Książę Modigliani - Angelo Longoni - ebook + książka

Książę Modigliani ebook

Longoni Angelo

0,0
80,10 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 753

Data ważności licencji: 12/6/2028

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



.

Prze­kład książki był moż­liwy dzięki po­mocy fi­nan­so­wej Wło­skiego Mi­ni­ster­stwa Spraw Za­gra­nicz­nych i Współ­pracy Mię­dzy­na­ro­do­wej.La tra­du­zione del li­bro è stata po­ssi­bile gra­zie al con­tri­buto del Mi­ni­stero de­gli Af­fari Es­teri e della Co­ope­ra­zione In­ter­na­zio­nale Ita­liano.

Ni­niej­sza książka sta­nowi dzieło fik­cji, ja­kie­kol­wiek od­nie­sie­nia do praw­dzi­wych zda­rzeń i po­staci są cał­ko­wi­cie przy­pad­kowe.
Ty­tuł ory­gi­nału: Mo­di­gliani Il Prin­cipe
Co­py­ri­ght © 2019 by Giunti Edi­tore S.p.A., Fi­renze-Mi­lano www.giunti.it
Pro­jekt gra­ficzny: Ro­cío Isa­bel Gon­zález Fo­to­gra­fia na okładce: © ul­l­stein bild/ul­l­stein bild via Getty Ima­ges
Co­py­ri­ght for this edi­tion © 2023 Wy­daw­nic­two AR­KADY Sp. z o.o., War­szawa
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana w ja­kiej­kol­wiek for­mie ani po­wie­lana gra­ficz­nie, elek­tro­nicz­nie czy me­cha­nicz­nie, w tym za po­mocą ko­pio­wa­nia, na­gry­wa­nia, ani prze­cho­wy­wana w in­for­ma­tycz­nej ba­zie da­nych bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy. Pro­simy o prze­strze­ga­nie praw twór­ców do ich wła­sno­ści in­te­lek­tu­al­nej i nie­udo­stęp­nia­nie tre­ści książki w sieci.
Tłu­ma­cze­nie: Marta Ko­styk
Re­dak­cja i ko­rekta: Agata Do­bosz
Skład i ła­ma­nie: Alek­san­dra Skrodzka
ISBN 978-83-213-5280-0
Wy­da­nie I, 2023. Sym­bol 5339/R
CIP Bi­blio­teka Na­ro­dowa
Lon­goni, An­gelo
Książę Mo­di­gliani / An­gelo Lon­goni ;
tłu­ma­czyła Marta Ko­styk. - Wy­da­nie I. -
War­szawa : Wy­daw­nic­two Ar­kady, 2023
Wy­daw­nic­two AR­KADY Sp. z o.o. ul. Do­bra 28, 00-344 War­szawa tel. 22 444 86 50/51info@ar­kady.eu, www.ar­kady.euwww.fa­ce­book.com/Wy­daw­nic­two.Ar­kadywww.fa­ce­book.com/Wy­daw­nic­two.Le­Tra księ­gar­nia fir­mowa tel. 22 444 86 61, e-mail: ksie­gar­nia@ar­kady.eu
Wy­łączny dys­try­bu­tor: DO­BRA 28 Sp. z o.o. ul. Do­bra 28, 00-344 War­szawa tel. 22 444 86 94 e-mail: biuro@do­bra28.pl, www.do­bra28.pl księ­gar­nia wy­sył­kowa: www.ar­kady.info tel. 22 444 86 97
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Ele­ono­rze, Mar­ghe­ri­cie, Stelli i Be­atrice,

które zno­siły dłu­gie chwile mo­jego mil­cze­nia...

... wszyst­kim ko­bie­tom, po­nie­waż ta książka

mówi o wszyst­kich spo­so­bach, w ja­kie można je ko­chać

Gar­sin

Naj­uko­chań­sze ze wszyst­kich mo­ich dzieci.

Żad­nej matce nie po­winna przyjść do głowy taka myśl, żadna nie po­winna fa­wo­ry­zo­wać któ­re­goś ze swo­ich dzieci. Pre­fe­ren­cje są nie­wy­ba­czalne i nie ma dla nich uza­sad­nie­nia. Sa­motne ro­dzi­ciel­stwo nie uła­twia mi po­ko­ny­wa­nia sła­bo­ści; mam nie­obec­nego męża, któ­rego ni­gdy nie ko­cha­łam i któ­rego ni­gdy nie wi­duję. Bar­dziej po­cią­gają go ko­pal­nie, któ­rych jest wła­ści­cie­lem, niż na­sza ro­dzina. Za każ­dym ra­zem, kiedy wra­cał z pracy, z Sar­dy­nii, za­cho­dzi­łam tylko w ko­lejną ciążę. Ro­dzina Mo­di­glia­nich nie ist­nieje; ja nie ist­nieję jako pani Mo­di­gliani.

