Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
O Bogu można opowiadać na różne sposoby. Pomagać przy wyjściu z życiowej zapaści – również. Ale nie każdy potrafi to robić, sięgając po Lato Muminków, Diunę Herberta czy Gwiezdne wojny.
Marek Pietrachowicz, astrofizyk i psycholog kliniczny proponuje przepracowanie naszych kłopotów na nowo, za pomocą konkretnych case studies, nazywanych przez autora „niezapowiedzianą kartkówką w szkole życia”.
Pietrachowicz skorzystał z przypadków przynoszonych przez pacjentów do jego studia psychologicznego o nazwie "Strefa Zrozumienia". Proponuje nam wyjście z życiowych turbulencji za pomocą sposobów, które sprawdziły się w jego praktyce katolickiego psychologa. Namawia, abyśmy zaufali Duchowi Pocieszycielowi, którego postawił nam Jezus i nie odpychali problemów codzienności.
Bo każda niezapowiedziana kartkówka w szkole życia przybliża nas do życia wiecznego. A my jesteśmy na kursie i na ścieżce.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 288
Projekt okładki i stron tytułowych
Fahrenheit 451
Redakcja i korekta
Barbara Manińska
Skład i łamanie wersji do druku
Gabriela Rzeszutek
Dyrektor wydawniczy
Maciej Marchewicz
ISBN 978-83-8079-315-6
Copyright © by Marek Pietrachowicz
Copyright © for Fronda PL, Sp. z o.o., Warszawa 2025
Wydawca
Fronda PL, Sp. z o.o.
ul. Łopuszańska 32
02-220 Warszawa
tel. 22 836 54 44, 22 877 37 35
faks 22 877 37 34
e-mail: [email protected]
www.wydawnictwofronda.pl
www.facebook.com/FrondaWydawnictwo
www.twitter.com/Wyd_Fronda
Przygotowanie wersji elektronicznej
Epubeum
Nie głosimy bowiem siebie samych,
lecz Chrystusa Jezusa jako Pana,
a nas – jako sługi wasze przez Jezusa.
(2 Kor 4, 5)
Drogi Czytelniku! Nawet jeśli ten, który głosi ci prawdę, będąc słabym człowiekiem sam do niej nie dorasta, to jednak głoszona prawda jest darem od Boga dla ciebie i jako taka nie jest ułomna słabością tamtego, ale ma pełną moc cię ocalić. Moje interpretacje możesz odrzucić, ale Boska prawda o tobie – ukochanym i potrzebnym – jest nienaruszalna i nieodmienna. Dary łaski i wezwania Boże są nieodwołalne (Rz 11, 29).
Nie wystarczy przeczytać o pewnej prawdzie, żeby stała się ona twoją własnością – trzeba ją poznać, zaprzyjaźnić się z nią i uczynić własną. Ale wystarczy o niej przeczytać, żeby wiedzieć, że ona istnieje i że może stać się także twoją.
„To jest wieczór na piosenkę – pomyślał Włóczykij. – Na nową piosenkę, która składać się będzie w jednej części z nadziei, w dwóch z wiosennej tęsknoty i której resztę stanowić będzie niewypowiedziany zachwyt, że mogę wędrować, że mogę być sam i że jest mi z sobą dobrze”.
(Opowiadania z Doliny Muminków, T. Jansson)
Książkę tę dedykuję Annie.
I ukazał mu się Anioł Pana.
»Pan jest z tobą – rzekł mu – dzielny wojowniku!«.
Odpowiedział mu Gedeon: »Wybacz, panie mój! Jeżeli Pan jest z nami, skąd pochodzi to wszystko, co się nam przydarza? Gdzież są te wszystkie dziwy, o których opowiadają nam ojcowie nasi, mówiąc: „Czyż Pan nie wywiódł nas z Egiptu?”. A oto teraz Pan nas opuścił i oddał nas w ręce Madianitów«. Pan zaś zwrócił się ku niemu i rzekł do niego: »Idź z tą siłą, jaką posiadasz, i wybaw Izraela z ręki Madianitów. Czyż nie Ja ciebie posyłam?«.
(Sdz 6, 12–14)
Świat zwariował (na swoim własnym punkcie) i chrześcijanie generalnie czują, że nie są już tu mile widziani – zresztą nigdy nie byli i nie będą, wedle słów Jezusa, bo należą do znacznie większej rzeczywistości. Chcieliby się stąd ewakuować i raczej nie oglądać serii porażek Kościoła w świecie, nawet w rzekomo katolickiej Polsce, a przynajmniej przerzucić wszelkie nadzieje i owoce na wieczność – do czego zdaje się namawiać ich nauka Kościoła.
Namawia, i owszem, ale z pewną zasadniczą różnicą: przerzucamy bowiem swe nadzieje i kierujemy wzrok na Raj raczej nie dla radości nieśmiertelności, nie dla wszechogarniającej nas zewsząd potęgi wieczności, ale… ze strachu i braku nadziei wobec doczesności. To znaczy, nie chcemy oglądać, jak nasze nadzieje zawodzą nas teraz, jak obracają się wniwecz nasze ewangelizacyjne plany i próby nawracania młodych, a nasza wiara niczego nam nie jest w stanie wyprosić, i dlatego jest nam stosunkowo łatwo zgodzić się na wieczność, która jest poza naszą jurysdykcją i która, jako taka, stanowi alibi dla obecnej prowizorki i szablonu, rutyny niezdolnej nic ożywić. Odpychamy od siebie problem, przenosimy go na później, poza nasz zasięg. Wieczność i jej nieprzekraczalna bariera tajemnicy pozwala nam ukryć nasze braki przed zdemaskowaniem i rozczarowaniem sobą. Nie chcemy więc nade wszystko usłyszeć pokerowego „Sprawdzam!”. Robimy dobrą minę do złej gry.
Przykład poniższy jest anonimowy, zebrany i scalony z kilku podobnych doświadczeń prawdziwych osób, które szukały pomocy u psychoterapeuty. Wszystkie imiona i szczegóły zostały zmienione.
NIEZAPOWIEDZIANA KARTKÓWKA Z ŻYCIA
Paweł z bezradnością obserwował, jak jego relacja z synami stale się pogarsza. Bojąc się być dla nich zbyt autorytarnym (to była jego słabość, jaką wyniósł z domu rodzinnego: zasadniczość, która alienowała), za bardzo poluzował domowe zasady i przestał w zasadzie kontrolować synów. Po latach, poniewczasie mu to wyrzucali, twierdząc, że czuli się osamotnieni i musieli szukać innych autorytetów – na forach internetowych. Paweł, mówiąc sobie, że Bóg jest najważniejszy i cytując formułę, że wszystko jest na właściwym miejscu, jeśli Bóg jest na pierwszym miejscu, poświęcił się życiu religijnemu i podejmowaniu wyrzeczeń w intencji synów. Nie zrozumiał, że Pan daje mu zadanie bycia ich wychowawcą i to właśnie jego rękami ma się dokonywać to, o co się modli. To prawda, że Eucharystia jest centrum życia, studnią, z której czerpiemy wodę życia, ale nie mamy jej konsumować na miejscu, tylko zanieść ją stamtąd do swoich domów i rodzin: Bóg chce działać we wnętrzu domu, to jest prawdziwa pustynia, którą chce nawodnić.
Jesteśmy, my, katolicy, osobami „niewierzącymi praktykującymi”, tyle że mniej uczciwie niż ateiści, bo wszak publicznie wypowiadamy Credo. A tymczasem, w najmniejszym stopniu nie wierzymy w to, że możemy być kochani, że Komuś mogłoby na nas zależeć i że On chciałby dać nam cokolwiek dobrego, że mógłby naprawdę chcieć odmienić nasze życie – no chyba że po śmierci, patrz akapit wyżej. Daliśmy swoją niewiarą szlaban Bogu na miłość aż do momentu po śmierci. „Teraz to niemożliwe, Jezu. Teraz to na pewno nie zadziała. Nie w obecnym układzie”.
Naukę o tym, że Księgi Ewangelii – obietnicy Bożej – na poziomie leksykalnym nie możemy traktować literalnie, słowo w słowo, przenieśliśmy także w nieuzasadniony sposób na poziom znaczeń – i wyszło nam z tego, że obietnic Boga nie można traktować dosłownie, czyli serio! Chodzimy do kościoła i udajemy, że wszystko jest tak, jak należy, a po cichu tęsknimy za autentyczną przygodą, za czymś, co ożywi i nakarmi nasze serce. Albo żyjemy dwoma życiami: odświętnym podczas nabożeństw i zgorzkniałym bądź cynicznym zaraz po wyjściu ze świątyni. Gramy przed sobą i ludźmi, podczas gdy wewnątrz nas coś dzikiego i wolnego skowyczy, krwawi i umiera. Może tylko usypia.
I potem bardzo trudno to obudzić. Śpiący musi się obudzić!
(Książę Leto Atryda, Diuna F. Herberta)
Tymczasem Bóg mówi: „Przyszedłem, żeby ci złożyć obietnice z pokryciem. Nie wybieraj z nich tylko tego, w co bezpiecznie jest uwierzyć i wobec czego nie musiałbyś rewidować swoich poglądów. Zagrajmy o wysoką stawkę, połóżmy na szali więcej, niż byłeś gotów zaledwie wczoraj. Sprawdźmy się już dziś. Przekonaj się co do Mnie i co do twojej prawdziwej natury”.
A my myślimy po cichu: „Tylko tego mi brakowało! Bóg, który chce coś zmieniać!”. Owszem, rozpaczliwie modlimy się o zmianę, no ale przecież nie do tego stopnia, żeby ta zmiana naprawdę nastąpiła, i to wskutek naszego trudu przebudzenia i rewizji przeświadczeń.
