Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Księga Mądrości Przedwiecznej to najpiękniejszy owoc mistyki średniowiecznej
Błogosławiony Henryk Suzo w Mądrości Przedwiecznej widzi przede wszystkim wcielone Słowo Boże, drugą osobę Trójcy Świętej. Najłatwiejszą i najpewniejszą drogą prowadzącą do zjednoczenia z Nią jest rozmyślanie o Męce Pańskiej i naśladowanie cierpiącego Chrystusa. Popularność, jaką dzieło Henryka Suzo cieszyło się przez wieki, można porównać jedynie z późniejszym o jeden wiek O naśladowaniu Chrystusa Tomasza à Kempis.
***
Mądrość Przedwieczna: Jeśli człowiek czyni, co może, niczego więcej się od niego nie wymaga, Bóg bowiem dopełnia, czego on nie dopełnił. Chory powinien wyzbyć się wszelkiej bojaźliwości i zbliżyć się do lekarza, a jego obecność uzdrowi go.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 256
Rok wydania: 2016
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Büchlein der Ewigen Weisheit
Übertragen und eingeleitet von P. Hieronymus Wilms OP
Albertus-Magnus-Verlag, Köln-Brück 1939
Copyright © for this edition by Wydawnictwo W drodze 2016
Redaktor
Lidia Kozłowska
Redaktor techniczny
Justyna Nowaczyk
Projekt okładki i stron tytułowych
Krzysztof Lorczyk OP
ISBN 978-83-7906-105-1
Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów W drodze sp. z o.o.
Wydanie II poprawione, 2016
ul. Kościuszki 99, 61-716 Poznań
KSIĄŻKA, KTÓRĄ BIERZEMY DO RĄK, uchodzi za najpiękniejszy owoc mistyki średniowiecznej. Jej zasięg, popularność i wpływ, jaki wywierała przez wieki w całym niemal chrześcijaństwie, da się porównać z późniejszym od niej o jeden wiek Naśladowaniem Chrystusa. Przez całe stulecia kształtowała ona życie religijne nie tylko ludzi żyjących za klauzurą, jej urokowi ulegały bowiem szerokie warstwy społeczeństwa, sięgali po nią jak po podręcznik życia wewnętrznego wszyscy ci, których głód prawdy i niezadowolenie z przeciętnego życia kierowały na drogę szukania mądrości. Ukazywał im ją Henryk Suzo, występujący często jako Frater Amandus. Imię to dała mu Mądrość Przedwieczna – imię nieprzetłumaczalne, mówiące o miłości, imię nadane temu, w którym Ona znalazła sobie upodobanie, którego umiłowała i który – na podobieństwo Biedaczyny z Asyżu, zakochanego w Pani Nędzy – zakochał się w Mądrości Przedwiecznej, rozpoznawszy w Ukrzyżowanym Jej ludzkie cierpiące oblicze.
Użyliśmy przed chwilą słowa „podręcznik”. Mogłoby ono wprowadzić kogoś w błąd, Księga Mądrości Przedwiecznej nie zawiera bowiem reguł, definicji i podziałów. Pomyślana jako przewodnik po zawiłych drogach życia prowadzącego do szczytów zjednoczenia z Bogiem, zrodziła się z życiowego doświadczenia, a wiedza w niej zawarta okupiona została własnymi pomyłkami autora, szukaniem po omacku, niezliczonymi cierpieniami. Nie sposób zrozumieć Księgi Mądrości, nie zaglądając przedtem do księgi życia jej autora. Kim był ten trubadur Miłości i Piękna, zakochany w cierpiącym Chrystusie? Jakie były koleje jego życia? Jak doszedł do poznania i umiłowania Mądrości Przedwiecznej?
W pismach Suzona odbiły się jak w zwierciadle dzieje jego duszy, nie można, niestety, tego samego powiedzieć o zewnętrznych szczegółach jego biografii. Kto pragnąłby poznać je dokładniej, odczuje pewien niedosyt, i to od razu na początku. Biografowie bł. Henryka wahają się bowiem już przy ustalaniu daty jego narodzenia. Wiemy, że przyszedł na świat 21 marca, na ogół przyjmuje się, że był to rok 1295. Dokumenty historyczne pozwalają jednak przesunąć datę narodzenia Henryka o kilka lat później, aż po rok 1300. Nie można też z dokładnością ustalić miejsca urodzenia. Ubiega się o ten zaszczyt Überlingen, mała miejscowość położona w pobliżu Konstancji, na przeciwległym brzegu Jeziora Bodeńskiego. Pokazują tam nawet stary solidny dom, w którym miał przyjść na świat nasz błogosławiony. Pewne jest tylko, że było to miejsce pochodzenia jego matki. Sam Henryk urodził się jednak najprawdopodobniej w Konstancji, malowniczym średniowiecznym miasteczku położonym nad zachodnim brzegiem Jeziora Bodeńskiego. Miasteczko ma długą i bogatą przeszłość, ale w tym wypadku bardziej należy zwrócić uwagę na jego walory krajobrazowe, pod których urokiem kształtowała się od początku wrażliwość tego dziecka.
Od małego Henryk nasiąkał majestatycznym spokojem wielkiego jeziora, podobnego do morza. Oczy dziecka radowały wielobarwne widoki bezkresnych łąk, winnic i pól oraz licznych lasów. Tuż za jeziorem wznosiły się pierwsze, nie najwyższe jeszcze co prawda, ale już imponujące formami pasma alpejskie.
Nazwisko przejął od matki. W najstarszych dokumentach spotkać można różne jego formy: Suze, Sus, Susze oraz w szwabskim dialekcie – Seuse. W piśmiennictwie polskim przyjęło się jego zlatynizowane brzmienie „Suzo”. W średniowieczu przybieranie nazwiska nie było regulowane tak ścisłymi przepisami jak w naszych czasach. Mogło ono nawiązywać do miejsca pochodzenia, mogło to być również nazwisko matki. W wypadku bł. Henryka przyjęcie nazwiska matki (inne jego interpretacje są mało prawdopodobne) ma szczególne znaczenie, gdyż powiązane jest ze znamiennym stosunkiem syna do matki oraz jej zasadniczym wpływem na duchowość i religijną formację Henryka w okresie dzieciństwa.
