła­skaw.

LU­KUL­LUS

Ale, co ty mó­wisz! Po pro­stu stwier­dzam fakt, a mia­no­wi­cie, że cię ce­chuje roz­trop­ność i spryt, i za­wsze umiesz w porę wy­ko­rzy­stać do­brą oka­zję, gdy ta się nada­rza. To bar­dzo cenne!

Do Sługi

880

Idź już. Je­steś wolny.

Sługa wy­cho­dzi. Do Fla­mi­niu­sza

Pro­szę cię, po­dejdź bli­żej.

Jak już mó­wi­łem, twój pan jest czło­wie­kiem wy­bit­nie hoj­nym i wspa­nia­ło­myśl­nym; ty jed­nak ma­jąc łeb nie od pa­rady, ro­zu­miesz chyba – cho­ciaż tu przy­sze­dłeś – że to nie mo­ment, aby mu po­ży­czać – ot tak, z przy­jaźni, bez żad­nej po­ręki.

Masz tu, mój miły, trzy srebrne mo­nety, za­po­mnij o nich, rzecz ja­sna, i po­wiedz, żeś mnie nie za­stał. – A te­raz już by­waj!

FLA­MI­NIUSZ

Czy to moż­liwe, by świat się tak zmie­nił,

885

Gdy my ży­jemy, jak ży­li­śmy przed­tem?

Wstrętne srebr­niki, wra­caj­cie na­tych­miast

Do swego pana, który was tak wielbi!

Od­rzuca mo­nety.

LU­KUL­LUS

Cóż, te­raz wi­dzę, żeś jed­nak nie­mą­dry – po pro­stu du­reń, godny swego pana.

Wy­cho­dzi.

FLA­MI­NIUSZ

Niech te srebr­niki z resztą twej ma­mony

890

Sto­pią się w ko­tle w me­ta­liczny ukrop

I obyś wpadł do niego na swą zgubę –

Ty gnido że­ru­jąca na przy­jaźni,

Ty pseudo-przy­ja­cielu, nie­wdzięcz­niku!

Czy przy­jaźń jest aż tak efe­me­ryczna,

895

Żeby z dnia na dzień mo­gła wy­pa­ro­wać?

Jak przy­kre bę­dzie to dla mego pana!

Jesz­cze nie stra­wił ko­la­cji, ła­chu­dra,

Którą się u nas opy­chał jak świ­nia,

I te­raz ten po­si­łek krew mu krzepi –

900

Tę krew, co prze­mie­niła się w tru­ci­znę!

Oby to wszystko, czym się u nas tu­czył,

Wpę­dziło go w cho­robę jak naj­szyb­ciej,

A jed­no­cze­śnie, gdy już bę­dzie ko­nał,

Nie dało ła­two zdech­nąć, lecz wzmac­niało –

905

Tak by to ścierwo długi czas cier­piało!

Wy­cho­dzi.

SCENA DRUGA

Plac w Ate­nach.

Wcho­dzą Lu­cjusz, Ho­sty­liusz i dwaj inni Cu­dzo­ziemcy.

LU­CJUSZ

Kto, Ty­mon? – To ser­deczny mój przy­ja­ciel i wielki pan...

CU­DZO­ZIE­MIEC 1

wpa­da­jąc w słowo

To wszystko o nim wiemy, choć nie po­zna­li­śmy go oso­bi­ście. Nie­mniej sły­szymy tu od nie­jed­nego, że okres jego świet­no­ści już mi­nął; że tej ogrom­nej for­tuny już nie ma; że ma kło­poty.

LU­CJUSZ

E, nic po­dob­nego! Nie wierz­cie temu, to jest nie­moż­liwe.

HO­STY­LIUSZ

A jed­nak mó­wią, że do­piero co ktoś z jego lu­dzi był u Lu­kul­lusa i usi­ło­wał po­ży­czyć od niego nie­małą sumkę, ileś tam ta­len­tów; i że choć pro­sił, a na­wet na­le­gał, nie­stety od­szedł z kwit­kiem.

LU­CJUSZ

910

Jak to, z kwit­kiem?

HO­STY­LIUSZ

Zwy­czaj­nie: nie otrzy­mał tych pie­nię­dzy.

LU­CJUSZ

Nie chce się wie­rzyć! Bo­go­wie, wi­dzi­cie? Płonę ze wstydu. Od­mó­wić wspar­cia ta­kiemu mę­żowi? Do­prawdy trzeba być bez krzty ho­noru. Szcze­gól­nie po tym czy w ob­li­czu tego, ile Lu­kul­lus od niego do­sta­wał!

Ja w po­rów­na­niu z nim by­łem pa­ria­sem. Te drobne kwoty, pre­cjoza i sre­bra, które pan Ty­mon da­wał mi cza­sami, były do­prawdy fraszką przy tym wszyst­kim, czym ob­sy­py­wał cią­gle Lu­kul­lusa.

A jed­nak gdyby, za­wiódł­szy się na nim, do mnie za­wi­tał z prośbą o po­życzkę, to w żad­nym ra­zie bym mu nie od­mó­wił i nie po­ską­pił tych kilku ta­len­tów.

Wcho­dzi Ser­wi­liusz.

SER­WI­LIUSZ

na wi­dok Lu­cju­sza

No, jest na­resz­cie! – Ale się spo­ci­łem, szu­ka­jąc wszę­dzie wiel­moż­nego pana! Mam jed­nak szczę­ście! – Naj­ła­skaw­szy pa­nie...

LU­CJUSZ

A, to Ser­wi­liusz! Miło cię zo­ba­czyć. Bądź zdrów i kła­niaj się swo­jemu panu, o któ­rym za­wsze jak naj­cie­plej my­ślę i który jest mi wy­jąt­kowo bli­ski.

SER­WI­LIUSZ

Czci­godny pa­nie, pro­szę mnie wy­słu­chać. Mój pan przy­syła...

LU­CJUSZ

wpa­da­jąc w słowo

Przy­syła!... Cóż znowu? Tyle już mam od niego, a on da­lej! Do­prawdy, to już nadto, to za wiele!

Po­wiedz mi ra­czej, w jaki spo­sób mógł­bym od­wdzię­czyć mu się. – A co tam przy­syła?

SER­WI­LIUSZ

920

Przy­syła mnie tym ra­zem z wielką prośbą o pilną po­moc wa­szej wiel­moż­no­ści: że­byś po­ży­czył mu kilka ta­len­tów.

LU­CJUSZ

To chyba ja­kiś żart! Kilka ta­len­tów!

On na­wet pięć­set... ba, i pięć ty­sięcy

Znaj­dzie bez trudu.

SER­WI­LIUSZ

Na ra­zie cię prosi

O znacz­nie mniej, lecz za to bar­dzo se­rio.

925

Bo zna­lazł się w okrop­nym po­ło­że­niu.

LU­CJUSZ

Po­waż­nie mó­wisz?

SER­WI­LIUSZ

Przy­się­gam na du­szę.

LU­CJUSZ

Coś okrop­nego! Ależ ja mam pe­cha, że oto w chwili, gdy mógł­bym na­resz­cie od­wdzię­czyć mu się, to je­stem bez gro­sza! Co za fa­talny zbieg oko­licz­no­ści! Aku­rat wczo­raj ku­pi­łem dla zy­sku pe­wien ma­ją­tek (nie wiem, czy ko­rzyst­nie), i oto dziś (z pew­no­ścią nie­ko­rzyst­nie) do­znaję wiel­kiej ujmy na ho­no­rze.

Mój Ser­wi­liu­szu, przy­się­gam na bo­gów: nie mogę speł­nić tej prośby, lecz wierz mi, że wsku­tek tego czuję się okrop­nie – jak ja­kiś nędz­nik, ba, o wiele go­rzej, bo chcia­łem wła­śnie o to samo pro­sić pana Ty­mona – wska­zu­jąc na Cu­dzo­ziem­ców – niech oni za­świad­czą.

930

Lecz w da­nej sy­tu­acji nie ma mowy: w żad­nym wy­padku nie po­zwolę so­bie na taką śmia­łość, by go o to pro­sić.

Prze­każ mu moje naj­niż­sze ukłony, ja­koż wy­razy mego uwiel­bie­nia. Głę­boko wie­rzę, że ta przy­kra sprawa – iż wbrew mej woli nie mogę mu po­móc – nie spo­tka się z urazą z jego strony. Tak czy ina­czej pod­kreśl z całą mocą, że jest to dla mnie okropne prze­ży­cie: nie móc od­wdzię­czyć się ta­kiemu panu – tak szla­chet­nemu i tak mi bli­skiemu – to nie­wy­obra­żalna wprost udręka!

Od­dasz mi tę przy­sługę, Ser­wi­liu­szu, i po­wiesz mu to wszystko, co tu mó­wię?

SER­WI­LIUSZ

Tak, po­wiem, pa­nie.

Wy­cho­dzi.

LU­CJUSZ

za wy­cho­dzą­cym

Czeka cię na­groda!

Do Ho­sty­liu­sza i po­zo­sta­łych

Mia­łeś więc ra­cję: Ty­mon w piętkę goni.

935

Nic przed upad­kiem już go nie uchroni.

Wy­cho­dzi.

CU­DZO­ZIE­MIEC 1

do Ho­sty­liu­sza

Wi­dzisz to wszystko?

HO­STY­LIUSZ

O, aż na­zbyt do­brze.

CU­DZO­ZIE­MIEC 1

Lecz cóż dziw­nego? Już taki jest świat;

I taka wła­śnie na­tura po­chleb­ców.

940

Że je ktoś z tobą z jed­nego ta­le­rza?

O, to na pewno jesz­cze nie przy­ja­ciel.

Po­dobno Ty­mon był dla tego typa

Jak drugi oj­ciec: spła­cał mu kre­dyty,

Wspie­rał ma­ją­tek, utrzy­my­wał służbę

945

I ob­sy­py­wał bez prze­rwy sre­brami,

Tak że ile­kroć pan Lu­cjusz coś pije,

Nie może nie pić z kie­li­cha lub czary,

Któ­rych by nie­gdyś nie otrzy­mał w da­rze.

A jed­nak – cóż to za czarna nie­wdzięcz­ność! –

950

W go­dzi­nie próby od­ma­wia po­mocy,

Cho­ciaż jej war­tość równa jest mniej wię­cej

Temu, co zwy­kle daje się że­bra­kom.

CU­DZO­ZIE­MIEC 2

Gdy czci się bo­gów i ma się ich w sercu,

W ob­li­czu ta­kich rze­czy chce się wyć!

CU­DZO­ZIE­MIEC 1

955

Ja, choć nie mia­łem oka­zji go po­znać,

A zwłasz­cza zy­skać miana przy­ja­ciela

I za­znać ta­kich czy in­nych do­bro­dziejstw,

Mu­szę rzec jed­nak, że ma­jąc na wzglę­dzie

Jego szla­chet­ność i wspa­nia­ło­myśl­ność,

960

Zro­bił­bym wszystko, co jest w mo­jej mocy,

Aby mu po­móc, gdyby mnie po­pro­sił.

Ma­ją­tek swój po­dzie­lił­bym na czę­ści

I ofia­ro­wał­bym mu naj­cen­niej­szą.

Do tego stop­nia wiel­bię jego serce.

965

Lecz dziś, jak wi­dzę, co in­nego w ce­nie.