Dla wszyst­kich je­stem Eu­génie Gar­sin, je­stem pa­nem i pa­nią domu, oj­cem i matką jed­no­cze­śnie. Od Mo­di­glia­nich nie ocze­kuję ni­czego: ani wspar­cia, ani po­mocy, ani na­wet czasu na roz­mowę o mo­ich ewen­tu­al­nych błę­dach. W mo­jej sa­mot­no­ści zde­cy­do­wa­łam, że będę ak­cep­to­wać wszyst­kie swoje sła­bo­ści. Nie ma ry­zyka, że mój mąż bę­dzie miał ja­kieś pre­fe­ren­cje co do dzieci, bo każde jest mu obo­jętne. Ja ko­cham je wszyst­kie, ale jed­nego syna uwiel­biam szcze­gól­nie, bo jest je­dyny w swoim ro­dzaju i bar­dzo wraż­liwy. „Naj­uko­chań­sze ze wszyst­kich mo­ich dzieci”.

Je­ste­śmy, ro­dzina Gar­si­nów, fran­cu­skimi Ży­dami z Mar­sy­lii. Pro­wa­dzi­li­śmy też in­te­resy w Li­vorno, do­kąd póź­niej się prze­nie­śli­śmy. Je­ste­śmy wy­kształ­co­nymi dzi­wa­kami, wy­ra­fi­no­wa­nymi ko­smo­po­li­tami i ludźmi wol­nej my­śli. Zaś ro­dzina Mo­di­glia­nich to or­to­dok­syjni Ży­dzi z Li­vorno, bo­gaci, ale pro­ści. Mają ko­pal­nie, które daw­niej przy­no­siły duże pie­nią­dze, a te­raz są w ru­inie. Kie­dyś miesz­kali w ro­dzin­nej re­zy­den­cji przy via Roma, ob­słu­gi­wani przez służbę. Dziś nie ma już tego domu, stra­cili go – szczę­ściu, jak wi­dać, szybko się nu­dzi uśmie­cha­nie się wciąż do tych sa­mych osób. Kiedy uro­dzi­łam Ame­dea, czwarte i ostat­nie dziecko, na moim łóżku uło­ży­łam wszyst­kie war­to­ściowe przed­mioty, ja­kie jesz­cze nam zo­stały, bo ja­kieś dawne prawo, nie wiem, przez kogo wy­my­ślone, za­bra­niało zaj­mo­wa­nia dóbr znaj­du­ją­cych się na łóżku po­łoż­nicy. Tylko dla­tego, kiedy wraz z bó­lami po­ro­do­wymi na­de­szli ko­mor­nicy, udało się jesz­cze ura­to­wać coś war­to­ścio­wego. Mój ko­chany mąż nie po­tra­fił ochro­nić mnie na­wet w tam­tej bo­le­snej i de­li­kat­nej chwili – bo cóż on wie o skur­czach, pęk­nię­ciach, krwi i ło­ży­sku? Jego in­te­re­so­wało tylko to, co wcho­dzi, a nie to, co wy­cho­dzi. Mąż wró­cił na Sar­dy­nię, a ja znów za­ka­sa­łam rę­kawy. Utrzy­my­wa­łam dzieci dzięki wpły­wom z mo­jej szkoły pod­sta­wo­wej, pry­wat­nych lek­cji fran­cu­skiego i tłu­ma­czeń – Gar­si­no­wie za­wsze świet­nie znali ten ję­zyk. Oczy­wi­ście edu­ka­cją dzieci zaj­mo­wa­łam się oso­bi­ście. Od tej pory jesz­cze rza­dziej wi­dy­wa­łam mo­jego nie­obec­nego męża. Wy­cho­wy­wa­łam Ame­dea tak, jak chcia­łam – na wy­kształ­co­nego, wy­twor­nego, wraż­li­wego chłopca. Na­uczy­łam go fran­cu­skiego, jakby to był jego oj­czy­sty ję­zyk; za­chę­ca­łam go, żeby po­dą­żał za ma­rze­niami i re­ali­zo­wał swoje am­bi­cje.