Ojciec Henryka, von Berg, wywodził się prawdopodobnie z rodu rycerskiego, wspominanego niejednokrotnie w dokumentach dotyczących Konstancji, sam jednak został kupcem. Jego dom rodzinny, który można oglądać po dziś dzień, stał w centrum handlowym miasta. Małżeństwo von Bergów nie było, oględnie mówiąc, idealne. Jeśli swej matce Suzo wystawił w autobiograficznym Życiu wspaniały pomnik, ojciec pojawia się w jego pismach rzadko i w zdecydowanie ciemnych barwach. Gwałtowny, niepohamowany, pogrążony w sprawach doczesnych, nie przejawiał żadnego zrozumienia dla religijnych potrzeb swojej żony, a potem dla życiowej drogi syna, a może także i dla drugiego swego dziecka, młodszej od Henryka córki. Henryk, tak wyrozumiały dla ludzkich słabości i zawsze pełen umiaru w sądach o innych, gdy mówi o swym ojcu, używa słów twardych, nazywając go wręcz „synem tego świata”. Z wypowiedzi jego przebija wyraźna nuta żalu do ojca – żalu o jego tyrański stosunek do żony, dla której był źródłem cierpień i nieustannej zgryzoty.
Sercem Henryk był całkowicie po stronie matki. Od niej wziął delikatność uczuć, słodycz charakteru i głęboką wrażliwość na piękno. Jej wpływ był też od samego początku decydujący dla religijnego rozwoju chłopca. Syn towarzyszył jej nieraz w częstych i długich wizytach w pobliskiej katedrze, był świadkiem jej łez, kiedy przed Ukrzyżowanego zanosiła ból i gorycz przepełniające jej serce. O bł. Henryku mówić się będzie kiedyś jako o świętym naznaczonym tajemnicą Męki Chrystusowej. Bez obawy pobłądzenia przyjąć można, że genezy jego duchowych zaślubin z wybraną i umiłowaną Mądrością Przedwieczną, której ludzkie rysy odnalazł w Ukrzyżowanym, szukać należy między innymi w owych długich godzinach, spędzonych razem z rozmodloną matką u stóp krzyża.
Wiele lat później opisze w Życiu wydarzenie związane z taką modlitwą kontemplacyjną swej ukochanej matki, podczas której rozważała ona zdjęcie z krzyża. A rozważała tę tajemnicę z tak wielkim przejęciem, że w pewnej chwili jej serce nie wytrzymało rozpierającego je bólu. Nieprzytomną przeniesiono do domu, gdzie przeleżała w niemocy cały Wielki Post i odeszła do Pana w dzień Jego śmierci. Henryka nie było wtedy w Konstancji. Dla dokończenia studiów przełożeni wysłali go do Kolonii. Tam – od Boga raczej niż od ludzi, jak sam pisze – dowiedział się o śmierci matki.
Wróćmy jednak jeszcze do dzieciństwa Henryka. Z jego własnych wzmianek, zamieszczonych w Życiu czy w Horologium, możemy zaledwie wnioskować, że nie był on samotnikiem ani marzycielem. Wręcz przeciwnie, obdarzony miłym usposobieniem i nieprzeciętną inteligencją, lubił towarzystwo rówieśników i sam przez nich był lubiany, dzielił ich gry i zabawy, uczestnicząc wraz z nimi w wydarzeniach miasta. Nie wiemy, czy przed wstąpieniem do klasztoru nauki pobierał w miejscowej szkole katedralnej, czy też może w domu, od prywatnego nauczyciela.
Cezurę w jego biografii stanowi trzynasty rok życia. W tym wieku został przyjęty do klasztoru dominikanów w Konstancji. Takie przedwczesne rozpoczynanie życia zakonnego nie należało w tamtych czasach do wyjątków. Z okazji wstąpienia Henryka do zakonu klasztor otrzymał jakąś wysoką dotację. Stało się to później dla niego przyczyną ciężkich wyrzutów sumienia, w ofierze tej widział on bowiem rodzaj symonii, która umożliwiła mu przyjęcie do zakonu przed ukończeniem piętnastego roku życia, czyli wbrew wymaganiom prawa kościelnego. Od wyrzutów tych pomógł mu się uwolnić dopiero Mistrz Eckhart, którego Suzo poznał w Kolonii.
Znając matkę Henryka, możemy się domyślać wielkiej radości, jaką ją napełniło wstąpienie syna do klasztoru. Nie mogła w lepsze ręce powierzyć swego dziecka, pozostając przy tym w pobliżu. Do pokonania zrozumiałego tu oporu ojca mógł się przyczynić u dorastającego syna brak zainteresowań dla spraw światowych i dyspozycji do ewentualnej kariery kupieckiej. Próżność ojca mogła też mile połechtać okoliczność, że Henryk wstępował do Zakonu Kaznodziejskiego, na początku XIV wieku jaśniejącego jeszcze pełnym blaskiem swojej intelektualnej świetności. Choć tu i ówdzie pojawiały się oznaki rozluźnienia dyscypliny i osłabienia gorliwości, dominikanie swoją pobożnością i rozmachem apostolskim ciągle jeszcze przyciągali ku sobie ludzi szukających doskonalszej formy życia chrześcijańskiego. Zakon św. Tomasza z Akwinu, nazwanego potem księciem teologów, zakon św. Alberta, Szwaba z pochodzenia, a więc współziomka Suzona, jedynego naukowca zaszczyconego przydomkiem „Wielki”. To historia, choć przecież bliska i ciągle żywa. Ówcześnie, zwłaszcza na terenie Niemiec, wysoko jaśniała gwiazda Mistrza Eckharta, niedoścignionego przewodnika po drogach do całkowitego wyrzeczenia i zjednoczenia z Bóstwem. Zakon dominikański zachowywał jeszcze swój wpływ na przodujące uniwersytety Europy: Paryż, Bolonię i Oksford. W momencie wstąpienia Henryka liczył na terenie Niemiec około pięćdziesięciu klasztorów.