Li­czą się ko­rzyść i zysk – nie su­mie­nie.

Wy­cho­dzą.

SCENA TRZE­CIA

Po­kój w domu Sem­pro­niu­sza.

Wcho­dzą Sem­pro­niusz i Sługa Ty­mona.

SEM­PRO­NIUSZ

No do­brze, ale dla­czego wła­ści­wie

Do mnie pierw­szego przy­cho­dzi z tym te­raz;

A nie do Lu­kul­lusa czy Lu­cju­sza?

970

Albo do Wen­ty­diu­sza, który dzi­siaj

Na­prawdę jest bo­gaty, a któ­remu

Po­mógł wy­do­stać się kie­dyś z wię­zie­nia.

To oni za­wdzię­czają mu ma­ją­tek.

SŁUGA TY­MONA

Nie­stety oka­zali się nie­wdzięczni.

975

Po­od­ma­wiali. Wszy­scy.

SEM­PRO­NIUSZ

Jak to? Oni?

Wen­ty­diusz i Lu­kul­lus od­mó­wili?!

I on po ich od­mo­wie śle cię do mnie?

To po­ka­zuje, kim dla niego je­stem:

Ostat­nią de­ską ra­tunku – kimś ta­kim,

980

Na kogo już się w za­sa­dzie nie li­czy.

Tamci trzej przy­ja­ciele, jak le­ka­rze,

Naj­pierw się spa­śli na jego pie­nią­dzach,

A po­tem, gdy za­nie­mógł, po­rzu­cili.

I te­raz ja mam go le­czyć. Ra­to­wać!

985

To mi uwła­cza; to jest ob­raź­liwe.

Czym za­słu­ży­łem na tak marne miej­sce?

Do mnie pierw­szego po­wi­nien się zwró­cić.

Czyż nie pierw­szego mnie ob­da­ro­wy­wał?

Ale by prośbą o po­moc za­szczy­cić –

990

O, to już zgła­sza się na sa­mym końcu!

Dla­czego tak krzyw­dząco mnie trak­tuje,

Że wręcz wy­sta­wia mnie na po­śmie­wi­sko?

Gdyby ode mnie za­czął, to z pew­no­ścią

Po­ży­czył­bym mu pa­ro­krot­nie wię­cej,

995

Niż mu po­trzeba – bo za­wsze ma­rzy­łem,

By mu się kie­dyś w trój­na­sób od­wdzię­czyć.

Lecz skoro tak, to po­wiedz swemu panu,

Że przy­kro mi, lecz kto mnie tak trak­tuje,

Nie może li­czyć, że go po­ra­tuję.

Wy­cho­dzi.

SŁUGA TY­MONA

1000

Pięk­nie, do­prawdy! Co za wstrętny typ wy­szedł z na­szego wiel­moż­nego pana!

Nie wie­dział dia­beł, co robi z czło­wie­kiem, kiedy mu da­wał lek­cje so­fi­styki. Ukrę­cił po­wróz na sa­mego sie­bie: bo za po­mocą tych wszyst­kich wy­bie­gów czło­wiek oszuka i sa­mego dia­bła.

Ależ on krę­cił, żeby się wy­krę­cić! I jak upięk­szał swą pod­łość i ma­łość! Jak się dra­po­wał w szaty cno­tli­wego, aby tym bar­dziej po­grą­żać się w ba­gnie! Jak owi za­pa­leńcy, co z nad­miaru pło­mien­nej wiary i nad­gor­li­wo­ści go­towi są pod­pa­lić i kró­le­stwo.

Oto jak bla­gier kul­ty­wuje przy­jaźń.

Mój pan z nim łą­czył naj­więk­szą na­dzieję.

1005

Co bę­dzie te­raz, gdy ta się roz­wieje?

Gdy tak nie­wdzięcz­nie go po­trak­to­wano,

Tylko bo­go­wie już mu po­zo­staną.

Cóż, trzeba bę­dzie po­za­my­kać drzwi,

By mu nie truli i tak smęt­nych dni.

1010

Cóż, tak się koń­czy zbyt sze­roki gest.

Plajtą i biedą. Tak to już z tym jest.

Wy­cho­dzi.

JORGE GU­IL­LÉN

w prze­kła­dzie Kry­styny Ro­dow­skiej

***

Co za ja­sność! Ćwier­ka­nie

ta­kie po­śród li­ści,

jakby pra­gnęły wszyst­kie

za­szu­mieć zło­ci­ście

Spla­tają się po­wiewy

mię­dzy to­polą a nie­bem

I cała prze­strzeń

wi­bruje bez prze­rwy

Świa­tło od­wieczne

po­po­łu­dni bło­gie

nie może umrzeć.

Moje, już jest moje!

Prędko, osio­dłaj prędko

naj­lep­szego ko­nia!

Droga tu­taj sze­roka

po­nie­sie mój tę­tent!

.

***

Być, tylko tyle. Ba­sta.

To szczę­ście do­sko­nałe.

Z mil­czącą esen­cją świata

tak wiele jest toż­same.

Przez bieg przy­pad­ków co włada

lo­sem pi­sa­nym stadu

wy­nu­rzyć się spo­śród wie­ków

do­się­gnąć wy­żyn bytu.

Siłą, prze­mocą się złą­czyć

z wie­lo­ścią od­gło­sów

wy­trwa­łych: tak, tak, o tak!

Słowo mor­skiej wody!

Wszystko mi zwie­rza se­krety.

Zwy­cięzca, sta­łem się świa­tem.

Ener­gią jego prze­ja­wień

Re­alną bez reszty.

Je­stem, ist­nieję. Od­dy­cham.

Po­wie­trze jest głę­bią czy­stą.

Rze­czy­wi­stość mnie zmy­śla.

Je­stem jej mi­tem. Wi­tam!

.

Elż­bieta Lempp

OSIEM­DZIE­SIĄTA PIĄTAROCZ­NICA URO­DZINKRY­STYNY RO­DOW­SKIEJ

„Duch prze­brał miarę”?Ska­zani na cu­dzo­ję­zycz­ność

z Kry­styną Ro­dow­ską o po­ezji dwu­ję­zycz­nej roz­ma­wia Ma­rek Kę­dzier­ski[1]

Ma­rek Kę­dzier­ski: Kiedy po­eta, pi­sze Claude Es­te­ban, staje się tłu­ma­czem po­ezji, usi­łuje do­ko­nać nie­moż­li­wego. Wy­daje się wie­rzyć – a przy­naj­mniej robi taką minę – że dwa roz­dzielne sys­temy, „ab­so­luty” ję­zyka, są w sta­nie na­wią­zać mię­dzy sobą ko­mu­ni­ka­cję, i wła­śnie ten błąd lo­giczny, który wszyst­kich poza po­etą-tłu­ma­czem po­wi­nien pa­ra­li­żo­wać, staje się mo­to­rem jego „bez­ro­zum­nego” przed­się­wzię­cia. „Od Höl­der­lina do Man­del­stama, od Bau­de­la­ire’a do Gu­il­léna, Octa­vio Paza, czy Yvesa Bon­ne­foy, u nich wszyst­kich wi­dzę ten za­pał, dziki, a jed­no­cze­śnie zre­zy­gno­wany, by prze­kro­czyć gra­nicę nie­prze­kła­dal­nego, i wy­po­wie­dzieć to, co w isto­cie nie ma imie­nia poza ję­zy­kiem, który je zro­dził, jest jed­nak tak ważne, że do­maga się prze­ło­że­nia na słowa, które choć wciąż są nie­wierne, kryją w so­bie wier­ność”. To z tek­stu Tra­du­ire, pro­gra­mo­wego eseju Es­te­bana o prze­kła­dzie po­etyc­kim.

Ów prze­kład nie jest znaj­do­wa­niem ekwi­wa­lentu słów, w stylu „je­den do jed­nego”, lecz od­twa­rza­niem aury, za­bar­wie­nia emo­cją, wy­two­rzo­nych hi­sto­rycz­nie sko­ja­rzeń, no i oczy­wi­ście mu­zyki (w) wy­po­wie­dzi po­etyc­kiej. No tak, wszy­scy o tym wiemy – ale te ogólne wy­wody tłu­ma­czą się same, na­bie­rają „cie­le­sno­ści”, na kon­kret­nych przy­kła­dach. A tych do­star­cza Es­te­ban we wszyst­kim, co pi­sze, jako że, w pew­nym sen­sie, za wy­po­wie­dzią w jed­nym ję­zyku czai się wer­sja w dru­gim. Z wy­wo­dów tego dwu­ję­zycz­nego po­ety i tłu­ma­cza po­ezji, wy­ni­ka­łoby, że nie ma bar­dziej od­le­głego od hisz­pań­skiej li­ryki li­te­rac­kiego uni­wer­sum niż po­ezja fran­cu­ska. W na­szej roz­mo­wie sprzed kilku mie­sięcy, w ja­kimś sen­sie sta­no­wią­cej ko­men­tarz do prze­ło­żo­nego przez cie­bie po­ematu Claude’a Es­te­bana Pora ogo­ło­cona, po­ru­szy­li­śmy tę te­ma­tykę. W tym nu­me­rze dru­ku­jemy twoje prze­kłady wier­szy Jorge Gu­il­léna, który był jed­nym z mi­strzów Es­te­bana. To, moim zda­niem, do­sko­nała oka­zja, abyś, za­pra­wiona w boju tłu­maczka tak po­ezji fran­cu­skiej, jak hisz­pań­skiej, po­rów­nała trzy wer­sje tych wier­szy i po­dzie­liła się swymi re­flek­sjami. Może uda się na kon­kret­nym przy­kła­dzie una­ocz­nić sens tej „bez­ro­zum­nej” am­bi­cji prze­kro­cze­nia w po­ezji gra­nicy jed­nego ję­zyka.

Kry­styna Ro­dow­ska: Es­te­ban był nie tylko dwu­ję­zycz­nym po­etą-tłu­ma­czem. W jego szcze­gól­nym przy­padku dwu­ję­zycz­ność „mimo woli” – jak za­uwa­żał, była fru­stru­ją­cym do­świad­cze­niem eg­zy­sten­cjal­nym: jego ję­zyk fran­cu­ski, wy­ssany z mle­kiem matki, ni­gdy go w pełni nie za­do­wa­lał, pod po­wierzch­nią fran­cu­skich słów wy­czu­wał obec­ność in­nego ję­zyka, co spra­wiało, że czuł się „cu­dzo­ziem­cem dla sa­mego sie­bie”, jak pi­sał w eseju Tra­du­ire. (Pa­mię­tajmy, że we fran­cu­skim sło­wie étran­ger (cu­dzo­zie­miec) kryje się słowo étrange, czyli dziwny). Es­te­ban, już jako doj­rzały pi­sarz, po­eta, był nie­by­wale wy­czu­lony na tę „cu­dzo­ję­zycz­ność”, która na­ru­szała jego po­czu­cie toż­sa­mo­ści, de­sta­bi­li­zo­wała jego za­ko­rze­nie­nie w ję­zyku fran­cu­skim – ję­zyku wy­bra­nym, w któ­rym pi­sał. Tłu­ma­cząc jego prze­cież mło­dzień­czy po­emat Pora ogo­ło­ce­nia, dzi­wi­łam się ja­kie­muś im­ma­nent­nemu tra­gi­zmowi, który na­zna­czał prze­strzeń i pej­zaże tego utworu, pod­czas gdy ży­cie do­star­czało w tym cza­sie au­to­rowi wielu prze­żyć oso­bi­stych, jak naj­bar­dziej po­zy­tyw­nych. Wie­dząc już coś nie­coś o jego par­tage des mots, prze­ży­wa­nym bar­dzo głę­boko roz­dar­ciu mię­dzy dwoma ję­zy­kami – fran­cu­skim i hisz­pań­skim – za­wie­rzamy au­ten­tycz­no­ści re­me­dium, które od­na­lazł w końcu po­eta-tłu­macz. Otóż Es­te­ban, dla któ­rego słowo te­ne­dor (wi­de­lec) nie ozna­czało tego sa­mego przed­miotu, co fo­ur­chette, od­wró­cił w końcu zna­cze­nie par­tage – roz­dzie­le­nia, roz­dar­cia – na zmysł udziału, jak by po­wie­działa Szym­bor­ska – na rów­no­prawną wy­mianę i dia­log. Es­te­ban-po­eta mu­siał w końcu – tak to wi­dzę – zo­stać tłu­ma­czem po­ezji hisz­pań­skiej i hisz­pań­sko­ję­zycz­nej.