Bo my chcielibyśmy jedynie pociechy, ewentualnie kilku fantów, dzięki którym wybijemy się na czoło i prześlizgniemy przez życie, przeczekamy je, podczas gdy nasz Pocieszyciel, który przychodzi… – o, z Nim to zupełnie inna historia! On nam pokazuje, że pochodzimy z innego świata, i wzywa nas do niego. Obawiamy się, jak wiele rzeczy może iść lub po prostu idzie nie tak, jak trzeba, a przestaliśmy się spodziewać – zabiliśmy w sobie nadzieję – jak wiele rzeczy może pójść dobrze, o wiele lepiej, niż się przyzwyczailiśmy. Jakby te same sprawy, a jednak oczy, które na nie patrzą, są już inne, i powód, i skutek ich podjęcia – całkiem inne. Czy Syn Człowieczy, który przychodzi, aby opatrywać rany serc złamanych (Iz 61, 6), znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie? (Łk 18, 8).
Obróć smutek nasz w radość, abyśmy żyli
(Est 4, 17h)
Niezapowiedziana kartkówka w szkole życia
Z mojego domu rodzinnego wyniosłem głęboko zapisane przekonanie, że co prawda należy prosić Boga o pomoc i zachowywać nienaganną fasadę wiary, ale że tak naprawdę trzeba umieć sobie radzić samemu, bo pomoc znikąd nie nadejdzie. Jeśli czegoś nie zdołasz sobie zapewnić o własnych siłach i własnymi umiejętnościami, to tego czegoś po prostu nie będziesz miał. Nie wiesz, co robić – jesteś skończony. Takie nieco perwersyjne wykrzywienie rady świętego Ojca Ignacego: wierzyć, jakby wszystko zależało od Boga, działać, jakby wszystko zależało ode mnie. Wyszło mi z tego: nie ma w co wierzyć, bo i tak nic nie zależy ode mnie. I tak nie dam rady.
Zawsze w związku z tym, wpierw podświadomie, a potem już jawnie, zadawałem sobie pytanie: czym zatem jest owa pomoc Boża, o której słyszę i czytam, skoro wszystko i tak wynika z mojej własnej zaradności, lub przeciwnie: nie mam nawet o czym marzyć bez posiadania odpowiedniej kompetencji? A co, jeśli jej nie mam? A co, skoro dobrze widzę, że jej nie mam? Jestem skazany na porażkę. Czy wtedy pozostaje mi tylko ta agresja i rozpacz, owo desperackie i zawzięte, kompulsywne wręcz radzenie sobie samemu, które widziałem w zachowaniach moich – wierzących i praktykujących wszak – bliskich, moich ziomków? To właściwie w czym można w ogóle liczyć na Boga i na Jego Opatrzność? Czy tylko w perspektywie odległego i dość bladego Nieba, a teraz radź sobie i cierp sam? To jest ta słynna miłość?… Wiedziałem jedynie, że ten „Bóg” z łatwością może mi coś zabrać, a porażka czai się wszędzie.
Nie oddawaj, Panie, berła Twego tym, którzy nie istnieją.
(Est 4, 17q)
Ten Bóg (nieznany wprawdzie chrześcijaństwu, ale niestety doskonale znany bardzo wielu chrześcijanom) działał wyłącznie potajemnie, tak, żeby przykładów i efektów Jego działania nie sposób było się domyślić ani ich jednoznacznie dostrzec i odnotować. No chyba że karał i coś zabierał – to można Mu było z łatwością przypisać. To była jedna, wielka, mordercza łamigłówka. Nauka o życiu wiecznym idealnie do Niego pasowała, bo można było zbudować cały świat Jego dobroci, sprawiedliwości i władzy – właśnie w Niebie, w tym niepołączonym nijak z namacalną rzeczywistością innym świecie (jak w herezji manichejczyków), wyjaśniać Jego (tak postrzeganą przez ów filtr percepcji) absolutną bierność wobec krzywd ludzkich Jego cierpliwością i miłosierdziem (wobec krzywdzicieli, rzecz jasna) i strasznie się tym niewidzialnym światem przejmować, przeżywać wyrzuty sumienia, toczyć boje duchowe, etc. Przerzucić całą aktywność religijną do świata bytów czysto mentalnych i wyobraźniowych, czyli generalnie uprawiać ową formę życia wewnętrznego, którego nie da się nawet opisać słowami, i które pozostawia poczucie ogromnego osamotnienia i wyobcowania, ubraną w konkretną treść. Zainteresowany głównie (a może i wyłącznie) zaświatami, Bóg ten mógł spokojnie przeprowadzać całą swą wolę w świecie wirtualnym, symboli i abstrakcji, nie pozostawiając w zasadzie żadnego śladu swej działalności w świecie rzeczywistym – co pokrywało się z moim doświadczeniem nieobecności Boga w moich problemach – w świecie, w którym my istniejemy i przeżywamy nasze udręki i dramaty. W świecie porzuconym, poddanym w konsekwencji diabłu (dokładnie tak, jak wierzyli heretycy – albigensi) i złym ludziom mającym władzę i środki. Od czego bowiem zależy moja codzienność: od kochającego Boga czy raczej od rządu, który się wtrąca i ustala nieludzkie ceny, od niesprawiedliwych sądów i ich bezdennie interesownej interpretacji prawa, obojętnych na krzywdę lub zastraszonych funkcjonariuszy publicznych, układów i kompromisów rodzinnych albo od grupki sąsiadów, niezdolnych do elementarnej refleksji nawet po upomnieniu?
O Boże władający wszystkimi,
wysłuchaj głosu pozbawionych nadziei
i wyratuj nas z ręki niegodziwych,
mnie zaś uwolnij od mego lęku.
(Est 4, 17z)
Aby usunąć wszelkie wątpliwości: oczywiście, że niewidzialny świat istnieje, i to o wiele bardziej prawdziwie niż ten nasz, materialny, i faktycznie warto dla niego porzucić wszystko (bo tylko on pozostanie, w całej swej ujawnionej chwale). Ale Bóg nieustannie wchodzi w historię narodów i każdego pojedynczego człowieka, owszem, historia ludzkiej doczesności jest skutkiem Bożego zaproszenia dla człowieka do wzięcia udziału w Jego życiu i działaniu na świecie. To tutaj się z Nim spotykamy, a nie po śmierci (wtedy już za późno). Świat jest światem Boga, Bóg mieszka i włada na tym świecie tak samo, jak i na tamtym. Chrystus dokonał aktu wcielenia i zamieszkał z nami po wszystkie dni, aż do skończenia świata. Nie po to, żeby odtwarzać raj na ziemi albo żeby wykańczać niegodziwców, ale żeby pewnie i bezpiecznie doprowadzić do raju każdego, kto chce pod Jego przewodnictwem tam powrócić, kto chce odzyskać utracony skarb. Kto chce walczyć ze złem i nieczułością, a czynić dobro innym, bo jako dziedzica Królestwa jest go na to stać i w ten sposób uczynić ten świat na powrót lepszym. Kto chce zrozumieć, że jest przeznaczony do wielkości, do szczęścia, które nie przemija – słowem, że jest kochany i nigdy niepozostawiony samemu. Jezus chce rzucić razem z tobą wyzwanie twemu krzywdzącemu, podskórnemu przekonaniu, że nikt się z tobą nie liczy. W tym celu przychodzi uzdrowić twoje złamane serce. Przywrócić ci pełnię życia. On stał się jednym z nas, żebyś ty mógł stać się członkiem Jego rodu.
Niezapowiedziana kartkówka w szkole życia
Magda była młodą absolwentką politechniki. Pełna dobrych chęci zaczęła pracę w firmach deweloperskich i programistycznych. Jednak była bardzo krytyczna wobec siebie i przede wszystkim próbowała dać z siebie wszystko, pokazać się z jak najlepszej strony. Nie wiedziała jeszcze, że firmy wcale niekoniecznie działają dla dobra ludzkości lub nawet ich klientów, a tym mniej – pracowników. Była cynicznie wykorzystywana, posyłano ją na te odcinki, które były nie do zrobienia i zostały porzucone przez ludzi o większym doświadczeniu – tylko po to, żeby w imieniu firmy zbierała cięgi od inwestorów. Wypisywano jej bardzo negatywne feedbacki (dość abstrakcyjna forma wsparcia technicznego od kierowników zespołu), tylko po to, żeby mieć podkładkę do jej zwolnienia i tym samym pokazania klientowi, że to nie firma nawaliła złą organizacją pracy, ale konkretnie Magda swoim niedoświadczeniem i brakami w łatwości komunikacji. W rzeczywistości dostawała kilka projektów naraz, z żadnym nie mogła się wyrobić na czas, a sprytni, bardziej doświadczeni przełożeni wykorzystywali jej ambicję i trudność zawalczenia o przejrzyste traktowanie, wkręcając ją w coraz więcej obowiązków. Wiedziała, że robi źle, ale nie wiedziała, co właściwie jest nie tak. Jej prawdziwym błędem było automatyczne zgadzanie się na krytykę, bycie zastraszaną – skoro mówi to mój szef, to znaczy, że naprawdę nie staram się tak, jakbym mogła. Potem, analizując te przypadki w gabinecie psychologa, zauważyła, że przecież nikt nie zdołałby w takich warunkach wyrobić się z projektem. Wierzący psycholog zwrócił jej uwagę, że postępowała poniżej swojej godności i wartości następczyni tronu w Niebie, jaką nadał jej Bóg, a zamiast tego nauczyła się o sobie myśleć w kategoriach nieudacznika i osoby niespełniającej oczekiwań. Nie szanowano jej, a ona to przyjmowała za dobrą monetę. Magda musi sama zacząć się lubić i szanować, aby z kolei potrafiła o to zabiegać w środowisku pracy.