W Konstancji dominikanie byli od roku 1236. Tutejszy klasztor św. Mikołaja, jeden z ważniejszych w prowincji teutońskiej, położony był na małej wysepce, oddalonej od brzegu zaledwie kilka metrów, w miejscu gdzie Ren opuszcza jezioro. Do dziś można podziwiać pozostałe z czasów Suzona późnoromańskie krużganki nieistniejącego już klasztoru. Do południowego ich skrzydła przylegał duży trzynawowy kościół z wydłużonym chórem ze stallami, w których bracia gromadzili się w dzień i w nocy naofficium divinum, tj. na uroczyste sprawowanie liturgii. Ten wspólnotowy kult, nieustanna medytacja w ciszy klasztornych murów, surowe umartwienia, wspólne i prywatne, wreszcie nauka, której miłość zaszczepił swoim synom św. Dominik – oto zasadnicze elementy życia, które znalazł w klasztorze św. Mikołaja i w które stopniowo wchodził trzynastoletni Henryk. Było to życie kontemplacji owocującej na zewnątrz uznanym i cenionym wówczas efektem wytężonej pracy apostolskiej. Jednym z dowodów tego uznania było powierzenie zakonowi przez Stolicę Apostolską opieki duszpasterskiej nad licznymi klasztorami mniszek dominikańskich.
Henryk, z uwagi na swój wiek, mógł tylko stopniowo wdrażać się w obowiązki życia dominikańskiego. Przede wszystkim formacja intelektualna. Uczył się między innymi łaciny, logiki i retoryki. Że czasu nie zmarnował, przynajmniej gdy chodzi o naukę łaciny, świadczy wymownie napisane przez niego po łacinie dzieło Horologium sapientiae, którego walory literackie mogą zadowolić najbardziej wybrednych. W nowicjacie poznał dokładnie regułę i ustawy zakonu dominikańskiego oraz zasady i przepisy liturgii. Część swoich filozoficzno-teologicznych studiów Suzo odbył, być może, w niedalekim Strasburgu, gdzie mógł spotkać innego mistyka dominikańskiego, Jana Taulera. W program ich studiów wchodziły dwa lata filozofii, opartej głównie na Arystotelesie, następnie trzy lata teologii: rok studiowania Biblii oraz dwa lata przeznaczone na Sentencje Piotra Lombarda. Prawodawstwo zakonne nakazywało od 1278 roku, aby trzymać się doktryny św. Tomasza z Akwinu.
Pierwsze pięć lat w zakonie będzie Henryk później osądzał bardzo surowo, wymawiając sobie oziębłość, zbytnie przywiązanie do spraw doczesnych i chodzenie drogami dalekimi od Boga. W oskarżeniach tych jest z pewnością wiele przesady – jak to nieraz w podobnych wypadkach bywało u świętych. W każdym razie pewne jest, że w dziewiętnastym roku życia łaska Boża zaczęła w szczególny sposób dotykać jego serca, a dorosły już wówczas, choć nadal młody dominikanin otworzył je szeroko na jej działanie i – jak sam to określił w 1 rozdziale Horologium – od tego momentu cepit habere cor valde amorosum – serce jego zaczęło pałać wielką miłością. Wtedy to mianowicie uświadomił sobie, że od dawna czuł się wewnętrznie pociągany do nawiązania ściślejszych więzów przyjaźni z Mądrością Bożą przemawiającą do niego z kart Pisma Świętego, przedstawiającą się tam jako uosobienie piękna i miłości, jako wybrana przyjaciółka i umiłowana oblubienica.
Suzo odczuwał nieprzeparty urok tej miłości, a równocześnie lękał się jej surowych wymagań, wiedział przecież, że kochać znaczy cierpieć. Długo się wahał, opierał, walczył ze sobą. Głos tego zaproszenia stał się jednak tak zniewalający, że Suzo musiał ulec. Gotów był podjąć wszelkie ryzyko, byle raz choćby ujrzeć tę Mądrość. I wtedy oczyma duszy ujrzał ją taką, jaką przedstawiają ją księgi mądrościowe: w obłokach, siedzącą na tronie z kości słoniowej, promieniejącą chwałą, przybraną w szczęśliwość, z koroną wieczności na głowie. Bliską, a zarazem odległą, niezmienną, a ruchliwą, dostępną, a zarazem nierozerwalną. „Synu, daj mi serce swoje!” (Prz 23,26) – te Jej zniewalające słowa napełniły jego serce słodyczą, ogarnęło go uniesienie radości.
Niedługo potem, 21 stycznia, w dzień św. Agnieszki, otrzymał nową szczególną łaskę, którą sam nazwał ekstazą. Zrozumiał wówczas, że Mądrość, która mu się ukazała, jest tą samą Osobą Bożą, która stała się człowiekiem i cierpiała za nas na krzyżu. Właściwie nie wiadomo nawet, czy były to dwa odrębne widzenia, czy jedno podwójne – biografowie Suzona nie są tu zgodni. W każdym razie wydarzenie to miało przełomowe znaczenie w życiu młodego zakonnika, kładąc ostatecznie kres jego poprzednim wahaniom. Jak sam potem opowie w Życiu, pozostawił wówczas za sobą lata młodociane i wkroczył w wiek dojrzały. Wzorem średniowiecznego rycerza zaczął odtąd uważać Mądrość Przedwieczną za Panią swego serca, siebie zaś – za jej trubadura (Minnesänger) i kochającego sługę. Otrzymał od niej nowe imię: Frater Amandus. Tak też zwały go późniejsze pokolenia, pod tym imieniem wydawano jego dzieła, zwłaszcza Życie. Umiłowany przez Mądrość Przedwieczną, za jedyny cel i sens swego życia uważał odtąd szerzenie miłości ku ukrzyżowanej Mądrości we własnym życiu i w życiu innych.