Za­sta­nówmy się te­raz ra­zem, na kon­kret­nych przy­kła­dach, jak mu to wy­cho­dziło, co się dzieje mię­dzy ję­zy­kiem wyj­ścio­wym, „źró­dło­wym”, a „do­ce­lo­wym”, po­zba­wia­jąc ową do­ce­lo­wość pier­wot­nej wo­jow­ni­czo­ści. Es­te­ban w swo­ich roz­wa­ża­niach mó­wił o ję­zyku, który prze­zwy­cięża roz­dar­cie i kon­flikt, dą­żąc do sta­nia się ję­zy­kiem „go­ścin­nym”, ho­spi­ta­lier, tym, który przyj­muje...

M.K.: Prze­my­śle­nia na te­mat „prze­kła­dal­no­ści” po­ezji sta­no­wią je­den z na­czel­nych te­ma­tów w kry­tycz­nych tek­stach Es­te­bana. Je­żeli wy­po­wiedź po­etycka jest ro­dza­jem nad­bu­dowy nad zwy­czaj­nym ko­mu­ni­ka­tem ję­zy­ko­wym, a bar­dziej pre­cy­zyj­nie: nie czymś nad-bu­do­wa­nym, tylko w-bu­do­wa­nym w ma­te­rię ko­mu­ni­katu, funk­cją po­etycką nie do­daną, lecz wbu­do­waną w ko­mu­ni­kat, to do uchwy­ce­nia na­tury po­ezji nie­wiele służy tak do­brze jak prak­tyka prze­kładu – w jego wy­padku z hisz­pań­skiego na fran­cu­ski lub vice versa. W ry­go­ry­stycz­nym sen­sie, praw­dziwa po­ezja jest nie­prze­kła­dalna. Zba­da­nie, dla­czego jest nie­prze­kła­dalna, po­winno być rów­no­znaczne ze zna­le­zie­niem jej – jak to się kie­dyś mó­wiło – istoty. Dla­czego po­ezja opiera się pró­bom prze­kładu? – tę kwe­stię po­dej­muje Es­te­ban od na­pi­sa­nia swego pierw­szego wier­sza do końca ży­cia. Jed­no­cze­śnie w każ­dym okre­sie twór­czo­ści sporo prze­kła­da­jąc. Ja­kie to Bec­ket­tow­skie, mu­szę iść da­lej, nie mogę iść da­lej, więc pójdę da­lej. Może na­stęp­nym – ko­lej­nym – ra­zem od­niosę po­rażkę mniej po­ra­ża­jącą. Wia­ry­godne to było zwłasz­cza w sy­tu­acji, w któ­rej do zde­fi­nio­wa­nia po­ezji po­eta wciąga, jak to okre­ślasz, swoje „do­świad­cze­nie eg­zy­sten­cjalne”. Fru­stru­jące, ale i bu­du­jące, zwłasz­cza z punktu wi­dze­nia czy­tel­nika, który ma szansę po­dzi­wiać kunsz­tow­ność jego sztuki. Rów­no­cze­śnie, je­śli jest Fran­cu­zem, po­zna­jąc ar­cy­dzieła po­ezji ję­zyka hisz­pań­skiego, od Gón­gory do Pere Gim­fe­rera (ur. 1941), w dwu­ję­zycz­nych wy­da­niach.

Ob­co­wa­nie z po­ezją jest dla Es­te­bana od­kry­wa­niem szy­fru po­etyc­kiego, wbu­do­wa­nego w ję­zy­kowy ko­mu­ni­kat. W Par­tage des mots pi­sze o swym mło­dzień­czym od­kry­ciu – że „każdy ję­zyk był za­szy­fro­wany, a klu­cza, już wtedy do­brze wie­dzia­łem, nie po­winno się szu­kać w słow­ni­kach”. Nie w słow­ni­kach to nie zna­czy: nie sku­piać się na po­szcze­gól­nych sło­wach, tylko wi­dzieć je w siatce stwa­rza­nej przez po­etę ca­łej sieci po­wią­za­nych z sobą zna­czeń, wy­two­rzo­nych „po­etycko”. Bo trzeba sku­pić się na po­szcze­gól­nych sło­wach, aby po­tem po­ły­ski­wały one w roz­wi­ja­nej wy­po­wie­dzi. Słowa mają nie­sły­chany ko­lo­ryt, po­ten­cjał wzbu­dza­nia emo­cji czy re­flek­sji my­ślo­wej. Słowa kłują, tak jak słowa koją. To jest ba­nał. Ale Es­te­ban od po­czątku do końca nie po­tra­fił unik­nąć dziw­nego roz­dwo­je­nia, mię­dzy dwoma ję­zy­kami, ale i dwoma ko­smo­sami.

Pa­ra­fraza frag­mentu o dzie­cię­cym zwy­czaju po­ety ze wspo­mnia­nego eseju Par­tage des mots: „Wy­po­wia­da­łem ja­kieś słowo, ar­ty­ku­ło­wa­łem je z wolna w jed­nym z mo­ich ję­zy­ków, da­jąc mu wi­bro­wać, aż ode­zwie się w moim umy­śle cały za­warty w nim re­zo­nans. Na­stęp­nie pró­bo­wa­łem to samo uczy­nić z jego ekwi­wa­len­tem se­man­tycz­nym w dru­gim ję­zyku – w prze­ciw­nym idio­mie! Po­rów­ny­wa­łem ich siłę ewo­ka­cji, ich po­ten­cjał me­lo­dyczny. Do tych eks­pe­ry­men­tów po­etyki to­nal­nej świet­nie nada­wały się naj­pro­za­icz­niej­sze ter­miny. Ów smak ja­kie­goś słowa”.

To było od­kry­wa­nie „nie­mal fi­zycz­nego smaku” wzię­tego na warsz­tat słowa. Wy­ma­wia­jąc che­val, Es­te­ban czuł mocno „ową siłę i swa­wolną ra­dość”, któ­rymi ema­no­wało w ję­zyku fran­cu­skim, tak „fi­zycz­nie, jak etycz­nie”. Wsłu­chu­jąc się w słowo ca­ballo, znaj­do­wał w nim głów­nie okrytą cie­niem ma­syw­ność, cię­żar ła­godny i spo­kojny, na­to­miast zde­cy­do­wa­nie bra­ko­wało w nim „dziar­skiego roz­bry­ka­nia”. Choć ety­mo­lo­gicz­nie bli­skie, bo oba wy­wo­dzą się od ła­ciń­skiego ca­bal­lus, dla mem­brany ucha Es­te­bana dzie­liła je prze­paść. Po­dobny roz­dź­więk za­uwa­żał po­eta mię­dzy ła­god­no­ścią lu­mi­ère a hisz­pań­skim luz, ewo­ku­ją­cym nie­mal tra­giczną eks­plo­zję.

K.R.: Po­dobną prze­paść su­ge­ruje po­rów­na­nie wspo­mnia­nego przeze mnie na po­czątku hisz­pań­skiego słowa te­ne­dor i fran­cu­skiego fo­ur­chette (wi­de­lec). Te­ne­dor dla mo­jego ucha brzmi pa­te­tycz­nie, mo­nu­men­tal­nie, co naj­mniej, jak co­nqu­ista­dor...

M.K.: ...bądź tor­re­ador... po pol­sku, bo po hisz­pań­sku ra­czej to­rero.

K.R.: ...czy po­są­gowy i dra­ma­tyczny „Co­man­dor”, na­wie­dza­jący nie­po­praw­nego uwo­dzi­ciela don Ju­ana, pod­czas gdy fo­ur­chette ma w so­bie lek­kość i ko­kie­te­rię, przy­pi­saną po­sta­ciom spryt­nych i swa­wol­nych po­ko­jó­wek, zna­nych ze sztuk Ma­ri­vaux i Mo­liera. Z ko­lei pol­ski „wi­de­lec”, po­zba­wiony tego ro­dzaju li­te­rac­kich ko­no­ta­cji, na­wią­zuje oczy­wi­ście do wi­deł, na­rzę­dzia po­moc­nego przy pra­cach w ogro­dzie i na polu, spro­wa­dzo­nego do roli prak­tycz­nych wi­de­łek, uła­twia­ją­cych co­dzienną kon­sump­cję. Słowa w każ­dym ję­zyku mają nie tylko zna­cze­nie, ale swoją hi­sto­rię, swój nie­po­wta­rzalny ko­lo­ryt i swoją je­dyną w świe­cie dźwię­ków mu­zykę. Po­eta-tłu­macz, mie­rząc się z nie­prze­kła­dal­no­ścią ory­gi­nału, musi mieć świa­do­mość czy in­tu­icję wpi­sa­nej w jego wspi­naczkę na nie­do­stępny szczyt po­rażki, a jed­nak nie re­zy­gnuje... Czego więc tu spo­dzie­wać się od pa­ra­lel­nego, pol­skiego wier­sza, ja­kiej nie­moż­li­wej „wier­no­ści”? Co zbu­do­wała „go­ścin­ność” trans­feru z jed­nego świata do dru­giego? To py­ta­nie czyha na każ­dym kroku prze­kładu.

M.K.: Wra­ca­jąc do „cie­le­sno­ści” na kon­kret­nych przy­kła­dach, za­cznę od „ko­nia” i „świa­tła”, słów, które zna­la­złem w wier­szu Gu­il­léna Co za ja­sność! z cy­klu Cán­tico. Jak po­rów­nać za­da­nie tłu­ma­cza z hisz­pań­skiego na fran­cu­ski z tym, co prze­ka­za­łaś czy­tel­ni­kowi w pol­skiej wer­sji? I czy re­flek­sje na te­mat prze­kładu po­zwolą nam le­piej „zro­zu­mieć” ten wiersz?

