Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 254
Data ważności licencji: 9/29/2029
Książki Agnieszki Lewandowskiej-Kąkol, które ukazały się w Wydawnictwie Replika:
ү Na końcu czeka miłość
ү Skradziona tożsamość
ү Dzieci Sybiru
ү Rodzinne fatum
Copyright © Agnieszka Lewandowska-Kąkol
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Urszula Przasnek
Korekta
Joanna Podolska, MAQ PROJECTS
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Skład i łamanie
Izabela Szewczyk-Martin
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2025
eISBN 978-83-68560-01-5
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań
www.replika.eu
Wrzesień, 1981 rok
– Nie! Nie rób tego! Nie!
Jan usiadł w łóżku, rozglądając się bezradnie po pokoju, jakby znalazł się w nim po raz pierwszy w życiu. Jego spoconą twarz okalały mocno zmierzwione włosy, które rano prawie zawsze nadawały się do mycia. W progu stanęła Jola. Podeszła do łóżka, pogłaskała go po głowie jak matka pocieszająca dziecko, które przeżyło właśnie coś nieprzyjemnego, i bez słowa wyszła.
Wspólnie postanowili, że noce poprzedzające jej dyżury będą spędzać oddzielnie, by mogła zachować trzeźwość umysłu następnego dnia. Dobrze, jeśli koszmar dopadał Jana tylko raz w nocy, ale zdarzało się, że budził go nawet trzykrotnie. Podobnie było i tym razem. Poprzedniego dnia obchodzili pierwszą rocznicę ślubu. Mimo uroczystej kolacji w ciepłym, przyjaznym gronie sen Jana jak zawsze został przerwany.
Jola była jego drugą żoną. Poprzednie małżeństwo rozpadło się z wielu powodów, ale głównie ze względu na tę jego przypadłość i jasno sprecyzowane poglądy na przyszłość, których trzon stanowiło: postanowienie o bezdzietności.
– Dzieci zawsze cierpią najbardziej – powtarzał poprzedniej żonie. – Nie zamierzam przyczyniać się do powoływania ich na świat, w którym czeka je to, co najgorsze.
Jola, silnie uczuciowo zaangażowana w ich związek, starała się pomóc mężowi w rozwiązaniu problemu prześladujących go sennych majaków, co było o tyle trudne, że według jego relacji, w konkretnej chwili niczego nie widział i nie wiedział, gdzie się znajduje. Ale jakaś przemożna, potężna siła zmuszała go do przeciwstawienia się czemuś, do walki z czymś, i to mimo paraliżującego lęku, co zawsze kończyło się tylko identycznym okrzykiem.
Próbowali wieczornych ćwiczeń relaksacyjnych, przy dobrej pogodzie długich spacerów, odpowiedniej diety, słuchania wyciszającej muzyki… Bez efektu. Kolejne noce przebiegały podobnie, jedyną różnicą była liczba uciążliwych epizodów. Obydwoje zdawali sobie sprawę, że źródło problemu tkwi w pogmatwanej przeszłości Jana, o której żonie opowiedział, lecz dosyć pobieżnie, gdyż nadal dotykanie tego ciernia tkwiącego w świadomości i podświadomości było dla niego bolesne. Jola nie chciała go ranić, ale żywiła przekonanie, że sprawy nie rozwiąże się bez wejścia w szczegóły.
Pewnego dnia, gdy Jan po pracy wyszedł o szesnastej z biura, czekała go niespodzianka. Od razu zobaczył, że trochę dalej od głównego wejścia do budynku stoi ich wartburg. Był jasnożółtego koloru, więc rzucał się w oczy, a poza tym samochodów tej marki niezbyt wiele jeździło po peerelowskich ulicach, na których królowały polskie syrenki, warszawy i enerdowskie „mydelniczki”, jak nazywano zrobione głównie z plastiku trabanty. Jola wygrała ten samochód jeszcze przed ich ślubem, w losowaniu numerów książeczek samochodowych. Miała tylko jedną – często ludzie zakładali po kilka, by mieć większą szansę na otrzymanie auta – i to dopiero co założoną.