Nie­stety, opieka matki nie może za­trzy­mać nisz­czy­ciel­skiej siły na­tury. W wieku je­de­na­stu lat Ame­deo za­cho­ro­wał na za­pa­le­nie opłuc­nej, wszy­scy le­ka­rze sta­wiali na nim krzy­żyk. Pa­trze­nie na jego ago­nię było okropne. Już na­wet mia­łam na­dzieję, że umrze, żeby nie wi­dzieć go w tym cier­pie­niu, bólu, rzę­że­niu i go­rączce. Nikt ni­gdy nie po­wie­dział, że może wy­zdro­wieć, od razu spi­sy­wano go na straty. My, Gar­si­no­wie, mamy dość chłodne po­dej­ście do wiary, je­ste­śmy umiar­ko­wa­nymi ate­istami. Nie wie­dzia­łam, który Bóg mógłby po­móc i ura­to­wać ży­cie je­de­na­sto­let­niego dziecka, więc żeby na pewno się nie po­my­lić, mo­dli­łam się do wszyst­kich. Mo­dli­łam się z ra­bi­nem i z księ­dzem, przed oby­dwoma uda­wa­łam re­li­gijną. Po­pro­si­ła­bym pew­nie o po­moc też mu­zuł­ma­nina, gdyby tylko ja­kiś był w po­bliżu, albo czar­no­księż­nika czy wiedźmę. Po­pro­si­łam cza­row­nicę o przy­go­to­wa­nie ma­gicz­nej mik­stury, roz­ma­wia­łam z wróżką, która czyta z ręki, pa­li­łam świece i ob­my­wa­łam Ame­dea wodą świę­coną. Od­ma­wia­łam Ana El Na Refa Na La, he­braj­ską pieśń mo­dli­tewną o uzdro­wie­nie, tę samą, którą Moj­żesz pro­sił Boga o ra­tu­nek dla swo­jej sio­stry. Pró­bo­wa­łam, choć wiem, że w oczach Boga nie je­stem tak ważna jak Moj­żesz i jego sio­stra. Długo roz­ma­wia­łam z ra­bi­nem, który wy­ja­śnił mi wiele rze­czy.

– Chory to po he­braj­sku hole, czyli „dziura”, „pustka”, „coś, czego nie ma”. Na­tura nie lubi pustki, boi się jej. Ro­zu­miesz?

– Nie, nie ro­zu­miem.

– Na­tura wi­dzi cho­rego i orien­tuje się, że jest w nim pustka.

– I co robi?

– Wy­peł­nia pustkę, która jest w cho­rym, jest cho­robą. To stan głę­bo­kiej nie­obec­no­ści, który trwa tak długo, jak długo trwa cho­roba.

– Chcia­ła­bym to zro­zu­mieć, ale nie po­tra­fię.

– Wiesz, co zna­czy pustka?

– Nie.

– Pustka świę­to­ści.

– Chce pan po­wie­dzieć, że mój syn ma je­de­na­ście lat i nie jest święty? Nie wi­dzę w tym nic złego.

– Smu­tek i brak wiary są przy­czyną cho­rób.

– Więc co po­win­nam zro­bić?

– Ra­dość to wiel­kie le­kar­stwo.

– Mój syn umiera, a ja je­stem smutna.

– Wiara na­peł­nia ra­do­ścią, je­śli nie masz w so­bie ra­do­ści, nie masz też wiary.

Ra­bin wy­tłu­ma­czył mi wresz­cie, dla­czego Gar­si­no­wie są ate­istami. Ja mia­łam je­den pro­blem: mo­jego syna. Dla­tego zwra­ca­łam się do wszel­kich bóstw, praw­dzi­wych i wy­my­ślo­nych, mo­dląc się, żeby oni wszy­scy byli jed­nym. Bła­ga­łam róż­nych „bo­gów”, żeby się zjed­no­czyli, stali się czymś w ro­dzaju je­dy­nego Boga i udzie­lili mi ła­ski uzdro­wie­nia dziecka. I, choć trudno w to uwie­rzyć, zda­rzył się cud. Dedo wy­zdro­wiał sam: cier­piał, po­cił się, kasz­lał, jadł i od­po­czy­wał. Po wielu dniach za­glą­da­nia śmierci w oczy Ame­deo do mnie wró­cił. Mo­dli­łam się do wszyst­kich bo­gów i nie wie­dzia­łam już, któ­remu z nich dzię­ko­wać, ale ten cud prze­ko­nał mnie, że jest ja­kiś sens w si­łach mi­stycz­nych, ta­jem­ni­czych i nad­przy­ro­dzo­nych. Po­wie­dzia­łam więc tylko: „Dzię­kuję, kim­kol­wiek je­steś, dzię­kuję”.

