Kto zjadł pierwszą ostrygę? Niezwykli prekursorzy, odkrywcy i pionierzy - Cody Cassidy - ebook

Kto zjadł pierwszą ostrygę? Niezwykli prekursorzy, odkrywcy i pionierzy ebook

Cassidy Cody

4,3

Opis

Kto założył pierwsze spodnie? Kto namalował pierwsze arcydzieło? Kto pierwszy dosiadł konia, wynalazł koło i opowiedział pierwszy żart? Kto był zabójcą w pierwszej zagadce kryminalnej? Kto jako pierwszy odważył się zjeść oślizgłą, bladą ostrygę?

Kto zjadł pierwszą ostrygę? to książka pełna poczucia humoru, pasji oraz podziwu dla cudów pozostawionych nam przez przodków. Jej bohaterami są ludzie, którzy umyślnie – lub nie – uczynili nas świat o wiele ciekawszym i złożonym.

Cody Cassidy zagłębia się w najnowsze badania, odkrywając niezliczone historie wspaniałych innowatorów lub uczestników szczęśliwych wypadków. Autor wykorzystuje wszystko – od współczesnej genetyki, po archeologię – by odkryć geniuszy stojących za odkryciami i wynalazkami, które zmieniły świat.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 209

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (52 oceny)
26
18
5
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ponitka

Dobrze spędzony czas

Oraz niezwykłe prekursorki, odkrywczynie i pionierki.
00
une_reve

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita książka napisana przystępnym i ciekawym językiem. Dowiedziałam się wielu naprawdę interesujących rzeczy!
00
Baleron28

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo przyjemna książka popularnonaukowa, polecam!
00
domireads_

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna i odkrywcza książka, napisana zrozumiałym językiem, poruszająca ciekawe „pierwsze razy”. Potrzebuję więcej!
00
aniasci

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa książeczka z niedużymi rozdziałami, idealna do czytania "po kawałeczku"
00

Popularność




Wstęp

Odważ­nym musiał być ten, który pierw­szy ośmie­lił się zjeść ostrygę.

Jona­than Swift

W 1991 roku, w alpej­skiej doli­nie Ötztal w pół­nocno-wschod­nich Wło­szech (tuż przy gra­nicy z Austrią), na wyso­ko­ści 3200 metrów nad pozio­mem morza zna­le­ziono ofiarę naj­cie­kaw­szego zabój­stwa w dzie­jach świata. Męż­czy­zna, któ­remu nadano przy­do­mek Ötzi, zgi­nął w wyniku strzału z łuku w plecy bli­sko 5,3 tysiąca lat temu, a jego ciało to praw­do­po­dob­nie naj­do­kład­niej prze­ba­dane zwłoki w histo­rii. Jesie­nią 2017 roku posta­no­wi­łem odwie­dzić miej­sce zbrodni. Choć było to moje pierw­sze śledz­two w spra­wie kry­mi­nal­nej, zaczą­łem od tego, od czego zacząłby – moim zda­niem – każdy detek­tyw z praw­dzi­wego zda­rze­nia: odtwo­rze­nia ostat­nich chwil życia ofiary.

Co nie­zwy­kłe, choć do mor­der­stwa doszło nie­mal tysiąc lat przed budową pira­midy Che­opsa, taka rekon­struk­cja zda­rzeń jest wyko­nalna. Dzięki naukow­com, któ­rzy zba­dali war­stwy pyłku w ukła­dzie pokar­mo­wym ofiary i usta­lili ich źró­dła, dys­po­nu­jemy dokładną rela­cją z ostat­nich dwu­na­stu godzin życia Ötziego – znacz­nie pre­cy­zyj­niej­szą, niż można by ocze­ki­wać od naj­lep­szego nawet detek­tywa.

Trasa ostat­niej gór­skiej wycieczki Ötziego prze­bie­gała przez teren, który obec­nie znaj­duje się w pół­noc­nych Wło­szech – po pierw­szej woj­nie świa­to­wej odkro­jono ten mały pla­ste­rek od Austrii, cho­ciaż można odnieść wra­że­nie, że nikt nie powie­dział o tym miesz­kań­com. Archi­tek­tura, kuch­nia, kul­tura, znaki dro­gowe, a nawet powi­ta­nia napo­ty­ka­nych ludzi były stu­pro­cen­towo austriac­kie – musia­łem aż spraw­dzić na mapie, czy przy­pad­kiem nie prze­kro­czy­łem gra­nicy.

Wyru­szy­łem w trasę z samego rana i szybko prze­ko­na­łem się, że Ötzi musiał być przed śmier­cią w nie­złej for­mie. Alpy Ötztalskie nie roz­ście­lają się łagod­nie, jak dobrze mi znane zbo­cza Sierra Nevada. Prze­ciw­nie, wzno­szą się gwał­tow­nie z dolin rzecz­nych tak stromo, że nawet łatwiej­szy szlak, ten wybrany przez Ötziego, wił się ostrymi ser­pen­ty­nami ku zaśnie­żo­nemu, spo­wi­temu mgłą szczy­towi.

Według usta­leń bada­czy Ötzi zmarł nie­długo po zje­dze­niu dru­giego śnia­da­nia na górze, co ozna­cza, że na pogo­dzie znał się znacz­nie lepiej niż ja. Kiedy bowiem dotar­łem na szczyt, zaczął padać śnieg, a mgła jesz­cze się zagę­ściła. Sta­łem tak, kon­tem­plu­jąc nie­ła­twą ścieżkę pro­wa­dzącą do miej­sca ostat­niego spo­czynku Ötziego, i wtedy zauwa­ży­łem kil­koro alpi­ni­stów – pierw­szych tego dnia – któ­rzy wła­śnie przy­pi­nali do butów raki. Nie mówi­li­śmy tym samym języ­kiem, ale wystar­czyło kilka gestów w stronę moich adi­da­sów: zro­zu­mia­łem, że jeśli będę brnął dalej, mogę podzie­lić los Ötziego. Od miej­sca zbrodni dzie­liło mnie zale­d­wie kil­ka­set metrów, od domu – tysiące kilo­me­trów, ale uzna­łem, że w takim wypadku będą mi musiały wystar­czyć wywiady z arche­olo­gami.

Tę przed­wcze­śnie zakoń­czoną wyprawę odby­łem w ramach trzy­let­nich prac nad niniej­szą książką. Na początku pla­no­wa­łem prze­śle­dzić naj­więk­sze inno­wa­cje w dzie­jach ludz­ko­ści, ale szybko posze­rzy­łem pro­jekt o zarys bio­gra­fii osób odpo­wie­dzial­nych za te doko­na­nia. Im wię­cej dowia­dy­wa­łem się o pre­hi­sto­rycz­nych odkry­ciach, tym lepiej chcia­łem poznać samych odkryw­ców. W więk­szo­ści opra­co­wań igno­ruje się jed­nak jed­nostki i opo­wiada raczej o ludach niż ludziach.