Było to jego pierwsze „nawrócenie”, po którym nastąpił okres niezwykle surowych zewnętrznych umartwień i żarliwej pobożności. Jego codzienne życie uległo głębokiej przemianie, znikły zbyteczne rozmowy, znikło marnowanie czasu, a w to miejsce pojawiła się asceza tak skrajna, że aż zaczęła budzić dezaprobatę i wątpliwości klasztornego środowiska, a przecież ówczesne ustawy regulujące życie zakonników były surowe. Miłość Mądrości Przedwiecznej okazała się rzeczywiście wymagająca. Żądała ofiary, cierpienia. Ale Suzo teraz już się nie wahał. Serce jego przepalał żar miłości, odtąd jedynym pragnieniem sługi Mądrości było cierpieć. Szczegóły jego umartwień, opisane w Życiu, są przerażające. Gdyby nawet – obliczone rzeczywiście na wywołanie efektu psychologicznego u przeciętnego czytelnika – zawierały wiele przesady, biorąc pod uwagę obyczaje epoki i praktyki ascetyczne typowego ówczesnego zakonnika, mamy i tak w Suzonie przykład wyjątkowego ascety, trudnego do naśladowania w zadawanych sobie umartwieniach.
Taki był więc Suzo w wieku osiemnastu lat, po ślubach wieczystych i ukończeniu studiów w zakonie wymaganych do święceń. Dokumenty nie mówią, kiedy otrzymał święcenia kapłańskie. Prawo zakonne przewidywało posyłanie studentów górujących nad innymi inteligencją i poziomem życia zakonnego na dalsze trzyletnie studia celem pogłębienia znajomości Pisma Świętego i teologii scholastycznej. Po ich ukończeniu sami mogli przejmować odpowiedzialność za intelektualną formację współbraci. Brata Henryka posłano po roku 1320 na Studium Generalne jego prowincji, tj. do Kolonii, gdzie żywe jeszcze były wspomnienia pozostawione w poprzednim wieku przez św. Tomasza i św. Alberta.
Jest rzeczą pewną, że w czasie swego tam pobytu Henryk zetknął się osobiście z Mistrzem Eckhartem, niewątpliwie najwybitniejszym przedstawicielem dominikanów niemieckich tego okresu, zasłużonym zarówno na polu nauki, jak i w administracji zakonu – wówczas już u schyłku jego życia. Na te ostatnie jego lata nasunął się cień podejrzeń i oskarżenia o tendencje panteistyczne w nauce o stosunku świata do Boga i o zjednoczeniu tzw. iskierki duszy z Bóstwem. Żarliwa i zaledwie zawoalowana apologia nauki Eckharta zawarta w rozprawce Suzona zatytułowanej Księga Prawdy (Biichlein der Wahrheit), napisanej około 1327 roku, jest wymownym świadectwem głębokiego wpływu, jaki ten mistyk wywarł na młodego Suzona. Trudno sobie zresztą wyobrazić słuchacza bardziej pojętnego i lepiej od Suzona przygotowanego do odbierania wzniosłych nauk Eckharta, których, jak złośliwie mówiono, „nikt nie rozumiał” – na tak niedosięgłe wyżyny wzbiły się w nich zarówno genialna intuicja, jak i ścisła filozoficzna spekulacja, łącząca elementy neoplatońskiego spirytualizmu z intelektualizmem Akwinaty.
Do przejęcia się tymi naukami dysponowały Suzona zarówno nieprzeciętne zdolności, jak i własne doświadczenia w dziedzinie życia wewnętrznego. W doktrynie Eckharta dostrzegł Suzo teoretyczną podbudowę swoich osobistych przeżyć. Nie zarzucił jej więc nawet wtedy, gdy mistrzowi jego wytoczono formalny proces o herezję, ani nawet po potępieniu – już po śmierci Eckharta – kilkunastu zdań pochodzących z jego dzieł. Sam Suzo jednak wystrzegał się pilnie w swoich wypowiedziach wszystkiego, co mogłoby się wydawać panteistyczną dewiacją lub przynajmniej stwarzać możliwość niewłaściwej interpretacji. Nie mamy pewności, czy w momencie wydania bulli potępiającej Suzo był jeszcze w Kolonii, z całą pewnością jednak te smutne wydarzenia, w dużej mierze wywołane zresztą rozgrywkami politycznymi i podsycane tarciami w samym zakonie, głęboko wstrząsnęły Henrykiem, rozmiłowanym w – jego zdaniem – niesłusznie potępionym mistrzu.
Wspominaliśmy wyżej o apologii Eckharta, napisanej przez Suzona. Wydarzenia te pociągnęły za sobą prawdopodobnie inne jeszcze konsekwencje, dotyczące bezpośrednio Suzona. Najzdolniejszym swoim członkom – a do nich niewątpliwie należał Frater Amandus – zakon stwarzał po ukończeniu Studium Generalnego jeszcze jedną możliwość pogłębienia wiedzy, a nadto zdobycia tytułu mistrza św. teologii: uniwersytet paryski. Suzo jednak – co do tego dokumenty historyczne nie pozostawiają wątpliwości – wrócił z Kolonii bezpośrednio do Konstancji. Czy zadecydowało o tym jego zdrowie, zawsze słabe, a w ostatnich latach jeszcze bardziej nadwątlone nadmierną pokutą? Wydaje się, że bliski związek z Eckhartem, serdeczny do niego stosunek, przejęcie się jego niejasnymi naukami rzuciły cień podejrzenia również na Suzona, i w tej sytuacji przełożeni woleli nie wystawiać go na świecznik. Sam Suzo dał w Horologium psychologiczne wyjaśnienie swego powrotu do Konstancji. Obraz paryskiego środowiska naukowego namalowany jest tam tak ciemnymi barwami, zwłaszcza gdy chodzi o jego stronę etyczną, że rozumiemy opory sługi Mądrości Przedwiecznej. Przyzwyczajony zresztą szukać dla siebie we wszystkim jakiejś wskazówki z nieba, tym razem znalazł ją w widzeniu i słowach starożytnego anachorety-filozofa Arseniusza. Dowiedział się od niego, że „początkiem i źródłem wszelkiego dobra jest dla człowieka duchowego stałe przebywanie we własnej celi”. Zachęcony tą radą, zdecydował nie opuszczać własnej prowincji, tym bardziej że kierownictwo szkół teologicznych pozostawało, jego zdaniem, w dobrych rękach i nie wymagało jego obecności.