Nie­stety, trzy lata póź­niej Dedo za­cho­ro­wał na ty­fus. Znów przy­szła wy­soka go­rączka i straszne bóle głowy.

– Mamo, głowa... Co się dzieje z moją głową...? Mamo, po­móż...

– Ko­cha­nie, to nic... Przej­dzie, zo­ba­czysz.

Po­tem bóle brzu­cha, bie­gunka i plamy na skó­rze. Któ­re­goś dnia stra­cił przy­tom­ność, zwiot­czał zu­peł­nie. Był nie­obecny, są­dzi­łam, że umarł, du­sząc się wła­snymi żół­tymi wy­mio­ci­nami.

Za­czę­łam wszystko od nowa. Skoro za­dzia­łało za pierw­szym ra­zem, mo­gło po­móc też za dru­gim. Znów po­szłam do ra­bina, do księ­dza, do cza­row­nicy i wróżki. Znów pa­li­łam świece i uży­wa­łam wody świę­co­nej, znów od­ma­wia­łam Ana El Na Refa Na La i ro­bi­łam wszystko inne. Dedo po raz ko­lejny z tego wy­szedł. Po­my­śla­łam wtedy, że wszyst­kie te cho­roby to ja­kieś próby, na które je­ste­śmy wy­sta­wiani – on i ja, prze­szkody, które miały uczy­nić nas lep­szymi i sil­niej­szymi. Ja i mój syn by­li­śmy ra­zem w walce z nimi i ra­zem uda­wało nam się je po­ko­nać. Ktoś inny umarłby na te cho­roby, Dedo je zwal­czył – wiele razy za­da­wa­łam so­bie py­ta­nie, jak to było moż­liwe. Le­ka­rze, któ­rzy nie­raz spi­sy­wali go na straty, mó­wili o wsta­wa­niu z mar­twych, o cu­dzie. A ja my­ślę, że praw­dzi­wym cu­dem była jego wola ży­cia, bo nie ma nic bar­dziej ma­gicz­nego i nad­przy­ro­dzo­nego od czy­stego pra­gnie­nia, by być.

– Wiesz, mamo, kiedy mia­łem go­rączkę, wi­dzia­łem po­staci. Były inne niż my.

– Skar­bie, to tylko sny. Może kosz­mary.

– To byli piękni lu­dzie, tacy spo­kojni, do­brzy, tylko smutni.

– Dla­czego byli smutni?

– Nie wiem. Mieli de­li­katne, wiot­kie ciała, ni­gdy się nie śmiali. Uśmie­chali się tylko tro­chę ta­kim smut­nym uśmie­chem.

Po­my­śla­łam, że Dedo w go­rączce miał kosz­mary. Po­tem za­sta­no­wi­łam się nad tym głę­biej i do­szłam do wnio­sku, że te spo­kojne, ła­godne, uśmiech­nięte po­staci to byli lu­dzie z jego we­wnętrz­nego świata, ide­alni, wraż­liwi i opa­no­wani, piękni i ele­ganccy. Być może w swo­jej cier­pią­cej du­szy Dedo po­trze­bo­wał in­nej ludz­ko­ści niż ta praw­dziwa. Po­trze­bo­wał opa­no­wa­nia i piękna. W swo­ich opi­sach bar­dzo pod­kre­ślał, że spo­kój to po­zy­tywna ce­cha, a uko­je­nie jest po­nad kon­flik­tami i stra­chem. Czę­sto mó­wił, że jego po­staci nie są szczę­śliwe, choć ni­gdy nie cier­pią – opi­sy­wał je jako byty me­lan­cho­lijne, ale spo­kojne. Może wła­śnie tego so­bie ży­czył dla sie­bie i dla mnie – ła­god­nych uczuć, żad­nych ner­wów, co naj­wy­żej de­li­kat­nej mgiełki smutku, ale nic wię­cej, tylko uśmie­chu wy­ra­ża­ją­cego ak­cep­ta­cję kon­dy­cji czło­wieka. Dedo był dziec­kiem, które szybko do­ro­sło, kimś w ro­dzaju mi­nia­tu­ro­wego do­ro­słego, świa­do­mego bólu i śmierci. I jak tu nie ko­chać bar­dziej od wszyst­kich in­nych istot na ziemi dziecka, które było w sta­nie przejść przez mroki de­spe­ra­cji i stra­chu, nie tra­cąc czy­stej zdol­no­ści do re­flek­sji? Wie­rzy­łam, że próby, któ­rym mu­siał sta­wić czoła, już były za nami. My­li­łam się.

Ko­lejna była naj­gor­sza. Gruź­lica, nie­ule­czalna cho­roba, główna przy­czyna śmierci w ca­łej Eu­ro­pie. Nie ist­nieje na nią le­kar­stwo, ma okresy za­ostrze­nia i re­mi­sji przez całe ży­cie. Ży­cie, które za­wsze jest krót­kie. Są w nim chwile spo­koju, po­zor­nego wy­ci­sze­nia, a po­tem wraca ka­szel i go­rączka – wy­star­czy dro­biazg, prze­mę­cze­nie, chłód, prze­zię­bie­nie. Z płuc wy­do­bywa się ciemna krew, pod­cho­dzi do gar­dła. Po­ja­wiają się czer­wone plamy na prze­ście­ra­dłach i po­dusz­kach. Po­tem cho­roba na chwilę przy­gasa i wraca z jesz­cze więk­szą mocą. Mój brat Ame­deo, je­dyny z ro­dziny Gar­si­nów, który miał żyłkę do in­te­re­sów i który bar­dzo ko­chał Deda (po nim zresztą da­łam mu ta­kie imię), za­ofe­ro­wał nam po­moc ma­te­rialną, bo ja mu­sia­łam cał­ko­wi­cie za­jąć się sy­nem, po­rzu­ca­jąc za­równo pracę tłu­maczki, jak i za­an­ga­żo­wa­nie w dzia­łal­ność szkoły, którą za­ło­ży­łam. Kiedy gruź­lica tro­chę od­pu­ściła, Dedo znów za­cho­ro­wał, tym ra­zem na szkar­la­tynę. Ko­lejny cios. Dość tego! Gdzie jest gra­nica wy­sta­wia­nia na próbę mat­czy­nej wy­trzy­ma­ło­ści? Jak długo jesz­cze na­tura bę­dzie się znę­cać nad wą­tłą, bez­bronną istotą? Je­śli ist­nieje Bóg, który za każ­dym ra­zem po­zwa­lał De­dowi wra­cać do zdro­wia, to ten sam Bóg ba­wił się na­szym ży­ciem w zu­peł­nie nie­ludzki spo­sób. By­łam wście­kła na wszyst­kie bó­stwa, do któ­rych wcze­śniej za­no­si­łam mo­dły. Chcia­łam wie­rzyć już tylko w mo­jego syna, w jego obronną siłę. Po raz ko­lejny trwa­łam przy nim.

– Mamo, wró­ciły. Te po­staci inne niż my. Są na­prawdę piękne i do­brze mi ży­czą.

– A co ci mó­wią?

– Nie mó­wią. To do­brzy lu­dzie, oni też dużo wy­cier­pieli. Mają piękne ko­lory, uśmie­chają się.

– W ta­kim ra­zie wy­zdro­wieli.

– Może tak, może są do­brzy, bo wy­zdro­wieli.

Jak nie ko­chać dziecka, które wy­po­wiada ta­kie zda­nia? Łą­czy do­broć, spo­kój i uko­je­nie z fak­tem po­zna­nia i po­ko­na­nia bólu, a to skom­pli­ko­wana ścieżka ro­zu­mo­wa­nia. Tym ra­zem Dedo też so­bie po­ra­dził, wy­zdro­wiał.

Uczył się w domu, ze mną. Uczy­łam go wszyst­kiego, czy­tał po­etów i fi­lo­zo­fów, ra­cho­wał, czę­sto go­dzi­nami roz­ma­wia­li­śmy po fran­cu­sku. Któ­re­goś dnia nie­spo­dzie­wa­nie pod­szedł do mnie z uśmie­chem.

– Chcę zo­stać ma­la­rzem.

Kim­kol­wiek Dedo chciał zo­stać, miał moją zgodę na to, żeby z ca­łych sił pró­bo­wać zre­ali­zo­wać swoje ma­rze­nie. Fakt, że po­ko­nał te wszyst­kie cho­roby, da­wał mu szcze­gólne prawo do ży­cia.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki