Księga czarownic. W kotle osobowości - Antologia - ebook

Księga czarownic. W kotle osobowości ebook

Antologia

3,6

Opis

Odrobina strachu, szczypta humoru, parę łez wzruszenia i garść radości. W ogromnym, czarnym kotle mieszają się różne osobowości, powstaje magia – pochłaniająca bez reszty. Czarownice rzucają uroki, którym nikt się nie oprze. Tutaj każdy znajdzie coś dla siebie. Uchyl wrota wyobraźni i odwiedź czternaście fascynujących, skrajnie różnych światów. Usiądź z nami przy stole i daj się ponieść prawdziwej, czytelniczej uczcie. Skosztuj słów wyczarowanych za pomocą różdżek i tajemnych zaklęć. Bądź naszym gościem.

AUTORZY: Daria Smolarek * Katarzyna Garczyk * Aga Kalicka * Ewelina Domańska * Justyna Chmiel * Anna Kucharska * Anett Lievre * Sandra Czoik * Natalia Hermansa * Maria Chudziak * Patrycja Giesecke * Anna Fobia * Beata Sagan * Shia Blackburn

 

"Och, ale to było dobre! Zaczarowana, zagadkowa, wciągająca i pełna uroku – właśnie taka jest

„Księga czarownic”. Czternaście niesamowitych historii, czternaście tajemniczych zaklęć i czternaście sposobów na to, by spędzić niezapomniany wieczór. Nic dodać, nic ująć.

Totalna magia! Naprawdę gorąco polecam." - D. B. Foryś, pisarka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 320

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (16 ocen)
6
1
5
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2022All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autorów oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialnościkarnej.

Redakcja: Kinga Szelest

Korekta: Aneta Krajewska

Zdjęcie na okładce: © by Ironika/Shutterstock

Projekt okładki: Adam Buzek

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek, [email protected]

Ilustracje przy nagłówkach: © by pngtree.com

Wydanie I - elektroniczne

ISBN 978-83-8290-143-6

Wydawnictwo WasPosWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

„Maska”

Anna Fobia

„Zośka”

Aga Kalicka

„Karina”

Anett Lievre

„Ostateczna walka”

Patrycja Giesecke

„Wybór Wiedźmy”

Natalia Hermansa

„Internetowa znajomość”

Anna Kucharska

„Poprzez dotyk”

Daria Smolarek

„Chcę lepszy świat”

Sandra Czoik

„Wnuczka szeptuchy”

Ewelina Domańska

„Nasze bratnie dusze”

Justyna Chmiel

„Podręcznik (nie)wiedzy”

Maria Chudziak

„Śpij dobrze”

Katarzyna Garczyk

„Czarci urok”

Beata Sagan

„Serce Kendry”

Shia Blackburn

„Maska”

Anna Fobia

Dedykuję to opowiadanie ludziom, którzy zmierzyli się ze swoimi lękami i zaakceptowali samych siebie w prawdziwej postaci. Tym, którzy nie chowają się podmaską.

Idealne makijaże, perfekcyjnie wyrzeźbione ciała, chirurgicznie „cięte” nosy, powiększane piersi czy usta, a wszystko to często okupione bólem i poświęceniem. W imię czego? Szczęścia, miłości, a może akceptacji? Maski – to nie tylko sztuczne uśmiechy i wyćwiczone słowa, ale realia, z którymi w dzisiejszym życiu musimy się mierzyć. Jak łatwo ludziom przyszło je zaakceptować i zakładać na siebie każdego dnia, aby zapewniały złudną tożsamość okupioną powolną śmiercią, często pięknego wnętrza. Jestem jedną z tych osób. Mój karnawał trwa już kilka lat. Codziennie rano nakładam ciężki makijaż, aby dokładnie zakryć to, co niechciane, aby nikt nie pytał, nie oceniał. Potem zaczesuję długie, brązowe włosy w perfekcyjne fale opadające na lewe ramię. Zawsze na lewe, bo to właśnie tam nikt nie może patrzeć, nie może wiedzieć. Przybieram sztuczny uśmiech, ubrana w drogie, markowe ubrania idealnie leżące na moim wyćwiczonym ciele. Piękna, mądra i niedostępna, to właśnie prezentuje mój wygląd, a to, co toczy się w mym wnętrzu, jest nieistotną walką, bo przecież nikt tego niewidzi.

***

Zbiegłam po eleganckich, krętych schodach, pokrytych miękkim, kremowym dywanem, stukając idealnie pomalowanym i wypiłowanym paznokciem w ekrantelefonu.

– Joasiu, jestem w kuchni. Zrobiłam śniadanie! – wykrzyczała mama, gdy tylko usłyszała mojekroki.

Wypuściłam ciężko powietrze z ust, bo wiedziałam, że nie zjawiła się w moim mieszkaniu bez powodu. Dwa lata temu, w moje dwudzieste pierwsze urodziny, kiedy to konto bankowe odblokowało się na hojną darowiznę ojca, otworzyłam swoją firmę i postanowiłam się od niej wyprowadzić. Miałam serdecznie dosyć obcych mężczyzn sprowadzanych przez mamę do domu oraz dramatów i kłótni. Ojciec podczas rozwodu zostawił jej wystarczającą ilość pieniędzy, aby mogła zachować wysoki standard życia, ale jednocześnie zabrał samego siebie i jej jedyną prawdziwąmiłość.

– Nie zdążę, moja asystentka już czeka, zabieram się z nią do pracy – odpowiedziałam, popychając kuchennedrzwi.

Gdy tylko na nią zerknęłam, chciałam użyć jednego z pieszczotliwych przezwisk „czarownica” lub „wiedźma”, których nagminnie używałam, ale w ostatniej chwili się powstrzymałam. Starsza kopia mnie; tylko bardziej ponaciągana i gdzieniegdzie wypełniona, siedziała na wysokim krześle, uśmiechając się i podając torebkę ześniadaniem.

– Może powinnaś wstawać wcześniej, mogłybyśmy wtedy spędzić chwilę razem przy śniadaniu – zasugerowała i wręczyła mi jeszcze kubek z jakimśnapojem.

Powąchałam to dziadostwo, które mi zaserwowała, i mocno sięskrzywiłam.

– Może gdybyś nie umawiała się z taką ilością debili i nie spędzała z nimi tyle czasu, miałybyśmy go więcej dla siebie? – odpyskowałam, unosząc wysokobrwi.

Użalała się nad sobą, a ja nie mogłam tego słuchać, bo kiedyś byłam takasama.

– Asiu?! – Posmutniała i odwróciła się w stronęokna.

Zabrałam pośpiesznie torebkę, ale kubek zostawiłam na blacie, sam Bóg nawet nie wiedział, co w nim zaparzyła. Miała bzika na punkcie różnych ziół o działaniu odmładzającym. Gotowała wszystko w małym ceramicznym kotle i twierdziła, że to jej terapia na młodość i piękno. Wszystkie koleżanki nazywały ją przez to czarownicą lub wiedźmą, a ona tego serdecznie nienawidziła. Gdy tylko byłam na nią bardzo zła, też tak do niej się zwracałam. Ojciec również polubił to przezwisko i często go używał, tylko sposób, w jaki to robił, był inny. Czuć było w tym słowie ogromną miłość i wyłącznie z jego ust przezwisko to było tolerowane przezmamę.

Zerknęłam na nią kątem oka i wybiegłam z kuchni. Niestety szybko przystanęłam, bo poczucie winy wygrało moją wewnętrzną walkę. Nie dałabym rady mierzyć się z nim cały dzień, przecież ojciec zostawił ją z mojego powodu. Wróciłam, popchnęłam drzwi i podbiegłam do mamy. Pocałowałam jej słony od łez policzek irzuciłam:

– Kocham cię i przepraszam. Nie wiedziałam, że będziesz na śniadaniu. Odbijemy sobie w porze lunchu? Co ty na to? Nasz ulubiony bar naprzeciwko antykwariatu, dobrze? – zapytałam, przytulając ją. – Opowiem ci o tegorocznym balu przebierańców, który urządzam. Dostałaś jużzaproszenie?

Odpowiedziałakiwnięciem.

– W tym roku tematyką są bajki – ciągnęłam. – Uszyję ci cudny kostium Jasmin i wykonam minimalistyczną maskę – zasugerowałam, chociaż inny strój chodził mi pogłowie.

Moje oczy rozbłysły, ale twarz była smutna. Uwielbiałam tworzyć kostiumy, a przede wszystkim maski, i tym zajmowała się właśnie mojafirma.

Mama przytaknęła nieśmiało, wciągając łzy nosem, i lekko się uśmiechnęła. Ucałowałam ją ostatni raz w policzek i ruszyłam do samochoduAni.

***

Moja pasja do wykonywania masek narodziła się trzy lata temu. W szpitalnym sklepiku kupiłam brokatowy kolorowy papier, blok, tasiemkę, nożyczki i mocny klej. Pamiętam współczujący wyraz twarzy sprzedawczyni, gdy podawała mi resztę. Nigdy więcej nie chciałam, aby ktoś znowu tak na mnie patrzył. Na Bestię. Nie mogłam znieść swojego odbicia w lustrze, dlatego stworzyłam iluzję – maskę. Pierwszą robiłam przez dwa dni i noce. Nie zmrużyłam wtedy oka. Wycięłam ją ze zwykłego bloku, ale doskonale wyprofilowałam dzięki kilku zręcznym nacięciom, które odpowiednio skleiłam. Zdobiły ją drobne kuleczki, bardzo delikatnie i precyzyjnie zwijane w palcach z brokatowego papieru. Każda w identycznym rozmiarze – wielkości główki od zapałki. Wyglądały niczym tęcza diamencików, od jaśniejszych przy czole, po prawie czarne, kończące się na brodzie. Gdy ją założyłam, mogłam przez chwilę znowu byćPiękną.

–Kochanie, to jest śliczne, ale możesz już ją ściągnąć – powiedziała mama, siadając na szpitalnym łóżku. – Przyniosłam drogie kremy. Lekarz powiedział, że powinniśmy zacząć od ich aplikacji, potem zadecyduje o dalszymleczeniu.

–Nie ściągnę jej – wyburczałam w złości i spojrzałam w stronęokna.