K.R.: Na po­czą­tek, kilka zdań o tym po­ecie, mi­strzu Es­te­bana, po­dzi­wia­nym wzorcu ję­zyka i formy, które – zma­ga­jąc się z ich nie­prze­kła­dal­no­ścią – chciał prze­nieść w swoim prze­kła­dzie do fran­cusz­czy­zny... Jorge Gu­il­lén, lau­reat Na­grody Ce­rvan­tesa, hisz­pań­skiego No­bla w dzie­dzi­nie li­te­ra­tury i in­nych wy­so­kich od­zna­czeń, to po­stać już bądź co bądź hi­sto­ryczna (1893–1984), wy­bitny hisz­pań­ski po­eta – re­pre­zen­tant gło­śnego Po­ko­le­nia 1927, do któ­rego na­le­żeli mię­dzy in­nymi Fe­de­rico Gar­cia Lorca, no­bli­sta Vi­cente Ale­ixan­dre, Ra­fael Al­berti, by wy­mie­nić tylko po­etów naj­bar­dziej zna­nych pol­skim mi­ło­śni­kom po­ezji hisz­pań­skiej. Wy­róż­ni­kiem po­ezji Gu­il­léna, przy­naj­mniej tej, którą two­rzył do wy­bu­chu wojny do­mo­wej i de­cy­zji uda­nia się na emi­gra­cję do Sta­nów Zjed­no­czo­nych, była en­tu­zja­styczna afir­ma­cja rze­czy­wi­sto­ści, sa­mego ist­nie­nia, którą kon­se­kwent­nie wy­ra­żał w ko­lej­nych edy­cjach swego klu­czo­wego dzieła Cán­tico, w po­łą­cze­niu z dą­że­niem do do­sko­na­ło­ści for­mal­nej – od­bi­cia po­żą­da­nej pełni ist­nie­nia. Ten sło­neczny ko­lo­ryt wier­szy Gu­il­léna jest czymś nie­zwy­kłym, zwłasz­cza w zde­rze­niu z do­mi­nu­jącą nutą prze­żyć tra­gicz­nych w dwu­dzie­sto­wiecz­nej po­ezji pol­skiej i wcze­śniej­szej. Nie mogę się po­wstrzy­mać od za­cy­to­wa­nia frag­mentu krót­kiego wier­sza z Cán­tico (w moim prze­kła­dzie), który dla mnie jest kwin­te­sen­cją fi­lo­zo­fii eu­fo­rycz­nej afir­ma­cji rze­czy­wi­sto­ści przez po­etę. Wiersz nosi ty­tuł – a jakże! – Do­sko­na­łość (Per­fec­ción):

Niebo ob­ręcz za­myka.

Qu­eda cu­rvo el fir­ma­mento

Dzień się błę­ki­tem uszczel­nia.

Com­pacto azul. So­bre el día.

Po­łu­dnie blask prze­nika

Es el re­don­de­amiento

Naj­wyż­szy: czasu peł­nia [...]

Del esplen­dor: me­dio­día.

I tak się Te­raz roz­tula

Y tanto se da el pre­sente

Że stopa wę­drowca uczuła

Que el pie ca­mi­nante siente

Pla­nety jed­nię

La in­te­gri­dad del pla­neta.

M.K.: Cie­kawe, że stopa po­czuła pla­nety „jed­nię” – w ory­gi­nale jest la in­te­gri­dad, na­to­miast Es­te­ban we fran­cu­skim prze­kła­dzie używa tu słowa do­syć rzad­kiego in­en­tamé, a więc pla­neta nie na­ru­szona, nie na­po­częta. „Si fort que le pied res­sent, / In­en­ta­mée, la pla­nète”. Tu­taj aku­rat „jed­nia” i „nie­na­po­czę­tość” są mniej su­che niż in­te­gri­dad – ale to jest zgodne z to­nem wier­szy Gu­il­léna, zwłasz­cza tych z lat trzy­dzie­stych, ich za­cię­ciem fi­lo­zo­ficz­nym, po­wie­dział­bym: fe­no­me­no­lo­gicz­nym. Jak Hus­serl w prze­bra­niu po­ety. Po­dob­nie in­te­lek­tu­alno-abs­trak­cyjne re­don­de­amiento (za­okrą­gle­nie?) na szczę­ście upo­ety­zo­wane del esplen­dor, za­okrą­gle­nie splen­doru, czyli naj­wyż­szego stop­nia do­sko­na­ło­ści. Po fran­cu­sku: „C’est le circle qui s’ajo­ute / à la spen­deur: midi pur”, „koło (lub okrąg), które się do­daje do świet­no­ści”. Na końcu Es­te­ban ła­go­dzi bez­po­śred­niość me­dio­día, prze­dłu­ża­jąc o po­łowę krót­szy słow­ni­kowy ekwi­wa­lent „po­łu­dnia”, midi, kla­sy­fi­ka­to­rem pur – po­łu­dnie staje się czy­ste. No ale pa­suje do za­sad­ni­czego tonu my­ślo­wego tego utworu. Od­czy­tuję te wier­sze jako pro­dukt czy wy­nik ob­ser­wa­cji tego, co ota­cza po­etę w odar­tym z wszel­kich wstęp­nych za­ło­żeń świe­cie, in­te­lek­tu­alne ba­da­nie świata, hic et nunc, zmy­słami po­ety. Który zresztą chce z tej ob­ser­wa­cji usu­nąć wła­sną su­biek­tyw­ność. Ta gło­śna afir­ma­cja świata i wi­tal­no­ści jest bar­dzo szcze­gólna – i nie taka pro­sta. „Oh! cla­ri­dad” za­czyna się wo­ła­czem: „O, ja­sno­ści!”. Es­te­ban to we­zwa­nie cał­kiem zi­gno­ro­wał.

K.R.: Do­brze, że zmie­rza­jąc do kon­kretu, prze­sze­dłeś do tego wier­sza z Cán­tico. Mnie naj­więk­szą trud­ność prze­kła­dową, od­no­sząc się do ory­gi­nału hisz­pań­skiego i wer­sji fran­cu­skiej, spra­wiła pierw­sza strofka. Po­czą­tek wier­sza po hisz­pań­sku „Oh! cla­ri­dad” jest eks­ta­tyczny, pod­czas gdy wer­sja fran­cu­ska tej strofy roz­wija się spo­koj­nie, opi­sowo przez cztery wersy. Wy­bra­łam emo­cjo­nal­ność hisz­pań­skiego ory­gi­nału „Co za ja­sność!”. A da­lej ko­lejny szko­puł: z ko­lo­rem li­ści. Za­równo w hisz­pań­skim ory­gi­nale, jak w prze­kła­dzie na fran­cu­ski, li­ście chcą, pra­gną być żółte! – ina­czej: ja­sne, sło­neczne! Ale jest jesz­cze aso­nans, kró­lu­jący w po­ezji hisz­pań­skiej i w tym wier­szu Gu­il­léna – i on w moim prze­kła­dzie wy­grywa: „Ćwier­ka­nie ta­kie po­śród li­ści / jakby pra­gnęły wszyst­kie / za­szu­mieć zło­ci­ście”.

I ostat­nia strofka: jed­nym sło­wem w ostat­nim wer­sie tek­stu po­ety hisz­pań­skiego za­dała mi klina rze­czow­ni­kiem por­fía, ob­da­rzo­nym mno­go­ścią zna­czeń, a wszyst­kie wska­zują na upór, za­dzier­ży­stość, za­wzię­tość, har­dość, zu­chwa­łość. Tu­taj wią­zały się z ko­niem, ca­ballo, i to naj­lep­szym, zna­ko­mi­tym, ta­kim z cha­rak­te­rem, za­pewne na­ro­wi­stym, ale ujarz­mio­nym przez jeźdźca: usły­sza­łam tę­tent jego ko­pyt na sze­ro­kiej dro­dze: „El ca­mino es an­cho / Para mi por­fía”. A więc: „Droga tu­taj sze­roka / Po­nie­sie mój tę­tent!”. A w prze­kła­dzie na fran­cu­ski Es­te­bana droga jest wpraw­dzie sze­roka, „Le che­min est va­ste”, ale jazda spo­kojna, bez nad­datku dy­na­miki za­war­tego w tek­ście hisz­pań­skim, po pro­stu une avan­cée.

M.K.: Drugi wiersz, Ser, nada más, jest po­dob­nie fe­no­me­no­lo­giczny. Unie­sie­nie, eg­zal­ta­cja usu­wają moim zda­niem po­etę, choćby jego bio­gra­fię, na dal­szy plan, wbrew za­im­kom ja, mnie, moje – mamy tu do czy­nie­nia tylko z tą cząstką osoby, która afir­muje byt, ist­nie­nie, per se.

Strofy for­mal­nie bli­skie do­sko­na­ło­ści, przez do­bór słów, ich mu­zyczne uwraż­li­wie­nie (bo nie chcę po­wie­dzieć wraż­li­wość po­ety), rymy ze­wnętrzne i we­wnętrzne, aso­nanse, ali­te­ra­cja. Per­fek­cyj­ność! Słow­nik za­sad­ni­czo fi­lo­zo­ficzny, ale zda­nia ja­kąż po­ezją od­dy­chają! Choćby trzeci i czwarty wers: „Con la esen­cia en si­len­cio / Tanto se iden­ti­fica. Esen­cia, si­len­cio”, wy­ma­wiam so­bie po­woli te słowa i my­ślę, że to już jest po­emat. A do tego en si­len­cio, „w mil­cze­niu”, skła­dniowo może się łą­czyć tak z esen­cją, jak z cza­sow­ni­kiem „iden­ty­fi­ko­wać” – „z esen­cją” (czy istotą rze­czy na przy­kład) „w mil­cze­niu / tyle się utoż­sa­mia”. Słowa, na­ni­zane na nić li­ni­jek jak ko­ra­liki, które wza­jem­nie po­bły­skują dys­kret­nym bla­skiem do­cho­dzą­cym od bliż­szych i dal­szych są­sia­dów. A w dru­giej zwrotce, otwie­ra­jące – nie­przy­pad­kowo! – „Al azar” (u cie­bie: „przez bieg przy­pad­ków”) prze­ka­zuje swój blask po­cząt­kowi czwar­tej li­nijki, „Al­zarse”, „po­wsta­wać, pod­no­sić się”, by za chwilę cząstka se po­ja­wiła się w el ser, wy­ci­szona spół­gło­ską r. El ser, „byt”, nie­miecki fi­lo­zof po­wie­działby das We­sen. Istota. Esen­cja. Czy ist­nie­nie?

Ser, con el ser, para ser, soy – ten główny cza­sow­nik eg­zy­sten­cjalny po­ja­wia się tyle razy. „Być”. Skon­fron­to­wane w ostat­niej stro­fie z es­toy. No wła­śnie, mó­wiąc o nie­prze­tłu­ma­czal­no­ści po­ezji z jed­nego ję­zyka na inny – tu tra­fi­li­śmy na coś, czego nie zo­ba­czymy ani w prze­kła­dzie fran­cu­skim, ani w pol­skim, ani w więk­szo­ści in­nych prze­kła­dów. My­ślę o czymś tak fun­da­men­tal­nym jak struk­tu­ralne ele­menty ję­zyka hisz­pań­skiego. Obie­ca­łaś „do­brać się” do tych ser i es­tar? Bo to się u Gu­il­léna po­wta­rza, w róż­nych kon­tek­stach.

K.R.: Tak, ten symp­to­ma­tyczny tylko dla ję­zyka hisz­pań­skiego du­alizm ser i es­tar po­wta­rza się w po­ezji Gu­il­léna i za­równo Es­te­ban, jak i tłu­macz na ję­zyk pol­ski zde­rzają się tu­taj nie­mal ze ścianą. Ani we fran­cusz­czyź­nie, ani w pol­sz­czyź­nie nie ma ta­kiego roz­róż­nie­nia, tak istot­nego niu­ansu, już nie tylko ję­zy­ko­wego, ale par excel­lence fi­lo­zo­ficz­nego! Être to être, być to być!