Opowieść o tym, jak to po otrzymaniu zawiadomienia o wygranej boso biegała z cenną kartką urzędowego papieru nie tylko po swoim oddziale, ale po całym szpitalu, prosząc napotkane osoby o przeczytanie informacji, gdyż wciąż nie była pewna, czy ją dobrze zrozumiała, była pierwszą historią, jaką usłyszał Jan z ust swej przyszłej żony. Poznali się wówczas w domu koleżanki Joli, która urządzała sylwestrową prywatkę. Jana namówił do pójścia na nią jego kolega z pracy, który okazał się mężem gospodyni.
W chwili wygranej Jola nie miała prawa jazdy i nawet zastanawiała się, czy nie sprzedać samochodu, zwłaszcza że po jego odbiór, nie wiedzieć dlaczego, trzeba było jechać aż do Krakowa. Zmuszona więc była wynająć do tego kierowcę z pogotowia, z którym potem wracała jako pasażerka. Już przed salonem było wielu chętnych do odkupienia samochodu, lecz Jola, pomna prośby czteroletniej córeczki jej siostry: „Ciociu, nie sprzedawaj, będziemy razem jeździć!”, zaraz po powrocie z Krakowa zapisała się na kurs. Mimo wrogiego nastawienia instruktora, nieprzywykłego do uczenia kobiet i wciąż powtarzającego: „Pani się do tego zupełnie nie nadaje”, egzamin zdała za pierwszym razem i od tej pory wszędzie jeździła żółtym „Kubusiem” – imię wymyśliła oczywiście siostrzeniczka.
Jan często wytykał jej uzależnienie od samochodu:
– Więcej ruchu, pani doktor! Niedługo do sklepu wjeżdżać będziesz samochodem.
On na robienie prawa jazdy nie miał ochoty, uważając, iż jest nazbyt nerwowy i wciąż trąbiłby na wszystkich nieprzestrzegających przepisów kodeksu drogowego. Tym bardziej że Jola z entuzjazmem siadała za kierownicą, jeśli tylko nie zatrzymywały ją zawodowe obowiązki, a zdarzało się, że i w trakcie ich wykonywania samochód się przydawał. To była druga z opowieści jeszcze wówczas „pani Joli”, którą usłyszał podczas pamiętnego sylwestra.
Otóż w czasie dyżuru otrzymała informację, iż piętnaście kilometrów od niewielkiego miasteczka, w którym mieszkali, w polu leży rodząca kobieta. Obydwie karetki pogotowia obsługujące szpital akurat były w terenie, bez wahania więc wsiadła do swego auta i błyskawicznie znalazła się przy rodzącej. Poród był już w fazie zaawansowanej, więc odebrała go na miejscu. Na szczęście pogoda na początku jesieni niczym nie różniła się od letniej. Potem przywiozła matkę z dzieckiem do szpitala. Poproszona, by została matką chrzestną noworodka, oczywiście nie odmówiła. Zasugerowała tylko, że może by jakoś upamiętnić niezwykłe miejsce jego narodzenia. Nie zdziwiła się więc, gdy dziewczynce nadano imię Apolonia, czyli zdrobniale Pola.
– Jak to miło, że jesteś – powiedział Jan, wsiadając do samochodu. – Miałaś coś do załatwienia w mieście?
– Nie, przyjechałam specjalnie do ciebie.
– Naprawdę?
Objął ją, a pocałunek zdawał się nie mieć końca.
– Zapraszam cię na kawę, no i coś do niej, lody, ciastko, co będziesz chciał.
– Czy to dziś jakaś uroczystość, o czymś zapomniałem?
– Spokojnie, żadnej szczególnej okazji nie ma, chciałabym tylko, żebyśmy w dobrej atmosferze spokojnie porozmawiali. Zależy mi, by cię do czegoś namówić.
– Brzmi to nie tylko tajemniczo, ale i groźnie.
– Niczego się nie obawiaj. Bez twojej zgody nic się nie zdarzy.
– Zdajesz sobie chyba sprawę z tego, że będzie to dla mnie trudne. – Jan zawiesił głos. Już blisko godzinę rozmawiali w niewielkiej kawiarni, siedząc w najdalszym zakątku sali, gdzie światło lampy wiszącej pośrodku sufitu niemal wcale nie docierało.