Czarny kot wylegiwał się po drugiej stronie parapetu i co chwilę lizał swoje łapki. Odkąd trafiłam do szpitala, przychodził tutaj codziennie, a ja ani razu nie podeszłam, aby go pogłaskać, bo bałam się, że przestraszy go mój wygląd. Odetchnęłamgłośno.

– Ty też nosisz maskę – powiedziałam smutno, zerkając w jejstronę.

–O czym ty mówisz? – zapytałazaskoczona.

–Słyszałam, wiedźmo, jak płakałaś na korytarzu, a teraz twój makijaż jestidealny.

Skrzywiła się, robiąc wielkie oczy, gdy usłyszała, jak się do niej zwróciłam, ale tego nieskomentowała.

– Poprawiałaś go przez piętnaście minut – rzuciłam ostro. – Tylko zastanawiam się, czy uroniłaś tyle łez z powodu mnie… czyojca?

***

Karnawał był niezłym zastrzykiem finansowym dla mojej firmy. Pochłonął mnie więc wir pracy. Wysłałam kilka nowych katalogów do krajowych i zagranicznych sklepów z najnowszymi propozycjami masek i kostiumów, a gdy dostałam wiadomość od mamy, że zaraz przyjdzie, byłam w szoku, że już tak późno. Chwyciłam ciepły płaszcz, a wychodząc, poinformowałam sekretarkę, że nie wrócę już do biura, tylko pojadę sprawdzić salę przed nadchodzącymbalem.

Zbiegłam na parter i ruszyłam wąską uliczką w stronę baru sałatkowego, mijając stary antykwariat, który prosperował jeszcze zanim otworzyłam firmę. Gdy tylko koło niego przechodziłam, moje serce zawsze zwalniało, a potem nagle wyrywało się z piersi w ostrymbólu.

Wiedziałam, że Kuba tam będzie… Byłam w środku tylko raz, kilka miesięcy temu. Kupiłam wtedy zabytkową maskę, a gdy chłopak się przedstawił i zapytał o imię, bąknęłam coś pod nosem i uciekłam. Wysoki i dobrze zbudowany właściciel był artystą i samotnikiem. Nieraz podglądałam go ze swojego okna lub restauracji i barów naprzeciwko. W większości jego klientami były kobiety, ale nie zauważyłam, żeby z którąkolwiek sięspotykał.

Przejechałam wzrokiem po witrynach, szukając nowości; tylko na tyle mogłam sobie pozwolić. Chciałam przyśpieszyć kroku, ale ciało jak zwykle nie słuchało i tkwiło w miejscu, póki za ladą nie dojrzałam błyszczących, zielonych oczu, które dokładnie mi się przyglądały. Spanikowałam i wybiegłam szybko na ulicę, gdy coś czarnego przebiegło mi przed oczami. Zatrzymałam się gwałtownie izdębiałam.

Czarny kot, który przystanął naprzeciwko, wyglądał identycznie jak ten, który odwiedzał mnie tygodniami w szpitalu. Duży z błyszczącą sierścią. Zadbany. Spoglądał zaciekawiony zielonymi ślepkami i wydawał się tak samo zaskoczony naszym spotkaniem, jak ja. Nie byłam przesądna, ale wolałam chuchać na zimne, dlatego obeszłam go dyskretnie od strony, z której jeszcze nie zagrodził mi drogi. Gdy zerknęłam za siebie, po kocie nie było nawetśladu.

– Kochanie, coś się stało? – zapytała zdziwiona mama, gdy dotarłam do jej stolika w barowym ogródku. – Stałaś na środku jezdni przez kilka dobrych sekund – dodała.

– Nieważne, mamo – rzuciłam i usiadłamobok.

– W twojej głowie tylko praca i praca – dodała, dziwnie mi sięprzyglądając.

– Nie za zimno, aby siedzieć na zewnątrz? – zmieniłam szybko temat, bo nie chciałam rozmawiać z czarownicą o czarnymkocie.

– Słońce świeci pomimo śniegu, a te lampy grzeją bardziej niż ogrzewanie w środku. – Wskazała na dużą, mosiężną lampę obok naszegostolika.

Faktycznie, zrobiło mi się strasznie gorąco. Podeszła do nas kelnerka, zachęcająco się uśmiechając. Od razu złożyłyśmy zamówienie, bo znałam menu na pamięć. Gdy odeszła, mama zaczęła opowiadać o nowym chłopaku, a ja tylko przytakiwałam, bo myślami zaglądałam znów do małegoantykwariatu.

– Asia! Słuchasz mnie? – zapytałanagle.

– Uhm, tak…

Zatkało mnie, bo z antykwariatu wyszedł właśnie Kuba. Zamknął drzwi, wywiesił jakąś karteczkę i ruszył w naszymkierunku.

– Dobrze się czujesz, kochanie? – dopytywała się, a gdy nie odpowiedziałam, podążyła za moim wzrokiem. – Niezłe ciacho, nie dziwię się, dlaczego mnie niesłuchałaś.

– Mamo, on jest w moim wieku. – Zapadłam się w krześle, a głowę już chciałam włożyć pod stolik, kiedy Kuba uśmiechnął się do nas i usiadłniedaleko.

– No właśnie i patrzy na ciebie dokładnie tak samo, jak ty na niego. Powinnaś się z nimumówić.

– Niemogę.

– Dlaczego?

– Doskonale wiesz dlaczego. Jak tylko zmyję makijaż, nikt nie będzie chciał mnieznać.

– Kochanie, uważamy z ojcem, żepowinnaś…

– Rozmawiałaś z ojcem? – przerwałam jej, unosząc się nakrześle.

– Zadzwonił, by zapytać, jak sięczujesz.

– On zadzwonił? – prychnęłam, bo wiedziałam, żekłamała.

Ojciec od dawna nie chciał mieć z nami nicwspólnego.

– No dobrze, ja, ale… – zaczęła, lecz nie dokończyła, tylko spuściłagłowę.

Ciągle go kochała i zrobiłaby wszystko, aby do niej wrócił. Niestety prawda była taka, że on już do niej nic nie czuł. Było zapóźno.

– Mamo! – Posłałam jej smutne spojrzenie, gdy kelnerka przyniosła zamówienie, a myśli wróciły do ostatniego spotkania zojcem.

–Cześć, tato – przywitałam się nieśmiało, gdy sekretarka wpuściła mnie do jegogabinetu.

–Witaj, usiądź – zaprosił mnie, lustrując twarz. – Jak się czujesz? – zapytałoschle.

Zapadła niezręczna cisza. Jak się czułam? Winna, samotna, skrzywdzona. Jedna noc zabrała mi urodę, ukochanego ojca, a w zamian podarowała załamanąmatkę.

–Dobrze – skłamałam. – Dlaczego nas zostawiłeś? – Chciałam znać prawdę i niepotrzebna mi była jego fałszywatroska.

–Jesteś jak matka. Sama się prosiłaś o to, co cię spotkało. – Skrzywił się, wypowiadając tesłowa.

Nie poznawałam go, to nie był ten sam człowiek, który mnie wychowywał ikochał.

–O czym ty mówisz? – zapytałamzaskoczona.

–Wymykałaś się po nocach. Myślisz, że nie wiedziałem? To musiało się takskończyć.

–Czyli to, co mnie spotkało, to moja wina?! – uniosłam się, analizując jegosłowa.

–Twoja i matki. Masz to po niej. Ciągle mnie zdradzała, a ja głupi zawsze jej wybaczałem. Koniec. Nigdy się to nie powtórzy. Nie chcę ani ciebie, ani jej. Wyjdź i nie wracaj. Macie moje pieniądze. Nic innego nie jestem w stanie wamdać!

– Asiu? – Gruby, ciepły głos… Męski głos miękko wymawiał mojeimię.

Zerknęłam do góry zaskoczona i napotkałam jasnozielone oczy, w których odbijały się żółte drobinkiświatła.

– Asiu? – powtórzył, a ciało przeszedłdreszcz.

– Proszę? – zapytałam, bo nie rozumiałam, czegochciał.

– Pytałem, czy mógłbym się dosiąść? Mój przyjaciel właśnie odwołał spotkanie, a nie chciałem jeść sam. Jestem sprzedawcą w antykwariacie. Pamiętasz? Kiedyśkupiłaś…

Nie, nie możesz – pomyślałam, ale moja mama odpowiedziała zamnie.

– Oczywiście, że tak. Siadaj, zapraszamy.

– Nie! – krzyknęłam i ruszyłam w kierunku biura. Usłyszałam, jak oboje mnie wołali, a gdy się odwróciłam, mama chwyciła go za rękę i sadzając na krześle, szeptała do ucha. Była dziwką, ale ja już nie. Żaden mężczyzna nie dotknie mojego ciała, a tym bardziej duszy. Wszędzie za dużo blizn. Niech sobie go weźmie. Ze łzami w oczach wróciłam do biura, zapominając o moich planach, zalana tornadem złychwspomnień.

Przez kilka następnych dni nie rozmawiałam z matką, chociaż dzwoniła codziennie. Na szczęście była na tyle mądra i nie pojawiała się w moim mieszkaniu, bo wiedziała, że nie skończyłoby się to happyendem.

Byłam znowu chodzącą królową lodu. Wiedźmą jak matka. Wszyscy pracownicy unikali mnie i nie wchodzili w drogę. Siedziałam właśnie i przeglądałam zdjęcia z dekoracją sali, wypisując wszystkie niedociągnięcia, gdy ktoś zapukał do drzwi. Dziwne, bo Ania zawsze uprzedzała mnie o spotkaniach, a byłam pewna, że nie miałam na teraz nic zaplanowane. Podniosłam się z krzesła, aby podejść do drzwi, ale nie zdążyłam, bo ktoś je sobie samotworzył.

– Cześć, przeszkadzam? – przywitał się Kuba, przeczesując dłonią potargane, jasnewłosy.

Oszołomiona, bez słowa usiadłam nafotelu.

Skąd on się tutaj wziął? Kto gowpuścił?

– Umówiłem się wcześniej z twoją asystentką. Powiedziała, że masz teraz wolne. Przyniosłem twoją ulubioną sałatkę. – Pomachał torebką zjedzeniem.

– Ulubioną sałatkę? – powtórzyłam po nimzaskoczona.

Skąd mógł wiedzieć, co jadam? Potraktował moje pytanie jako zachętę i podszedł do krzesła po drugiej stronie biurka. Rozsiadł się i podał mitorebkę.