W ostat­niej stro­fie wier­sza Ser, nada más, czy­tam to zdu­mie­wa­jące dla pol­skiego oka i ucha soy, más, es­toy, czyli „je­stem, co wię­cej, ist­nieję”; mię­dzy dwoma wa­rian­tami by­cia w pierw­szej oso­bie soy i es­toy jest jesz­cze oczy­wi­sty na­cisk po­ety na tę dwo­istość: „co wię­cej”, który wy­pa­ro­wał z wer­sji fran­cu­skiej i pol­skiej! Można by zło­żyć ten brak na karb wy­ma­gań rytmu, który pod cię­ża­rem do­dat­ko­wych trzech sy­lab, za­miast jed­nej w hisz­pań­skim ory­gi­nale – más – za­ła­małby się. Po­zo­staje jed­nak fak­tem, że nie­ist­nie­jące w ję­zy­kach fran­cu­skim i pol­skim (może jesz­cze i w in­nych) roz­róż­nie­nie na roz­ma­ite ka­te­go­rie i od­cie­nie bytu, na nie­wzru­szone w trwa­niu ser (je­stem Po­la­kiem, Hisz­pa­nem, je­stem ka­to­li­kiem, agno­sty­kiem etc.) i na po­datne na wsze­la­kie zmiany, wah­nię­cia, na­stroje es­tar (je­stem w do­brym hu­mo­rze, je­stem głodna, chora etc.) wy­maga od tłu­ma­cza wsłu­cha­nia się w to­wa­rzy­szące tej wła­śnie od­mia­nie by­cia kon­tek­sty. Es­toy – „ist­nieję” w in­kry­mi­no­wa­nym wer­sie przy­wo­ła­nego tu­taj wier­sza Gu­il­léna sku­tecz­nie uwy­dat­nia inną ja­kość bytu, niż znie­ru­cho­miałe „je­stem”, sta­wia na zmienne pul­so­wa­nie ży­cia. Tu trzeba być czuj­nym: nie ma re­guł dla spo­so­bów by­cia ser i es­tar. Es­toy can­sado (je­stem zmę­czony) mówi o zmę­cze­niu chwi­lo­wym, wła­śnie w tym mo­men­cie, ale już soy can­sado mó­wią­cego wska­zuje na stan chro­nicz­nego zmę­cze­nia, ży­ciem, czy zmę­cze­nia cho­ro­bo­wego. Fakt, że taka su­ge­stia w ję­zyku jest moż­liwa, uka­zuje w tym wy­padku więk­sze bo­gac­two lek­sy­kalne, pod­gle­bie psy­cho­lo­giczne, fi­lo­zo­ficzne hisz­pańsz­czy­zny. Fran­cu­ska część toż­sa­mo­ści Es­te­bana, ar­cy­świa­do­mego in­no­ści, nie­prze­kła­dal­no­ści ele­mentu hisz­pań­skiego, zmu­szona jest nie­jed­no­krot­nie do ka­pi­tu­la­cji w trak­cie prze­kładu. Stąd roz­dar­cie, o któ­rym mó­wi­li­śmy, w naj­lep­szym wy­padku głę­bia nie­do­sytu, ska­za­nie na cu­dzo­ję­zycz­ność. A co z pol­sz­czy­zną? Po­cie­szam się świa­do­mo­ścią wie­lo­ści jej in­nych re­je­strów, choćby tych do­ty­czą­cych ca­łego wa­chla­rza do­znań zmy­sło­wych...

M.K.: Gu­il­lénowi przy­świe­cała idea jed­nego zbioru, w stylu Kwia­tów zła Bau­de­la­ire‘a czy Źdźbeł trawy Walta Whit­mana. Cán­tico to cykl wier­szy, który rósł, uzu­peł­niany przez całe dzie­się­cio­le­cia, choć jego zrąb sta­no­wią tek­sty z prze­łomu lat dwu­dzie­stych i trzy­dzie­stych. Wtedy po­wstały wier­sze, które bie­rzemy te­raz pod lupę. W wielu jest taki sam punkt wyj­ścia. Weźmy na przy­kład, taką strofę (¿Hubo un caos?): „A ra­nek swym cię­ża­rem / wi­bruje nad mo­imi oczami. / Co znowu uj­rzą? (To, co). Nad­zwy­czajne: Wszystko”. „Lo extra­or­di­na­rio: todo”. Otwo­rzą się na Nie­zwy­kłe. Czyli wszystko. Co jest. A punkt doj­ścia? W ostat­niej stro­fie tego sa­mego wier­sza, krew pę­dzi z „chci­wo­ścią” fa­talną, zaś po­eta po omacku zbiera, na ślepo gro­ma­dzi cząstki swego losu – a po­tem jest dwu­kro­pek i kon­klu­zja: qu­iero ser. Znowu to słowo-klucz ser. Ser i es­tar. Fa­ta­lizm i los.

K.R.: Pro­po­nuję tro­chę bar­dziej upo­rząd­ko­wany (czy­telny) prze­kład tych kilku po­wyż­szych li­ni­jek, które na­po­czą­łeś: zga­dzasz się?

A ra­nek ciąży

Y la ma­ñana pesa

Wi­bruje mi w oczach

Vi­bra so­bre mis ojos,

Które znów uj­rzą

Que vo­lve­rán a ver

Tę nie­zwy­kłość: wszystko.

Lo extra­or­di­na­rio: todo.

I w ostat­niej stro­fie:

Krew pły­nie, pły­nie

Corre la san­gre, corre

Nie­uchron­nie, chci­wie

Con fa­tal avi­dez.

Ja ciu­łam na oślep

A cie­gas acu­mulo

Swój los: pra­gnę być

Ce­stino: qu­iero ser.

M.K.: Mó­wisz o „kwin­te­sen­cji fi­lo­zo­fii eu­fo­rycz­nej afir­ma­cji rze­czy­wi­sto­ści” przez po­etę. Ab­so­lut­nie! Mamy do czy­nie­nia ze swo­istym pan­te­izmem. W tych wier­szach fe­no­me­no­lo­giczne, jak je okre­śli­łem, po­szu­ki­wa­nie przez Gu­il­léna związku mię­dzy jaź­nią a świa­tem ze­wnętrz­nym speł­nia się w ak­cie spo­koj­nej i nie­uprze­dzo­nej, na ra­zie jesz­cze ra­do­snej „kon­tem­pla­cji” tego, co ota­cza go tu i te­raz, w tym uni­kal­nym mo­men­cie, który prze­nosi nas do wiecz­no­ści. Dla mnie fa­scy­nu­jące jest to, że owo po­etyc­kie prze­nie­sie­nie do wiecz­no­ści, owa trans­po­zy­cja par­ty­ku­lar­nego w uni­wer­salne, od­bywa się za sprawą ja­kie­goś ra­dy­kal­nego spro­wa­dze­nia ję­zyka do słów pod­sta­wo­wych, do form pro­stych, nie my­lić z „uprosz­czo­nymi”. Tak samo fun­da­men­talne jak jego spoj­rze­nie na niebo jest uży­cie przez Gu­il­léna słowa „je­stem”, słowa „być”.

Ale to wła­śnie, owo za­ko­rze­nie­nie wy­wodu po­etyc­kiego w sło­wach wy­wo­dzą­cych się od fun­da­men­tal­nego, eg­zy­sten­cjal­nego cza­sow­nika „być”, jest nie­ro­ze­rwal­nie zwią­zane z ję­zy­kiem oj­czy­stym Gu­il­léna. W prze­kła­dzie na fran­cu­ski Es­te­ban, który jak mało kto lub nikt inny „czuje” oba ję­zyki, wiele musi zmie­niać. Nie tylko ze względu na struk­tu­ralne ce­chy obu ję­zy­ków, ich nie­kom­pa­ty­bilną kom­pa­ty­bil­ność, ale i – aku­rat przy tych sło­wach-klu­czach – także ze względu na tra­dy­cję kul­tury. Choćby dla­tego, że być, ist­nieć, eg­zy­sto­wać, byt, ist­nie­nie, eg­zy­sten­cja to ter­miny, które przez tyle wie­ków ob­ro­sły ko­no­ta­cjami fi­lo­zo­ficz­nymi. Więc tłu­macz na fran­cu­ski musi być świa­domy roz­róż­nie­nia mię­dzy l’être a l’exi­stence, Sar­tre się wciąż kła­nia, więc przy po­ema­cie fi­lo­zo­ficz­nym bar­dzo trzeba się za­sta­na­wiać, czy to ma być l’être czy l’exi­stence. No, a w pol­sz­czyź­nie robi się jesz­cze trud­niej. Byt czy by­cie czy by­to­wa­nie, ist­nie­nie, eg­zy­sten­cja, esen­cja, istota – te pod­sta­wowe ter­miny, roz­ma­icie, pod­kre­ślam: w dys­kur­sie fi­lo­zo­ficz­nym, były tłu­ma­czone, i prze­kła­dane, z róż­nych ję­zy­ków. Nie można zi­gno­ro­wać nie­miec­kich ter­mi­nów, czy Sein, czy We­sen, do tego jesz­cze uwzględ­nia­jąc wa­rianty w ro­dzaju he­ideg­ge­row­skiego Da­sein. A co­fa­jąc się od He­gla do Au­gu­styna, Marka Au­re­liu­sza, Pla­tona – słow­nik fi­lo­zo­ficzny to cza­sami nie­fo­remna masa, gdzie, nie tylko w pol­sz­czyź­nie, le­pią się z sobą prze­ci­wień­stwa, mie­szają istoty i ist­nie­nia.

Ale wra­ca­jąc do kon­kretu, za­nim ode­rwiemy się od Gu­il­léna – py­ta­nie do cie­bie jako znaw­czyni (i wy­daw­czyni) po­ezji ję­zyka hisz­pań­skiego. Jak scha­rak­te­ry­zo­wa­ła­byś pracę nad jego tek­stami, co w nich cię fa­scy­nuje, w czym jest uni­kalny?

K.R.: Wier­sze Gu­il­léna z Cán­tico prze­kła­da­łam i pu­bli­ko­wa­łam w „Li­te­ra­tu­rze na Świe­cie”, gdzie wów­czas by­łam za­trud­niona jako re­dak­tor, pra­wie czter­dzie­ści lat temu! Do tam­tych sied­miu, chyba siedmu tek­stów do­szły te­raz dwa, prze­tłu­ma­czone na świeżo dla „Kwar­tal­nika Ar­ty­stycz­nego”. Za­fa­scy­no­wała mnie już wtedy, na po­czątku lat osiem­dzie­sią­tych, nie­by­wale ja­sna, wręcz eks­ta­tyczna to­na­cja tych tek­stów: ża­den z po­etów hisz­pań­skich, czy fran­cu­skich, nie wspo­mi­na­jąc o pol­skich, tak nie pi­sał! Nie żą­dał dla sie­bie i in­nych tak ka­te­go­rycz­nego za­ko­rze­nie­nia w by­cie, nie czer­pał z niego ta­kiej ra­do­ści! To była ra­dość z bu­do­wa­nia du­cho­wej wspól­noty. „Nie ma sa­mot­no­ści. Świa­tło mię­dzy nami. Wasz je­stem” – oznaj­miał w kró­ciut­kim tek­ście Afir­ma­cja. W in­nym wier­szu z tam­tego czasu, w moim prze­kła­dzie, Mu­zyka, tylko mu­zyka, Gu­il­lén pi­sał w unie­sie­niu: „Duch prze­brał miarę. / Miesz­kamy w za­chwy­cie. / Nie­śmier­tel­ność jest ży­ciem / Do­trzy­ma­nym”. Przy tym, ta im­po­nu­jąca zwię­złość, oszczęd­ność w sło­wach, nie­sa­mo­wita dys­cy­plina for­malna! Ale praca nad prze­kła­da­niem tych wier­szy była i jest nie­wy­obra­żal­nym tru­dem. Ich two­rzywo jest z ka­mie­nia nie­pod­da­ją­cego się ob­róbce, a ten ka­mień ma la­tać i śpie­wać! Nie znam ostat­nich to­mów po­ezji Gu­il­léna, tych pi­sa­nych już po woj­nie do­mo­wej i emi­gra­cji.