Wyru­szy­łem więc na poszu­ki­wa­nia nie­zwy­kłych osób sprzed wielu tysięcy lat. Prze­pro­wa­dzi­łem wywiady z ponad setką eks­per­tów i eks­per­tek, prze­czy­ta­łem dzie­siątki ksią­żek i setki arty­ku­łów nauko­wych. Zamó­wi­łem przez inter­net obsy­dian i pró­bo­wa­łem się nim ogo­lić. Odwie­dzi­łem miej­sce powsta­nia pierw­szego wybit­nego dzieła sztuki. Skrze­sa­łem ogień przy uży­ciu krze­mie­nia i pirytu. Zro­bi­łem kleik i pocze­ka­łem, aż się zepsuje, żeby uwa­rzyć piwo. No i o mały włos nie podzie­li­łem miej­sca spo­czynku z Ötzim.

Udało mi się ziden­ty­fi­ko­wać sie­dem­na­ście osób żyją­cych w cza­sach przed wyna­le­zie­niem pisma lub w spo­łecz­no­ściach, gdzie nie było ono znane. Bada­cze potwier­dzają ist­nie­nie tych ludzi, a ich brze­mienne w skutki doko­na­nia poło­żyły pod­wa­liny pod współ­cze­sny świat. Potem zaczą­łem wypy­ty­wać spe­cja­li­stów – od arche­olo­gów, przez inży­nie­rów, gene­ty­ków, praw­ni­ków i astro­lo­gów, po piwo­wa­rów: kim mogły być te ano­ni­mowe postaci, co myślały, gdzie się uro­dziły, jak mówiły (jeśli mówiły!), w co się ubie­rały, w co wie­rzyły, gdzie miesz­kały, jak zmarły, jak doko­nały swo­jego odkry­cia, a przede wszyst­kim – dla­czego było ono tak ważne.

* * *

Z per­spek­tywy tysięcy lat postęp kul­tu­ralny, tech­no­lo­giczny i ewo­lu­cyjny zdaje się prze­bie­ga­ją­cym gładko pro­ce­sem. Narzę­dzia z kamie­nia stop­niowo ustę­pują meta­lo­wym; futra i skóry zostają wyparte przez tka­niny; uprawa roli powoli zastę­puje zbie­rac­two. Skoro więc wydaje się, że wszystko postę­po­wało liniowo, chcia­łoby się zało­żyć, że żadna jed­nostka nie mogła ode­grać zna­czą­cej roli w tej z pozoru nie­unik­nio­nej tra­jek­to­rii ludz­ko­ści – ewo­lu­cji posu­wa­ją­cej się w tem­pie lodowca.

To jed­nak tylko ilu­zja, któ­rej przy­czyną jest dystans w cza­sie. Nasza per­spek­tywa lek­ce­waży fakt, że postęp tech­no­lo­giczny, a nawet ewo­lu­cja zawsze prze­bie­gały zupeł­nie ina­czej: gwał­tow­nie, zry­wami, śla­dem wybit­nych jed­no­stek. Tocze­nie kłód nie pro­wa­dzi bez­po­śred­nio do budowy wozu. Ktoś musiał naj­pierw wymy­ślić koło, przez wielu naukow­ców uwa­żane za naj­do­nio­ślej­szy wyna­la­zek wszech cza­sów. Podob­nie ktoś inny po raz pierw­szy wystrze­lił strzałę z łuku – praw­do­po­dob­nie naj­bar­dziej uda­nego typu broni w dzie­jach. Histo­ria pisana ma ogra­ni­czony zasięg cza­sowy, dla­tego imiona tych wiel­kich postaci prze­pa­dły, ale to prze­cież tylko szcze­gół; współ­cze­sna nauka dostar­cza nam znacz­nie bar­dziej fascy­nu­ją­cych infor­ma­cji o tych geniu­szach pre­hi­sto­rii.

* * *

Słowa „geniusz” i „pre­hi­sto­ria” rzadko poja­wiają się obok sie­bie. Winić za to można ste­reo­typy, wcze­sne kary­ka­tury oraz ten­den­cję do nie­słusz­nego utoż­sa­mia­nia inte­li­gen­cji z roz­wo­jem tech­no­lo­gicz­nym. Choć okre­śle­nie „pre­hi­sto­ryczny” powinno ozna­czać „z cza­sów przed poja­wie­niem się pisma”, słow­niki podają syno­nim „pry­mi­tywny”, co ma jasne impli­ka­cje: ludzie, któ­rzy żyli „przed zara­niem dzie­jów”, byli nie­pi­śmien­nymi dzi­ku­sami. Te pro­staki miesz­kały w ciem­nych jaski­niach i wyda­wały nie­ar­ty­ku­ło­wane dźwięki mię­dzy kolej­nymi kęsami bur­gera z mamuta.

Jed­nak tak jak więk­szość ste­reo­ty­pów, i ten nie zdaje nawet naj­bar­dziej powierz­chow­nego spraw­dzianu. Tak zwani jaski­niowcy – więk­szość z nich wcale nie miesz­kała w jaski­niach! – musieli dys­po­no­wać bazą wie­dzy znacz­nie zasob­niej­szą niż my, żyjący w cza­sach prze­my­sło­wej pro­duk­cji żyw­no­ści i powszech­nej pro­fe­sjo­na­li­za­cji. Żeby prze­żyć, musieli znać śro­do­wi­sko od pod­szewki. Musieli szu­kać, zbie­rać, polo­wać, zabi­jać i ręcz­nie obra­biać surowce, żeby uzy­skać poży­wie­nie, dach nad głową czy narzę­dzia. Musieli wie­dzieć, które rośliny są tru­jące, a które mają wła­ści­wo­ści lecz­ni­cze, które rosną gdzie i w jakich porach roku. Musieli znać szlaki migra­cyjne zwie­rzyny łow­nej. Jak dowie­dzia­łem się z roz­mów z licz­nymi naukow­cami, nie ma żad­nych dowo­dów, że w pre­hi­sto­rii geniu­sze rodzili się rza­dziej niż obec­nie; prze­ciw­nie, ist­nieją pod­stawy, żeby przy­pusz­czać, że było ich wtedy wię­cej.

Można odnieść wra­że­nie, że to śmiała, a nawet kon­tro­wer­syjna teza: w cza­sach pre­hi­sto­rycz­nych żyli geniu­sze. Wra­że­nie to jest jed­nak mylne.