– Twoja mama mi powiedziała, co lubisz, ale bez tego też bym dał sobie radę. – Uśmiechnął się, ukazując krzywe zęby, które od razu mi sięspodobały.

Jako dziecko przez dwa lata nosiłam aparat, chociaż go nie chciałam. Matka powtarzała, że będę jej kiedyś za to wdzięczna, gdy darłam się z bólu na fotelu. Nie byłamwdzięczna.

Oparł dłonie na biurku. Jeszcze nigdy nie widziałam go z tak bliska. Miał ciemne piegi na policzkach i nosie, które odejmowały mulat.

– Wiem, że mnie nie znasz, ale…

– Znam cię – przerwałam.

– Naprawdę? – zapytałzaskoczony.

– Uhm, to ty od dwóch lat posyłasz mi ukradkowe spojrzenia, gdy wydaje ci się, że niewidzę.

Jego twarz rozluźniła się i pojaśniała, a widok ten dosłownie mnie spiorunował. Był tak inny od ludzi, którychznałam.

– To aż takie oczywiste? – zapytał i potarł kark, rozglądając się pobiurze.

– Nie martw się, robię dokładnie tak samo – wypaliłam, a gdy zdałam sobie sprawę z wypowiedzianych słów, zesztywniałam. Jego obecność sprawiła, że poczułam się swobodniej, niżbym tegooczekiwała.

– Ty?

Roześmiałam się i kiwnęłam głową, widząc jego zdziwioną twarz

Wydawał się taki prawdziwy… inny.

– Czasami jesteś tak pochłonięty szkicowaniem, że nie wiesz, co się dzieje wkoło. Mogę wtedy bezkarnie spoglądać na twoją twarz i odgadywać myśli. Gdy jesteś niezadowolony, marszczysz mocno nos, wtedy wiem, że rysunek poleci do kosza, a potem rozejrzysz się i będziesz czegoś szukał… jakby pocieszenia? – wyjaśniłam, przygryzającusta.

Nie wierzyłam, z jaką łatwością przyszło mi topowiedzieć.

– Szukam ciebie, twój widok zawsze poprawia mi humor. Jeśli nie ma cię w restauracji, zaglądam w twoje okno. Nawet jeśli cię nie widzę, to wiem, że gdzieś tam jesteś, i to mi wystarcza – wyszeptał, patrząc na moje usta, potem na policzek i szyję, jakby wiedział. – To jaki kostium mam założyć na twój bal? – zmienił nagletemat.

– Proszę? – zapytałam zbita ztropu.

– Dostałem dzisiaj zaproszenie. – Uśmiechnął się, a ja nie potrafiłam odmówić, pomimo że czułam, że to sprawkamamy.

Czy mogła mu cośzdradzić?

– Uszyję dla nas kostiumy – zaproponowałam.

– Dobrze. – Odetchnął z ulgą. – Już się bałem, że to nie ty wysłałaś mi zaproszenie. Kimbędziemy?

– Piękną i Bestią! – Od razu do głowy wpadł mi ten pomysł. Tylko że w mojej wersji bajki role były odwrócone. – Znasz bajkę? – zapytałam, a onprzytaknął.

Potem jednak nagleposmutniał.

– Czy tak mnie widzisz? Jako bestię, samotnika, który nie zasługuje naszczęście?

– Nie! Skąd ci to przyszło do głowy? Po prostu lubię tę bajkę i od dawna chciałam stworzyć do niejkostiumy.

– Dobrze, dla ciebie mogę być Bestią, moja ty Piękna – zgodził się, chwilę mi się przyglądając, a potem rozsiadł się wygodnie nakrześle.

Wyciągnął porcję frytek, polał je ketchupem i niechlujnie zaczął wkładać garściami do buzi. Roześmiałam się i zadowolona, w ciszy, zaczęłam jeść swoją sałatkę. Brakowało mi mojegośmiechu.

Trzy dni później zaprosiłam Kubę do mojego mieszkania. Od jego ostatniej wizyty pisaliśmy ze sobą codziennie. Poprosiłam go, aby zgoliłbrodę.

Siedzieliśmy swobodnie w łazience, gdy zabezpieczałam skórę jego twarzy przed wykonaniem odlewu, który miał mi pomóc stworzyć maskę, idealnie dopasowaną do jegorysów.

– Masz śliczną twarz, dlaczego nosisz brodę? – zapytałam, gładząc delikatnie jego podbródek. Wydawało mi się, żezadrżał…

– Masz śliczną twarz, dlaczego zasłaniasz ją taką ilością makijażu? – odpowiedział pytaniem na pytanie, a ja zesztywniałam. – To było niestosowne – przeprosił i szybko chwycił moją dłoń, żebym mu nie uciekła. – Noszę brodę, bo nie mam czasu się golić, po prostu tak mi wygodniej, nic nie staram się pod nią ukryć. Wiem, kim jestem i czego chcę, a ty, Asiu? – zapytał delikatnie, przyciągając mnie na swojekolana.

Usiadłam na nim okrakiem. Chciałam po prostu sięgnąć po ręcznik i zmyć wszystko z twarzy. Powiedzieć, co mnie spotkało, ale tego nie zrobiłam, tylko sięrozpłakałam.

– Jesteśśliczna…

– Nie znasz mnie, mojatwarz…

– Cicho. – Dotknął dłonią mojej szyi, odgarniając z niej włosy. Od wypadku jeszcze nikomu nie pozwoliłam się tam dotykać. – Twoje oczy pokazują mi całe twoje dobro. Grasz twardą, nie dopuszczasz do siebie nikogo, ale ja cię widzę. Widzę to – dotknął mojej piersi – to jesteś prawdziwa ty. Widzę, jak codziennie odwiedzasz schronisko za rogiem i zabierasz psy na spacer. Widzę, jak zachwycasz się maleńkimi kwiatami, które rosną na balkonie twojego biura, jak poświęcasz się pracy nad kostiumami i maskami do późnych godzin wieczornych. Siadam wtedy w barze i obserwuję cię przez wielkie okna wpracowni…

– Wyślę ci kostium, odbierz mnie o dziewiętnastej – przerwałam mu, gwałtownie wstając z jegokolan.

– Asiu?

– Możesz już iść? Proszę.

– Dobrze, ale nie poddam się, dam ci czas. Znalazłem cię i nie odpuszczę. Rozumiesz? – Pocałował mnie w czoło i zniknął zadrzwiami.

***

Poznanie Kuby było dla mnie niczym ciche szepty w głowie, które zawsze mi towarzyszyły, a teraz zabrzmiały wyraźniej, głośniej. Chłopak był ładunkiem energii, która wstrząsnęła mną z dziwną, nadprzyrodzoną siłą. Ukrytym magicznym zaklęciem, które przełamało rzucony na mnie niegdyś zły czar, a każdy jego gest i słowa były niczym rytuał, który odprawiał, aby przynieść mi ukojenie i spokój. Był białą magią na moje spowite czarną chmurą serce. Poczułam, że mogę przy nim ściągnąć maskę i nie bać się tego, kim jestem. Nie muszę zamykać drzwi i okien w mojej chatce na kurzej stópce. Nie muszę być wiedźmą, piękną czy bestią. Nie muszę być bajką i udawać. Mogę być po prostu sobą i tworzyć prawdziwe życie. Zrozumiałam, że wreszciemogę.

Kuba jak obiecał, tak zrobił, dał mi czas, pozwalając się przyzwyczaić i zrozumieć. Dzięki niemu zaczęłam powoli się zmieniać i poczułam sięsilniejsza.

Z każdym kolejnym dniem w moim wnętrzu blizny powoli zaczynały się topić, a usta nieświadomie zaczęły się uśmiechać do pracowników. Kilka dni przed balem odwiedziłam mamę, trzymając w ręku pięknie zapakowany kostium i cośekstra.

– Asiu, kochanie, jak dobrze, że jesteś. Wejdź, proszę – uprzejmie zaprosiła mnie do domu, ale dziwnie przyglądała się przedmiotowi, który trzymałam w lewejdłoni.

– Przyjechałam, tylko aby ci to wręczyć. – Podałam jejpudełko.

– Kostium Jasmin! – wykrzyczała i pisnęła jaknastolatka.

– Uhm – rzuciłam tylko, nie zdradzając, co tak naprawdę znajdowało się w pudełku i podałam jeszcze to, co trzymałam w drugiejdłoni.

– A po co mi ta miotła? – zapytała zaskoczona, zabierając ją odemnie.

– Zobaczysz. – Uśmiechnęłam się i odwróciłam, aby odejść, podśmiewając się podnosem.

– Poczekaj! Może pogadamy! – krzyknęła, odstawiła miotłę i do mniepodbiegła.

– Muszę jeszcze zawieźć kostium Kubie – przyznałam, gdy zrównała ze mnąkrok.

– Bardzo się cieszę, że się spotykacie, to wspaniały chłopak. – Chwyciła moje ramię, zatrzymującmnie.

– Ciągle jestem zła, że go zaprosiłaś bez mojej zgody, ale ci wybaczę, jeśli założysz kostium, który ci zrobiłam. – Próbowałam unikać jej wzroku, żeby się nieroześmiać.

– Matko! Asiu! Aż się boje zerknąć do tego pudełka. – Chwyciła moją twarz delikatnie w palce i obróciła, abym na nią popatrzyła. – Oczywiście, że założę twój kostium. Nawet jeśli będzie to przebranie strasznej wiedźmy, która lata na miotle – powiedziała i roześmiała się, aż łzy zaczęły jej ściekać popoliczkach.

Pogładziła mnie po brodzie, a potem sama również sięuśmiechnęłam.

– Tylko żadnych pytonów ze sobą nie zabieraj – mruknęłam pod nosemniezrozumiale.

– Copowiedziałaś?

– Nic. – Potrząsnęłamgłową.

– Przyjdę sama. – Spoważniała, przyglądając się mojej reakcji. – Nie umawiam się, odkąd… – Chwilę milczała i chwyciła moją dłoń. – Odkąd pomyślałaś, że chciałam poderwaćKubę.

– Przepraszam, mamo, opacznie to zrozumiałam. – Ścisnęłam jejdłoń.