– Pewnie tak będzie, ale szczerze mówiąc, nie widzę innego wyjścia z naszej sytuacji.
– Nawet jeśli temu się poddam, to nie ma przecież gwarancji, że to coś pomoże.
– Doniesienia z Zachodu, głównie ze Stanów Zjednoczonych, są optymistyczne. Tam te metody stosuje się już od dłuższego czasu, i to z powodzeniem, ale oczywiście nigdy nie ma pewności, jak organizm zareaguje. U nas to też nie jest nowość, tylko dotąd terapię tę stosowano w lecznictwie zamkniętym. Laboratorium Psychoedukacji, działające od blisko dwóch lat, i jego oddziały w kilku miastach umożliwiają prowadzenie terapii w trybie ambulatoryjnym. Koleżanka, która mi o tym powiedziała, twierdzi, że już mają na koncie sporo sukcesów.
– No… – Jan, wciąż nieprzekonany, zaczął się głośno zastanawiać.
– Z psychoanalitykiem nie bierzesz ślubu. – Jola nie dawała za wygraną. – Nie spodoba ci się, to nie wykupisz następnej sesji…
Początek sesji terapeutycznej
– Czy znał pan swoich rodziców?
Zapadła cisza. Kobieta wpatrywała się w twarz siedzącego naprzeciwko niej mężczyzny, a on, nieufnie spoglądając na nią spode łba, zdawał się nie rozumieć, o co jej chodzi. Okna gabinetu wychodziły na ruchliwą ulicę, więc cisza, jaka zapadła po jej słowach, nie była martwa, nie paraliżowała uszu pustką. Kiedy przebrzmiał sygnał trzeciego przejeżdżającego samochodu milicyjnego, kobieta znów się odezwała:
– Czy to zbyt trudne pytanie na początek?
– Chyba wszystkie pytania dotyczące mych losów są zbyt trudne, a odpowiedzi na nie niejednoznaczne. – Tym razem mężczyzna zareagował natychmiast.
– Po ogólnym zapoznaniu się z pańską historią wiem, że do dziś jest w niej wiele niejasności i znaków zapytania, lecz jeśli nie będzie pan próbował szukać odpowiedzi na stawiane przeze mnie pytania, to one same się nie ujawnią. A to jest podstawowy warunek, bym mogła panu pomóc.
– A jest w ogóle na to szansa?
– Pewności nigdy nie ma, ale nie podjęłabym się terapii, gdybym w nią zupełnie nie wierzyła.
– Dobrze. Spróbuję. Jeśli więc chodzi o pierwsze pytanie, to odpowiedź brzmi: i tak, i nie.
Jan zmienił pozycję w fotelu.
– Spróbujmy rozwikłać tę kwestię.
– W pierwszym odruchu chciałem zapytać, o których rodziców chodzi, ale szybko się połapałem, że rodziców ma się tylko jednych, chociaż w moim przypadku i to jest dyskusyjne. Dokładnej liczby ludzi, którzy przez jakiś czas się mną opiekowali, a przynajmniej byli do tego zobowiązani, z absolutną pewnością nie znam. Często to takie osoby określane są terminem „rodzice”.
– Przepraszam, to ja byłam nadzwyczaj nieprecyzyjna. Chodziło mi o ludzi, z których związku przyszedł pan na świat.
– Zaskoczę panią ponownie, bo nawet na tak zadane pytanie mogę odpowiedzieć: i tak, i nie. Najpierw muszę jednak poprosić, byśmy tych dwoje ludzi nie nazywali rodzicami, tylko tak, jak ja na swój użytek o nich myślę: biologiczni. Dobrze?
– Jak pan sobie życzy.
– No więc biologicznego nigdy nie poznałem, biologiczną spotkałem raz.
– Kiedy to się stało?
– Trochę ponad dziesięć lat temu. Dokładnej daty nie pamiętam, ale mam ją zapisaną w którymś z kalendarzy, bo miało być to dla mnie ważne wydarzenie.
– A nie było?
– Nie, więc daty nie zapamiętałem.
– Był pan już wtedy dorosły…
– Jak najbardziej, przekroczyłem trzydziestkę.