Oto jest właśnie misja Pocieszyciela, którą Duch Święty wykonuje dziś w twojej okolicy. Nie mówię ci: „Zaufaj Bogu i patrz, jak wszystkie twoje problemy natychmiast znikają”, ale mówię ci: „Zaufaj Bogu i odtąd każdy problem zostanie Mu poddany i przemieniony – nie będzie już więcej treścią i osią twojego udręczenia, ale stanie się narzędziem, darem: będzie służył waszej relacji, aż zostaniesz z niego ocalony”. Victor Frankl, czołowy przedstawiciel psychologii egzystencjalnej, mówi, że tylko w obliczu cierpienia okazujemy się w pełni wolni – bo w nim mamy wybór: albo stchórzyć (to jest uciec lub nienawidzić), albo zachować godność człowieka i pozostać wiernym swym wartościom, swej nadziei. Zdradzić siebie, odrzucając cierpienie, lub pozostać sobą, cierpiąc.
Pan Jezus nie pogardzi tobą z powodu twoich grzechów. Tak uważając, przyczynę i skutek zamieniłeś miejscami. Tak naprawdę, popełniłeś grzechy, bo – świadomie lub podświadomie – czułeś się i uważałeś za godnego pogardy, zagrożonego odrzuceniem. Chrystus przychodzi przypomnieć ci, jak piękny i godny jesteś, i jak bezpieczny w twoim dziedzictwie chwały. Mówi ci, żebyś nie trwał w mylnym przeświadczeniu, że twój zły uczynek podsumowuje ciebie i określa, jak powinieneś o sobie myśleć i odtąd żyć1. Masz myśleć o sobie i żyć tak, jak myśli o tobie i żyje w tobie Jezus. Oto naśladowanie Nauczyciela.
Ja to już gdzieś widziałem
Gwiezdne wojny: Imperium kontratakuje.
Szanse i nadzieje Rebelii po porażce na Hoth topnieją w oczach, podobnie jak zanurza się i tonie w bagnie myśliwiec X-Wing Luke’a Skywalkera, czyniąc go uwięzionym na planecie Dagobah. W przypływie szaleństwa uwierzył widmowej postaci swego zmarłego nauczyciela Obi-wana i przyleciał tu szukać potężnego mistrza Jedi – a teraz płaci cenę swojej naiwności.
– Szukasz wielkiego wojownika? He he. Wojny nie czynią nikogo wielkim! - śmieje się z jego słów pokraczny zielony stworek, który okazuje się mistrzem Yodą, nauczycielem pokoleń Jedi.
– Próbowałeś wydobyć X-Winga z bagna? - pyta niepozorny mistrz Yoda.
– Przecież to niemożliwe – odpowiada poirytowany Luke. – Nauczyłeś mnie podnosić siłą woli drobne kamienie, ale to, to coś zupełnie innego.
– Dlaczego innego? Różnice i niemożliwości występują tylko w twojej głowie! Wyrzuć je z niej! Musisz oduczyć się tego, czego się nauczyłeś. Nie uczę cię wierzyć w to, co jest możliwe. Musisz zacząć wierzyć w to, co jest niemożliwe.
– Mogę spróbować.
– Nie. Nie możesz. Próbując, uznajesz to za niemożliwe. Po prostu to zrób albo nie rób. Bez próbowania.
W końcu Luke się poddaje zwątpieniu i Yoda musi samemu, spokojnie i powoli, wyciągnąć z bajora ogromny myśliwiec siłą woli i przestawić na suchy grunt. Otwiera oczy i wzdycha – nie dlatego, że się umęczył, ale dlatego, że wrócił do świata, w którym ludzie wszystko naokoło czynią niemożliwym do wykonania, do świata zbiorowej i indywidualnej, duszącej niewiary.
– Ja… Jak tego dokonałeś?! Nie mogę w to uwierzyć!
– Właśnie dlatego ci się to nie udało.
– Nie mogę go szkolić. – tłumaczy się Yoda widmu Obi-wana Kenobiego. – Od dawna go obserwuję. Jego wzrok jest zawsze odwrócony ku gwiazdom, ku horyzontowi. Nigdy nie jest skupiony na tym, gdzie się znajduje, na tym, co robi! Przygody… Wrażenia… Phi! Jedi gardzą takimi rzeczami! Jedi poświęca się w całości innej rzeczywistości, poświęca najbardziej poważnym i oddanym umysłem.
– Mistrzu, mogę i chcę taki być! Nie boję się!
– Jeszcze będziesz się bał. O, bać się będziesz…
Ty znasz moją hańbę, mój wstyd i mą niesławę;
wszyscy, co mnie dręczą, są przed Tobą.
Hańba złamała moje serce i sił mi zabrakło.
Na współczującego czekałem, ale go nie było,
i na pocieszających, lecz ich nie znalazłem.
(Ps 69, 20–21)
To nie tyle Pocieszyciel przychodzi, żeby spełnić mniej lub bardziej marginalną rolę w moim życiu, ale raczej to moje życie, moje istnienie jest elementem nieograniczonego niczym życia Pocieszyciela i w nim ma się w całości odnajdywać, umiejscawiać. Jestem nieodzownym elementem Jego życia, bo od początku mojego istnienia On kocha mnie całym Swoim Boskim umysłem, ze wszystkich sił, całym Swoim życiem! Gotów jest oddać je za każdego z nas, za mistrza duchowego i za niepoprawnego grzesznika. Niczego mi nie żałuje. Niczego mi nie odmówi – poza tym, co jest zbędne – lub poprzestawia mi sprawy ułożone w nieodpowiedniej kolejności. Tak jak On nakazuje nam ukochać Siebie, Boga, tak oczywiście wpierw sam nas ukochał, aby nasze istnienie miało absolutną, niezbywalną wartość i abyśmy byli zdolni to samo uczynić i pokochać: siebie, innych i Jego (por. Mt 22, 34–40). Wszystko zaczyna się od (albo zatrzymuje się na braku) prawdziwej i jak najpełniejszej miłości własnej, takiej miłości, jaką On mnie pokochał i każe mi kochać samego siebie. Kochając siebie, oddaję hołd memu Stwórcy. Jestem dobrze stworzony, nie muszę się bać, jestem taki, jak trzeba, i mogę tym wszystkim służyć.
Niezapowiedziana kartkówka w szkole życia
Agnieszka wpadła w błędne koło niskiej samooceny. Nie wierząc w swoją wartość, taką, jaką nadał jej Bóg samym aktem jej stworzenia i powołania na świat, czuła, że musi zasłużyć na miłość. Ale nigdy nie potrafiła sprostać oczekiwaniom najbliższych. Zawsze kurczowo się ich trzymała, będąc pewna, że jeśli oni ją opuszczą, to nikt inny już się nie trafi, musi więc się do nich przymilać i „podkładać” im. To budziło jednak bardzo negatywne uczucia w Adze, na czele z poczuciem niesprawiedliwości – wybuchała więc w najbardziej nieodpowiednich momentach, naprawdę zrażając do siebie znajomych. Z drugiej strony, zniechęcała się i pogrążała w rozczarowaniu, nie miała energii do pracy, przez co jedynie widziała samą siebie w jeszcze gorszym świetle. Jej własne zachowanie dostarczało jej „dowodów” na to, że jest nie taka jak trzeba, co jedynie pogłębiało i usztywniało zachowania. Błędne koło, które jedynie mogła rozerwać nauka Boska z wysoka, że Agnieszka jest ukochaną osobą, która zasługuje na szczęście, i że jej starania są bardzo doceniane i zostaną nagrodzone przez Tego, który ją kocha. Zaufanie w tę prawdę pozwoliło jej stopniowo wyjść na człowieka, jakim widział ją Bóg, i otrzymać życie, na jakie po cichu liczyła, a jakie On przygotował jej od początku.
Pan Jezus nie umarł za bezosobową ludzkość bez twarzy, ale za ciebie. On ciebie powołał do istnienia, więc i umarł za ciebie. Skoro dobrowolnie oddał za ciebie Swoje życie, to znaczy, że czeka cię coś, co jest warte aż takiego poświęcenia; a także ty jesteś tego wart. Zapragnął ciebie, więc i chce ciebie zbawić. Z Chrystusem jako Przyjacielem naprawdę nie podlegasz niczyjemu osądowi ani żadnemu zagrożeniu. On naprawdę chce ciebie osobiście wprowadzić w Swoje Królestwo.
Po nieznacznym skarceniu dostąpią dóbr wielkich,
Bóg ich bowiem doświadczył i znalazł ich godnymi siebie.
(Mdr 3, 5)
Wiele lat głowiłem się nad zagadką Pocieszyciela oraz radości, która nie ma nic wspólnego z uczuciami. I mogę dziś powiedzieć, że jestem bliżej odpowiedzi i praktycznego rozwiązania, od kiedy zrozumiałem, że osią zagadnienia jest zaufanie.