Po powrocie do rodzinnej Konstancji mianowany został, jak się wydaje, lektorem w klasztorze św. Mikołaja. Tytuł ten nakładał na absolwenta Studium Generalnego obowiązki organizowania i kierowania życiem intelektualnym całej wspólnoty klasztornej, a zwłaszcza młodszych jej członków. W wolnych chwilach Suzo zajmował się pracą pisarską. Niedługo jednak dane mu było oddawać się w pokoju tym zajęciom. Jego autobiografia wyraźnie mówi o trudnościach czy wręcz prześladowaniu, które przeżywał właśnie wkrótce po powrocie z Kolonii. Wynikły one z jego świeżych ścisłych powiązań z Eckhartem. Choć w swoich pismach Suzo na ogół nie oddawał się spekulacjom mistycznym bliskim nauce Eckharta, jego zaś doktrynę przedstawił w Księdzeprawdy w formie oczyszczonej z wszelkich pozorów panteizmu, ze swoimi sympatiami i podziwem dla tego mistrza bynajmniej się nie krył. W latach procesu i potępienia Eckharta nie było to widocznie bezpieczne.
Suzonowi polecono udać się do Flandrii i stanąć przed odbywającą się tam kapitułą. Nie wiadomo, czy była to kapituła prowincjalna w Antwerpii (1327) lub w Utrechcie (1330), czy też generalna w Maastricht (1330). Nie wiemy też, jakie punkty nauki Suzona zakwestionowano i które z jego dzieł zostały napiętnowane jako zawierające doktrynę nieortodoksyjną. W grę wchodzić mogło tylko Sto rozważań, kursujące początkowo jako osobne dziełko, i Księga prawdy. Inne dzieła powstały później – chyba że jakieś wcześniejsze zaginęły i nic o nich nie wiemy. Dokumenty kapituły, na której w charakterze oskarżonego znalazł się Suzo, wspominają o dwóch bliżej nie znanych osobistościach, które gwałtownie go zaatakowały, zarzucając mu „wiele rzeczy”, a między innymi autorstwo książek zawierających fałszywe doktryny, które „brudy herezji rozlewają po całym kraju” (Życie, rozdz. 22). Słuchający z drżącym sercem tych ciężkich zarzutów Suzo otrzymuje surowe napomnienie i groźbę kar na wypadek uporczywego trzymania się tych samych nauk. Pozbawiony też zostaje funkcji lektora klasztornego, co pośrednio zamyka mu drogę do katedry paryskiej i definitywnie łamie jego ewentualną karierę naukową.
Wydaje się, że w tym właśnie pełnym poniżenia i udręki okresie lokalizować należy wzruszający epizod z psem, wykorzystywany potem niejednokrotnie w ikonografii, a opowiedziany w Życiu. Wyjrzawszy raz przez okno swej celi na klasztorne krużganki, brat Henryk zobaczył tam psa, który bawił się szmatą, podrzucając ją w górę, to znowu ciskając o ziemię i szarpiąc zębami i pazurami. Na ten widok brat Henryk pomyślał o swoich ciężkich doświadczeniach i tym, co go jeszcze czekało, podniósł oczy ku niebu i westchnął głęboko. A wtedy usłyszał w sobie głos mówiący: „Podobnie postępować będą z tobą twoi bracia. A ponieważ krzyżów tych nie zdołasz uniknąć, naucz się, bracie Henryku, zdawać się we wszystkim na Boga i cierpieć w milczeniu, podobnie jak ta szmata”. Wziął wtedy szmatę i przez długie lata trzymał ją w celi, spoglądając na nią zwłaszcza wtedy, gdy rzucano przeciw niemu oszczerstwa i oskarżano go.
Już w związku z Eckhartem wspominaliśmy, że walka z jego teoriami mistycznymi nie miała charakteru czysto wewnątrzkościelnego i nie była jedynie sporem doktrynalnym o czystość nauki. W grę wchodziła tu bardzo złożona wówczas sytuacja w Kościele, niezdrowa rywalizacja między duchowieństwem diecezjalnym a zakonnym, otwarta walka między awiniońskim papiestwem a cesarstwem niemieckim, wreszcie napięcie w łonie samego zakonu dominikańskiego. Te same czynniki istniały i w zgubny sposób oddziaływały na życie religijne w Niemczech również po śmierci Eckharta (1329). W dalszej biografii Suzona odegrały one ważną rolę.
Chociaż liczne i rozsiane po całych Niemczech klasztory dominikańskie promieniowały jeszcze duchowością i apostolskim zapałem swego świętego założyciela, Zakon Kaznodziejski w sto lat po śmierci św. Dominika nie był już takim monolitem jak w pierwszych dziesiątkach lat swego istnienia. Dominikanie niemieccy prowincji Teutonii podzieleni byli na rygorystów i laksystów. Papież Jan XXII uskarżał się w 1325 roku na panujący w tej prowincji nieład, a nawet szykany spotykające gorliwych braci ze strony przełożonych. W dwa lata później na Mikołaja ze Strasburga, życzliwego Eckhartowi, spadł werdykt arcybiskupa Kolonii i dopiero papież zdjął z niego ekskomunikę. Ten sam papież w 1331 roku zdjął z urzędu prowincjała Teutonii, Henryka de Ligno, wyznaczając na jego miejsce wikariusza generalnego.
Nie da się zaprzeczyć, że wśród zwolenników surowszej obserwancji zakonnej byli ludzie głoszący nazbyt może nieraz śmiałe idee. Należeli do nich właśnie Eckhart i Tauler, którzy wraz z Suzonem jawili się jako zaprzysiężeni zwolennicy przywrócenia zakonowi jego pierwotnego blasku i znaczenia. W sytuacji powszechnego chaosu myślowego, charakterystycznego dla pierwszej połowy XIV wieku, w doktrynie tych mistrzów nietrudno było znaleźć zwolennikom rozluźnienia punkty wspólne z poglądami rozmaitych sekt, zwłaszcza begardów i Braci Wolnego Ducha, szerzących się wówczas nadal, mimo potępienia ich przez Sobór w Vienne w 1311 roku. Horologium Suzona pełne jest alegorii trudnych do jednoznacznego wyjaśnienia, niemniej stanowiących czytelne aluzje do tych tarć i zamieszek oraz cierpień, których były one źródłem dla dusz gorliwych, szczerze szukających chwały Bożej.