M.K.: Co ci się le­piej prze­kłada? Co ci bar­dziej „leży”, po­ezja hisz­pań­ska czy po­ezja fran­cu­ska? Py­ta­nie w stylu: Kogo bar­dziej ko­chasz? Ma­mu­się czy ta­tu­sia? (śmiech). A tak po­waż­nie(j), wiem, że to za­leży od bar­dzo wielu czyn­ni­ków, ale ge­ne­ral­nie, do czego (któ­rego ję­zyka) wy­rywa się twoja du­sza trans­la­tor­ska, (a w nim) ku czemu ciąży, ku czemu chce się wzno­sić?

K.R.: Od pew­nego mo­mentu, od kiedy mia­łam oka­zję za­nu­rzyć się głę­biej w ję­zyku hisz­pań­skim i w ob­sza­rach po­ezji, którą przy­no­sił ten ję­zyk, czyli od mo­ich dwóch dłu­gich, dzie­się­cio­mie­sięcz­nych po­by­tów sty­pen­dial­nych w Mek­syku, w la­tach 1974–1975 i 1977–1978, moja du­sza po­etycka – bo to ona przede wszyst­kim do­ko­ny­wała tam od­kryć, na­wet je­śli za­czy­nała od eks­plo­ra­cji strony prozy – skła­niała się co­raz bar­dziej ku po­ezji ję­zyka hisz­pań­skiego. A by­łam prze­cież ibe­rystką „sa­mo­zwań­czą”! – jak zwy­kłam sie­bie okre­ślać, bo prze­cież nie mia­łam za sobą for­mal­nych stu­diów ibe­ry­stycz­nych. A do­szło do tego, że Uni­ver­si­dad Au­tó­noma de México wy­dała w cza­sie mo­jego dru­giego po­bytu sty­pen­dial­nego w tym mie­ście – Mekce ar­ty­stów, któ­rzy zna­leźli w nim pa­ra­sol ochronny i at­mos­ferę sprzy­ja­jącą twór­czo­ści, moją szczu­płą, ale ważną an­to­lo­gię współ­cze­snej po­ezji pol­skiej. Po­cząt­kowo bro­ni­łam się ile sił przed pro­po­zy­cją za­pre­zen­to­wa­nia bo­daj kilku wy­bra­nych wier­szy waż­nych dla mnie współ­cze­snych po­etów pol­skich. Ar­gu­ment był, zda­wało mi się, nie do od­par­cia: prze­cież hisz­pań­ski nie jest moim ję­zy­kiem! Jed­nak pre­sja i za­cie­ka­wie­nie dru­giej strony – kilku wy­bit­nych po­etów mek­sy­kań­skich, z któ­rych co naj­mniej je­den czy­tał po­ezję Her­berta w prze­kła­dach na an­giel­ski, były tak wiel­kie, że zgo­dzi­łam się sko­rzy­stać z ich po­mocy, w cha­rak­te­rze mo­ich kon­sul­tan­tów. Wy­bra­łam i prze­ło­ży­łam, dzięki ta­kiemu ję­zy­ko­wemu wspar­ciu i ser­decz­nej przy­jaźni mo­ich kon­sul­tan­tów – wspa­nia­łych po­etów, nie­stety już dziś nie­ży­ją­cych – wier­sze Ju­liana Przy­bo­sia, Ta­de­usza Ró­że­wi­cza, Zbi­gniewa Her­berta, Wi­sławy Szym­bor­skiej, Sta­ni­sława Gro­cho­wiaka i – trzy­maj się mocno! – Mi­rona Bia­ło­szew­skiego, tego z wcze­snego etapu, jesz­cze ja­koś do prze­pro­wa­dze­nia w ob­co­ję­zyczny ży­wioł hisz­pańsz­czy­zny. To­wa­rzy­szyły tym prze­kła­dom moje Noty o po­etach, pi­sane bez­po­śred­nio po hisz­pań­sku. Książka czy ksią­żeczka – bo nie­duża – miała sto ty­sięcy eg­zem­pla­rzy na­kładu, ad­re­so­wa­nych do stu­den­tów nauk hu­ma­ni­stycz­nych na ca­łym kon­ty­nen­cie, z wy­jąt­kiem Bra­zy­lii! Ta pu­bli­ka­cja prze­tarła mi ścieżki do dal­szych „wy­czy­nów” trans­la­tor­sko-ese­istycz­nych: po­ka­za­łam Mek­sy­ka­nom po­ezję Pe­ipera, fan­ta­stycz­nie brzmiącą po hisz­pań­sku, Bień­kow­skiego, ze dwa, trzy wier­sze Kar­po­wi­cza, któ­rym w tym cza­sie się bar­dzo in­te­re­so­wa­łam i cały blok po­etów No­wej Fali: Za­ga­jew­skiego, Korn­hau­sera, Ka­ra­ska, Mar­kie­wi­cza, Sza­rugi. Osobną pre­zen­ta­cję miał Wo­ja­czek i Bar­bara Sa­dow­ska, z którą się wów­czas przy­jaź­ni­łam. Tej po­ezji to­wa­rzy­szyły eseje kry­tyczne. Za­in­te­re­so­wa­nie mło­dych pi­sa­rzy i po­etów mek­sy­kań­skich było bar­dzo duże; to ja by­łam osobą eg­zo­tyczną na tym grun­cie. Pa­la­cio de Bel­las Ar­tes – od­po­wied­nik na­szego Mi­ni­ster­stwa Kul­tury or­ga­ni­zo­wał warsz­taty – jak dziś po­wie­dzie­li­by­śmy – kre­atyw­nego pi­sa­nia, które pro­wa­dzi­łam, opo­wia­da­jąc uczest­ni­kom do póź­nej nocy w róż­nych mia­stach, do któ­rych mnie wy­sy­łano, jak i co się w Pol­sz­cze pi­sze, a czego nie lzia (w tam­tym cza­sie). Pi­sa­łam także wier­sze po hisz­pań­sku (ostały się z tego może dwa lub trzy).Bra­łam udział we wspól­nych wie­czo­rach, tak wielką mia­łam wów­czas po­trzebę dzie­le­nia się, choć by­łam pi­sklę­ciem wy­klu­tym z ob­cego, ku­kuł­czego jaja... To był czas! Za­pro­wa­dził mnie na mię­dzy­na­ro­dowe fe­sti­wale po­ezji w Ni­ka­ra­gui, na Ku­bie, w Ar­gen­ty­nie, w Ko­lum­bii i na łamy tam­tej­szych pism... Po­zna­wa­łam tam la­ty­no­ame­ry­kań­ską, eu­ro­pej­ską, ja­poń­ską i inną elitę li­te­racką, sama także da­wa­łam się po­znać, do­sta­wa­łam mnó­stwo ksią­żek, wśród któ­rych prze­bie­ra­łam po po­wro­cie do domu. Wciąż jesz­cze od­kry­wam prze­oczone skarby... Prze­ce­niam, nie do­ce­niam, od­cho­dzę...

A za­częło się od Fran­cji i Hisz­pa­nii. Ale to Ame­ryka Ła­ciń­ska i jej po­ezja przy­ćmiła z cza­sem Fran­cję, choć po­ezja fran­cu­ska była moim pierw­szym wy­bo­rem. Długo trwało „prze­sie­wa­nie” po­etów fran­cu­skich, kry­sta­li­zo­wa­nie się kry­te­riów wy­boru wier­szy do ewen­tu­al­nego prze­tłu­ma­cze­nia, ak­cep­ta­cja pa­so­wała się z fi­nal­nym od­rzu­ce­niem, nie­mal w ostat­niej chwili zmie­niła mi się kon­cep­cja ca­łego tomu przy­go­to­wy­wa­nej przez do­brych parę lat an­to­lo­gii, gdy doj­rze­wa­łam do zo­ba­cze­nia w eks­pe­ry­men­cie pro­èmes Ponge’a, już prze­cież ja­koś zna­nego, tłu­ma­czo­nego – i to przez Mi­ło­sza!, także przez Jacka Trzna­dla – ojca wy­wro­to­wego nurtu w po­ezji fran­cu­skiej, zbun­to­wa­nego prze­ciw „oj­co­stwu” Mal­lar­mégo... W końcu tak się ja­koś uło­żyło, że z li­te­ra­tury fran­cu­skiej tłu­ma­czy­łam przede wszyst­kim prozę, a z hisz­pań­sko­ję­zycz­nej – po­ezję, która do tej pory nie za­prze­pa­ściła więzi z na­turą, ko­smo­sem, hi­sto­rią, folk­lo­rem, im­po­nu­jąc swo­bodą i roz­ma­chem, a do tego – do­sko­nałą zna­jo­mo­ścią kul­tury eu­ro­pej­skiej, któ­rej czuje się peł­no­prawną dzie­dziczką... Do­ty­czy to także re­wa­lo­ry­za­cji twór­czo­ści rdzen­nych na­ro­dów Ame­ryki Ła­ciń­skiej, z którą mia­łam oka­zję się ze­tknąć choćby ostat­nio w Ko­lum­bii, pod­czas Mię­dzy­na­ro­do­wego Fe­sti­walu Po­ezji w Me­del­lin. Po­zna­łam tam oso­bi­ście zna­ko­mi­tego po­etę, to Juan Ma­nuel Roca, któ­rego wier­sze pre­zen­to­wa­łam już także w „Kwar­tal­niku”, w „Od­rze”, w „Wy­spie”. Jest szansa, że przed­sta­wię tę twór­czość sze­rzej w przy­szłym roku, w edy­cji książ­ko­wej...

M.K.: Wno­szę z tego, co po­wie­dzia­łaś, choć tego nie po­wie­dzia­łaś, że ser­cem je­steś po stro­nie ibe­ryj­skiej. I że jak­byś miała wy­brać na bez­ludną wy­spę albo fran­cu­ski, albo hisz­pań­ski, na sta­łym lą­dzie zo­stałby fran­cu­ski. Ale gdy­byś na niej zo­stała z fran­cu­skim, to choć gros two­jego do­robku sta­nowi po­ezja, nie mia­łaś trwogi zmie­rzyć się z prozą, na gi­gan­tyczną skalę. Wy­obra­żam so­bie, że re­sty­tu­cja „utra­co­nego” czasu wy­ma­gała zu­peł­nie in­nego planu dnia pracy niż prze­kłady li­ryki. Że Ponge to było małe piwo w po­rów­na­niu z Pro­ustem.