– Rozmawiałam z nim. – Rozpromieniła się. – On cię tak dobrze zna, pomimo że się wcześniej nie umawialiście. – Przytuliła mnie. – Jestem szczęśliwa, że go poznałaś. To wspaniały chłopak – wyszeptała w moje włosy, a potem mnie zaskoczyła i przeprosiła. – Asiu, to nigdy nie była twoja wina. – Odchyliła się i spojrzała w moje oczy. – Nigdy nie chciałam, żebyś tak pomyślała. – Starła łzy, które zaczęły płynąć po jej twarzy. – Popełniłam dużo błędów w życiu. Ojciec odszedł wyłącznie przezemnie.

Moja szczęka zaczęła drgać, bo mama jeszcze nigdy się do tego nie przyznała, chociaż zdawała sobie sprawę, że sięobwiniałam.

– Asiu… – Znowu mocno mnie przytuliła. – Tak bardzo cię kocham, a to, co ci się przytrafiło, było po prostu złym zrządzeniem losu. Trafiłaś w złe miejsce o złym czasie. Nic nie było twoją winą – szeptała, pociągając nosem, a jej łzy wsiąkały w mojewłosy.

– Kocham cię, wiedźmo – wychlipałam przez łzy, aż mama zaczęła się śmiać, a zaraz po niej ija.

– Możesz mnie tak nazywać, tylko nie przestawaj mniekochać.

– Nigdy… – Odchyliłam się i spojrzałam w jej rozmazane od tuszu oczy. – Nigdy, wiedźmo.

Dwadzieścia minut później siedziałam w taksówce zaparkowanej naprzeciwko antykwariatu Kuby, ściskając w dłoniach jegokostium.

– Proszę pani, nie mogę tutaj dłużej stać, mogę dostać mandat. Wychodzi pani czy jedzie dalej? – rzucił przez ramię starszytaksówkarz.

– Tak, wysiadam – odpowiedziałam i wyciągnęłam z portfelapieniądze.

Złożyłam ostrożnie kostium, aby się nie poniszczył, i wyskoczyłam szybko z taksówki. Nie zastanawiając się zbyt długo, żeby się nie rozmyślić, ruszyłam ulicą prosto do antykwariatu. Pociągnęłam za klamkę, a mały dzwoneczek nad drzwiami dał znać sprzedawcy, że ktoś właśnie przyszedł. Przysięgam, nie znosiłam takichpierdołek.

– Miau – przywitał mnie kot, który właśnie przeciągał się na ladzie, wystawiając przednie łapki do przodu i unoszącgrzbiet.

– Tika! – krzyknął Kuba i zrzucił ją zlady.

Kocica złośliwe podrapała go po dłonipazurkiem.

– Aua – syknął i skrzywił się, oblizując ledwo widoczną ranę. – Straszna z niej wiedźma czasami. – Uśmiechnął się do mnie. – Wracaj na swoje miejsce – dodał łagodniej i podrapał ją zauchem.

– Cześć – przywitałam się niepewnie i podeszłambliżej.

– Cześć, nie spodziewałem się, że do mnie przyjdziesz – odpowiedział i ominął szklany blat, podchodząc do mnie bardzo blisko. Nachylił się niepewnie i ciągle patrząc w moje oczy, musnął ustami delikatnie mójpoliczek.

Jęknęłamcichutko.

– Co nie zmienia faktu, że bardzo się z tego powodu cieszę – dodał, lustrując mnie przenikliwymspojrzeniem.

– Przyniosłam twój kostium – wyszeptałam i lekko oparłam się o ladę, bo zrobiło mi się jakośsłabo.

Kuba podszedł do drzwi i zawiesił na nich tabliczkę z informacją „zamknięte”.

– Dziękuję. – Zabrał kostium i odłożył na małą półkę koło tysiąca innych drobiazgów. – Zrobię sobie w takim razie przerwę. Zapraszam cię nakawę.

Uśmiechnęłam się i przytaknęłam, gdy zauważyłam jego zielone oczy wpatrzone we mnie z niesamowitą fascynacją. Chwycił moją zimną dłoń i pociągnął mnie nazaplecze.

Rozejrzałam się po cudnym pomieszczeniu, które było dużo większe od części sklepowej. Pachniało kurzem, ale pomimo że miałam na niego uczulenie, w ogóle mi to nie przeszkadzało. Niestety, nie zmieniało to jednak faktu, że ciągle drapałam się po nosie i chciało mi siękichać.

Kuba posadził mnie na wielkim, zamszowym krześle i z zaskoczenia pocałował wnos.

– Odpocznij sobie, Piękna, ja zaraz podam kawę. – Pogłaskał moje włosy i podszedł do małego ekspresu w kącie. – Z mlekiem i cukrem, prawda? – zapytał, odkręcając dziwne wajchy. Maszyna z pewnością nie była jedną z tych nowoczesnych, tylko starym, skomplikowanymurządzeniem.

– Tak, poproszę – odpowiedziałam i dalej rozglądałam się popomieszczeniu.

– Nie zagaduj mnie na kilka sekund – zażartował, uśmiechając się, bo przecież nic prawie nie mówiłam. – Kawa nie może przelewać się dłużej niż dziewięć sekund. Wtedy ma najlepszy smak. – Mrugnął do mnie i skupił się naparzeniu.

– Jasne – rzuciłam, a w tej samej chwili na moje kolana wskoczyła Tika. Przestraszyłam się i podniosłam ręce na boki, nie wiedząc, czy mogę ją pogłaskać. Zerknęłam na Kubę, żeby zapytać, co mam zrobić, ale on był taki skupiony, że nie mogłam mu przerywać. Zaśmiałam się z siebie. To przecież tylko kotka. Wyciągnęłam dłoń w jej kierunku i pogłaskałam po główce. Tika zamruczała i ułożyła się wygodnie na moichkolanach.

– Proszę. – Podał mi kawę w niewielkiej filiżance bez spodeczka, z ręcznie malowanymimaskami.

– Piękna filiżanka – stwierdziłam, przyglądając się jej zbliska.

Drugą ręką ciągle głaskałamkotkę.

– Mam tylko jedną, ale… – milczał chwilę, patrząc to na mnie, to na kotkę. – Polubiłacię.

– Mam wrażenie, jakbym ją już kiedyś widziała – rzuciłam i upiłam łyk kawy. – Pyszna – westchnęłamzadowolona.

– Ta filiżanka przypomina mi ciebie – powiedział i przyciągnął małe, okrągłe krzesełko, które z pewnością służyło jako podnóżek pod fotel, na którym siedziałam. – Pomyślałem, że ją zatrzymam dla ciebie – dodał i przysiadł tak, że stykaliśmy się nogami. Pogłaskał kotkę, a potem chwycił moją dłoń. – Zawsze jak będziesz do mnie przychodziła, będę robił ci w niej kawę. – Pogładził mnie kciukiem ponadgarstku.

– Dziękuję – wyszeptałam i znowu spojrzałam na Tikę. – Wiesz – zaczęłam – kiedyś poznałam podobnego kota. Przychodził do mnie codziennie na parapet i mam takie wrażenie, że to była twojakotka.

– Może była – stwierdził i wzruszył ramieniem. – Lubi chodzić swoimi drogami. Czasami znika na kilka dni, ale zawsze wraca, gdy jest głodna. – Roześmiał się, a ja razem znim.

Czułam się w tym miejscu tak swobodnie, że nie chciałam, aby ta chwila kiedykolwiek sięskończyła.

***

Moja wersja kostiumu trochę się zmieniła. Bałam się reakcji Kuby, ale czułam, że zrozumie. Zadzwoniłdomofon.

– Jesteśgotowa?

– Tak wejdź. Poczekaj w salonie. Zaraz do ciebie zejdę. – Zerknęłam ostatni raz w lusterko i przyczesałam futerko na identycznej masce, jaką wykonałam dla Kuby. Gdy schodziłam po schodach, nogi mi siętrzęsły.

– O kurczę. – Sięgnął do mojej twarzy, gdy przed nim stanęłam. – Jesteś piękną Bestią. – Chwycił moją dłoń i musnął jąustami.

– To moja wersja bajki. Dlaczego Bestia zawsze musi się zmieniać w piękność, a nie odwrotnie? Przecież może być również piękna i szczęśliwa w swojej prawdziwejpostaci.

– Cieszę się, że tozrozumiałaś.

– Proszę?

– Nic, nic. Lepiej chodźmy, bo chyba nie chcesz się spóźnić na swójbal?

***

Sala była idealna. Zadbałam o każdy szczegół. Wszystko przypominało świat z bajki. Wchodziło się przez wielką, otwartą księgę, chodnikiem wypisanym opowiadaniami. Wokół rozwieszone były światełka, które mieniły się pastelowymi kolorami, a w powietrzu unosiły się bańki mydlane i zapach czekolady. Przysiedliśmy się do stolika, przy którym czekała już mama. Obie zaniemówiłyśmy na swój widok, bo spotkała się wiedźma z bestią, a potem roześmiałyśmy się, uświadamiając sobie, że nawet w takich kostiumach można wyglądaćcudownie.

Wygłosiłam swoją powitalną mowę i zrelaksowana wróciłam do stolika. Wszyscy gratulowali mi niezwykłego kostiumu. Orkiestra przebrana za muszkieterów zaczęła grać moją ulubioną piosenkę zespołu Walking On Cars. Kuba pociągnął mnie na parkiet. Nie byłam pewna, czy chcę tej bliskości, do której partnerzy są zmuszeni w czasie tańca, ale gdy jego ciepła dłoń oplotła mnie w pasie, poddałam się i ruszyłam za nim. Przyciągnął mnie mocno. Bardzomocno.

Moja głowa wtuliła się w jego ramię, a nosem niechcący trąciłam szyję. Zachichotał w reakcji na mój dotyk, a ja poczułam delikatny, jaśminowy zapach. Zamarłam, ale Kuba zaczął powoli kołysać naszymi ciałami w rytm muzyki. Oddychałam powoli, uspokajałam się w jego ramionach, a gdy muzyka ucichła, lekko mnie od siebie odsunął i spojrzał na moje usta, ściągając maskę z mojej twarzy. Zbliżył do mnie palec, ale zanim mnie dotknął, zawahał się, spoglądając w moje oczy. Chwilę później potarł kciukiem środek dolnej wargi i przeciągnął nim wzdłużbrody.