Zaufanie Bogu jest tożsame z przekonaniem, że w oczach Bożych jestem tego wart, żeby okazał mi dobroć2 – wiarą w to, że jestem dla Niego na tyle cenny, że nie będzie wahał się przyjść mi z pomocą we wszelkich potrzebach3. I właśnie dlatego mamy taką wielką trudność w zaufaniu. Bo musielibyśmy wpierw szczerze i pokornie polubić siebie. Porzucić opisywanie siebie w kluczu niezadowolenia i pogardy sobą, gniewu na siebie, rozpamiętywania porażek i ustalania strategii, jak się okazać lepszym, niż się obawiam, że jestem i okażę. To dlatego moje porażki tak bardzo mnie przygniatają, a moje sukcesy nie są dla mnie samego zbyt przekonujące – bo nie wierzę, żebym był wart wybrania mnie (takim, jakim jestem), przebywania ze mną i prowadzenia ku ocaleniu. Tymczasem Pan Jezus nie tyle miałby znosić mnie, ukrywając Swoje niezadowolenie w obliczu mojej brzydoty, i dlatego mi wciąż darowuje, ile raczej nie może mi się oprzeć i ukryć zachwytu i czułości w obliczu mojego piękna, które On (tylko On) dostrzega. On zresztą Sam je stworzył i złożył we mnie, więc nie miało gdzie się podziać, ulotnić, bo jest niezniszczalne. To, że jestem wart Bożej uwagi i delikatności, że jestem cenny w Jego oczach, jest tożsame z (deklarowaną przez nas w Credo) wiarą w Ducha Świętego – czyli w osobową Miłość Ojca i Syna, która jest posłana do naszych serc, w której możemy wołać: Abba, Ojcze! (Rz 8, 15). Diabeł, poprzez traumatyczne przeżycia, zniekształcenia poznawcze i nasze złe uczynki, ma nadzieję nauczyć nas w to piękno nie wierzyć i go nie dostrzegać, wstydzić się myślenia o nim, odmawiać go sobie. Bóg nade wszystko chce, żebyśmy je sobie przypomnieli i je zaakceptowali, żyli na jego poziomie, czerpiąc z niego i udzielając go szczodrze innym – a zatem, abyśmy dorośli do własnego królewskiego przeznaczenia.
A obietnicą tą, daną przez Niego samego, jest życie wieczne.
(1 J 2, 25)
Lojalność wobec Boga zaczyna się od wierności wobec własnego piękna, zachwycenia się złożoną nam Przezeń obietnicą, a nie służbistego potępiania siebie (i innych) za swoje niedoskonałości (i za niedoskonałości innych!), wierząc, że to oddaje sprawiedliwość Bogu. Odpuszczanie grzechów należy do kompetencji Boga, a nie naszych, ale trzeba Mu na to pozwolić – także wobec siebie (wystarczy żal i pragnienie naprawienia zła, a nie dokopania sobie za karę). Pogodzić się z tym, że chce nam wybaczać. Sprawowanie sakramentów polega na relacji, nie na rytuale. Bóg chce bycia razem, niezależnie, czy nam się udało czy się nie udało; czy się staraliśmy, czy zawiedliśmy zaufanie; czy zrobiliśmy dobrze czy źle (mimo że nie jest Mu wszystko jedno, jak się zachowaliśmy, to i tak – a nawet tym bardziej – chce nam pomagać i ratować nas, gdy postępujemy źle, wydostać nas z tego). Brak wiary jest znakomitym tematem do zawierzenia go Ojcu, a nie powodem do rezygnacji. Nawet brak zaufania jest okazją do zaufania (naprawdę! Tylko trzeba zrezygnować na moment z oskarżycielskiego tonu).
Czyż nie jest raczej ten post, który wybieram:
rozerwać kajdany zła, rozwiązać więzy niewoli,
wypuścić wolno uciśnionych i wszelkie jarzmo połamać.
Jeśli u siebie usuniesz jarzmo, przestaniesz grozić palcem i mówić przewrotnie,
jeśli podasz twój chleb zgłodniałemu i nakarmisz
duszę przygnębioną,
wówczas twe światło zabłyśnie w ciemnościach,
a twoja ciemność stanie się południem.
(Iz 58, 6.9–10)
Odkrycie ogromu miłości Boga, a raczej ślepe zaufanie tej miłości niezależnie od moich (szatańskich) poglądów na własny temat, stopniowo narusza, podważa i dyskredytuje wszelkie moje wątpliwości co do zachwytu i życzliwości Boga wobec mnie, jakie oskarżyciel mi narzuca. Bóg nie bierze pod uwagę tego, że i w jakim stopniu nie zasługuję, tylko traktuje mnie bezustannie jako ukochaną, najdroższą Mu osobę, której chce pomóc, potwierdzić ją i pocieszyć. Tymczasem pycha, odrzucenie Bożej pomocy, próżność, nonszalancja, bycie duszą towarzystwa, chorobliwy aktywizm lub lenistwo są także skutkami niskiej samooceny, tyle że zakamuflowanej, rozmaitymi próbami ucieczki od problemu (czasem nawet ucieka się – bardziej lub mniej świadomie – przed podjęciem walki o polubienie siebie takim, jakim się jest, nawet w przyjęcie pozorów innej płci albo wręcz innej tożsamości – w chorobę umysłową), oszukania samego siebie, zakrzyczenia lub przemilczenia swojej odczuwanej nicości. Jemu to nie przeszkadza, żeby nas kochać i zawsze pragnąć, ale my odwracamy zawstydzony wzrok od naszego Wybawcy, uznajemy samych siebie za niegodnych, potępionych, zdolnych do osiągnięć jedynie na własną rękę. A sępy krążą wokół, wybierając najsłabsze sztuki, które odłączyły się od stada, żeby zaproponować im cudowną odmianę, raj bez Boga.
Jesteś zmęczony?
Załamany, rozdrażniony?
Tak trzymać!
(Grabarz, „skecz Agaty Christie” Monty Pythona)
Pocieszenie Boże należy traktować dosłownie: jako dokładnie odpowiadające mojej kondycji i potrzebom ocalenie, to nie jest chwyt reklamowy, symbol ani przenośnia. Ale czy mój Pocieszyciel naprawdę chciałby się ze mną spotkać, właśnie ze mną, mną realnym? Czy naprawdę mógłby cieszyć się moim towarzystwem i chcieć ze mną ucztować?
Gdy przyjmujesz komunię, jesteś zapraszany do wiecznego szczęścia. Co się dzieje, kiedy przyjmujemy komunię świętą ze skądinąd autentyczną wiarą, ale bez miłości do samego siebie (co jest i tak lepszym wyborem niż gdybyśmy mieli w imię fałszywego obrazu siebie zrezygnować w ogóle z komunii)? Prześledźmy występujące wówczas mechanizmy psychiczne i komu one służą. Tak się dzieje, gdy naszą grzeszność wyniesiemy ponad Bożą miłość do nas.
Otóż, gdy przyjmujemy Chrystusa do serca, jednocześnie oskarżając samych siebie, że to serce nie będzie Mu wierne i że tak naprawdę jest złe, mamy przeświadczenie o przykrości, którą przygotowujemy dla przychodzącego Pana, i czujemy smutek. On przychodzi w dobrej wierze do nas, ale przecież my odwrócimy się od Niego, bo nie jesteśmy zdolni przy Nim trwać, a zatem jest to pewny przepis na rozczarowanie, na spowodowanie przykrości Panu. Wstydzimy się za siebie, zamiast cieszyć z przyjścia Boga. Uważamy się za hipokrytów, którzy nie z potrzeby serca, ale na mocy przyzwyczajenia nadal usiłują przyjąć Pana prawdziwie, z góry wiedząc, że to niemożliwe4. To budzi udrękę i wzmaga pogardę wobec samych siebie, a zatem spełnia najszczerszą wolę diabła wobec nas. Zaraz potem, na mocy samospełniającej się przepowiedni, przekonani o tym, że upadniemy i nie mogąc podźwignąć na sumieniu tego dysonansu poznawczego, tego poczucia własnej fałszywości, dla spokoju oczywiście zgrzeszymy dokładnie w taki sposób, w jaki obawialiśmy się zgrzeszyć – bo budzi to poczucie ulgi dzięki rezygnacji. Kiedy uważamy siebie za złych, najłatwiej jest nam popełniać błędy i się z nich nie podnosić, lecz otaczać się nimi (na zasadzie błędnego koła samooceny; por. mój model POnaD).
Dlatego, widzisz, do dobrego przyjęcia Chrystusa, tak, żebyś pozwolił Mu w sobie działać i przemieniać ciebie, musisz koniecznie popracować i podnieść swoją samoocenę. Musisz się zacząć autentycznie lubić. A w międzyczasie żyć zaufaniem. Jak? Skonsultuj się ze stałym spowiednikiem. I przeczytaj moją książkę Psychoterapia Ewangelią 3 albo wstąp do mnie na terapię. Prawdziwa miłość własna nie ma nic wspólnego z próżnością ani egoizmem, a wszystko wspólnie z wiarą w to, że Pan Jezus naprawdę odpuszcza grzechy i czyni na powrót godnym i niewinnym. Bo On mnie takim widzi – świętym, pięknym, i grzechy nie potrafią Mu odmienić tego spojrzenia miłości. Tu nie chodzi o twoje staranie się ze wszystkich sił, żeby być nienagannym, ale o rezygnację z własnego złego osądu siebie i o pokorne przyjęcie tego Bożego osądu, który jest zupełnie inny: pełnego dumy z ciebie i aprobaty5. Nie możesz natomiast wkładać w usta Boga słów i myśli, których On nie wypowiada, a które cię potępiają – czym zresztą zgrzeszył Luter. Nie masz prawa „wiedzieć lepiej”, co Bóg uważa o tobie, ale masz z pokorą przyjmować Dobrą Nowinę o tobie i twojej przyszłości, którą On ci objawia. Oto jest także wymiar spowiedzi – zarówno tej poważniejszej, indywidualnej, jak i powszechnej na początku każdej mszy. Bóg nas uzdalnia do ucieszenia się ze spotkania z Nim, bo On naprawdę się cieszy na to spotkanie i twoja grzeszność nie robi Mu w tym różnicy. On z góry wie, jakie będą twoje czyny potem, a i tak cieszy się z tego spotkania i chce, żeby ta chwila trwała, przeżywana jak najpełniej i w pełnym spokoju. On cię widzi w prawdzie, jako dziedzica Królestwa, a nie ty, gdy obserwujesz jedynie to, że jesteś niepoprawnym grzesznikiem.