K.R.: Oczy­wi­ście, praca nad Pro­ustem przy­spa­rzała pro­ble­mów dia­me­tral­nie in­nych. Po pierw­sze, to jest proza, ale bar­dzo spe­cy­ficzna, zbu­do­wana ze zdań, które się nie koń­czą, jej płyn­ność uspraw­niają prze­cinki, śred­niki, myśl­niki. Boy – pierw­szy i długo je­dyny tłu­macz Pro­usta – tej struk­tury nie re­spek­to­wał, oba­wia­jąc się, że czy­tel­nik za­gubi się w tym gąsz­czu, nie ze­chce lub nie po­trafi po­dą­żać za tak wy­ma­ga­ją­cym au­to­rem. Trak­to­wał A la re­cher­che du temps perdu jako po­st­bal­za­kow­ską, re­ali­styczną w su­mie po­wieść psy­cho­lo­giczną, któ­rej tłu­macz miał po­sta­wić na zro­zu­mia­łość. Ja, z per­spek­tywy prze­szło osiem­dzie­się­ciu lat, dzie­lą­cych uka­za­nie się no­wego, mo­jego prze­kładu pierw­szego tomu Po­szu­ki­wa­nia od tłu­ma­cze­nia Boya, po­ku­si­łam się o od­wzo­ro­wa­nie struk­tury nar­ra­cji w tek­ście Pro­usta, re­zy­gnu­jąc przy tym z licz­nych ana­chro­ni­zmów ję­zy­ko­wych i sty­li­stycz­nych w tek­ście prze­kładu naj­bar­dziej am­bit­nego i wszech­stron­nego tłu­ma­cza w tam­tym cza­sie. To było praw­dziwe wy­zwa­nie, trzeba było nie­źle kom­bi­no­wać, po­rów­ny­wać, a także... ry­zy­ko­wać!

Nowy prze­kład, po tylu la­tach po­wie­la­nia, wręcz lan­so­wa­nia tego je­dy­nego ist­nie­ją­cego, wy­wo­łał u jed­nych czy­tel­ni­ków duży aplauz, u in­nych falę ata­ków ze strony nie­złom­nych zwo­len­ni­ków „sta­rego” tłu­ma­cze­nia. Śle­dzi­łam to wszystko w in­ter­ne­cie. Po­le­mi­zo­wa­łam także – w „Li­te­ra­tu­rze na Świe­cie” – z wy­bit­nym kry­ty­kiem prze­kładu, a obec­nie także tłu­ma­czem czwar­tego tomu sied­miok­siągu Pro­usta, na te­mat sto­sunku do prze­kładu Boya...

Cho­dziło mi też o to, by do­pu­ścić do głosu po­etycki wy­miar prozy Pro­usta, zgod­nie z in­ten­cjami jego sa­mego wy­ra­żo­nymi wcze­śniej, w nie­do­koń­czo­nej, jaw­nie au­to­bio­gra­ficz­nej po­wie­ści Jean San­teuil: au­tor wy­ra­żał tam pra­gnie­nie by­cia przede wszyst­kim po­etą. Opisy mi­ste­riów za­cho­dzą­cych w przy­ro­dzie, te kwit­nące głogi, owo­cu­jące ja­bło­nie i inne cu­dow­no­ści, to wszystko było już go­towe do spo­żyt­ko­wa­nia w Po­szu­ki­wa­niu, nie­mal ska­ta­lo­go­wane w Je­anie San­teuil! To­też roz­myśl­nie po­szłam tym tro­pem, wska­za­nym przez sa­mego Pro­usta.

M.K.: Sa­muel Bec­kett, czło­wiek nie­zmier­nie uprzejmy dla czy­tel­ni­ków, tych, któ­rzy go glo­ry­fi­ko­wali na równi z tymi, co od­są­dzali go od czci, usły­szaw­szy od ko­goś z tej pierw­szej ka­te­go­rii: „Mi­strzu, prze­czy­ta­łem wszystko, co pan na­pi­sał”, skon­sta­to­wał: „Musi pan być bar­dzo zmę­czony”. Wy­obra­żam so­bie, że prze­kład Pro­usta to nie był re­laks.

K.R.: Py­tasz o rolę wy­siłku fi­zycz­nego przy tłu­ma­cze­niu W stronę Swanna. Po­wiem wię­cej: to był ogromny wy­si­łek psy­cho­fi­zyczny, a chwi­lami – sy­zy­fowa praca! Bo co z tego, że chcia­łam wpro­wa­dzić ja­kąś sys­te­ma­tycz­ność w zma­ga­niu się z ilo­ścią stron, że – dajmy na to – za­pla­no­wa­łam so­bie na na­stępny dzień, na­wet sczy­ta­łam dwie, trzy strony ory­gi­nału za­pi­sa­nego ma­lutką czcionką w edy­cji Ple­jady, kiedy efekt fi­nalny – tłu­ma­cze­nie – był nie do za­ak­cep­to­wa­nia! Zro­zu­mia­łam w końcu, że mu­szę za­sia­dać do pracy... w sta­nie na­tchnie­nia. Może za­brzmi to pre­ten­sjo­nal­nie, ale taka była prawda. Mu­sia­łam być w miarę wy­po­częta, go­towa do lotu poza gra­nice czy na­wet moż­li­wo­ści mo­jego ję­zyka, mo­jej eks­pre­sji! Cza­sem po­ma­gało od­prę­że­nie w cza­sie słu­cha­nia mu­zyki, dłuż­szy spa­cer nad brze­gami Ro­danu czy ma­low­ni­czymi ulicz­kami sta­rego Ar­les na po­łu­dniu Fran­cji, gdzie naj­le­piej pra­co­wało mi się nad tłu­ma­cze­niem W stronę Swanna w trak­cie czę­ści trzy­mie­sięcz­nego po­bytu sty­pen­dial­nego we Fran­cji w roku 2013...

M.K.: Kiedy przy­go­to­wy­wa­łaś Pro­usta, li­ne­ar­nie po­su­wa­jąc się do przodu, wy­obra­żam so­bie, że ważne było, by ja­kieś cha­rak­te­ry­styczne zda­nie czy fraza z końca po­wie­ści były prze­tłu­ma­czone tak, jak już prze­tłu­ma­czy­łaś ja­kieś po­dobne na po­czątku tek­stu. Ale jak to ogar­nąć? Ja, tłu­ma­cząc prozę Tho­masa Bern­harda, wpa­da­łem cza­sem w pa­nikę. Przy jed­nej po­wie­ści, Ko­rek­cie, to było kil­ka­set stron po czę­ści ma­nia­kal­nego po­wta­rza­nia, spo­rzą­dzi­łem so­bie coś w ro­dzaju bazy da­nych, li­stę słów i zwro­tów, któ­rymi Bern­hard upo­rczy­wie ob­ra­cał w ory­gi­nale – i uży­wał z wielką dozą idio­syn­kra­zji. Kom­pu­ter niby miał po­móc, ale prze­śli­zgi­wa­nie się od­dziel­nie po obu tek­stach wcale nie oka­zało się owocne, naj­czę­ściej po­zo­sta­wa­łem przy do­ko­na­nym już wy­bo­rze, czę­sto bez kon­se­kwen­cji, ale kon­se­kwent­nie ze świa­do­mo­ścią, że spraw­dzi­łem. I że wy­ją­łem so­bie parę ty­go­dni z ży­cio­rysu. Czy je­steś przy dłuż­szych prze­kła­dach no­wo­cze­sna? Z tech­niką je­steś za pan brat? Do ja­kiego stop­nia?

K.R.: Tak, oczy­wi­ście, były ta­kie pro­blemy z ko­niecz­no­ścią po­wtó­rzeń ta­kich sa­mych czy po­dob­nych fraz, sy­tu­acji, na przy­kład przy kil­ka­krot­nym po­ja­wia­niu się la pe­tite phrase, wpra­wia­ją­cej w unie­sie­nie Swanna, czy w trak­cie ob­ser­wa­cji przez niego za szczu­płej – we­dług jego ka­no­nów es­te­tycz­nych – twa­rzy Odetty. Ale nie spo­rzą­dza­łam bazy da­nych, ani li­sty słów i zwro­tów. Gło­wi­łam się, cza­sem w po­czu­ciu po­rażki, nad ja­kimś jed­nym sło­wem, uży­tym przez Pro­usta, które w moim od­czu­ciu wręcz za­dzi­wia­jąco nie pa­so­wało do cha­rak­te­ry­styki po­staci, w tym wy­padku po­staci Swanna – mu­fle­rie, a które Boy tłu­ma­czył upar­cie jako „cham­stwo”...

W stronę Swanna to był naj­dłuż­szy prze­kład, także w sen­sie czasu trwa­nia pracy nad nim. Za­wie­szony cią­gnął się, z je­de­na­sto­let­nią prze­rwą na po­etyc­kie po­dróże, pra­wie przez dwa­dzie­ścia lat! Ciężki był po­wrót do tej żmudy po ta­kim upły­wie czasu, ale wie­dzia­łam, że musi na­stą­pić. Pra­co­wa­łam od razu na kom­pu­te­rze, to było nie­po­rów­ny­walne z pi­sa­niem na ma­szy­nie; mo­głam na­tych­miast wi­dzieć tekst i po­pra­wiać.

M.K.: Pa­mię­tam, w la­tach osiem­dzie­sią­tych na Za­cho­dzie za­częły się spory, czy w sztuce słowa po­winno się uży­wać zdo­by­czy tech­niki, które rze­komo re­du­ko­wały rolę ge­niu­szu po­etyc­kiego w kre­acji ar­ty­stycz­nej. Ta­kim za­gro­że­niem było uży­cie kom­pu­tera. Nie­miec­kie me­dia za­py­tały o to G.M. Ma­rqu­eza. Od­po­wiedź była jed­no­znaczna. Kom­pu­ter oszczę­dza mi sześć­dzie­siąt pro­cent czasu przy „kre­acji” tek­stu. Przy tłu­ma­cze­niu na inny ję­zyk jest to jesz­cze wię­cej. Ma­rquez prze­stał wtedy pi­sać na ma­szy­nie.

K.R.: Czę­sto jed­nak, gdy zda­nie Pro­usta ob­fi­to­wało w zbyt wiele me­an­drów i trudno było usta­lić na pierw­szy, czy drugi rzut oka, co bar­dziej, a co mniej ważne, jaki sy­no­nim, szyk wy­brać, za­pi­sy­wa­łam różne wer­sje na kartce. Wier­sze jed­nak, tak jak prze­kłady po­ezji, za­pi­suję w spe­cjal­nym no­te­sie, w któ­rym do­brze jest wi­dzieć na­war­stwia­jące się skre­śle­nia. (Ró­że­wicz swoje po­kre­ślone wer­sje wier­szy pu­bli­ko­wał!) Do­piero kiedy wiersz – wła­sny, czy cu­dzy – „się od­leży”, dłu­żej czy kró­cej, prze­no­szę go na kom­pu­ter. Z ko­lei re­cen­zje, czy dłuż­sze formy kry­tyczne także po­wstają na kla­wia­tu­rze i na mo­ni­to­rze kom­pu­tera. Zda­rza się, że do­pi­suję coś na boku i zo­sta­wiam tam na ja­kiś czas, za­nim zde­cy­duję się: włą­czyć czy wy­rzu­cić.