*
10 czerwca 1939 rok
Czarne, lśniące czystością bmw 326, uchodzące wówczas w Niemczech za jeden z najnowocześniejszych samochodów, przemierzało, po pokonaniu przeszło stu sześćdziesięciu kilometrów, urokliwe tereny okalające Bad Polzin. Zmęczeni długą trasą podróżni nie zwracali pewnie uwagi na drogę, która od jakiegoś już czasu wiodła skrajem błyszczących w słońcu pięciu jezior, rozsypanych pomiędzy licznymi wzgórzami morenowymi, którym kolor różnych odcieni zieleni nadawały bukowe lasy. Teraz jechali nieźle utwardzoną szosą biegnącą wzdłuż Wogry, lewobrzeżnego dopływu rzeki Dębnicy, mając po prawej stronie panoramę miasteczka z dominującym nad zabudowaniami wzniesionym z cegły kościołem ze strzelistą wieżą.
W samochodzie panowała cisza przerywana tylko od czasu do czasu kwileniem dziecka. Leżało ono na tylnym siedzeniu obok kobiety o szlachetnych rysach twarzy, którą niczym rama obrazu okalały wijące się jasne włosy. Co chwila spoglądała ona na becik, pilnując, by podczas hamowania czy ostrych zakrętów nie zsunął się z siedzenia, ale nie brała dziecka na ręce nawet wtedy, kiedy płakało. Mężczyzna siedzący za kierownicą był od niej znacznie starszy, ale jego aparycja zdradzała, że jeszcze dziesięć lat temu mógł uchodzić za bardzo przystojnego. Teraz jednak siwiejące włosy były już mocno przerzedzone, a sylwetka w wielu miejscach zaokrąglona.
Mężczyzna prowadził samochód nerwowo, widocznie chcąc jak najszybciej dotrzeć do celu. Wydawał się nie zauważać, że ktoś oprócz niego znajduje się w samochodzie. Jechał pewnie, bez zastanowienia klucząc małymi uliczkami, co sugerowało, że trasę tę pokonywał już nie po raz pierwszy. Zostawili za sobą centrum miasteczka i po kilku kilometrach przebytych pośród gęstej roślinności tworzącej wokół drogi urokliwy tunel zatrzymali się przed okazałym budynkiem, którego architektura zdradzała, iż zaprojektowano go na początku dwudziestego wieku. Jego niewątpliwą osobliwością był taras zastawiony niemal całkowicie dziecinnymi wózkami – głębokimi dla maluchów i spacerowymi, przeznaczonymi dla nieco starszych dzieci.
Prawie równocześnie trzasnęły drzwi samochodu od strony kierowcy i pasażera.
– Dlaczego go nie wzięłaś? – ostro zapytał mężczyzna.
– Oj, zapomniałam.
Kobieta zawróciła do samochodu.
– Czyżbyś była zdenerwowana? Marzyłaś przecież o tej chwili, kiedy odzyskasz pełną wolność i nie będziesz musiała się ukrywać przed krewnymi.
– Nie kpij. Ale życie na pewno stanie się prostsze. Tyle że dla was, mężczyzn, zawsze takie jest. Nie znacie ograniczeń.
– Nie zaczynajmy od nowa, już mamy wszystko przedyskutowane.
Kobieta trzymała już becik, ale jakoś tak bokiem, jakby wstydziła się jego zawartości. Nim weszli przez szerokie, oszklone drzwi, mężczyzna odwrócił się, rozejrzał wokół i stwierdził:
– Mówiłem ci, że jest tu ładnie.
– A jakie to ma znaczenie? – prychnęła kobieta.
W obszernym holu wyłożonym marmurami po prawej stronie znajdowała się recepcja. Gdy tylko podeszli do wysokiej lady, kobieta położyła na niej dziecko, jakby przeniesienie go od samochodu wyczerpało ją całkowicie.
– Jesteśmy na dziś umówieni z dyrektorem – zakomunikował mężczyzna jednej z recepcjonistek.
W tym samym niemal momencie otworzyły się drzwi w głębi sali i stanął w nich mężczyzna w mundurze Standartenführera.