Konflikty te rozdzierały, niestety, nie tylko zakon dominikański, lecz również cały niemal Kościół. Kiedy około 1327 roku Suzo powrócił do Konstancji, trwający od lat spór między papiestwem a cesarstwem rozgorzał na dobre, a ofiarą jego padło również i to miasto. Ludwik Bawarski, wybrany w 1314 roku cesarzem, nie tylko że nie chciał uznać papieża, ale wprost oskarżał go o herezję, domagał się jego ustąpienia, a w 1328 roku przeprowadził elekcję antypapieża, Mikołaja V. Odpowiedzią Jana XXII na te akty wrogości były kary kościelne, spadające na cesarza i jego zwolenników. Od 1326 roku interdyktem została objęta również Konstancja. Nie było wolno w związku z tym odprawiać publicznych nabożeństw ani udzielać sakramentów. Klasztory mogły sprawować liturgię tylko przy zamkniętych drzwiach.
Podobnie jak w całym Kościele, również w Konstancji rozłam na zwolenników cesarza i tych, którzy stanęli po stronie papieża, dotknął nie tylko wiernych świeckich, ale podzielił na dwa wrogie obozy również duchowieństwo. Spór miał przy tym wyraźne zabarwienie polityczne, gdyż rezydujący w Awinionie papież był w oczach Niemców posłusznym narzędziem w rękach króla francuskiego. Nawet najgorliwszym trudno było wówczas nie zboczyć z właściwej linii. Mieszczaństwo, zwłaszcza niemieckie, opowiadało się gremialnie za cesarzem, szlachta natomiast była mu na ogół przeciwna. Na terenie Niemiec popierał cesarza również potężny wówczas zakon franciszkanów. Dominikanie pozostali jako zakon wierni papieżowi, choć i wśród nich były wyjątki. Wrogie nastawienie Suzona do cesarza uwidoczniło się zwłaszcza w Horologium, gdzie liczne alegorie przedstawiają go w zdecydowanie ujemnym świetle. W obliczu przeciągających się sporów i otwartej walki, rozdzierającej Kościół i pociągającej za sobą upadek życia religijnego, Suzona ogarnia przede wszystkim głęboki żal, że jego umiłowanej Mądrości ludzie tak źle służą, a Chrystus – niczym ubogi pielgrzym – wypędzany jest ze wszystkich miast i osiedli.
Z chwilą gdy Suzo został pozbawiony funkcji lektora, to jest około roku 1330, poświęcił się całkowicie działalności apostolskiej. Zbliżała się nowa przełomowa data w jego rozwoju wewnętrznym. Jak mówi Życie, właśnie około czterdziestego roku życia Suzo zarzucił większość swoich licznych i niezwykłych umartwień. W jego duchowej postawie przebijać będzie odtąd zdecydowanie jeden ton: Gelassenheit – całkowite wyrzeczenie się siebie i świata oraz zdanie się we wszystkich cierpieniach na Boga, któremu zaufał bezgranicznie. Zasadniczej przemianie ulega też zewnętrzny sposób jego życia. Suzo wyszedł teraz z klasztornego odosobnienia, a jego działalność wędrownego kaznodziei zaczęła zataczać coraz szersze kręgi, obejmując niebawem swoim zasięgiem całą prowincję Teutonii. Przemiana ta psychologicznie nietrudna jest do zrozumienia. Ideałem życia dominikańskiego było zawsze contemplata aliis tradere – dawać innym prawdę zdobytą przez kontemplację. Zjawisko to ma zresztą głębsze podłoże: mistykowi chrześcijańskiemu nie może być obce duchowe dobro i zbawienie człowieka. Kochać Boga znaczy także budzić miłość ku Niemu w sercach innych. Mistyk nie może pozostawać obojętny wobec grzechu – stąd jego walka o dusze, nawracanie grzeszników do Boga, oczyszczanie ich z brudów grzechu. A czyż Henryk nie nazywał się chętnie Kärrner Boga? – Kärrner to w jego czasach człowiek wywożący śmieci za miasto.
Za mało mamy świadectw, by móc sobie wyrobić jaśniejszy obraz Suzona kaznodziei. Nie był on, wydaje się, gwałtownym i płomiennym mówcą, porywającym za sobą tłumy, ciskającym gromy na grzeszników i rzucającym przejętych nagłą skruchą słuchaczy na kolana. Nie można go więc porównać do późniejszego odeń o jedno pokolenie dominikanina, hiszpańskiego wieszcza straszliwego Sądu Bożego, św. Wincentego Fereriusza. Suzo, jak wiemy, miał inne usposobienie i temperament. Cichy, łagodny, delikatny, pełen słodyczy – z jego kazań przebijać musiała często nuta serdecznego żalu i zatroskania o nawrócenie ludzi na drogę prawdy i dobra.
Otaczająca rzeczywistość nie napawała zresztą optymizmem. Dramatyczne wydarzenia historyczne szły w parze z mnożącymi się w XIV wieku klęskami żywiołowymi. Niespotykane wcześniej powodzie i naloty szarańczy wyniszczały w zastraszający sposób całe kraje i sprowadzały klęskę głodu. Wyczerpani niedostatkiem mieszkańcy masowo ulegali chorobom. Szerzyły się epidemie, z których jedna zwłaszcza, wybuchła w 1348 roku, nazwana „czarną śmiercią”, wymiotła podobno trzecią część ludności Europy, a jej wspomnienie jak widmo straszyło ludzi przez całe pokolenia. Wtedy to właśnie przez Italię, Francję, Niemcy i niektóre inne kraje ciągnęły liczne procesje biczowników żebrzących miłosierdzia Bożego. Przerażającego obrazu dopełniały gwałtowne trzęsienia ziemi i znaki na niebie.
Jak zawsze w takich krańcowych sytuacjach, ludzie reagowali rozmaicie. Jedni chcieli za wszelką cenę użyć życia, zanim nieunikniona śmierć położy kres wszystkiemu – toteż ludzka nędza i podłość ukazywały się w XIV wieku w całej ohydnej nagości. W tym samym czasie jednak widok niezmiernych cierpień i obrazy Boga tysiące innych pobudzał do całkowitego poświęcenia się w służbie Jemu i bliźniemu oraz do szukania wyższej doskonałości w całkowitym wyrzeczeniu się świata.