M.K.: Czyli wer­sja hy­bry­dowa.

K.R.: Z tech­niką nie je­stem za pan brat. Na tym polu cią­gle coś mnie nie­mile za­ska­kuje, z czym nie mogę, choć za­wsze pró­buję so­bie po­ra­dzić. Mu­sia­łam w końcu po­go­dzić się z tym, że ta­kie in­cy­denty będą się zda­rzać i że cza­sem będę po­trze­bo­wać w tych spra­wach po­mocy.

M.K.: Czy w oko­li­cach two­ich „pół­okrą­głych” uro­dzin, mógł­bym za­py­tać, co z wła­snego do­robku naj­bar­dziej ce­nisz?

K.R.: Nie do mnie w su­mie na­leży ocena osią­gnięć w mo­jej twór­czo­ści, czy sła­bych stron... W czym je­stem lep­sza, a w czym gor­sza. Moje au­to­oceny mogą się róż­nić, i na pewno róż­nią się od ocen czy­tel­ni­ków czy słu­cha­czy. Za­uwa­ży­łam, że ci pierwsi pa­mię­tają, czy też wy­róż­niają w mo­jej po­ezji ero­tyki, z wcze­snych eta­pów mo­jego po­ezjo­wa­nia, a ja ero­ty­ków już od dawna nie pi­szę.

Co ja sama w moim do­robku naj­bar­dziej ce­nię? Z po­ezji – chyba nie­wy­dany osobno, czego ża­łuję, to­mik Miej­sce na fe­niksa, na który zło­żyły się dwa cy­kle wier­szy Tam i z po­wro­tem i Środki czysz­czące, pi­sane w la­tach 2003–2011; włą­czy­łam go do wy­boru Wier­sze prze­siane, wy­da­nego w roku 2012. W pierw­szym z tych cy­kli jest sporo ak­cen­tów au­to­bio­gra­ficz­nych, choćby proza po­etycka Po­cho­wać Dziadka, z na­pi­sa­niem któ­rej długo się no­si­łam; rzadko czy­tam ten tekst, bar­dzo oso­bi­sty, na spo­tka­niach au­tor­skich.

Z prze­kła­dów po­etyc­kich – ce­nię nie­zmien­nie wspa­niałą, pre­kur­sor­sko ba­ro­kową li­rykę mi­ło­sną por­tu­gal­skiego po­ety z XVI wieku, Lu­isa Ca­mo­esa, w moim daw­nym już prze­kła­dzie, prze­dru­ko­wa­nym w ostat­nio wy­da­nych Cu­dzych mo­ich wier­szach (z lat 1968–2020), prze­kłady nie­któ­rych po­etów hisz­pań­skich i mek­sy­kań­skich. Bo nie będę tu mó­wić o „do­robku”, wciąż jesz­cze nie­wy­da­nym, mo­ich tek­stów kry­tycz­nych, któ­rych sporo się uzbie­rało i wciąż przy­ra­sta, w ciągu wielu lat pi­sa­nia o twór­czo­ści in­nych; a są to tek­sty bar­dzo róż­no­rodne, pod wzglę­dem for­mal­nym.

M.K.: Za­my­ka­jąc tę roz­mowę, otwórzmy nowy wą­tek. Da­łaś się na­mó­wić (przez Re­dak­cję!) na ko­lejną pol­ską wer­sję po­ezji Bec­ketta. Wą­tek po­ezji hi­spano-fran­cu­skiej zo­sta­nie uzu­peł­niony dwu­ję­zyczną po­ezją fran­cu­sko-ir­landzką. Wąt­kiem po­ezji fi­lo­zo­ficz­nej, ina­czej mó­wiąc: fi­lo­zo­fii po­ezji. Jorge Gu­il­lén to fi­lo­zof, który ję­zy­kiem i me­to­dami po­ezji pró­bo­wał „za­ata­ko­wać”, je­śli nie roz­wią­zać, pa­ra­doks ludz­kiego ist­nie­nia w świe­cie. Jego ni­czym nie­zmą­cona afir­ma­cja ist­nie­nia, czy wręcz eg­zal­ta­cja ist­nie­niem, przy­naj­mniej w naj­oczy­wist­szej in­ter­pre­ta­cji, ule­gła dość pe­sy­mi­stycz­nej ko­rek­cie w twór­czo­ści Claude’a Es­te­bana. Zdol­nej do za­chwytu, ale, jak za­uwa­ży­łaś, w to­na­cji ka­ta­stro­ficz­nej. „Enig­ma­tycz­ność” i „her­me­tycz­ność” jego wier­szy sta­nowi spore wy­zwa­nie dla tłu­ma­cza, do­dat­kowo wy­sta­wio­nego na próbę fak­tem za­ko­rze­nie­nia po­ety fran­cu­skiego we wraż­li­wo­ści ra­czej sprzecz­nej z „du­chem” po­ezji fran­cu­skiej wraż­li­wo­ści, ce­chu­ją­cej li­rykę hisz­pań­ską. Exit Es­te­ban. Te­raz na na­szym ce­low­niku po­ja­wia się inny au­tor dwu­ję­zyczny, pi­szący po fran­cu­sku. Sa­mu­ela Bec­ketta nie trzeba wpro­wa­dzać na łamy „Kwar­tal­nika Ar­ty­stycz­nego”. Ir­landzki pe­sy­mi­sta był obecny w na­szym pi­śmie od pierw­szego nu­meru. Po­eta do­ctus, wielki eru­dyta, który nie chciał afi­szo­wać się wła­sną eru­dy­cją do tego stop­nia, że po­zor­nym anty-dra­ma­tem Cze­ka­jąc na Go­dota zmy­lił sporą część kry­ty­ków – ci głusi na me­ta­fi­zyczny wy­miar jego twór­czo­ści wzięli tę sztukę za bu­rze­nie tra­dy­cji i po­li­czek wy­mie­rzony ra­cjo­nal­no­ści. Wier­sze Bec­ketta są czę­sto jesz­cze bar­dziej her­me­tyczne niż Es­te­bana. I jak u Es­te­bana, w jego po­ezji pi­sa­nej po fran­cu­sku czuło się obec­ność ję­zyka ob­cego. An­glo-ir­landzki przy­czaił się z tyłu. Na tych ła­mach z za­wiłą i pro­stą po­ezją Bec­ketta zmie­rzyła się przed dwu­na­stu laty Ju­lia Har­twig. Te­raz rów­nież ty da­łaś się na to na­mó­wić. Efek­tem są prze­kłady w tym nu­me­rze. Wy­pa­da­łoby o tym po­roz­ma­wiać. Naj­pierw jed­nak dajmy Czy­tel­ni­kowi szansę nie­uprze­dzo­nego po­chy­le­nia się nad tek­stami Bec­ketta.

SA­MUEL BEC­KETT

w prze­kła­dzie Kry­styny Ro­dow­skiej

***

chciał­bym żeby moja mi­łość umarła

żeby deszcz pa­dał na cmen­tarz

i uliczki po któ­rych cho­dzę

opła­ku­jąc tę któ­rej zda­wało się że mnie ko­cha

.

***

przy­cho­dzą

inne i po­dobne

z każdą jest ina­czej i po­dob­nie

z każdą brak mi­ło­ści jest inny

z każdą brak mi­ło­ści jest po­dobny

.

***

co zro­bił­bym bez tego świata bez twa­rzy bez py­tań

gdzie byt trwa chwilę gdzie każda chwila

prze­cho­dzi w pustkę w nie­pa­mięć o tym że się było

bez tej fali w któ­rej osta­tecz­nie

ciało i cień po­grą­żają się ra­zem

co zro­bił­bym bez tej ci­szy ot­chłani szep­tów

zdy­sza­nych wzy­wa­ją­cych sza­leń­czo po­mocy mi­ło­ści

bez tego nieba co się wznosi

nad py­łem ze swego ba­la­stu

co zro­bił­bym zro­bił­bym tak jak wczo­raj jak dzi­siaj

gdy wy­glą­dam przez bu­laj czy tylko ja sam

błą­dzę i krążę z dala od wszel­kiego ży­cia

w prze­strzeni na uwięzi

bez głosu po­śród gło­sów

wtrą­co­nych w głąb wraz ze mną

.

***

i tak na próżno

czy po­goda do­bra czy zła

uwię­ziony w so­bie uwię­ziony w nich

jakby to było wczo­raj przy­po­mi­nam so­bie ma­muta

di­no­the­rium pierw­sze po­ca­łunki

okresy zlo­do­wa­ce­nia w któ­rych nic no­wego

wielki upał trzy­na­stego ich ery

Kant chłodno po­chy­lony nad dy­miącą Li­zboną

roz­my­ślać o po­ko­le­niach dę­bów i za­po­mi­nać o ojcu

o jego oczach czy miał wąsy

nie ja­dało się przez to mniej bez ape­tytu

uwię­ziony w so­bie uwię­ziony w nich

.

***

niech żyje umarły mój je­dyny se­zon

białe li­lie chry­zan­temy

żywe gniazda opusz­czone

szlam li­ści kwiet­nio­wych

piękne dni siwe od szronu

.

***

tak tak jest taki kraj

gdzie nie­pa­mięć gdzie nie­pa­mięć ciąży

ła­god­nie nad nie­na­zwa­nymi świa­tami

tam głowę się wy­ci­sza głowa jest niema

i wie się nie nic się nie wie

śpiew na mar­twych ustach za­miera

wę­druje wzdłuż brzegu

nie ma nad czym pła­kać

znam moją sa­mot­ność nie za do­brze znam

mam czas mó­wię so­bie mam czas

ale co to za czas wy­głod­niała kość pie­ski czas

nie­ustan­nie bled­nące niebo moja szczypta nieba

pro­mień który się wspina prę­go­wany drżący

mi­kron cza­sów ciem­no­ści

chce­cie bym prze­szedł z A do B nie mogę

nie mogę wyjść je­stem w kra­inie bez tro­pów

tak tak ma­cie tam coś pięk­nego coś pięk­nego

co to jest nie za­da­waj­cie mi już py­tań

spi­rala pył mi­nut czy to jest to samo

spo­kój mi­łość nie­na­wiść spo­kój spo­kój

.

Mu­cha

mię­dzy tą sceną a mną

szyba

pu­sta gdyby nie ona

roz­płasz­czona

za­krwa­wione jej czarne wnętrz­no­ści

osza­lałe czułki skrzy­dełka zle­pione

za­krzy­wione łapki wy­sy­sa­jąc pustkę

ka­le­cząc błę­kit tłu­kąc w nie­wi­dzial­ność

pod moim bez­sil­nym kciu­kiem spra­wia że wi­ruje

mo­rze i niebo po­godne

.

***

mu­zyka obo­jęt­no­ści

serce czas po­wie­trze ogień pia­sek

ci­szy osu­wa­nie się mi­ło­ści

tłumi ich głosy i niech

nie sły­szę już sie­bie

jak mil­czę

.

***

pij sam

na­że­raj się spa­laj pieprz się zdy­chaj sam jak przed­tem

nie­obecni są mar­twi obecni śmier­dzą

wy­tęż wzrok i po­patrz na trzciny

czy się dro­czą ze sobą

albo na wiry wodne

nie warto jest wiatr

i stan czu­wa­nia

.

Elż­bieta Lempp

KRZYSZ­TOF MYSZ­KOW­SKI[1]

Thorn