Tak jak wśród naszych pra­przod­ków nie bra­ko­wało przy­głu­pów, bufo­nów, tuma­nów, zdraj­ców, tchó­rzów, łaj­da­ków i pod­łych, mści­wych psy­cho­pa­tów – o nie­któ­rych zresztą może­cie prze­czy­tać w tej książce – tak byli wśród nich rów­nież i tacy, któ­rzy mogliby się rów­nać z da Vin­cim czy New­to­nem. To wcale nie spe­ku­la­cja, a spraw­dzony i nie­pod­wa­żalny fakt. Dowody można zna­leźć na ścia­nach jaskiń we Fran­cji, na gli­nia­nych tablicz­kach na Bli­skim Wscho­dzie, na wyspach połu­dnio­wego Pacy­fiku i w odkry­tych na tere­nie dzi­siej­szej Rosji gro­bach z naj­star­szymi zna­nymi rydwa­nami. Skoro wiel­bimy New­tona za zaini­cjo­wa­nie roz­woju ana­lizy mate­ma­tycz­nej, to jak powin­ni­śmy trak­to­wać osobę, która wyna­la­zła mate­ma­tykę? Zachwy­camy się Kolum­bem, że tra­fił na Ame­rykę, a co z osobą, która naprawdę odkryła te zie­mie szes­na­ście tysięcy lat wcze­śniej? A czło­wiek, który wyru­szył na poszu­ki­wa­nia naj­bar­dziej odizo­lo­wa­nego archi­pe­lagu na świe­cie i zna­lazł go pięć­set lat przed tym, jak Kolumb (przy­pad­kiem) zna­lazł kon­ty­nent?

Nazy­wamy te postaci „pre­hi­sto­rycz­nymi”, ale ozna­cza to tylko tyle, że ich imiona i histo­rie nie zostały spi­sane. Życie tych osób nie było wcale mniej nie­zwy­kłe niż tych, któ­rzy przy­szli póź­niej, a w przy­naj­mniej kilku przy­pad­kach mowa tu o naprawdę wyjąt­ko­wych jed­nost­kach.

Na zdrowy rozum powin­ni­śmy dojść do tego wnio­sku już dawno, ale wresz­cie dys­po­nu­jemy dowo­dami nauko­wymi na jego popar­cie.

Do nie­dawna nie­wiele pisano o tych pra­daw­nych geniu­szach, głów­nie dla­tego, że mało o nich wie­dziano. Pierwsi arche­olo­go­wie znaj­do­wali kości i naczy­nia, ale to nie wystar­czało, żeby poznać bli­żej oso­bo­wo­ści, cha­rak­tery czy moty­wa­cje kon­kret­nych jed­no­stek.

Jed­nak w ciągu ostat­nich kil­ku­dzie­się­ciu lat nauka roz­ja­śniła mroki pre­hi­sto­rii w nie­wy­obra­żal­nym wcze­śniej stop­niu. Dzięki opra­co­wa­niu tech­nik odzy­ski­wa­nia i ana­lizy DNA stare kości opo­wia­dają nam zaska­ku­jące histo­rie: o tych, któ­rzy żyli na gra­nicy świata nada­ją­cego się do zamiesz­ka­nia, o przy­czy­nach plag, a nawet o wyna­le­zie­niu odzieży. Pale­olin­gwi­ści zre­kon­stru­owali pra­dawne języki, co pozwo­liło prze­śle­dzić prze­miesz­cza­nie się popu­la­cji, dowie­dzieć się wię­cej o ich try­bie życia, usta­lić miej­sca powsta­nia nie­któ­rych wyna­laz­ków – w tym być może nawet samego koła.

Przez ostat­nie dwa­dzie­ścia lat tra­dy­cyjna arche­olo­gia prze­szła praw­dziwą rewo­lu­cję. Kolej­nych odkryć doko­nuje się w zawrot­nym tem­pie, więc naukowcy stan­dar­dowo już zastrze­gają, że w okre­sie mię­dzy napi­sa­niem pracy nauko­wej a jej publi­ka­cją nie­wąt­pli­wie poja­wią się nowe infor­ma­cje (co i ja niniej­szym czy­nię). Pisa­nie o pre­hi­sto­rii zaczyna przy­po­mi­nać wyścig, nie tylko z powodu następ­nych odkryć, lecz także z uwagi na coraz bar­dziej zaawan­so­wane narzę­dzia, które można zasto­so­wać do bada­nia zna­nych już obiek­tów.

Z ostat­nich badań arche­olo­gicz­nych możemy dowie­dzieć się nawet co nieco o men­tal­no­ści naszych pra­przod­ków. Na przy­kład zespół Donalda Browna z Uni­wer­sy­tetu Kali­for­nij­skiego w Santa Bar­bara wyka­zał zaska­ku­jące podo­bień­stwa mię­dzy set­kami z pozoru kom­plet­nie odmien­nych kul­tur, jak ple­miona żyjące w górach Papui-Nowej Gwi­nei i ban­kie­rzy z Wall Street. Bada­cze stwo­rzyli całą listę „uni­wer­sa­liów ludz­kich” – odkryw­czy i nie­zwy­kle szcze­gó­łowy zestaw cech wystę­pu­ją­cych w każ­dej kul­turze bez wyjątku.

Kiedy w XIII wieku Marco Polo powró­cił ze swo­jej wiel­kiej wyprawy, zadzi­wił Euro­pej­czy­ków opo­wie­ściami o wydłu­ża­niu szyi, prak­tyce roz­po­wszech­nio­nej wśród ludu Kayan zamiesz­ku­ją­cego tereny dzi­siej­szej Taj­lan­dii i Mjanmy. O ile meta­lowe obrę­cze noszone przez tam­tej­sze kobiety zdają się mieć nie­wiele wspól­nego z naszymi kra­wa­tami, to prze­cież jedne i dru­gie mają źró­dło w uni­wer­sal­nej chęci indy­wi­du­ali­za­cji i zdo­bie­nia ciała. Znacz­nie dziw­niej­szym odkry­ciem byłaby kul­tura, w któ­rej nikt nie używa deko­ra­cji – jed­nak jesz­cze żaden antro­po­log takiej nie zna­lazł. Zdo­bie­nie ciała to jedno z setek powszech­nych zja­wisk wyróż­nio­nych przez Browna i innych antro­po­logów – wielu eks­per­tów uważa, że to wła­śnie one pozwa­lają nam uzy­skać naj­peł­niej­szy wgląd w pra­dawne kul­tury, po któ­rych nie zostały szczątki arche­olo­giczne. Uni­wer­sa­lia te nie opi­sują kon­kret­nych osób, ale poma­gają zro­zu­mieć, co to zna­czy być czło­wie­kiem.

Choć dys­po­nu­jemy obec­nie całym arse­na­łem narzę­dzi umoż­li­wia­ją­cych zgłę­bia­nie prze­szło­ści, wciąż nie pozna­li­śmy odpo­wie­dzi na wiele fun­da­men­tal­nych pytań. Kiedy zapy­ta­łem dwoje czo­ło­wych arche­olo­gów, kiedy Homo sapiens zaczął w pełni posłu­gi­wać się języ­kiem i myśleć jak współ­cze­śni ludzie, podali mi daty odle­głe od sie­bie o ponad 100 tysięcy lat. Prze­szłość nie pozwala nam tak łatwo w sie­bie wej­rzeć.