Klasztory zapełniały się, powstawały nowe. Pojawiały się liczne, powiedzielibyśmy dzisiaj, grupy nieformalne, które wraz z członkami regularnych wspólnot zakonnych chętnie nazywały się „przyjaciółmi Boga”. Byli to ludzie, których łączyła troska o to, aby kochać Chrystusa, poznawać Jego tajemnice przez modlitwę i sakramenty, naśladować Go i dążyć usilnie do wyższego stopnia zjednoczenia z Nim. Niezwykłym zjawiskiem charakterystycznym dla tej epoki był żywiołowy wzrost liczby klasztorów żeńskich. Sama prowincja Teutonii miała pod swoją opieką na początku XIV wieku 65 klasztorów mniszek dominikańskich. Wzrostowi liczebności odpowiadał bujny rozwój życia duchowego i literatury religijnej w tych klasztorach. Nie zawsze było to piśmiennictwo wysokiego lotu, cechuje tę literaturę nadmierna uczuciowość i wiara granicząca nierzadko z naiwnością, niemniej mamy w niej bezcenne świadectwo duchowej epoki Suzona. Członkinie tych wspólnot rekrutowały się nierzadko z wyższych, wykształconych warstw społeczeństwa i oprócz posagów wnosiły do klasztorów głód intelektualny i poszukiwanie teoretycznej podbudowy swoich religijnych przeżyć. Ponieważ było to zjawisko masowe, tym łatwiej stwarzało możliwości błędnych rozwiązań i schodzenia na bezdroża nieortodoksji – niebezpieczeństwo tym realniejsze, że w tym czasie w kościele aż roiło się od najróżniejszych ugrupowań sekciarskich.
Stąd zamówienie społeczne na światłych przewodników duchowych i kierowników sumień. Znamy już niektóre wielkie nazwiska: Eckhart, Tauler, Suzo – mistrzowie życia wewnętrznego, którzy realizując powierzoną Zakonowi Kaznodziejskiemu już w 1267 roku troskę o stan życia duchowego klasztorów dominikanek, piórem i słowem prowadzili dusze ku szczytom mistycznego zjednoczenia z Bogiem, przestrzegając zarazem przed grożącymi niebezpieczeństwami. Było tych przewodników dużo więcej. Wymieńmy tu jeszcze dominikanina Jana Futerera ze Strasburga, przyjaciela Suzona, diecezjalnego kapłana Henryka z Nördlingen i niemieckiego kartuza Ludwika Saskiego. Dalej na północ działały tak wybitne jednostki, jak Jan van Ruysbroeck i Gerhart Grote. Niemały wpływ miały też przepisywane i podawane z klasztoru do klasztoru pisma samych sióstr, z których na wspomnienie zasługują tu Margeretha Ebner, autorka Księgiobjawień, oraz dominikanki Mechtylda z Magdeburga i duchowa córka naszego błogosławionego, Elżbieta Stagel, o której będzie jeszcze mowa.
Mamy teraz w zarysie przed oczami obraz epoki i środowiska kaznodziejskiej pracy Suzona po 1330 roku. Żadne kroniki nie zanotowały dokładnie kolejności jego apostolskich wędrówek. Wiemy, że terenem jego działalności były dzisiejsza północna Szwajcaria, Szwabia, Alzacja i dolina Renu aż po Akwizgran. Ustawy zakonne zabraniały posługiwania się koniem, stało to bowiem w sprzeczności z ubóstwem, Henryk odbywał więc wszystkie swoje podróże pieszo, zazwyczaj w towarzystwie drugiego brata. Nie była to wcale łatwa i przyjemna turystyka, zwłaszcza gdy nastały jesienne szarugi czy zimowe zamiecie. Na bezludnych traktach nie zawsze łatwo było o nocleg, a po lasach na podróżnych czyhały bandy rabusiów. Życie opowiada o niejednej niemiłej przygodzie, która – gdyby Opatrzność nie czuwała nad swym sługą – mogłaby zakończyć się katastrofą. Niejednego wroga miał też brat Henryk wśród możnych tego świata, których córki, pociągnięte przez niego na drogę dosakonałości, wbrew woli rodziców odrzucały świetne partie i szły do klasztoru.
Nie wyobrażajmy sobie jednak naszego kaznodziei jako romantycznego poszukiwacza przygód. Zwykłą treścią jego apostolskich wędrówek było milczenie, głębokie skupienie, medytacja, duchowe rozmowy, modlitwa, krótko mówiąc – kontemplacja, która rodziła owoce miłości i słowa Bożego. Suzo umiał odnajdywać majestat i piękno Boga w otaczającym świecie. Możemy sobie wyobrazić, jak wiele okazji do takiej kontemplacji dawały mu jego wędrówki przez pola, łąki i lasy Szwajcarii, Szwabii, czyli podziwianego dziś przez turystów przełomu Renu między Koblencją a Kolonią. I nie będziemy się dziwić, jeśli w Księdze Mądrości Przedwiecznej obok naturalistycznych opisów cierpiącego Chrystusa znajdziemy tyle promieni jasnego słońca, tyle blasków wschodzącej gwiazdy porannej i tyle najcudniejszych kwiatów. Róż przede wszystkim! I dzisiaj domy Bawarii czy Szwajcarii nieraz bardziej przypominają kosze róż aniżeli kamienice. Wiele tych róż musiał spotkać na swych drogach nasz trubadur pięknej Mądrości, skoro kwiat ten w całym bogactwie określeń i głębi symbolicznych znaczeń ciągle pojawia się na kartach książki. Bo wszystko tu jest „różowe”, „szkarłatne”, „purpurowe”, „koloru róży”, a najczęściej krew ran Chrystusowych. I rozumiemy, dlaczego tak często motyw róży wykorzystywała ikonografia błogosławionego. Miłość Boga odnajdywanego w stworzeniach Suzo głosił wszystkim spotykanym po drodze, a przede wszystkim w kościołach, w których proszono go o kazanie.
Szczególnym polem jego działalności apostolskiej były jednak, jak już wspomnieliśmy, klasztory żeńskie, zwłaszcza sióstr dominikanek. One najczęściej stanowiły cel jego niezliczonych podróży. Z wieloma z nich utrzymywał kontakt listowny. Na szczególną wzmiankę zasługuje tu szwajcarski klasztor w Töss, w pobliżu Winterthur. Mieszkała w nim wspomniana wyżej Elżbieta Stagel, której zawdzięczamy barwny, niepozbawiony walorów literackich opis życia tamtejszych mniszek. Pochodziła ona z zamożnej rodziny zamieszkałej z Zurychu i podobnie jak Henryk bardzo młodo wstąpiła do klasztoru. Odznaczała się dużą kulturą umysłu i chłonnością intelektualną oraz z zapałem studiowała mistyczne pisma Eckharta. Henryk zawarł z nią bliższą znajomość wkrótce po rozpoczęciu swej działalności kaznodziejskiej i sprawował nad nią kierownictwo duchowe aż do jej śmierci w 1360 roku. Tej właśnie duchowej córce Suzona zawdzięczamy wiele szczegółów jego biografii, ponieważ odegrała ona zasadniczą rolę w powstawaniu Życia. W tej swoistej autobiografii dowiadujemy się także o wielkim szacunku, graniczącym z czcią, jakim Suzona otaczały jego duchowe córki. Najlepszym jednak świadectwem tych świętych przyjaźni są dwa zachowane zbiory listów błogosławionego, z których przynajmniej jeden zawdzięcza swe powstanie Elżbiecie Stagel. Ona jest też adresatką wielu z tych listów, inne napisane zostały do nieznanych nam z imienia osób lub do całych grup, najczęściej wspólnot zakonnych. Bardziej jeszcze niż z pozostałych dzieł, z kart tych bezpośrednich serdecznych stronic przemawia do nas żywy Suzo, taki jakim był w rzeczywistości.
Chociaż ożywiona działalność apostolska zmuszała Suzona do odbywania licznych i dalekich nieraz podróży, klasztor św. Mikołaja w Konstancji pozostawał dlań ciągle, aż do 1338 roku, stałą przystanią, do której wracał dla nabrania sił po wypełnieniu każdorazowej misji. Z czasem, na skutek wspomnianych wyżej walk cesarza z papieżem, również w tym mieście sytuacja, zwłaszcza na skutek rzuconego na nie w 1326 roku interdyktu, uległa zdecydowanemu pogorszeniu. Biskup wraz ze swoją kapitułą pozostał wierny papieżowi, mieszczanie natomiast opowiedzieli się masowo za Ludwikiem Bawarskim. Nieposłuszeństwo papieżowi okazywali również franciszkanie, augtustianie i niższe duchowieństwo diecezjalne, kontynuując mimo najsurowszych zakazów papieża publiczne odprawianie nabożeństw i udzielanie sakramentów.
W 1338 roku Ludwik Bawarski, poparty gremialnie przez książąt elektorów, ogłosił oficjalnie swój sprzeciw wobec jakiejkolwiek ingerencji papieża w wybory cesarza oraz nakaz ignorowania wszelkich papieskich ekskomunik i interdyktów, jak również sprawowania całego publicznego kultu. W następstwie tych decyzji wewnętrzne napięcie w Konstancji i urazy do części duchowieństwa dochowującego wierności papieżowi wzrosły do tego stopnia, że rada miejska nakazała wszystkim księżom poddanie się cesarzowi i złamanie interdyktu, grożąc im w razie niezastosowania się wypędzeniem z miasta. Ostatecznym wyznaczonym terminem był 13 stycznia 1339 roku. Biskup odwołał się do papieża, prosząc o pozwolenie odprawiania mszy, kiedy jednak odpowiedź z Awinionu nie nadchodziła, większość kleru przeszła na stronę cesarza.
Dominikanie z klasztoru św. Mikołaja, z wyjątkiem czterech ojców już wcześniej nierespektujących interdyktu, pozostali wierni papieżowi i swemu biskupowi, opuszczając na dziesięć lat Konstancję. Ośmiu z nich znalazło przytułek w niedalekim Diessenhofen, pozostali zamieszkali w Schottenkloster, tuż za murami miasta. W następnych latach niepokój i napięcie jeszcze się spotęgowały, doprowadzając w 1342 roku do otwartego wybuchu i wypędzenia rajców miasta przez ludność. Pociągnęło to za sobą wprowadzenie jeszcze surowszych sankcji przeciw duchownym, którzy zachowywali interdykt i chcieli powrócić do miasta.
Nie znamy dokładnych dat, ale właśnie gdzieś na te lata (1336––1346) przypada przeorstwo Suzona w którymś z wyżej wymienionych klasztorów, gdzie znaleźli schronienie bracia wypędzeni z Konstancji. Na terenie Szwabii były to lata wielkiego głodu, co niewątpliwie nie ułatwiało rządów nowemu, niedoświadczonemu w administracji przełożonemu. Pewne przekazy historyczne sugerują wręcz, że wybór brata Henryka na przeora podyktowany był niezbyt szlachetnymi motywami, które można by streścić w tych słowach: skoro jesteś tak święty, skoro tak wiele możesz u Boga, zapewnij nam warunki przetrwania najgorszego okresu.
Życie opowiada o dniu, w którym zabrakło w klasztorze nawet chleba i kiedy rozwiązanie trudności przyszło jakby wprost z niebios. Brat Henryk zalecił swoim współbraciom ufność w opatrzność Bożą, zapewniając ich, że Bóg pomyśli na pewno o tym, co konieczne do życia. Na następny dzień zarządził śpiewaną mszę ku czci św. ojca Dominika. Niezadowoleni z tego, według nich, przesadnego zaufania Bogu i szemrzący przeciw swemu przełożonemu bracia mieli się jednak tym razem przekonać, że ufność ta nie zostanie zawiedziona i że Bóg wysłuchuje prośby swoich świętych. Jeszcze tego samego dnia pewien kanonik, wielki przyjaciel Suzona, złożył na jego ręce tak wielką ofiarę dla klasztoru, że wystarczyła ona na zaspokojenie najważniejszych potrzeb przez cały rok.