Pierwszycios.

Musnął moje usta swoimi. Zadrżałam. Zgarnął moje włosy na plecy i przejechał palcem popoliczku.

Drugicios.

Tą samą drogą, którą pokonały przed chwilą palce, podążały teraz jego usta. Zamknęłam oczy. Co się właściwie działo? Kim on był? Skądwiedział?

Gdy kończył mnie całować, zjechał dłonią na moją szyję po lewej stronie, obrysowując z idealną dokładnością ostatniąbliznę.

Trzeci cios ukoiłpocałunkami.

– Kuba! – Odepchnęłamgo.

O Boże! To on mnie zaatakował, a teraz stał przede mną i całował rany, którezadał.

Nikt inny o nich niewiedział.

Zabrał mi wszystko, rozdzielił rodziców, a teraz miał czelność pojawić się znowu w moimżyciu.

***

W wakacje po skończeniu liceum poszłyśmy z koleżankami do klubu, ale jak zwykle musiałam się wymknąć przez okno, żeby ojciec nie zauważył mojej nieobecności. Nienawidził, gdy wychodziłam. Ruszyłam wąską uliczką, aby złapać taksówkę, gdy ktoś pociągnął mnie za włosy, przywarł całym ciałem do mych pleców, a potem wyciągnąłnóż.

–Rozbieraj się – wyszeptał w moje ucho, ścisnął moją pierś i zaczął ocierać się o moje ciało. Gdy chciałam krzyczeć, zakneblował mi dłonią usta. – Wyglądasz jak kurwa, a nie chcesz mi dać tego, co one dają? Albo się poddasz, albo zabiorę wszystkosiłą.

Szarpałam się z nim w panice, a gdy przyłożył dłoń do wewnętrznej części mojego uda, ugryzłam go w rękę… Poczułam zimne ostrze przecinające dolną wargę i brodę, potem policzek, a na końcu długie cięcie naszyi.

–Zrobię z tobą, co zechcę, a po mnie już nikt cię nie będzie chciał. Już nie będziesz piękna, zostanie z ciebie bestia. – Pchnął mnie naziemię.

Chciałam wykrzyczeć „pomocy”, ale głos ugrzązł mi w gardle. Usłyszałam dźwięk rozpinanego zamka, gdy uderzyłam głową w krawężnik i odfrunęłam wnicość.

– Poczekaj tutaj – wykrzyczał Kuba i pobiegł do stolika, a ja stałam na miękkichnogach.

Dlaczego mi torobił?

– To dla ciebie, otwórz, proszę.

– Co tojest?

– Odpowiedzi – dodał.

Drżącymi dłońmi otworzyłam zwinięty w rulonik rysunek. Zobaczyłam na nim moją uśmiechniętą twarz, pokrytą szarpanymibliznami.

– Jesteś piękna pomimo wszystkich tychblizn.

– O Boże!… To naprawdę ty mnie napadłeś! – Łzy zaczęły wzbierać w moichoczach.

– Co? Nie, Asiu, nie! Źle mniezrozumiałaś.

– Skąd wiesz, gdzie mam blizny, nie widać ich po tylu operacjach i podmakijażem.

– To, że ich nie widać, nie znaczy, że ich nie ma. Może są mniejsze niż te, które narysowałem, ale tak je zapamiętałem, kiedy niosłem cię doszpitala.

– Nie rozumiem?! Ty…

– Byłem tam, tej nocy. Znokautowałem napastnika i zabrałem cię do szpitala. Zadzwoniłem do twojego ojca, gdy znalazłem jego numer w twoim telefonie. Czekałem na niego pod szpitalem. Prosiłem, żeby sprawdził, co z tobą, bo nikt nie chciał mi nic powiedzieć. Wrócił po chwili i wręczył mi kopertę z pieniędzmi. Powiedział, że nikt nie może się dowiedzieć, że jego córka została prawie zgwałcona. Zapłacił mi za milczenie. Nie chciałem przyjąć pieniędzy, ale mi zagroził. Twierdził, że mogłem trafić do więzienia, bo pobiłem prawie na śmierć napastnika. Byłem młody, niedoświadczony, a moja rodzina ciężko pracowała, żeby dobrze mi się żyło. Nie chciałemryzykować.

– Czemu mi wcześniej niepowiedziałeś?

– Nie miałem pojęcia, kim byłaś, ani co się z tobą potem stało. Byłem na siebie zły, że cię zostawiłem w szpitalu, a potem, kiedy pierwszy raz przyszłaś do mojego sklepu, od razu cię rozpoznałem. Kupiłaś maskę i poczułem, że jest między nami jakaś magia, coś, co nas do siebie przyciąga. Chciałem ci wszystko powiedzieć, ale ty tak szybko wtedy uciekłaś. Myślałem, że mnie poznałaś, bo ciągle zerkałaś z ciekawością i fascynacją do mojego sklepu. Wiedziałem, że źle radzisz sobie w relacjach z ludźmi. Byłaś nieufna, z nikim nie rozmawiałaś i oddałaś się pracy. Mało kiedy widziałem twój uśmiech. Nie chciałem cię przestraszyć, dałem ci czas, bo mimo że nie rozmawialiśmy, to obserwowaliśmy się nawzajem i dzięki temu poznawaliśmy. Zakochiwałem się i wierzę, że tyrównież.

– Uratowałeśmnie?

– Nie. Ty uratowałaś mnie. Samotnika, który znalazł swoją piękną. Jeśli dasz mi siebie, obiecuję, że zawsze będziesz bezpieczna. Będę przy tobie trwał i cię bronił. – Podszedł do mnie, starł wszystkie łzy, dotknął blizn, a potem pocałował delikatnie w usta, przyciągając dosiebie.

Zerwałam jego maskę, bo włoski łaskotały mnie po twarzy, i dosłownie się na niegorzuciłam.

– Koniec z maskami – wyszeptałam międzypocałunkami.

– Koniec – powtórzył, lekko mnie odsuwając, aby zerknąć w mojeoczy.

– No może oprócz karnawału. Wtedy możemy być, kim chcemy – dodałam i oboje sięroześmialiśmy.

Każda blizna na ciele i duszy zaakceptowała Bestię, którą byłam, bo to właśnie ona sprawiła, że stałam sięszczęśliwa.

Jestem Piękną Bestią, a karnawał obchodzę raz wroku.

Puff…

„Zośka”

Aga Kalicka

W ponurej kuchni siedzi stary pryk. No dobra, pan, staruszek, mężczyzna. Ja. Siedzę i zastanawiam się, czego Zośka dodawała do tej przeklętej pomidorówki, że zawsze smakowała wybornie. Przejeżdżam dłonią po pociętej, położonej na stole ceracie i uśmiecham się podstępnie. Gdyby Zośka tu była, dostałbym ścierą po łbie, bo nie używam deski do krojenia. Ale jej nie ma. Zośki, Zosi, Zosieńki. Biorę więc marchewkę, którą kroję w paski. Zośka kroiła w kostki. To samo robię z selerem, porem i pietruszką. Wrzucam wszystko do garnka. Co jakiś czas próbuję wywaru, dodaję kolejnych przypraw, mimo że wiem, że to bez sensu. To nie ma sensu. Zmniejszam ogień i podchodzę do okna. Odsłaniam zasłonę zawieszoną niechlujnie na kilku żabkach, uchylam okiennice. A gdy liście starych jabłoni poruszają się kołysane wiatrem i słyszę ich szelest, a ciepły podmuch owiewa moją starczą twarz, biorę głęboki oddech i przymykam oczy. Żyję. W tej krótkiej chwili. Gdy wspominam. Wtedy żyję i, ludzie, co to jest zażycie!

***

Tańczyła ubrana w rozkloszowaną sukienkę, co jakiś czas poprawiając włosy, które zasłaniały jej twarz, gdy kręciła piruety. Zamknęła oczy, poruszyła dłońmi jak czarownica odprawiająca magiczny rytuał. Miała w sobie niespożytą energię, tajemną siłę, a jej śmiech roznosił się echem po jabłonkowym sadzie. Co to był za dźwięk! Na samo wspomnienie, włosy na ramionach się unoszą, a serce zaczyna niebezpiecznie łomotać. I mogłem patrzyć tak na nią godzinami. Mogły mijać dni, miesiące i lata, a ja patrzyłem na nią z takim samym zachwytem jak wtedy, gdy tańczyła wśródjabłonek.

Wyczerpana wpadła w moje ramiona. I gdybym wówczas wiedział, że życie to suma oddechów, częściej przykładałbym ucho do jej piersi. Zamiast odwracać się do niej plecami, gdy zasypialiśmy, patrzyłbym na unoszącą się kołdrę, słuchałbym śmiesznego świstu, który zawsze wydobywał się z jej nosa, kiedy wypuszczałapowietrze.

Nie wiem, jak długo staliśmy tak wtuleni w siebie, zawsze odpływałem w takich chwilach myślami. Śmiałem się w duchu z tych, którzy myślą, że niebo jest nad nami. Miałem niebo na ziemi. Niebo w ramionach, miękki obłok, w chwilach takich jak ta. Gradową chmurę, która pustoszyła wnętrze, tajfun i tsunami. Słońce i deszcz. To wszystko miałem. Tym wszystkim była ona. MojaZośka.

Pociągnęła mnie za ramię i choć był ze mnie chłop jak dąb w jabłonkowym sadzie, to poddałem się jej bez oporów. Opadliśmy na miękką, soczyście zieloną trawę. Beztroscy. Zakochani. Słońce przebijało się przez korony drzew. Mówi się, że jego promienie zwykle trafiają nie w to okno, w które powinny, ale nie w tym przypadku. Szyba u nas wiecznie była rozgrzana. Nawet w zimie, gdy sadzałem Zośkę na parapecie, a ona pospiesznie zrzucała ubrania. Jej ciało, ciepłe, nagie plecy przyciśnięte do mroźnej tafli zawstydzały Dziadka Mroza. Sami chcieliśmy malować obrazy na szkle. Bezwstydne dzieła sztuki. To był nasz parapet, nasza szyba, nasz dom. Zośka i ja. Rodzina.

Bawiłem się wtedy jej palcami. Uniosła rękę, a ja ją dotykałem, obrysowując kontur. Od dołu, do góry. Niewielka dłoń. Taka krucha i zawsze ciepła. Pachnąca ciastem cynamonowym i jabłkami z naszegosadu.