Jed­nak nawet jeśli naukowcy czę­sto mogą tylko spe­ku­lo­wać na temat naj­waż­niej­szych postaci, wyda­rzeń i odkryć w histo­rii, dzięki nowo­cze­snym narzę­dziom domy­sły te są pod­parte solidną wie­dzą.

* * *

Już od dawna zasta­na­wia­łem się nad roz­ma­itymi „pierw­szymi razami” ludz­ko­ści – jak pew­nie wielu z nas, kiedy pró­bu­jemy cze­goś nowego i wyjąt­kowo oso­bli­wego – ale na poważ­nie zaczą­łem roz­wa­żać tę kwe­stię dopiero, kiedy tra­fi­łem na zapi­ski sta­ro­egip­skiego leka­rza, który opi­sy­wał guz w piersi pacjentki. Zda­niem histo­ry­ków to pierw­szy udo­ku­men­to­wany przy­pa­dek raka. Długą i szcze­gó­łową cha­rak­te­ry­stykę roz­prze­strze­nia­ją­cego się nowo­tworu lekarz pod­su­mo­wał krót­kim stwier­dze­niem: „Nie ma lekar­stwa”.

Poru­szył mnie przy­pa­dek tej kon­kret­nej kobiety cier­pią­cej na, jak się oka­zało, pra­dawną cho­robę. W tra­dy­cyj­nych prze­ka­zach o sta­ro­żyt­nych ludach bra­ko­wało mi wła­śnie takiego indy­wi­du­al­nego podej­ścia. Posta­no­wi­łem więc dowie­dzieć się jak naj­wię­cej nie tylko o pierw­szych razach w pre­hi­sto­rii, lecz także o oso­bach, które miały w nich udział.

To książka o tych ludziach: o tym, kim byli, czego doko­nali i dla­czego było to takie ważne.

Pro­blem z dużymi licz­bami – kilka uwag

Nawet naj­wy­bit­niejsi naukowcy nie potra­fią tak naprawdę ogar­nąć umy­słem dłu­gich odcin­ków czasu. Dla nas, laików, wła­ści­wie nie ist­nieje róż­nica mię­dzy 20, 30 a 300 tysią­cami lat temu – to po pro­stu „dawno temu”. Taka infor­ma­cja jest dla nas zbyt abs­trak­cyjna, nie­prak­tyczna i wła­ści­wie do niczego nie­po­trzebna. Z tym samym pro­ble­mem mie­rzą się astro­no­mo­wie, kiedy dys­ku­sja scho­dzi na ogrom prze­strzeni kosmicz­nej czy wagę bia­łego karła. Nasze umy­sły nie potra­fią pora­dzić sobie z takim pozio­mem abs­trak­cji, więc wobec nie­wy­obra­żal­nie wiel­kich liczb ucie­kamy się zwy­kle do okre­śleń w rodzaju „bar­dzo duże”, „bar­dzo daleko”, „bar­dzo dawno temu” i szybko prze­cho­dzimy dalej.

Pro­blem jed­nak w tym, że choć wrzu­camy te wiel­kie liczby do jed­nego worka, to prze­cież wcale nie są takie same, kiedy zaś mowa o histo­rii ludz­ko­ści, róż­nice te mają kolo­salne zna­cze­nie. Dla przy­kładu: według naj­now­szych usta­leń arche­olo­gów H. sapiens i nean­der­tal­czycy żyli na tym samym tery­to­rium przez ponad 5 tysięcy lat. To dokład­nie tyle, ile trwa cała spi­sana histo­ria. Poprawna ocena roz­ziewu mię­dzy tysią­cem a pię­cioma tysią­cami lat mocno kom­pli­kuje powszechny pogląd, jakoby inte­li­gentny H. sapiens niczym walec zgła­dził nean­der­tal­czy­ków, co z kolei każe nam zwe­ry­fi­ko­wać pogar­dliwą opi­nię o zdol­no­ściach inte­lek­tu­al­nych naszych pra­ku­zy­nów.

Jeśli chcemy zro­zu­mieć rela­cje mię­dzy roz­ma­itymi gatun­kami i kul­tu­rami, a także cha­rak­ter ewo­lu­cji, musimy wyczu­wać róż­nice mię­dzy tymi ogrom­nymi licz­bami. Wymy­śli­łem więc kilka spo­so­bów, żeby nam to uła­twić. Z początku roz­wa­ża­łem umiesz­cza­nie przy licz­bach sym­bolu dolara, żeby abs­trak­cyjny tysiąc zmie­nić w bar­dziej nama­calne 1000$. W końcu jed­nak zde­cy­do­wa­łem się na meta­forę zegara (z wyjąt­kiem dwóch pierw­szych roz­dzia­łów, bo opi­sy­wane w nich zda­rze­nia miały miej­sce, na długo zanim wyewo­lu­ował czło­wiek). Gdyby 300 tysięcy lat od momentu poja­wie­nia się czło­wieka ana­to­micz­nie współ­cze­snego przed­sta­wić jako jedną dobę, histo­ria pisana zaczy­na­łaby się pół godziny przed pół­nocą. To ozna­cza 23,5 godziny „pre­hi­sto­rii”, w któ­rej żyło – według sza­cun­ków – około 1,5 miliarda osób.

Z uwagi na powyż­sze uni­kam odwo­ły­wa­nia się do kon­kret­nych liczb, o ile nie jest to abso­lut­nie nie­zbędne – wolę zaj­mo­wać się kon­tek­stem, w jakim żyli ówcze­śni ludzie. Cza­sem jed­nak nie można uciec od pro­blemu dłu­gich odcin­ków czasu. W takich przy­pad­kach może nam pomóc zamiana lat na dolary albo godziny czy też wizu­ali­za­cja osi czasu.

1

Kto wyna­lazł wyna­lazki?

Kiedy? 3 miliony lat temu, zanim wyewo­lu­ował czło­wiek

3 miliony lat temu

Wyna­le­zie­nie wyna­laz­ków

W paź­dzier­niku 1960 roku 26-let­nia Jane Goodall zaob­ser­wo­wała, jak szym­pans, któ­remu nadała przy­do­mek David Grey­be­ard, osku­buje długą gałązkę z list­ków, dźga nią kopiec ter­mi­tów i obli­zuje wydo­byte w ten spo­sób insekty. Dla zwie­rzę­cia to była po pro­stu prze­ką­ska, ale w śro­do­wi­sku nauko­wym – wów­czas defi­niu­ją­cym Homo sapiens przez pry­zmat zasto­so­wa­nia narzę­dzi – wywo­łało to praw­dziwą burzę. Goodall natych­miast wysłała tele­gram do pale­oan­tro­po­loga Louisa Leakeya, który miał odpo­wie­dzieć legen­dar­nymi już sło­wami: „W takim razie musimy zmie­nić defi­ni­cję narzę­dzia, zmie­nić defi­ni­cję czło­wieka lub uznać szym­pansy za ludzi”.