Niezapowiedziana kartkówka w szkole życia
Michał mógłby wam opowiedzieć o tym, jak uciążliwe i realistyczne są zniekształcenia poznawcze, w wyniku których „wie się lepiej” od drugiej osoby, co ona myśli o mnie i że naprawdę mnie nie lubi i nie szanuje. Jeśli okazywała mu lekceważenie (a sztucznie to podkreślając i rozdymając, w oczywisty sposób tracił w oczach rozmówców), Michał miał dowód wprost. Jeśli natomiast spotykał się z sympatią, tłumaczył ją sobie natychmiast jako politowanie wobec niego. Nie było takiego zachowania drugiej osoby, które by nie udowodniło mu z góry założonej przez niego tezy: takiej mianowicie, że on, Michał, nie jest interesujący i nie jest wart, żeby z nim przebywać. Dopiero Bóg, ustami psychologa, nakazał mu przyjąć Boskie zdanie o nim – jest dokładnie tyle wart, ile miłości Bóg włożył w jego ukształtowanie i odkupienie. Na udręki skrupułów i przeświadczenia o fałszywej intencji innych jest jedyna metoda w postaci oparcia się przymusowo na najwyższym autorytecie kochającego Boga.
Nie wierzymy w to, co czytamy w Ewangelii, i stąd nasze dylematy. Nie porusza to już naszych zabitych serc, bo nie przeczuwamy, że słowa o ich wskrzeszeniu i napełnieniu ponownie życiem mogą akurat być szczerą prawdą. Nie wierzymy w swoją dobrą przyszłość, w pewność i pełnię nasycenia dobrem. Postępując za oświeceniowymi, a potem marksistowskimi zdrajcami i rzeźnikami prawdy (którzy pracowali subtelnie i podstępnie nad zmianą, sfałszowaniem paradygmatu myślenia przez całe pokolenia), nauczyliśmy się myślenia od tyłu, od końca. Myślenia na lewą stronę. Wnioskowania o prawdzie na podstawie naszych subiektywnych odczuć i przeświadczeń, które ona w nas budzi. A nie: budowania i dostosowywania naszych przekonań i odczuć do prawdy. Zaś prawdą z definicji jest to, co Chrystus o sobie sam mówi: [Jeszcze] innego Pocieszyciela da wam Ojciec (J 14, 16). To znaczy, że zarówno Chrystus, jak i Duch Święty są dwoma Pocieszycielami, którzy z nami już są. I co robią? Pocieszają nas niestrudzenie. Zasadnicze więc pytanie brzmi: to dlaczego nie czuję się wcale pocieszony? Dlaczego pocieszenie od Boga w ogóle do mnie nie dociera i nie przemawia?
To, co mam wam teraz do powiedzenia, wydaje mi się nieprawdopodobnie ważne.
Odpowiedź jest zaskakująca i paradoksalna: nie czuję się pocieszony, ponieważ oczekuję, że Pan Jezus (ten niewidzialny i ukryty, milczący do mnie Bóg) dopiero przyjdzie i mnie wreszcie pocieszy, że z Jego zrządzenia naraz nastąpi niespodziewany zwrot akcji i splot nieoczekiwanych pomyślnych wydarzeń, że przyśle mi kogoś do pocieszenia albo otworzy głucho zamknięte okno nowych możliwości. Rozwiąże moje problemy materialne lub sercowe. Albo: że muszę się sam pocieszyć, a On ewentualnie ze swego ukrycia usankcjonuje to i pobłogosławi powodzeniem to moje usiłowanie.
W tym całym myśleniu zawodzi podstawowy brak wiary. Mianowicie brak wiary w to, że On już jest i stanowi moje pocieszenie, sedno i cel mojej radości, a gubi błędne przekonanie, że On dopiero musi nadejść i mnie pocieszyć w innych sprawach. Jeśli Boga dopiero trzeba przekonywać, uświadomić o moim zagrożeniu i przebłagać, żeby ewentualnie, ostatecznie uratował moje życie, to pytam: jakim On jest przyjacielem i obrońcą? Dość marnym, słabo zorientowanym albo lubiącym grać na emocjach. Pocieszenie nie jest uczuciem ani wrażeniem; jest ono prawdą o mnie, którą trzeba objąć, otworzyć się na nią i która wskazuje, jak mam za nią podążać i kształtować się na skutek tego pocieszenia: moje postrzeganie sensu, siebie, sprawiedliwości, współczucia, moje myśli i emocje (emocje są tu opcjonalne). I przeciwnie: mój smutek, grzeszność, porażka lub beznadzieja zupełnie nie przeszkadzają w obecności Pocieszyciela i w tym, że Jego pocieszenie właśnie w najlepsze się odbywa (a tak, w najlepsze). Pocieszenie bez przymuszania się do uciechy i przyjmowania wesołego wyglądu. Samemu nie da się wytworzyć w sobie pocieszenia (co najwyżej odwrócić na chwilę uwagę od jego braku), pocieszyć się zwrotnie (podstawowy błąd pogańskich terapii). Zamiast tego, musimy w nie uwierzyć, że Ten, który mi je gwarantuje, Ten, który ujmuje się za mną, już do mnie przyszedł i pozostanie ze mną w każdym doświadczeniu. Brama Raju została wyważona Krzyżem.
Kościół wierzy, że Chrystus, który za wszystkich umarł i zmartwychwstał (por. 2 Kor 5, 15), może człowiekowi przez Ducha Swego udzielić światła i sił, aby zdolny był odpowiedzieć najwyższemu swemu powołaniu; oraz że nie dano ludziom innego pod niebem imienia, w którym by mieli być zbawieni (por. Dz 4, 12). Podobnie też wierzy, że klucz, ośrodek i cel całej ludzkiej historii znajduje się w jego Panu i Nauczycielu.
(Konstytucja Gaudium et Spes, art. 10)
Ten dramatyzm moich poszukiwań Pocieszyciela (kogoś, kto by mnie pocieszył) świadczy dobitnie o tym, że nie zrozumiałem, że On już jest, zanim jeszcze do Niego zatęskniłem. Że wszystko objął Swoją Opatrznością, a nade wszystko, Swoją Obietnicą. A całe moje istnienie jest skutkiem niczego innego, jak tylko Jego bezustannej i pełnej miłości pamięci o mnie. Ba! On nie tyle kocha, co jest cały Miłością, która mnie całkowicie ogarnia, chce mi się dawać, pragnie oddawać za mnie życie. Nie jakąś inną miłością, ale tą właściwą i autentyczną, jedyną Miłością. Tak często rozczarowują nas w duszy różne uroczyste okazje, a to dlatego, że nie rozumiemy, że Ten, Który stanowi o ich odświętnym charakterze i gwarantuje ich radość, już jest z nami6 – i na siłę szukamy jej w dokonaniach, wrażeniach i osobach, ostatecznie w używkach. Prawda służy temu, żeby uwalniać człowieka od fałszywego obrazu mnie samotnego – niezaślubionego przez uosobienie Miłości, mnie porzuconego, mnie niezasługującego na podziw. Pocieszenie jest dostępne od zaraz, jednak trzeba je wciąż odkrywać (a wtedy będzie rosło coraz bardziej, zawsze powyżej moich możliwości objęcia go w całości), trzeba się w nie wczytywać, kontemplować je, uwewnętrznić je, przetrawić, uczynić swoim. Uzmysłowić sobie miłość, która mnie otacza i ogarnia, umiejscowić ją w sobie – nie w warstwie słów i pojęć i nawet nie w warstwie przeżyć, ale samego doświadczenia rzeczywistości, jako prawdę o mnie, która definiuje mnie, obietnicę złożoną wobec mnie i moje szanse.
Niezapowiedziana kartkówka w szkole życia
Małżeństwo Ani było trudne, bo weszła w nie z wieloma nieprzepracowanymi zranieniami z dzieciństwa. Być może myślała, że z tego się po prostu wyrasta albo że miłość męża będzie cudownym lekiem na wszystko. Kiedy przygotowywała niespodziankę dla Jacka, swego męża, z góry zakładała, jak powinien się ucieszyć i jak reagować, żeby scenariusz niespodzianki rozwinął się zgodnie z jej wizją dobrej i prawdziwej radości. Ale mąż był inny niż ona, miał na głowie różne ciężkie zadania i jego świat odczuwania siłą rzeczy różnił się, rozchodząc się z wizjami Anny. Nie to, że się nie ucieszył i że nie był wdzięczny za dar, owszem, jak najbardziej. Ania nie spostrzegła radości takiej, jaką ona uważała za prawdziwą, szczerą radość, i nie poczuła się dostatecznie pochwalona za prezent, a może po prostu nie w taki sposób, w jaki by jej to z kolei sprawiło największą radość. W rezultacie czuła się okropnie po całej imprezie i nie miała siły nawet rozmawiać z Jackiem – zamknęła się w sobie. Na szczęście trafili do gabinetu wierzącego psychologa. Po pierwsze, Ania zrozumiała, że diabeł usiłuje ukraść jej radość (por. rozdział 11), poprzez dawanie jej odczuć, które nie spełniają jej kryteriów doświadczania radości, dzięki czemu wmawia jej skutecznie – wbrew faktom – że radość nie miała miejsca. Po wtóre, zaryzykowała i pozwoliła Jackowi być takim, jakim jest, i z takim właśnie spędzać swój czas – nawet jeśli taki rodzaj i tryb spędzania czasu uważała wcześniej za marnowanie go. Traciła czas dla niego i traciła go z narastającą radością bycia razem. Nie starała się już dopasować go do swoich ram i norm.
Przestańmy więc wierzyć w obraz Boga, którego trzeba usilnie wzywać na plac boju (oraz przedstawiać Mu w tym celu dowody swoich własnych postępów – co jest wzajemnie sprzeczne) bez żadnych gwarancji na sukces, a zacznijmy otwierać się na Boga, który już jest i dowodzi nami w tym jednym celu – abyśmy odnieśli triumf i odziedziczyli Królestwo, co jest nieuchronne pod Jego dziesięcioma rozkazami. Serial The Chosen (pol. Wybrani; używam oryginalnej nazwy, bo po niej znacznie łatwiej odnaleźć wszystkie jego sezony – także z polskimi napisami – oraz zasoby na jego temat w internecie), będący fabularyzacją Ewangelii, bardzo dobrze pokazuje nam, jak każdy z jego bohaterów – uczniów i apostołów, a nawet sam Jezus – modli się poranną modlitwą, zaraz po wstaniu ze snu: Błogosławiony bądź Panie, Boże wszechświata, bo przywróciłeś memu ciału duszę w swojej wierności. To piękny symbol: Bóg zwraca ci duszę i wtedy się budzisz. On ma dla ciebie misję na dziś, więc posyła cię na świat. W ten sposób możesz modlić się i ty, podkreślając, że ten dzień i każdy twój oddech należy do i zależy od Boga, a nie od przypadku lub bezwzględnych praw fizyki; one również pracują na Jego rzecz. Obudziłeś się, bo Bóg ma dla ciebie wspaniały plan i chce, żebyś pracował w Jego winnicy. Istniejesz tylko dlatego, że jesteś potrzebny, chciany. To warunek konieczny i dostateczny twego istnienia.
Czasem znowu Bóg odsuwa od nas wszelkie pozytywne uczucia, niezależnie od tego, jak się staramy, nawet po dobrze wykonanej pracy, po wyświadczeniu komuś dobra, po przyjęciu Eucharystii – nie czujemy nic, poza swoimi dawnymi krzywdzącymi przekonaniami z dzieciństwa i swoimi nerwicami, jakby zupełnie nie chciał nam pomóc sobie z nimi poradzić. Albo bliscy nas zranią, okazując nam brak zrozumienia i aprobaty, której mieliśmy prawo od nich oczekiwać jak od nikogo innego, i swymi niesprawiedliwymi oskarżeniami nadają ponury ton naszym myślom. Odczuwamy cały dzień tylko żal, rozczarowanie i lęk o przyszłość. Przy tej okazji Pan chce nam szczególnie pokazać, że On trwa przy nas i nas pociesza, czyni nasz los i przyszłe szczęście niewrażliwymi na te uprzykrzenia, nasza tożsamość nie zależy od krzywdzących zdań, jakkolwiek bolesne by były. Nadzieja nas zawieść nie może, niezależnie od tego, jak zawiedli nas bliźni. On jest tym Jedynym, który ujmuje się za nami i bierze naszą stronę, On wiernie stoi przy nas, nawet gdy nas wszyscy opuszczą, i możemy się na Nim naprawdę i pewnie oprzeć. Jesteś ukochanym dzieckiem Boga Ojca, masz całe Jego bogactwo i Jego niezawodną sprawiedliwość do dyspozycji. Chrystus zawsze nam współczuje, pomaga przetrwać cios, daje nam większą obietnicę i nieusuwalną godność, niezależnie od naszego stanu psychicznego – nawet gdy tego nie czujemy, gdy nie jesteśmy zdolni się niczym ucieszyć – tak samo jak Maryja w pięciu tajemnicach radosnych różańca, która była ocieniona przez Pocieszyciela, a zatem, która miała w sobie radość, mimo że Jej doświadczeń nie można w żaden sposób nazwać radosnymi (szok, ciąża znikąd, tajemnica przed Józefem, zniknięcie bez słowa w miesiąc miodowy, ciężka podróż w góry, nieludzkie warunki porodu, zapowiedź męki, konieczność zostawienia wszystkiego i ucieczki z kraju, a na koniec zaginięcie dziecka i niezrozumienie odnalezionego). To jest prawda wiary, pocieszenie od Boga zapada znacznie głębiej niż w warstwę uczuć, bo oddziałuje bezpośrednio na duszę; jest ono pewnością ostatecznych zamiarów zbawczych, stanowiącą grunt i oparcie dla codziennych wyborów oraz objawieniem się przymierza, na którym możemy budować całe nasze rozumienie siebie, nie jest cukierkiem, który miałby nas podnieść chwilowo na duchu. Musisz stale wierzyć, że Bóg ci serdecznie współczuje, a nie doznawać współczucia. Dobrze, kiedy emocje idą za prawdami wiary i potrafisz je w sobie wytworzyć i nakierować, zadziałać wyobraźnią, odnaleźć się w tej scenie z całym swym odczuwaniem, ale to nie jest ani niezbędne, ani niezawodne. Nie możemy opierać się na uczuciu pocieszenia, na poczuciu ulgi i radości, ale musimy na niezmiennej i niezawodnej prawdzie o tym, że Bóg mnie kocha z całego Swojego Boskiego serca, całym Boskim umysłem, ze wszystkich Swych Boskich sił. Siły samego Boga są do mojej dyspozycji. Oczywiście, że przytulenie przez Boga jest zupełnie innej natury niż dotyk człowieka. Święta siostra Faustyna nigdy nie odczuwała obecności Chrystusa w ten sposób, w jaki by chciała, który by usuwał jej wszelkie wątpliwości i obawy, pomimo że z Nim osobiście rozmawiała. Święty Ojciec Ignacy przez wiele lat wątpił w skuteczność przebaczenia Bożego i ważności spowiedzi. To jest droga dla wybranych, dla świętych, czempionów Boga. W ten sposób kształtuje się doskonałość i stałość wiary.
Niezapowiedziana kartkówka w szkole życia
Ania, bohaterka poprzedniego świadectwa, pokonała problem, polegający na nieodczuwaniu takich emocji, jakich się akurat spodziewała, w wyniku czego miała tendencję do kwestionowania jej wewnętrznego doświadczania i prawa do radości, miłości, pokoju w ogóle. Jej zmysł wiary podpowiedział jej, że wbrew temu, że czasem nie czuje się wspierana, Bóg nie przestanie udzielać jej wsparcia i zsyłać tych, którzy mogą je jej okazać, na czele z mężem. Inaczej niż sobie wyobrażała, ale równie skutecznie, równie autentycznie. Zamiast opierać się na emocjach (które słuchały zadawnionych zranień), zaczęła sobie zadawać pytanie: „Czy ja naprawdę nie mam nadziei, radości, wdzięczności męża, wsparcia od niego czy tylko nie doświadczam takich wrażeń, jakie im dotychczas przypisywałam? Może jednak to, czego nie przeżywam, tak naprawdę jest i zostało mi zagwarantowane przez Boga? Może jednak jestem bezinteresownie kochana i nie mogę zostać porzucona?”.
Wtedy, gdy przychodzi burza, wody wzbierają i uderzają w nasz dom, kiedy zupełnie nie odnajdujemy w sobie i wokół siebie niczego, czym można by się ucieszyć, kiedy wszystko w niezrozumiały sposób się nie udaje i odczuwamy jedynie narastające rozczarowanie i smutek – wtedy mamy powiedzieć sobie: Całe szczęście, że Ty przychodzisz, Panie, a wraz z Tobą – Twoje pocieszenie, inaczej zupełnie nie potrafiłbym się pocieszyći byłbym pozbawiony radości, gdyby nie Twoja radość, w którą mogę wierzyć w ciemno, bez jasnych dowodów. Trzeba oderwać nasz umysł od kurczowego trzymania się porażki, od katalogowania i kolekcjonowania lęków, a także od naszych domorosłych metod radzenia sobie, bo z nich faktycznie nic ożywiającego nadzieję się nie wyciśnie (pozytywne myślenie to oszustwo, bo nie da się zrobić czegoś z niczego), i pokazać mu zupełnie nowe źródło pewnej nadziei, które jest poza (ponad) tym wszystkim, co może zawieść i co zawiodło. Głos miłości pochodzi spoza stworzonego świata. Pocieszenie od Boga jest nadprzyrodzone – dlatego zawsze działa – i próżno szukać go w doczesnym świecie, próbować zamknąć je w zbiorze ziemskich sukcesów. Wręcz przeciwnie, one wszystkie mogą się nie ziścić i nie występować, a Boskie pocieszenie i tak będzie dostępne i skuteczne, zdolne odmienić mój los, kierunek mojego życia. Bóg nie działa, udzielając lichych nagród pocieszenia (zobacz rozdział 4), tylko dając najprawdziwsze pocieszenie. Ono musi pochodzić z zewnątrz, spoza świata marności i zawiedzionych nadziei, którymi się wciąż łudzimy, musi oderwać nasz wzrok od tego, co przemijające, a zwrócić na to, co jest już teraz i trwa wiecznie. Twoje życie należy do Boga, całkowicie Mu podlega i to Jego wola ma się w nim spełnić. W takim świecie nic się nie może nie udać. Będąc pod Jego dowodzeniem, nie trzeba Go ani mitygować, gdy chodzi o trudności, ani popędzać, gdy chodzi o braki. Biada nam, jeśli liczymy na ludzi i ich przychylność, jakaż to ogromna ulga, kiedy zaczynamy liczyć tylko na Boga, który nie zawiedzie po prostu nigdy.
(Uwaga do przykładów poniżej: nie mam bynajmniej awersji do modlitwy błagalnej, albo do lamentacji, ale są one nader często w moim wydaniu podszyte insynuacją, rozpaczą i wyrzutem, których dramatyczny ton łatwo pomylić z żarliwością; podczas gdy dziękczynienie nieuchronnie prowadzi mnie do rozpoznania Boga, który już jest i działa).
• A zatem nie: „Boże, miej litość nade mną!”, ale: „Boże, dziękuję Ci, że twoja litość mnie uprzedza i już czeka, dokądkolwiek idę i jakąkolwiek trudność napotkam. Czuję się w ten sposób kochany i dobrze strzeżony!”. (W tym właśnie duchu modlił się celnik z przypowieści. Jego słowa oraz słowa, których użył faryzeusz, były dokładnie odwrotnością tego, co mówiło ich serce. Jeden dramatycznie błagał, ale żywił nadzieję i był otwarty na zmianę; drugi niby dziękował, ale wcale nie czuł pokory ani wdzięczności).
• Wołanie: „Kiedy odmienisz mój tragiczny los, wiodący ku katastrofie?”, staje się raczej: „Oto widzę, że dziś także potrzebujesz mojej cierpliwości i wytrwałości, która pozwoli Ci przeprowadzić Twoją wolę i mnie ocalić. Poddaję się jej i nie mogę się już doczekać tego cudownego momentu, gdy odmienisz mój los”.
• Doceniamy to, co dotychczas ignorowaliśmy i umniejszaliśmy: „Byłem gotów to umniejszyć, nie pochwalić siebie za to; ale przecież Ty jesteś ze mnie dumny. Tak się cieszę, że potrafiłem to zrobić dobrze! Naprawdę mi się udało!”.
• Nie tyle: „Boże, ratuj mnie!”, ile: „Tak dobrze, że mnie znów uratujesz, bo sam bym nie dał rady. Dzięki Tobie nie muszę się bać, że jestem zgubiony”.
• I może zamiast: „Pomagaj mi tego nowego dnia”, możemy ćwiczyć wezwanie: „Również tego dnia, od samego poranka jesteś ze mną i mi pomagasz, i jesteś ze mnie dumny. Otacza mnie nieodmiennie Twoja wszechogarniająca miłość”.
• W obliczu upadku: „Żałuję go i wstydzę się. Całe szczęście, że Ty mnie podnosisz i usuwasz jego złe skutki. Jesteś ze mną na dobre i na złe. Zostałeś do mnie specjalnie posłany przez Ojca, jako do grzesznika, więc jak mogę ukrywać przed Tobą moją grzeszność? Przecież właśnie na tę okoliczność przyszedłeś!”.
• „Tak bardzo mi na tym zależy, Panie!” zmienia się w: „Wiem, że Ty się mną opiekujesz i niczego mi nie zabraknie. Odmawiając mi czegoś, dajesz mi coś jeszcze lepszego. Ty sam mnie stworzyłeś i złożyłeś we mnie wszystkie moje potrzeby i tęsknoty, żadna nie jest Ci obca, i marzymy zawsze wspólnie. Nie mamy przed sobą tajemnic i szanujemy nawzajem nasze odczucia. Nawet teraz prowadzisz mnie pewnie ku ich spełnieniu”.
• „Tak mi smutno, jestem taki smutny!” uzupełnia się o słowa: „Kiedy wszyscy inni mnie opuścili, Ty jesteś przy mnie. Ty jeden się mną interesujesz i mnie szanujesz, nie zapomnę Ci tego. Kiedy wszyscy są bezradni, Ty jesteś i każesz mi jedynie zaufać Tobie. Zupełnie mi wystarczysz”.
Zauważyłeś przy okazji, że negatywne komunikaty są telegraficznie krótkie i szybkie jak pociski? To nie świadczy o ich prawdziwości, tylko o ich wdrukowaniu w naszą poranioną podświadomość. Mają one za zadanie nas błyskawicznie obezwładnić i zrujnować. Przeciwnie zaś, żeby powiedzieć coś równoważącego, pozytywnego, musimy się trochę postarać. Ogarnąć to dobro, które nas przenika, i trochę dokładniej i cierpliwiej je sobie poopowiadać – dotąd, aż zaczniemy wierzyć. Wierzyć w dobro, w miejsce wiary w zło. Zawsze dziękuj za dobro, które już stało się twoim udziałem. Twoje ocalenie zostało już postanowione, więc po co te nerwy? Myślisz, że nie zostało? To w czym rzecz?
Rzekł do niego Pan: »Pokój z tobą! Nie bój się niczego!
Nie umrzesz«.
(Sdz 6, 23)
Warto wziąć ulubioną litanię – np. do Świętego Józefa, Loretańską, do Serca Pana Jezusa – i w celu prywatnej iluminacji, doświadczenia zmiany myślenia, zamienić powtarzane na końcu błagania na pełne radosnego zdumienia i wdzięczności stwierdzenie faktu: „modlisz się za nami”, „litujesz się nad nami” vel „wybawiasz nas”. „Dla Jego bolesnej męki masz miłosierdzie dla nas i całego świata”. Jeszcze raz: nie podważam głębokiego sensu tych modlitw w ich oryginalnym brzmieniu, a które sam praktykuję, ale warto to zrobić dla odświeżenia i odmiany spojrzenia. Bóg naprawdę się lituje! Maryja z miłością i wiernie modli się za nami! W ten sam sposób – w trybie oznajmującym, niedokonanym lub dokonanym – można odmówić Modlitwę Pańską, jako uznanie faktu o czynnej obecności Ojca, i pamiętać o tym sentymencie, ilekroć odmawiasz ją zwyczajnie.
O mój Jezu, Ty przebaczasz nam nasze grzechy, zachowujesz nas od ognia piekielnego, prowadzisz wszystkie dusze do nieba i pomagasz szczególnie tym, którzy najbardziej potrzebują Twojego miłosierdzia!
Modlitwa bowiem nie jest rodzajem przełącznika (włączysz – otrzymasz, nie włączysz – nie otrzymasz), a tym mniej – przełącznika zużytego (i tak nie otrzymasz, chyba że szarpniesz wajchę wielokrotnie i naprawdę desperacko), tylko wglądem w objawienie i wejściem w mistyczną rzeczywistość: poznaniem obecności i doświadczeniem miłości Boga. Przez modlitwę wnikamy do innego świata – tego, w którym jesteśmy kochani i w którym wszystko dobrze się skończy. Wpuść modlitwę do swojego domu, otwórz jej szeroko drzwi i okna i obserwuj, jak świat, w którym nic nie jest możliwe, zostaje wywiany, wymieciony i pojawia się na jego miejscu świat, w którym można oddychać pełną piersią, w którym jest sens, ocalenie i przyszłość, ponieważ w tym świecie zasady ustala Ten, Któremu bardzo na tobie zależy.
Miejsce, na którym stoisz, jest ziemią świętą.
(Wj 3, 5)
To, co prawdziwe, jest katolickie. Chrystus swym objawieniem obwieszcza nam prawdę fundamentalną, kanoniczną. Definicją prawdy (tej o naszym sensie istnienia) jest zgodność ze słowami Chrystusa, a nie z naszym odczuciem lub przekonaniem. Owszem, często nasze zranione uczucia podpowiadają nam, że Pan Jezus nie może nas kochać, a nawet interesować się nami. Trzeba zwrócić się przeciwko tym uczuciom, frontem ku prawdzie. Prawdzie do przyjęcia i do wierzenia w nią. Nie do badania i przekonywania się, czy aby to jest prawda, bo wówczas podważamy Jego autorytet i milcząco zakładamy, że istnieje jakaś zewnętrzna, osobna i wyższa prawda – nasza prawda – która ma władzę ocenić i osądzić tę Boską. Wymierzyć ją, poddać własnym kryteriom i certyfikować. To właśnie robili Luter, Hegel i Nietzsche, Freud i Marks. Jest tymczasem zupełnie na odwrót.
A zatem: skoro Jezus mówi, że jest Pocieszycielem i że jest z nami do końca, to znaczy, że już jesteśmy pocieszeni (tryb dokonany) i stale pocieszani, niezależnie od uwarunkowań. Bezdyskusyjny fakt, że Jezus nas pociesza, i to autentycznie, faktycznie w naszym doczesnym życiu (w wiecznym już nie musi), że uznaje nas za godnych pocieszania i że chętnie poświęca nam czas i popiera nas, już stanowi pocieszenie samo w sobie. Jezus jest ze mną i mnie pociesza, podnosi mnie, usprawiedliwia, bardzo chwali, wywyższa, obleka w swoją godność i chwałę. Oczywiście, że mi pomoże w trudnościach, że weźmie moją stronę! Pocieszenie jest faktem, a nie obietnicą. Obietnice to były w Starym Testamencie, a my jesteśmy ludem Nowego, ludem Czasów Mesjańskich. Pocieszyciel już przyszedł. Miłość jest miłością, nie tylko z nazwy. Moim towarzyszem jest Bóg. Chrystus się wszystkim zajął. Jego Duch jest moim cieniem. Tylko trzeba się wsłuchać i przyjąć za prawdę to, co On z miłością i aprobatą o mnie mówi, a nie opierać się na własnych doświadczeniach słabości, braków i porażek. On mówi: jesteś dobrze stworzony, jesteś taki jak trzeba. Czy będziesz miał odwagę uczynić Moje zdanie o tobie swoim własnym?
Nie czujemy się pocieszani, bo nie wierzymy w treść pocieszenia, które już od dawna otrzymujemy. Czuję się słaby, bo nie wierzę, że Bóg stoi przy mnie, potężny mocarz. Jemu wystarczyłoby wyłącznie moje zaufanie, żeby zacząć działać.
Wspomóż mnie samotną, niemającą poza Tobą wspomożyciela, bo niebezpieczeństwo jest niejako w mojej ręce.
(Est 4, 17j)
Paradoks. Nie czujemy się pocieszeni, bo nie wierzymy, że właśnie zostaliśmy pocieszeni, że Bóg skontrował mój brak Swoją obfitością, celowością i gwarancją, że wszystko dobrze się skończy. Właśnie w tej niewierze jest sedno naszego niedoświadczania pocieszającej treści. Będziesz miał to, w co uwierzysz, że masz. Już otrzymałeś, teraz to rozpoznaj i kontempluj, podbuduj się tym i dźwignij w górę swego ducha. Sursum corda! Oto Bóg przyszedł ci z odsieczą. Nie czujesz radości, bo się do niej nie podłączyłeś, jak do źródła zasilania – źródła radości, wciąż naprawdę otrzymywanej od Ojca. Jesteś dziedzicem Jego fortuny i za takiego powinieneś się uważać.
Brzmi trochę jak pranie mózgu? Jak warunkowanie umysłu? Pranie mózgu to my już przeszliśmy w grzesznym świecie i z naszych wypranych pozycji Boża prawda wydaje nam się gwałtem na naszej prawdzie albo zbyt pięknym marzeniem, żeby się ziściło. Ale doskonale czujemy, wszystkimi porami skóry, że to jest właśnie ta prawda, która może nam przywrócić życie, do którego tak szaleńczo tęsknimy – bycie naprawdę kochanym i żeby ktoś dopatrzył się we mnie dobra. Tylko nie mamy odwagi przeciwstawić się tyranowi rozpaczy i bezsilności. Może jednak nie warto tak kurczowo trzymać się naszej prywatnej prawdy, tej o krzywdzie, osamotnieniu i bezradności?
Tak jak wyraziłem to w beletrystycznej książce Talia pełna jokerów: zwykliśmy uważać niebo za coś na dalekim horyzoncie i wysoko ponad nami, a przecież jest ono wszędzie wokół nas – poruszamy się w nim, oddychamy nim – mamy to samo niebo w sobie. To, że dostrzegamy je tylko z dystansu, jako majestatyczne i niedostępne przestworza, nie oznacza, że nie mieszka ono i nie działa od samego początku w nas.
Ja to już gdzieś widziałem
Qohen Leth (protagonista Teorii wszystkiego T. Gilliama) jest genialnym komputerowcem, a zarazem wycofanym i zamkniętym w swoim świecie wrażliwcem-odludkiem. Nie znosi hałasu, dotyku, a nawet jedzenia, które miałoby wyrazisty smak. Świat zewnętrzny nieodległej przyszłości to czysty chaos, w którym masowo wymyślane są nowe religie, a każdy poszukuje dla siebie jakiegoś celu i ucieczki. Leth tymczasem wciąż oczekuje na przerwany niegdyś telefon, który – jak głęboko wierzy – powie mu, jaki jest sens jego istnienia, i napełni go radością i nadzieją życia. Spotyka różne osoby, które chcą wykorzystać jego naiwne pragnienie i pozorują chęć pomocy Qohenowi: Bainsley, dziewczyna, która straciła ojca i poszukuje substytutu bycia kochaną i bezpieczną w erotycznych przygodach, wszechpotężny Szef (występujący pod imieniem „Zarząd” – oznaczający władzę, anonimowość i mnogość, na podobieństwo Legionu złych duchów, który opętał człowieka w Ewangelii), który kontroluje i inwigiluje każdy aspekt życia naszego bohatera, a nawet syn Szefa, Bob – najbliższy charakterystyce prawdziwego przyjaciela Qohena – który chce dowieść, że wszystko jest bez sensu, i widzi w bohaterze szansę na udowodnienie swojej nihilistycznej wizji. W ten sposób wreszcie zabiłby i jego, i własną nadzieję.
Jak to zwykle bywa w filmach Gilliama, mamy subtelne podpowiedzi, zanurzone w sosie absurdu, ale brak łatwych i gotowych rozwiązań. Pan Leth mieszka w zrujnowanym kościele, który kupił po pożarze; tuż obok panoszy się wulgarnie sex-shop. Cohen, otoczony mistyką, obrazami świętych i zabytkowymi krucyfiksami, nie potrafi rozpoznać ich znaczenia, tego, co usiłują mu powiedzieć. Odnajduje w ich przestrzeni ład i spokój, ale nie ma w nim dostatecznie dużo odwagi i prywatnego zaangażowania, żeby odkryć w kościele coś więcej, pewien szerszy i lepszy świat.
Bohater ma świadomość bezużyteczności innych ucieczek – był żonaty i rozwiódł się, pił alkohol, ale porzucił nałóg. Stoi na progu tajemnicy, ale nie ma odwagi go przekroczyć. Na co dzień, w pracy, analizuje samoświadome porcje danych, które śmigają w cyberprzestrzeni. Niestety, jak to jest w życiu – te małe porcje rzeczywistości nie są absolutne i jednoznaczne: zmieniają swoje znaczenie i swój wydźwięk w zależności od tego, z jakimi innymi się je zestawi, w jakim kontekście się je umieści. Wszystko rozbija się o to, jaki jest ogólniejszy, wyższy i fundamentalny sens życia i czy wierzy w jego istnienie ten, który pracuje nad zbieraniem danych. Same fragmenty danych nie dadzą mu wystarczająco wiele intuicji ani pewności siebie. Leth próbuje złożyć je w jakiś większy obraz, ale jakkolwiek by się do tego zabierał, dochodzi do zgrzytu i budowany gmach danych z hukiem się rozlatuje.
Historia, zależy jak na to patrzeć, kończy się albo źle, albo bez rozstrzygnięcia: Qohena pochłania pierwotna nicość i odnajduje spokój, oderwany od ciała w cyberświecie pośród urywków swoich danych. Nie wiemy, dokąd stamtąd jego duch odejdzie. Być może zatrzyma się w tym miejscu na bardzo długo, tak jak w czyśćcu.
Autor zaprasza do swojego gabinetu w Warszawie
i na stronę strefa-zrozumienia.pl
1 Tym właśnie upadł Luter, odrzucając sakramenty Kościoła. Uznał bowiem, że Bóg nie mógłby nie gardzić i nie brzydzić się grzesznikami, którzy sprawują dany sakrament, oraz tymi, dla których jest on sprawowany. Jakakolwiek współpraca z łaską i poprawa są u niego absolutnie wykluczone. Przez wszystkie karty pism Marcina Lutra przebija ogromne rozczarowanie sobą i nienawiść do siebie samego, która znajduje ujście (mechanizm obronny projekcji) w pogardzie do bliźnich.
2 Zawsze pomaga mi w tym uświadomienie sobie, że ten moment codziennie wieczorem po pracy, kiedy przyjmę Chrystusa w komunii, jest dla Niego najbardziej wyczekiwanym i upragnionym momentem całego dnia. Z Kimś takim dopiero chce się spotkać! On wybrał sobie mnie na króla, i przygotowuje do objęcia tej godności. Moje przeznaczenie wykracza poza granice świata, mitu i wyobraźni.
3 Diabeł zasugeruje ci, że albo Bóg się w ogóle tobą nie interesuje, albo że, owszem, przychodzi do ciebie, ale interesują Go zupełnie inne rzeczy niż te, z którymi ty się zmagasz – czyli że będzie dla ciebie dodatkowym obciążeniem zamiast ocalenia. Podobnie jeśli nie może cię namówić do grzechu, będzie się starał wprowadzić zamęt, co jest grzechem, a co nim nie jest. Wówczas osoby skrupulatne będzie przekonywał, że wszystko jest grzechem, a osoby pyszne – że nic nie jest grzechem, co one same uważają.
4 Mała Tereska wie, że jest nikim, ale lubi tę wiedzę i czuje się z nią dobrze, bo wie również, że Pan Jezus tym chętniej weźmie ją w Swoje dłonie i nie pogardzi nią. A zatem lubi siebie, gdy się umniejsza. My zaś wiemy, że jesteśmy nikim, i nienawidzimy tego w sobie. Jako konsekwencja, umniejszamy siebie z autoagresji i lęku.
5 Z pewnością, Bóg nie pozwala lekceważyć i ignorować swoich grzechów, zwłaszcza popełnianych wobec innych osób, ale nader często lekceważenie zła jest po prostu mechanizmem obronnym wyparcia tego zła, z którym sobie nie radzę i którego nie potrafię w sobie znieść, a który rujnuje moją samoocenę. Tym bardziej trzeba zacząć siebie kochać tak, jak Pan Bóg tego sobie życzy ode mnie, nie radzić sobie z tym po swojemu.
6 Nasze zabiegi, żeby uczynić daną okazję niezwykłą, uroczystą, wyjątkową, mają być skutkiem, dostosowaniem się do własnego piękna i godności, czyli wynikać z jej prawdziwie podniosłego charakteru: oto Bóg wieczerza wraz ze mną – a nie usiłować jej nadać ów charakter, wykrzesać go z niczego, starać się być jego przyczyną. Szabat jest dla człowieka, nie człowiek dla szabatu. Styl i wygląd nie nada młodzieńcowi charakteru, będzie jedynie przykrywką jego zagubienia.
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Pocieszyciel zagubiony w drodze
WSTĘP. Gdzież on jest, dlaczego się spóźnia?
ROZDZIAŁ 1. On istotnie przyjdzie i naprawi wszystko
Przypisy
Spis treści
Cover
Title Page
Copyright Page