– Rosmarina Bianca – rzuciłem wprzestrzeń.

– Nie musisz już udawać Włocha. – Zaśmiała się i odwróciła głowę w mojąstronę.

– Czyli już się zorientowałaś, że nim nie jestem? No masz! – Udałem oburzenie. – Co mnie wydało? Ta blond czupryna? – Wolną ręką zmierzwiłem swoje włosy. – No bo chyba nie – przełknąłem ślinę, żeby dodać dramaturgii – wiesz, nie to, wiesz, ten…

Zośka nabrała powietrza w usta, a jej policzki zrobiły się czerwone, bynajmniej nie od prażącegosłońca.

– Nie! – wykrzyknęła. – Twój wiesz, nie to, wiesz, ten cię nie zdradził. – Zachichotała. – Po prostu widziałam twój dowód, kiedy braliśmy ślub. – Przewróciła oczami. – Panie Rosołek. – Uśmiechnęła się od ucha do ucha i dodała: – I ten rosołek wcale nie jest takicienki.

Uśmiechnąłem się pełną gębą. Och, ta Zośka. Idealna. Jak Rosmarina Bianca, jabłonka, której rozłożyste gałęzie dawały nam schronienie przed słońcem. Zośka, jak jej owoce, wyborna w smaku. Zosieńka, soczysta, miękka, jak ulubiony budyń. Wyjątkowa jak ta jabłoń. Niespotykana. Każdy chciałby mieć ją w swoim ogrodzie, a mam ją tylko ja. MojaZosia.

– Kalwila letnia Fraasa. – Z zamyślenia wytrącił mnie jejgłos.

Zmrużyłem oczy, przeczuwając, do czego mnieporównuje.

– A po naszemu? – Udałemgłupka.

A może i nie udałem. Może nim byłem. Zgłupiałem totalnie, niezaprzeczalnie i bezgranicznie z miłości doZośki!

– Baranie noski – odpowiedziała i uśmiechnęła się podnosem.

Taki zbieg okoliczności. Baranie noski i uśmiech pod nosem. Wiadomo.

– Nie denerwuj Rosołka, bo skiśnie. – Pogroziłem jej palcem i wybuchnąłem śmiechem. – Porównujesz mnie do odmiany jabłek, które mają tłustawą skórkę? Rosół musi być tłusty, słoneczko. – Puściłem do niejoko.

– Rety, zaraz pęknę ze śmiechu. – Zośka zaczęła wierzgać nogami tak bardzo, że aż spłoszyła szpaki, wygrzewające piórka w popołudniowym słońcu. A gdy w końcu się opanowała, spojrzała na mnie spod długich, czarnych jak usmolony kocioł rzęs i z szelmowskim uśmiechem na różanych ustach, powiedziała: – Jabłka Letniej Fraasy są słodko-kwaśne, zazwyczaj bardzo delikatne – przejechała opuszkiem po grzbiecie mojego nosa – są smaczne i soczyste. – Zbliżyła wargi do moich. Miękkie, rumiane, Zośkowe. – Niezwykle łatwo się obtłukują i nie można ich zbyt długoprzechowywać.

Co onasugeruje?

– Sugerujesz, że jestem jakimś cienkim Rosołkiem z krótkim terminemprzydatności?

Oburzyłem się i już unosiłem na łokciach, ale Zośka wskoczyła na mnie z zaskoczenia, szybka jak ninja, słodka jak miód, i wyszeptała, rozpinając moją koszulę i patrząc w mojeoczy:

– Sugeruję, że najlepiej je od razuwykorzystać.

Wiedźma. Czarodziejka z jabłonkowego sadu. Wróżka. MojaZośka.

Kobieta, z którą spędziłem życie. A gdybym mógł, to pisałbym się na kolejne kilka żyć. Właśnie z nią. Gdybym mógł. Gdybym tylkomógł.

***

Wiele lat później zaskoczyłem ją w kuchni. Dobra, zbyt wielkie słowo. Zośkę trudno było zaskoczyć, znała mnie na wylot. Mawiała, że jak własną kieszeń, ale nie było to dobre porównanie. Nigdy nie wiedziała, co w niej znajdzie. Wkładałem do kieszeni jej fartuchów – które zwykła zakładać, gdy krzątała się po kuchni – kawałki jabłek, czerwone, zarumienione. Takie lubiła najbardziej. Moja słodka dziewczyna. Moja Zosieńka. Do kieszeni płaszcza cukierki; malagę i kukułki. I kwiaty polne. Zawsze z czterema listkami. Zrywałem je, jak leci i z zapałem odrywałem nadprogramowe listki. Nigdy nie udało mi się znaleźć czterolistnej koniczyny. Zastępowały ją kwiatki. Miały przynosić jej szczęście i mam nadzieję, że była szczęśliwa, bo ja byłem. Bardzo.

– Rosołek! – zawołała mnie wtedy ponazwisku.

Wszedłem do kuchni i zobaczyłem ją wieszającąfirankę.

– Podaj jeszcze te zasłonki i siadaj, zaraz ci zupęnaleję.

Usiadłem przy stole przykrytym ceratą, oparłem brodę o dłoń ipatrzyłem.

– A coś ty taki rozmarzony? – Uśmiechnęła się i przedramieniem odgarnęła włosy z czoła. – Znalazłeś czterolistną koniczynkę? Prosto jest? – Ruchem głowy wskazała nafiranę.

– Nie, Zosieńko, krzywo jak diabli. Jakby dziesięć wiedźm w tej firanie się kotłowało – ściemniałem.

Zośka odwróciła się tyłem do mnie, wyciągnęła smukłe ręce w górę i myk na jeden schodek, i myk na drugi schodek. Schodziła, wchodziła, a w końcu tak się spociła, że ściągnęła fartuch i cisnęła nim wkąt.

Oj Zośko, Zosieńko, mojaAfrodyto.

– I jak? Teraz lepiej? – Jej głos wyrwał mnie zzamyślenia.

– Co? Tak, tak, o wiele, ale jeszcze tu krzywo i tam. – Wskazałempalcem.

– Rosołek! Podaj mi tę ścierę, jak cię zaraz pacnę, to aż zahuczy! Kosmate myśliprzegonię!

Oj ta Zośka, wiedźma jedna. Uciekłbym, ale dla tej pomidorowej, którą gotowała, warto było oberwać. Nawet mokrą ścierą. Rozłożyłem talerze, potem czekałem, aż na stole wyląduje waza z gorącą zupą. Nalałem Zosi i sobie, oblizałem usta i zaśmiałem się w głos, gdy zobaczyłem pływające w talerzu marchewki pokrojone w paski oraz w kostkę. Zośka zawsze musiała postawić na swoim. Lubiła wszystko kroić w kostkę. I nawet gdy ją wyręczałem i kroiłem w paski, bo tak lubiłem ja, to i tak dokrajała poswojemu.

– Nie znalazłem koniczyny – powiedziałem, a gdy zobaczyłem jej zdezorientowaną minę, dodałem: – Pytałaś o towcześniej.

– Ja też nigdy nie znalazłam. Nie potrzebuję jej. Całe szczęście mam tu. – Położyła dłoń w miejscu, w którym wyczuwalne było bicie mojegoserca.

– San Marzano. – Uśmiechnąłem się szeroko. – Intensywnie czerwony pomidor. Moja twarz ma teraz taki kolor? – zapytałem.

– Cherry – odpowiedziała. – Małe pomidorki idealne na szybką przekąskę. Czy moje usta są tak słodkie jakwisienki?

Był to jeden z wielu razów, kiedy nie dojedliśmy pomidorówki. Na szczęście było lato, Dziadek Mróz nie musiał uciekać zgorszony. A firanki, no cóż, w końcu rzeczywiście wyglądały tak, jakby kotłowali się w nich przynajmniej jedna wiedźma i jedenczarodziej.

Mijały lata, czas nie był dla mnie łaskawy, ale Zosia zawsze wyglądała pięknie. Zerkałem na nią, kiedy spała, a gdy się budziła, odwracaliśmy się do siebie twarzami. Gdy tak patrzyłem w jej piękne oczy, byłem ciekawy, czy w moich widzi to samo. Nie mówię o miłości, mówię o strachu przed przemijaniem. O błysku w oczach, który blednie. Aż w końcu całkiem gaśnie. Zosia się bała. Cholernie, widziałem to. W tamtej chwili, gdy tak leżeliśmy wpatrzeni w siebie, a przez uchylone okno słychać było odgłos spadających w sadzie jabłek, splotła swoją dłoń z moją. Mocno. Odwzajemniłem uścisk. Jej dłoń była moim talizmanem, moja dla niej amuletem. Tak długo, gdy mieliśmy siebie – przez ten czas, te wszystkie lata – byliśmy szczęśliwi. Spojrzeć w oczy osobie, którą się kocha całym sercem, poczuć jej puls pod swoim kciukiem, odgarnąć z jej czoła zbłąkany kosmyk, powiedzieć jej „dzień dobry”, „miłego dnia”, czasem „spadaj, ale i tak cię kocham” – to właśnie jest szczęście. I w tamtej chwili, tej krótkiej, ulotnej jak jedno mrugnięcie powieką sekundzie, poczułem, że mimo tego, że ściskam jej dłoń, mój talizman, to wymyka mi się on z rąk. Wtedy zrozumiałem, że ją tracę. Zrozumiałem, że Zosiaodchodzi.

– Rosołku, widziałam, że przeglądałeś wczoraj rodzinny album – powiedziała. – Zastanawiałeś się kiedyś, po co w ogóle torobić?

– Nie. Nad czym tu się zastanawiać? – Nie rozumiałem, do czegozmierza.

– Są tam zdjęcia osób, których już z nami nie ma – kontynuowała. – Wiesz, że patrzysz na coś, co nieistnieje?

Milczałem dłuższy czas, a Zosiadodała:

– Podaj mi nasz album, Rosołku.

Wypuściłem na chwilę swój talizman z rąk, a po chwili wróciłem z zakurzoną księgą. Zosia przetarła okładkę rękawem nocnej koszuli. Usiadłem koło niej, myśląc, że będziemy oglądać zdjęcia, które robiliśmy sobie przez wiele lat, ale Zośka miała inny plan. Przekartkowała album tak, jak robi się to z książką, gdy chcesz znaleźć ulubiony fragment. Zrobiła to tak szybko, że moje uszy ledwie zarejestrowały ten charakterystyczny dźwięk. Spojrzałem na niązaskoczony.