Po burz­li­wych dys­ku­sjach naukowcy zre­de­fi­nio­wali nasz gatu­nek jako jedyny, który potrafi wyko­rzy­sty­wać narzę­dzia do wytwa­rza­nia innych narzę­dzi. David Grey­be­ard może sobie obry­wać gałązki do jedze­nia ter­mi­tów, ile dusza zapra­gnie, ale tylko homi­nini (ter­min okre­śla­jący zarówno H. sapiens, jak i wszyst­kich naszych wymar­łych przod­ków po oddzie­le­niu się ludzi od małp) potra­fi­liby stwo­rzyć spe­cjalny przy­rząd do obie­ra­nia gałązki z liści. Wielu arche­olo­gów, z któ­rymi roz­ma­wia­łem, uważa, że umie­jęt­ność pla­no­wa­nia i roz­wią­za­nia pro­blemu przy uży­ciu zło­żo­nego urzą­dze­nia nie tylko defi­niuje nasz gatu­nek, ale też w kilku przy­pad­kach uczy­niła go tym, czym jest. Zgod­nie z tym poglą­dem wyna­lazki nie są skut­kiem ewo­lu­cji, a raczej tłu­ma­czą, dla­czego prze­bie­gła taką, a nie inną drogą. Przy­naj­mniej kil­koro z pierw­szych wyna­laz­ców nie tylko zmie­niło spo­sób życia czy przy­czy­niło się do powsta­nia nowych moż­li­wo­ści gospo­dar­czych, jak współ­cze­śnie postrze­gamy wyna­lazki, lecz wręcz umoż­li­wiło ewo­lu­cję.

Naj­lep­szą ilu­stra­cją tej tezy jest pierw­szy wyna­la­zek wszech cza­sów, wymy­ślony przez jedną z naszych przod­kiń na długo przed powsta­niem H. sapiens.

Kim była pierw­sza wyna­laz­czyni?

Nazwijmy ją Mamą, bo była to młoda matka, która – jak wszy­scy wyna­lazcy – miała pewien pro­blem.

Mama uro­dziła się około 3 milio­nów lat temu i nale­żała do pra­daw­nego rodzaju Austra­lo­pi­the­cus. Pocho­dziła z Afryki, być może wschod­niej, gdzie arche­olo­dzy odkryli liczne ska­mie­nia­ło­ści austra­lo­pi­te­ków, w tym słynną Lucy zna­le­zioną w roku 1974. Trzy miliony lat temu wypa­dają mniej wię­cej w poło­wie mię­dzy chwilą oddzie­le­nia się naszych przod­ków od linii szym­pan­sów i bonobo a teraź­niej­szo­ścią, nic więc dziw­nego, że pod wzglę­dem wyglądu i zacho­wa­nia nasza Mama przy­po­mina w poło­wie H. sapiens, a w poło­wie szym­pansa.

Miała bli­sko 120 cen­ty­me­trów wzro­stu, ważyła led­wie 30 kilo­gra­mów, a poza twa­rzą całe ciało miała pokryte ciem­nym, gęstym futrem. Jadła wię­cej mięsa niż obec­nie szym­pansy, ale żywiła się padliną, raczej nie polo­wała. Jej dietę dopeł­niały korzonki, bulwy, orze­chy i owoce. Pod wie­loma wzglę­dami można by ją wziąć za szym­pansa o świet­nym zmy­śle rów­no­wagi, gdyby nie bar­dzo sprawne i kre­atywne wyko­rzy­sty­wa­nie kamieni – ostrzyła je, żeby dosta­wać się do szpiku kości, dzięki czemu zdo­by­wała kąski, do któ­rych inni padli­no­żercy nie mieli dostępu.

Nasza Mama była inte­li­gentną małpą, ale potężne afry­kań­skie koty i tak mogły ją zjeść na obiad. Za dnia prze­miesz­czała się na dwóch nogach, szu­ka­jąc poży­wie­nia, ale nocą wra­cała do gniazda na drze­wie, żeby schro­nić się przed zagro­że­niem. Arche­olo­dzy odkryli w jaski­niach kości udowe i ramie­niowe austra­lo­pi­te­ków tuż obok zacho­wa­nych w cało­ści szkie­le­tów dra­pież­ni­ków, co jasno, acz dość ponuro una­ocz­nia nam, kto zja­dał kogo.

Mamą inte­re­so­wały się roz­ma­ite groźne zwie­rzęta. Jako że austra­lo­pi­teki nie ujarz­miły ognia, były szcze­gól­nie nara­żone na ataki przodka współ­cze­snej pan­tery, ale zaj­mo­wały tak niską pozy­cję w łań­cu­chu pokar­mo­wym, że cza­sem padały nawet ofiarą orłów.

Brak umie­jęt­no­ści pano­wa­nia nad ogniem miał też znacz­nie poważ­niej­szą kon­se­kwen­cję: Mama musiała jeść wyłącz­nie surowy pokarm.

Układ tra­wienny przy­swaja z niego mniej kalo­rii niż z jedze­nia pod­da­nego obróbce ter­micz­nej, znacz­nie trud­niej też się go żuje, Mama musiała więc poświę­cać wię­cej czasu na zbie­ra­nie poży­wie­nia i kon­sump­cję niż współ­cze­sny H. sapiens. Nawet wypo­sa­żone w silne szczęki i duże zęby szym­pansy spę­dzają do sze­ściu godzin dzien­nie na prze­żu­wa­niu suro­wych posił­ków, pod­czas gdy goto­wa­nie umoż­li­wia prze­cięt­nemu czło­wie­kowi przy­ję­cie dzien­nej por­cji w zale­d­wie 45 minut. Nasza Mama poświę­cała więc nie­mal cały dzień na zdo­by­wa­nie pokarmu i jedze­nie, a musiała przy tym uni­kać dra­pież­nych pta­ków i pan­ter, wspi­nać się na drzewa i prze­mie­rzać duże odle­gło­ści w poszu­ki­wa­niu owo­ców i padłych zwie­rząt.

To wszystko oka­zało się znacz­nie trud­niej­sze, kiedy jako nasto­latka Mama uro­dziła roz­wrzesz­czane, bez­bronne i nie­zdolne do samo­dziel­nego poru­sza­nia się dziecko.