– Doktorze, tu jestem, zapraszam.
Ruszyli w tamtą stronę, kobieta została jednak znacznie z tyłu, bo musiała zawrócić po becik, o którym znów zapomniała lub może starała się zapomnieć.
– Heil Hitler!
Funkcjonariusz w powitaniu wyciągnął prawą rękę do góry. Poczekali na kobietę i przepuścili ją przodem, już bez obowiązkowego pozdrowienia ze strony dyrektora.
– Ho, ho! – Dyrektor pochylił się do ucha mężczyzny. – Mówiliście prawdę, dziecko takiej matki będzie ozdobą naszego ośrodka i wspaniałym prezentem dla wodza. Nie mówiąc o tym – dodał pośpiesznie – że wasz status i osiągnięcia badawcze także mają w takiej sytuacji znaczenie. Słyszałem, że postępy w uszczegółowieniu kryteriów rasowości zachwyciły samego Führera.
Mimo wyraźnej zażyłości panów przyjezdni musieli wypełnić długą, szczegółową ankietę obowiązującą każdego w takiej sytuacji. Odpowiedzi na niektóre z pytań musiały sprawiać kobiecie trudność, bo na jej policzkach wykwitł spory rumieniec. Gdy oddali papiery, funkcjonariusz bez sprawdzania włożył je do szuflady, z której wyjął fotografię.
– Pozostaje mi już tylko pokazać państwu, jak wygląda w naszym domu ceremonia chrztu małych pensjonariuszy. Oczywiście otrzymają państwo zaproszenie na nią, gdy tylko zostanie ustalona data.
– Ale ja, ja… – kobieta odezwała się po raz pierwszy – …ja wyjeżdżam za granicę i nie wiem, no, trudno mi przewidzieć, kiedy wrócę…
– Mnie też trudno byłoby znów tu przyjechać, bo teraz moje badania będę przeprowadzał jeszcze dalej od Bad Polzin niż dotychczas, więc…
– Rozumiem, w takim razie my zapewnimy odpowiednią oprawę uroczystości. Mogą też państwo wskazać ojca chrzestnego. W związku z pana statusem i osiągnięciami proszę brać pod uwagę funkcjonariuszy z najwyższej półki.
– Szczerze mówiąc, nikt nie przychodzi mi do głowy…
– Już wiem! – zawołał radośnie dyrektor. – Coś sobie nagle uświadomiłem. Za dwa miesiące mamy zapowiedzianą inspekcję samego Reichsführera Himmlera. Na pewno nie odmówi, gdy dowie się, kto jest ojcem dziecka.
– No, ale ja nie bardzo bym chciał…
– Ależ doktorze, takiego prezentu dla Führera nie ma co się wstydzić! Pańskie nazwisko pozna tylko ojciec chrzestny. Wybrali państwo imię czy też pozostawiają to nam?
– Johannes – stwierdził zdecydowanym głosem mężczyzna, kobieta się nie odezwała.
– Piękne imię, proponuję dodać na drugie Heinrich, to dla ojca chrzestnego będzie miłe. Johann Heinrich, już notuję.
Po załatwieniu formalności szybko opuścili budynek, nie oglądając się za siebie.
– Skąd ten Johannes? – Kobieta nie kryła zdziwienia.
– Tak przyszedł mi do głowy, kiedy dyrektor zapytał. A co, nie podoba ci się? – roześmiał się sztucznie.
– A jaka to różnica?! – Kobieta lekceważąco machnęła ręką.
Długi, czerwcowy dzień postanowił chyba wreszcie odpocząć po szesnastu upalnych godzinach, lecz nawet po zachodzie słońca temperatura była jeszcze niezwykle wysoka. W milczeniu wsiedli do samochodu. Mężczyzna ruszył z piskiem opon.
– Rano muszę być w Hamburgu – rzucił do kobiety, która kurczowo złapała się bocznego uchwytu. A dokąd ty niby wyjeżdżasz? – zapytał po chwili z kpiną w głosie.
– No przecież wracam…
– Tak myślałem. Mnie naprawdę wysyłają dalej na Wschód, i to na dłużej, więc jadę z rodziną.
Ciąg dalszy w wersji pełnej