– To właśnie przemijanie, Rosołku – powiedziała i powolnym ruchem ściągnęła z siebiekołdrę.

Opuściła stopy na podłogę. Milczała.

Podsunąłem jej kapcie, bo nie chciałem, żeby marzła. Jej ulubione, góralskie. Spojrzała na mnie i pokręciłagłową.

– Chcę poczuć drewno pod stopami. To przyjemneuczucie.

Poruszała palcami, zamknęła oczy. Tak, jakby chciała celebrować tę chwilę. Krótką, jakich w życiu wiele. Chciała poczuć dogłębnie to, na co przez lata nie zwracała uwagi. Nie zwracała, bo miała jeszczeczas.

– Pójdę do sadu, pozbieram jabłka – powiedziałem pospiesznie i czym prędzejwyszedłem.

Przystanąłem na ganku i spojrzałem w stronę uchylonych okiennicsypialni.

Delikatna, żółta firanka poruszana była podmuchami wiatru. Żółta jak słońce, które chyba przestało świecić w naszeokno.

Chodziłem między jabłonkami, szukając wyjątkowego jabłka, ale żadne nie było wystarczającopiękne.

Schylałem się, brałem je w dłoń, modląc się w duchu, żebym dał radę się wyprostować. W końcu zobaczyłem idealne, zarumienione od strony, którą ogrzewało słońce. Tak rumiane jak poliki Zośki, gdy lata temu leżeliśmy pod tą jabłonią. Podniosłem jabłko z ziemi, wypolerowałem o spodnie, ale wypadło mi z ręki. Tak jak mójtalizman.

Pognałem ile sił w starczych nogach do domu, serce łomotało w mojejpiersi.

– Zosia! Zośka! Zosieńka! – krzyczałem odprogu.

– Rosołek, nie drzyj się! Jestem stara, ale niegłucha!

Wpadłem do kuchni, otuliłem Zośkę ramionami, a ona na przemian śmiała się, warczała, wzdychała.

– Moja Złosieńka – powiedziałem. – Wiesz, od złośnicy. Złość i Zosieńka, takiepołączenie!

– No nie drzyj mi się do ucha. Tobie się wydaje, że mówisz cicho, a drzesz się całe dnie. – Pokręciła głową, uśmiechnęła się i wtedy zobaczyłem tę iskrę w jejoczach.

A może mnie sięzdawało.

– Może i mnie się wydaje, ale pewny jestem, że cię kocham, Złosieńko – powiedziałem pewnie i usiadłem przystole.

Już wyciągałem rękę, żeby podnieść zeszyt, ale dostałem ścierką połapach.

– Tego nie dotykaj, to mojeprzepisy.

– Od kiedy spisujesz je w zeszycie? Cośkręcisz.

– Od teraz. Sio z kuchni! – krzyknęła i zmarszczyła gniewniebrwi.

Wyszedłem bez słowa sprzeciwu. Złość piękności szkodzi. A Zosia była takapiękna.

Przed zaśnięciem poprosiła, żeby nie zamykać okna. Chciała, żebym odsłonił firankę. Mówiła, że noc jest taka piękna, że będzie patrzyć w ciemność i słuchać odgłosu spadających jabłek, dopóki niezaśnie.

Tamtej nocy Zosiaodeszła.

***

Otwieram oczy, patrzę na nasz sad, słucham szumiących jabłoni. Drżącą ręką otwieram szufladę, w której Zośka trzymała swoje skarby, i wyciągam z niej zeszyt. Zerkam na gar parującej zupy i zaczynam przewracać kartki. Nabieram powietrza w płuca. Przez chwilę mam wrażenie, że liście jabłoni szumią głośniej, a jabłka spadają częściej. Mimo że nie mam zamkniętych oczu i nie zanurzam się w świecie wspomnień, to czuję, że żyję. Między kartką, na której zapisany jest przepis na rosół, a tą z przepisem na pomidorówkę jest koniczyna. Czterolistna.

Czytam przepis i nie wierzę własnym oczom. Jestem głupi, ale to już ustaliliśmy. Zgłupiałem z miłości do Zośki! W koślawym kółku zakreślone dwasłowa.

Pomidory, pierdoło!

Zośka, wariatko, dobra wróżko, wiedźmopospolita.

Kochamcię.

„Karina”

Anett Lievre

Miałam ochotę czymś rzucić, coś rozbić. Ręce trzęsły mi się jak u narkomanki na odwyku. Czułam gorąco w całym ciele i tę specyficzną wściekłość, która odbierała możliwość swobodnegooddychania.

Dlaczego mi to zrobili? Dlaczego musiałam wystąpić w teledysku gościa, którego szczerze nienawidziłam od pierwszego dniaszkoły?

Pałaliśmy do siebie niechęcią aż do końca nauki, kiedy to nasze drogi się rozeszły. On został piosenkarzem, ja modelką. On miał miliony na koncie, ja tylko parę tysięcy na czarną godzinę. On posiadał apartament w stolicy, domy nad morzem i w górach, ja nawet nie dorobiłam się własnegomieszkania.

Nasze mamy były przyjaciółkami do dziś, ale gdybym mogła, rzuciłabym granatem w jego okno, żeby zniknął z powierzchni Ziemi. Tak samo jak w mojego menadżera, Olimpiusza.

– Wiesz, co mi powiedział? Że w wieku dwudziestu siedmiu lat jestem już babcią w tym zawodzie i powinnam albo zmienić pracę, albo brać wszystko to, co mi oferuje – wyżaliłam się jedynej przyjaciółce, Ewelinie.

Wydałam z siebie jęk zawodu, patrząc w zielone oczy blondynki. Soczewki, które nosiła, przyciągały jakmagnes.

– Karina, uspokój się. Złość pięknościszkodzi.

– Dzięki, potrafisz podnieść na duchu – stwierdziłamsarkastycznie.

– Jesteś piękna i mądra. Daj sobie czas, po prostu prześpij się z tym. Kiedy musiszodpowiedzieć?

– Jutrorano.

– Więc masz do przemyślenia dwa wyjścia z sytuacji. Pierwsze, to przyjąć zlecenie, skasować grubą sumkę, dobrać kredyt i otworzyć swój salon kosmetyczny. Przecież zawsze o tym marzyłaś, prawda?

Przytaknęłam, wpatrując się w dzbanek z wodą i swoje wykrzywione odbicie. Chyba potrzebowałam napić się czegośmocniejszego.

– Drugie, to zrezygnować ze zlecenia i z modelingu. Tylko co dalej? Wrócisz do domu, czy będziesz sprzątać mieszkania bogatym ludziom? – zapytałazłośliwie.

Gdy jej słuchałam, wszystko wydawało się proste. Najlepsze lata miałam już za sobą. Były pełne wyrzeczeń, ale spełniałam się w tym, co robiłam. Studia kosmetologiczne ukończyłam w trybie zaocznym, między bieganiem po wybiegach a sesjami fotograficznymi. Może to było to? Może potrzebowałam kopniaka od życia, żeby coś w nimzmienić?

– Masz rację, prześpię się z tym – odpowiedziałam niechętnie, choć już podjęłam decyzję na dziewięćdziesiąt dziewięć procent. – Może jakoś przeżyję tydzień w Alpach z Rozmusowiczem? Może nawet nie będziemy się widywać poza planem zdjęciowym? Odpocznę, pooddycham świeżym powietrzem i zastanowię się, codalej.

– Tak trzymaj, kochana. Daj znać, co zdecydowałaś. Ja spadam, mam jeszcze kupę roboty wpracy.

– Pa. Kocham cię, jesteśnajlepsza.

– Wiem – rzuciła śpiewnie i tyle jąwidziałam.

Mignęły mi jedynie długie blond włosy, opadające gęstym gąszczem na szary płaszczyk. Uwielbiałam ją. Poznałyśmy się sześć lat temu na jednej z nielicznych imprez studenckich, na jakich udało mi siębyć.

Podniosłam do ust filiżankę z kawą espresso i wypiłam ostatniłyk.

Skrzywiłam się nieznacznie, czując gorzki smak zimnego napoju, którego nie łagodziła nawet śmietanka. Mój telefon już kolejny raz zawibrował, więc odblokowałam ekran, by sprawdzić, kto napisał. Siedemdziesiąt dwie wiadomości od modelek z grupy Czarownice z „Vogue”. Uśmiechnęłam się na myśl, że będę miała co czytać wieczorem do lampki wina, gdyż dziewczyny były bardzo wesołe i potrafiły przegadać każdy temat. Zapłaciłam i opuściłam kawiarnię, bijąc się z myślami. Nie cierpiałam, gdy stawiano mi warunki, zmuszano do czegoś. Co miałam zrobić? Faktycznie lecieć do Livigno czy siępostawić?

Minęłam Pałac Kultury, który przestał już robić na mnie wrażenie, weszłam do wieżowca i wjechałam na dziewiętnaste piętro. Wynajmowane mieszkanie było warte swojej ceny. Wszędzie miałam blisko, a widok na Warszawę zniewalał, szczególniewieczorem.

W środku zdjęłam botki na szpilce i odetchnęłam z ulgą. Byłam przyzwyczajona do chodzenia na wysokich obcasach, co nie znaczyło, że tolubiłam.

A może niedługo nie będę musiała ichnosić?

Ta myśl ogrzała mi serce. Zdecydowanym ruchem wyjęłam telefon i wybrałam numer Olimpiusza, zanim zaczęłabym analizować za i przeciw. Odebrał po drugimsygnale.

– Zgadzamsię.

– Wiedziałem, żezmądrzejesz…

Coś jeszcze mówił, tylko że już go nie słuchałam. Zakończyłam rozmowę, rzucając telefon na stolik. Zdjęłam szal i kurtkę, ale było mi zimno, więc przeszłam do kuchni, by otworzyć wino. Co prawda wybiła dopiero trzecia po południu, jednak naprawdę potrzebowałam promili płynących wekrwi.

W międzyczasie pilotem włączyłam radio, z którego rozbrzmiał melodyjny głosRolanda.

Szlag! Jak on mi działał nanerwy!

Przełączyłam kanał i usiadłam na sofie. Nie wiedziałam kiedy, ale wypiłam całą butelkętrunku.

Obudziłam się następnego dnia na łóżku w samej bieliźnie, całkiem skostniała. Było mi niedobrze, w głowie czułam karuzelę, o oddechu nie wspomnę. Na dźwięk telefonu skuliłam się w środku. Nie chciałam odbierać, ale numer prywatny dzwoniłuporczywie.

– Halo? – rzuciłam i odchrząknęłam, bo wyszło bardziej jak „hrraloo”. – Halo? – powtórzyłam jużpewniej.

– Karina? – spytał nieznajomy migłos.

– Tak. Ktomówi?

– Roland. Chciałem cię tylko poinformować, że lecimy tydzień wcześniej. Mam nadzieję, że się nierozmyślisz?

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Sam Rozmusowicz do mnie zadzwonił. Szok!

– Nie – warknęłam do telefonu. – Ale miałam już plany na sylwka – rzuciłam z wyrzutem, choć zamierzałam spędzić święta i Nowy Rok z rodzicami. W końcu nie mogłam sobie odpuścić złośliwości wobec odwiecznegowroga.

– Nie martw się, wynagrodzę ci to. Dobrze na tym wyjdziesz. Kontrakt jest już u twojego menadżera, wystarczy, żepodpiszesz.

– Dobrze – odburknęłam, czując żółć podchodzącą do gardła. – Muszękończyć!

– Karo…

– Nie nazywaj mnie tak! – krzyknęłam i sięrozłączyłam.

Już pamiętałam, dlaczego go tak nie lubiłam. Zaczął mnie przezywać, co wywoływało salwy śmiechu u dzieci. Pewnego razu podeszłam do niego i uderzyłam z pięści w głowę. Zniósł to dosyć dzielnie, choć oczy mu się załzawiły. Niestety nauczycielka wezwała naszych rodziców. Ja dostałam karę, a on się śmiał. Znienawidziłam go za to. Potem było tylko gorzej. Ciągnął mnie za warkocze, podstawiał nogę na korytarzu, podczas lekcji wbijał ołówek w plecy. Koleżanki mówiły, że kto się czubi, ten się lubi, i przezywały nas zakochaną parą. Och, gdyby wiedziały, jak wielką niechęcią do niegopałałam…

W szkole średniej nasze drogi się rozeszły, jednak mieliśmy wspólnych znajomych i często spotykaliśmy się na imprezach. Nawet doszło do tego, że Roland chciał ze mną chodzić, a że wyrósł na przystojnego chłopca i masa dziewczyn za nim latała, miałam się czuć wyróżniona. Wyśmiałam go i nigdy więcej ze sobą nierozmawialiśmy.

***

Pod moim wieżowcem czekała limuzyna. Spakowałam telefon do podręcznej torby i ostatni raz sprawdziłam, czy wyłączyłam światła oraz gaz na kuchence. Mając nadzieję, że zabrałam wszystko, co mogło mi się przydać, wyszłam z mieszkania, ciągnąc wielkąwalizkę.

Kiedy dwa tygodnie temu poszłam podpisać kontrakt, z szoku nie byłam w stanie wypowiedzieć słowa. Rozmusowicz miał mi zapłacić tyle, że mogłam za to otworzyć salon kosmetyczny. I co dziwne, postawił tylko dwa warunki. Miałam wytrwać pełne siedem dni w Livigno i, w razie sukcesu piosenki, pojawić się z nim na gali rozdanianagród.

Złożyłam podpis z uśmiechem na ustach i mocno bijącym sercem. Olimpiusz wyglądał, jakby miał stan przedzawałowy, ale szybko się rozluźnił. Obecny przy tej procedurze prawnik też odetchnął z ulgą, co było bardzo zastanawiające. Czyżby wiedzieli coś, o czym mi niemówili?

Nie zaprzątałam sobie tym głowy i spokojnie pojechałam na przedświąteczne zakupy, by na Boże Narodzenie, które spędziłam z rodzicami, mieć co włożyć podchoinkę.

Idąc w kierunku lśniącej limuzyny, przyjrzałam się swojemu odbiciu w szybie jednego z aut. Obraz był trochę wykrzywiony, ale wiedziałam, że dobrze wyglądam w ciemnych jeansach i obcisłej, zielonej kurtce. Włosy spięte w luźnego dobieranego i lekki makijaż dopełniałystroju.

Dam radę! – motywowałam się wduchu.

Podałam bagaże szoferowi, który otworzył przyciemniane drzwi samochodu. Wsiadając do środka, zobaczyłam przystojną twarzRolanda.

– Cześć – rzucił, patrząc na moją zdezorientowanąminę.

– Co tutaj robisz? – wyrwało mi się zamiastpowitania.

Zaśmiał się, ukazując dołeczki w policzkach. Usiadłam naprzeciw niego, tyłem do kierunkujazdy.

– Jadę nalotnisko.

Nie odpowiedziałam, czując się głupio. Myślałam, że spotkam go dopiero w samolocie albo weWłoszech.

– Nie spodziewałaś sięmnie?

– Nie.

– Niespodzianka! – Znów się zaśmiał i wyciągnął długie nogi przed siebie, ocierając się łydką omoją.

Ulokowałam się na siedzeniu w taki sposób, byleby tylko go nie dotykać; już i tak było mi duszno od bliskości naszych ciał. Odwróciłam twarz do okna, ale kątem oka zerkałam na niego. Patrzył bez skrępowania, skanując każdy centymetr mojego ciała. Czułam, jak rośnie miciśnienie.

– Mam coś na nosie, że tak mi sięprzyglądasz?

– Dawno się nie widzieliśmy. Oglądam zmiany, jakie w tobiezaszły.

– I do jakiego wniosku doszedłeś? – spytałam. Naprawdę byłam ciekawa, co powie. On niewiele się zmienił. Wciąż nosił krótko przystrzyżone włosy i kilkudniowy zarost. Karnację miał ciemną, jakby wrócił z wakacji w ciepłychkrajach.

Może wrócił? Nie śledziłam plotkarskich portali od czasu, gdy rozstałam się z ostatnimchłopakiem.

– Przybyło ci kilka piegów i skórę masz taką jakąś… obwisłą – odpowiedział żartobliwie, ale we mnie sięzagotowało.

– Za to ty się nie zmieniłeś. Wciąż jesteśdupkiem.

Limuzynę wypełnił jego szczery śmiech. Mimo iż miałam ochotę rzucić się i podrapać mu twarz pazurami, siedziałam wciśnięta w fotel, słuchając tego dźwięku. Rozbroił mnie i uśmiechnęłam się podnosem.

– Dobrze cię widzieć, Karo – odezwał się, gdy jego twarzspoważniała.

– Znowu zaczynasz? Nienawidzę, jak tak do mnie mówisz! – warknęłam, wściekle miętoląc torebkę. Miałam wielką ochotę zetrzeć mu z twarzy zadowolenie. – W kontrakcie nie ma nic o tym, że mam być dla ciebie miła. Więc powiem prosto z mostu: odwalsię.

– Dlaczego?

– Codlaczego?

– Dlaczego mam ci dać spokój, skoro mamy spędzić ze sobątydzień?

– O czym ty mówisz? Mamy nagrać klip do twojej piosenki, a nie spędzać ze sobą czas – powiedziałam, czując w środku nerwowedrgania.

Roland pochylił się bliżej i z drwiącym uśmieszkiemspytał:

– Karo, jak dokładnie czytałaśkontrakt?

W jednej sekundzie zabrakło mipowietrza.

Złapałam za klamkę, ale on był szybszy i przytrzymał moje roztrzęsionedłonie.

– Co chciałaś zrobić?! – krzyknął. – Otworzyć drzwi pędzącego auta? Zwariowałaś?

– Chcę wysiąść! – Zaczęłam się szamotać, ale przez to bardziej zacieśnił uścisk. Poczułam zapach męskich perfum, połączony z miętową gumą do żucia, słabo maskującą papierosowydym.

Przestałam walczyć. Zamknęłam oczy i policzyłam do dziesięciu. Powtórzyłam kilka razy, ale niedziałało.

– Puść mnie – wyplułam między zębami. – Zatrzymaj samochód i po prostu mniewypuść.

– Aż tak bardzo mnienienawidzisz?

Usłyszałam w jego głosie rozczarowanie i smutek. Nie chciałam odpowiadać. Nie chciałam, ajednak…

– Tak. – To jedno słowo samo wypłynęło z ust, podczas gdy gardło paliło żywym ogniem, protestując.

– Nie możesz się teraz wycofać – stwierdził chłodno, odsuwając się, jakbym parzyła dotykiem. – Musiałabyś zapłacić karę uwzględnioną w umowie. Nagramy ten cholerny teledysk i wrócimy do domu. Nie będę cię więcejniepokoił.

Reszta drogi minęła nam w ciszy. Milczałam, bo nie wiedziałam, co mogłabym powiedzieć. Przecież tego chciałam, prawda? Pragnęłam, żeby dał mi spokój. Tylko dlaczego czułam sięwinna?

Na włoskim lotnisku czekała dwudziestoosobowa ekipa dźwiękowców, kamerzystów, stylistów, pomocników i drugoplanowych aktorów. Porwali nas w swoje macki, a po dwóch godzinach wyruszyliśmy w trasę, uprzednio odgrywając scenkę pierwszego spotkania po latach. Kilka kamer bacznie śledziło każdy gest, wymuszony uśmiech czy mimikę. Udawałam radosną, ale w środku cierpiałamkatusze.

Byliśmy nagrywani przez dwadzieścia cztery godziny. Wszędzie i w każdej możliwej sytuacji. Podczas zabawy na śniegu; na stoku, gdzie Roland uczył mnie jeździć na nartach; w karczmie śpiewając karaoke; w wynajętym drewnianym domku, gdzie brunet zaśpiewał mi swoją piosenkę. Wzruszyłam się, bo miałam wrażenie, że jest o mnie. Ale przecież nie mogła być. Prawda?

Zdjęcia zakończyliśmy tańcem na śniegu o wschodzie słońca, a że wszystko przebiegło zgodnie z planem reżysera, dano nam wreszciespokój.

Marzyłam tylko o kilku godzinach snu. W głowie huczało od zmiany wysokości i