Nie­mow­lęta H. sapiens to praw­dziwa oso­bli­wość ewo­lu­cji. Więk­szość ssa­ków od razu po uro­dze­niu potrafi cho­dzić, truch­tać albo przy­naj­mniej trzy­mać się mamy. Przy­czyna jest jasna jak słońce: każdy dzień, kiedy dziecko nie może nadą­żyć za doro­słym, to zagro­że­nie dla nich obojga. Młode kapu­cynki prak­tycz­nie od pierw­szej chwili potra­fią chwy­cić się futra rodzi­cielki, a wypo­sa­żone w więk­sze mózgi szym­pan­sice muszą nosić nowo­rodka, ale zale­d­wie przez dwa mie­siące. Tym­cza­sem mali ludzie przez ponad rok są nie­mal cał­ko­wi­cie bez­radni: nie potra­fią cho­dzić, peł­zać ani nawet utrzy­mać cię­żaru wła­snego ciała. Choć mogłoby się to wyda­wać kom­pletną porażką ewo­lu­cji, to tylko cena, jaką musimy zapła­cić za nasz praw­do­po­dob­nie naj­więk­szy atut: prze­ro­śnięty mózg. Tak długi okres nie­sa­mo­dziel­no­ści można czę­ściowo wytłu­ma­czyć potrzebą roz­wi­nię­cia bilio­nów połą­czeń mię­dzy neu­ro­nami. Kom­pro­mis mię­dzy roz­mia­rem mózgu a śmier­tel­no­ścią nie­mow­ląt doty­czy wszyst­kich naczel­nych, a każdy gatu­nek osią­gnął inny sto­su­nek tych war­to­ści. Arche­olo­dzy od dawna zasta­na­wiali się jed­nak, jak doszło do tego, że u ludzi pro­por­cje te są tak nie­na­tu­ralne.

Przy­pusz­cza się, że wkrótce po oddzie­le­niu się homi­ni­nów od szym­pan­sów nowo­rodki potra­fiły jesz­cze dość szybko chwy­tać się matek, jed­nak po jakimś cza­sie to się zmie­niło. Zapy­ta­łem Carę Wall-Schef­fler, bio­lożkę z Uni­wer­sy­tetu Seat­tle Paci­fic, kiedy matki mogły po raz pierw­szy poczuć się śmier­tel­nie zmę­czone bez­rad­no­ścią nie­mow­ląt. Według niej to przej­ście na dwu­noż­ność, przed bli­sko trzema milio­nami lat, nara­ziło nowo naro­dzone dzieci i ich doro­słe opie­kunki na nie­bez­pie­czeń­stwo.

To logiczne: dziecku znacz­nie trud­niej było przy­lgnąć do matki cho­dzą­cej w pozy­cji wypro­sto­wa­nej. Co wię­cej, cho­dze­nie na dwóch nogach wymaga wąskich bio­der, co wiąże się ze zwę­że­niem kanału rod­nego, a więc, wyda­wa­łoby się, powinno wpły­nąć na zmniej­sze­nie głów nowo­rod­ków, pozwa­la­jące im szyb­ciej się usa­mo­dziel­nić. Stało się jed­nak zupeł­nie na odwrót: roz­miar czaszki się zwięk­szył, a dzieci stały się jesz­cze słab­sze. Współ­cze­śnie u H. sapiens wystę­puje jeden z naj­wyż­szych sto­sun­ków wiel­ko­ści głowy do reszty ciała, mimo że cho­dzimy na dwóch nogach. Ten wybryk natury można nazwać para­dok­sem inte­li­gent­nej istoty dwu­noż­nej.

Jakie jest ewo­lu­cyjne wytłu­ma­cze­nie tego feno­menu? Otóż homi­ninki, jak na przy­kład nasza Mama, rodziły dzieci na wcze­śniej­szym eta­pie ciąży. Poród nastę­po­wał dwa–trzy mie­siące szyb­ciej, zanim główka prze­ra­stała ujście kanału rod­nego. Od tam­tych cza­sów dys­pro­por­cje jesz­cze się pogłę­biły. Gdyby H. sapiens rodzili się na tym samym eta­pie roz­woju co małe szym­pansy, ciąża musia­łaby trwać 20 mie­sięcy. Nie dość, że tak duże dziecko nie zmie­ści­łoby się w kanale rod­nym, to jesz­cze matka musia­łaby zno­sić ogromne obcią­że­nie. Dla­tego wła­śnie przez pierw­sze sie­dem mie­sięcy czło­wiek żyje tak, jakby na­dal tkwił w macicy – jest bez­bronny i cał­ko­wi­cie zależny od doro­słych – pod­czas gdy w mózgu two­rzy się ponad miliard synaps na minutę.

Dla naszej Mamy opieka nad dziec­kiem byłaby naj­trud­niej­sza w trak­cie zbie­ra­nia poży­wie­nia. U żad­nego ze współ­cze­snych gatun­ków naczel­nych, z wyjąt­kiem naszego, nie wystę­puje zja­wi­sko podziału obo­wiąz­ków rodzi­ciel­skich, więc i Mama raczej nie mogła liczyć na pomoc ojca. Tym bar­dziej nie zosta­wi­łaby nie­mow­lę­cia samego na dłu­żej niż kilka chwil, bo w natu­ral­nym śro­do­wi­sku naczelne ni­gdy tego nie robią. To zbyt nie­bez­pieczne. Gdyby Mama odło­żyła nowo­rodka i poszła po jedze­nie, maluch gło­śno dałby wyraz swemu nie­za­do­wo­le­niu, więc po powro­cie już by go pew­nie nie zastała.

Na pod­sta­wie licz­nych badań możemy osza­co­wać, że nasza Mama musia­łaby nosić dziecko przy­naj­mniej przez pierw­sze pół roku, wciąż więk­szość dnia poświę­ca­jąc na poszu­ki­wa­nie poży­wie­nia. Sam dodat­kowy wyda­tek ener­ge­tyczny mógłby zagro­zić jej życiu. Wall-Schef­fler przyj­rzała się pro­ble­mowi nosze­nia austra­lo­pi­tec­kiego potomka pod kątem ergo­no­mii i doszła do wnio­sku, że matka zuży­wa­łaby ponad 25 pro­cent ener­gii wię­cej niż zwy­kle – prze­wyż­sza to nawet nie­mały koszt zwią­zany z kar­mie­niem pier­sią. Według jej sza­cun­ków trans­port dziecka jest tak wyczer­pu­jący, że istoty dwu­nożne prę­dzej czy póź­niej musiały wpaść na jakiś pomysł.

Jak powie­działa mi Wall-Schef­fler, rewo­lu­cyj­ność roz­wią­za­nia Mamy nie pole­gała po pro­stu na stwo­rze­niu nowej rze­czy, ale na skon­stru­owa­niu praw­do­po­dob­nie naj­do­nio­ślej­szego narzę­dzia wszech cza­sów.

Wyna­la­zła nosi­dło.

Zbu­do­wała je zapewne z bar­dzo pro­stych mate­ria­łów. Może wystar­czyła jej pętla z pną­cza – cho­ciaż wią­za­nie węzłów może wyda­wać się umie­jęt­no­ścią zbyt zaawan­so­waną jak na austra­lo­pi­teka, jest ona powszechna wśród małp naczel­nych. Jak mówi Wall-Schef­fler, „nie jest nie­moż­liwe, że austra­lo­pitka potra­fiła zro­bić pro­stą pętlę”.

Wyna­le­zie­nie nosi­dła nie sta­no­wiło więc wyzwa­nia pod wzglę­dem tech­nicz­nym, ale w kon­tek­ście poznaw­czym było praw­dzi­wym prze­ło­mem. Uży­cie jed­nego narzę­dzia do stwo­rze­nia dru­giego wymaga tak zwa­nej pamięci robo­czej – w psy­cho­lo­gii okre­śla się tym ter­mi­nem zdol­ność prze­cho­wy­wa­nia infor­ma­cji w umy­śle, prze­twa­rza­nia ich i wyko­rzy­sty­wa­nia.

Posłu­gu­jemy się pamię­cią robo­czą nie­ustan­nie: na przy­kład pod­czas zaku­pów w skle­pie wyobra­żamy sobie pla­no­wane danie, żeby kupić nie­zbędne skład­niki. Kiedy ukła­damy puz­zle, wizu­ali­zu­jemy sobie gotowy obra­zek, żeby wie­dzieć, gdzie umie­ścić poszcze­gólne ele­menty. Im wię­cej kro­ków wymaga dane zada­nie, tym wię­cej potrzeba pamięci robo­czej. Budowa kom­po­nentu rakiety, który wcho­dzi w skom­pli­ko­wane zależ­no­ści z tysią­cami innych czę­ści, wymaga wię­cej mocy mózgu niż robie­nie zaku­pów na obiad, ale zasada jest taka sama. Mama nie potra­fi­łaby zbu­do­wać rakiety, ale kiedy dziecko zaczęło jej cią­żyć i wyobra­ziła sobie poten­cjalne roz­wią­za­nie, wyka­zała pierw­sze oznaki zaawan­so­wa­nych ope­ra­cji psy­chicz­nych.

O ile nosi­dło w nie­znacz­nym tylko stop­niu uła­twiło życie naszej Mamie, o tyle trudno prze­ce­nić kon­se­kwen­cje tego wyna­lazku dla ewo­lu­cji czło­wieka. Dzięki pro­stej prze­pa­sce nie­mow­lęta homi­ni­nów mogły pozo­sta­wać nie­sa­mo­dzielne przez prak­tycz­nie nie­ogra­ni­czony czas, co zda­niem arche­ologa Timo­thy’ego Tay­lora, autora książki The Arti­fi­cial Ape [Sztuczna małpa], nie tylko miało wpływ na para­doks inte­li­gent­nej istoty dwu­noż­nej, ale też cał­ko­wi­cie go unie­waż­niło. Para­doks ten nie miał racji bytu, jeśli wypo­sa­żone w nosi­dła matki mogły rodzić dzieci na długo przed osią­gnię­ciem przez nie peł­nego roz­woju. Nowe narzę­dzie nie tylko ulżyło Mamie, lecz przede wszyst­kim znio­sło narzu­cony przez ewo­lu­cję limit roz­miaru, jaki może osią­gnąć ludzki mózg. Tym samym nosi­dło dla dziecka zmie­niło bieg ewo­lu­cji czło­wieka.

Brzmi to jak hiper­bola, ale wcale nie prze­sa­dzam. Gdyby nie ten wyna­la­zek, zmę­czone matki odkła­da­łyby bez­bronne nie­mow­lęta, które pada­łyby ofiarą pan­ter. Jak zaob­ser­wo­wała Goodall, nie­do­świad­czone szym­pan­sice tracą połowę mło­dych w cza­sie, kiedy te nie potra­fią się jesz­cze trzy­mać sier­ści – a to prze­cież zale­d­wie dwa mie­siące. Istoty dwu­nożne o dużych gło­wach powinny oka­zać się śle­pym zauł­kiem ewo­lu­cji, a nie stało się tak dzięki nosi­dełku dla dzieci. I dzięki naszej Mamie.

Oczy­wi­ście gdyby Mama jako jedyna uży­wała swo­jego wyna­lazku, a inne austra­lo­pi­teki tylko spoj­rza­łyby na nią scep­tycz­nie, nie mia­łoby to żad­nych kon­se­kwen­cji dla ewo­lu­cji. Uła­twi­łaby sobie tro­chę życie i tyle.

Tak się jed­nak nie stało.

Wyna­la­zek się roz­po­wszech­nił. Według usta­leń Tay­lora wkrótce potem u naszych pra­przod­ków nastą­piło bły­ska­wiczne powięk­sze­nie roz­mia­rów mózgu. Matki zaczęły rodzić dzieci na coraz wcze­śniej­szych eta­pach roz­woju, co byłoby nie­moż­liwe bez nosi­dła. A skoro pomysł Mamy się roz­prze­strze­nił, możemy się domy­ślać, że już austra­lo­pi­teki dys­po­no­wały być może naj­wspa­nial­szą umie­jęt­no­ścią H. sapiens: nasz gatu­nek potrafi świet­nie kopio­wać.

W antro­po­lo­gii nazywa się to „spo­łecz­nym ucze­niem się”. Z badań porów­naw­czych nad nowo­rod­kami H. sapiens i szym­pan­sów, któ­rym posta­wiono roz­ma­ite wyzwa­nia inte­lek­tu­alne, wiemy, że ta zdol­ność jest znacz­nie bar­dziej roz­wi­nięta u ludzi. Jak twier­dzi Joseph Hen­rich, wykła­dowca bio­lo­gii ewo­lu­cyj­nej czło­wieka na Uni­wer­sy­te­cie Harvarda, H. sapiens są z natury naśla­dow­cami. Przy­glą­damy się sobie nawza­jem, uczymy i kopiu­jemy. Sło­wem, jeste­śmy gatun­kiem bez­wstyd­nych pla­gia­to­rów wła­sno­ści inte­lek­tu­al­nej. By­naj­mniej nie jest to jed­nak zarzut!

Nikt z nas nie jest tak genialny ani pomy­słowy, jak nam się wydaje, zwłasz­cza kiedy cho­dzi o prze­trwa­nie. Jak możemy prze­czy­tać w The Secret of Our Suc­cess [Tajem­nica naszego suk­cesu] Hen­ri­cha, grupy roz­bit­ków czy eks­plo­ra­to­rów pozo­sta­wio­nych na pastwę losu – czy to na austra­lij­skiej pustyni, czy w lodo­wa­tej tun­drze Gren­lan­dii – ni­gdy nie radziły sobie naj­le­piej. W nie­mal każ­dym przy­padku podróż­nicy zagu­bieni w nowym, nie­zna­nym śro­do­wi­sku albo przyj­mują pomoc miej­sco­wych, albo umie­rają z głodu.

Hen­rich wyciąga z tego nastę­pu­jący wnio­sek: nie­zwy­kłe zdol­no­ści przy­sto­so­wa­nia się ludz­kość zawdzię­cza umie­jęt­no­ści ucze­nia się, naśla­do­wa­nia i łącze­nia pro­stych inno­wa­cji. Gdy­by­śmy tak jak małpy człe­ko­kształtne igno­ro­wali olśnie­nia swo­ich bliź­nich, być może na­dal tkwi­li­by­śmy w tej samej niszy eko­lo­gicz­nej – wydo­sta­li­śmy się z niej wła­śnie dzięki talen­towi do kopio­wa­nia. Każde naj­drob­niej­sze udo­sko­na­le­nie wymy­ślone przez jed­nostkę jest pod­chwy­ty­wane przez całą grupę. Jako jedyny gatu­nek w kró­le­stwie zwie­rząt dzia­łamy jak pre­cy­zyjny mecha­nizm zębat­kowo-zapad­kowy – doko­nu­jemy postępu przez mikro­in­no­wa­cje i zbio­rowe pla­gia­tor­stwo.

W chwili gdy Mama stwo­rzyła swój wie­ko­pomny wyna­la­zek, zdol­ność naśla­do­wa­nia musiała być już roz­wi­nięta wśród homi­ni­nów, któ­rzy nie zigno­ro­wali ani nie wyśmiali dzi­wacz­nego ustroj­stwa, ale zro­bili to, co robimy naj­le­piej: sko­pio­wali je.

Roz­po­wszech­nie­nie nosi­dła nie tylko sztucz­nie wydłu­żyło okres ciąży i znio­sło górną gra­nicę roz­miaru ludz­kiego mózgu, lecz także wzmoc­niło więź mię­dzy matką i dziec­kiem. Nowe urzą­dze­nie spra­wiło, że mogli dużo na sie­bie patrzeć. O ile zaś Mama nie posłu­gi­wała się języ­kiem, nie­mal na pewno potra­fiła się na jakimś pozio­mie komu­ni­ko­wać – tak jak szym­pansy.

Goodall zare­je­stro­wała komu­ni­ka­cję mię­dzy szym­pan­simi mat­kami i ich mło­dymi: poro­zu­mie­wają się głów­nie za pomocą pohu­ki­wa­nia, kiedy maluch chce się prze­je­chać albo kiedy mama chce, żeby wsiadł na pokład. Trudno oczy­wi­ście porów­ny­wać to z nie­ustan­nym traj­ko­ta­niem matki H. sapiens do nowo­rodka, ale częst­sze pohu­ki­wane, mru­cze­nie czy gawo­rze­nie naszej Mamy mogło zapo­wia­dać bar­dziej wyra­fi­no­waną formę komu­ni­ka­cji. „Mowa mat­czyna” – melo­dyjny spo­sób prze­ma­wia­nia matki do nie­mow­lę­cia, np. „A kto tutaj leży?” – to uni­wer­salne zja­wi­sko kul­tu­rowe. We wszyst­kich języ­kach świata doro­słe kobiety zwra­cają się do dzieci z tą samą into­na­cją: wysoko – nisko – wysoko, co suge­ruje, że taki wzo­rzec komu­ni­ka­cji ma korze­nie daleko w naszej prze­szło­ści. Nie­któ­rzy języ­ko­znawcy uwa­żają wręcz, że mowa mat­czyna odzwier­cie­dla pier­wotny spo­sób prze­ka­zy­wa­nia infor­ma­cji, któ­rym posłu­gi­wano się na długo przed roz­wo­jem języka. Kiedy nasza Mama zało­żyła pierw­sze nosi­dło i całymi dniami patrzyła w oczy swo­jego nie­mow­lę­cia, być może nie­świa­do­mie na zawsze wzmoc­niła fun­da­men­talną więź mię­dzy matką i dziec­kiem.

Z więzi tej mógł się naro­dzić język, sil­niej­sza socja­li­za­cja, więk­sza inte­li­gen­cja i znacz­nie bar­dziej zaawan­so­wane wyna­lazki, lecz wszystko to zajęło wiele tysięcy lat. Ow­szem, Mama może i tro­chę sobie ulżyła oraz zwięk­szyła praw­do­po­do­bień­stwo prze­ży­cia swo­jego dziecka, nie ma jed­nak żad­nych dowo­dów, że u austra­lo­pi­te­ków wykształ­ciły się bar­dziej zło­żone rela­cje spo­łeczne. Nic nie wska­zuje też na to, żeby czcili czy choćby pamię­tali swo­ich zmar­łych, nawet gdy odcho­dziła ich wła­sna matka. Gdy więc umarła Mama, nikt nie wygło­sił mowy ani nawet nie pocho­wał pierw­szej wyna­laz­czyni na świe­cie. Być może jej dziecko po pro­stu prze­nio­sło gdzieś ciało.

2

Kto odkrył ogień?

Kiedy? 1,9 miliona lat temu, zanim wyewo­lu­ował czło­wiek

1,9 miliona lat temu

Ujarz­mie­nie ognia

W latach 1891–1892 Eugène Dubois – holen­der­ski lekarz i pale­oan­tro­po­log – zna­lazł na indo­ne­zyj­skiej wyspie Jawie kość udową, ząb trzo­nowy oraz szczy­tową część czaszki tajem­ni­czej pra­daw­nej istoty o budo­wie zbli­żo­nej do H. sapiens. Po tym odkry­ciu oznaj­mił, że czło­wiek jawaj­ski – jak póź­niej go nazwano – był „bra­ku­ją­cym ogni­wem” mię­dzy mał­pami a ludźmi.

Śro­do­wi­sko naukowe nie podzie­lało jed­nak jego entu­zja­zmu. Natych­miast odrzu­cono teo­rię i pod­jęto oży­wione dys­ku­sje na temat tego, jak bar­dzo należy wyśmiać Holen­dra. Przy­rod­nik Richard Lydek­ker pisał, że czaszka nale­żała praw­do­po­dob­nie do zde­for­mo­wa­nego czło­wieka, nie­miecki ana­tom Wil­helm Krause przy­znał zaś, że Dubois rze­czy­wi­ście doko­nał cze­goś wiel­kiego – mia­no­wi­cie zna­lazł nowy gatu­nek gibona.

Dopiero w roku 1921, kiedy Johan Anders­son i Wal­ter Gran­ger wyko­pali nie­mal iden­tyczne kości czter­dzie­stu osób w jaski­niach pod Peki­nem, uznano odkry­cie Dubois za prze­ło­mowe – potwier­dził on teo­rię ewo­lu­cji Dar­wina.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki