Dziewczyny od Andersa - Agnieszka Lewandowska-Kąkol - ebook + audiobook + książka

Dziewczyny od Andersa ebook i audiobook

Agnieszka Lewandowska-Kąkol

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Losy 19 dzielnych kobiet, które wyrwały się ze Związku Sowieckiego i razem z II Korpusem Polskim przeszły cały szlak bojowy.

„Armii Andersa towarzyszyły niesamowite kobiety. Wyrwane ze swego dotychczasowego życia przez ślepy los dziejowej zawieruchy, w ekstremalnych warunkach wojennych te zwyczajne dziewczyny stawały się niezwykłe. Amazonki XX wieku, które walcząc z przeciwnościami losu, odkrywały swe nowe powołanie. Walczyły, choć nie to było ich marzeniem. Dzięki tej książce ich losy przestają być anonimowe i nabierają indywidualnego rysu, który uświadamia nam, jak ważne jest, by te wspomnienia nie zaginęły, by doczekały się swojej publikacji.” – ANNA MARIA ANDERS

Byłam jedną z pierwszych ochotniczek wcielonych do Pomocniczej Służby Kobiet. Dostałam mundur. Wreszcie czysta, syta i ubrana w coś innego niż łachmany. Miałam buty, pończochy, a nawet grzebień i szminkę do ust. Znów poczułam się kobietą, a nie poniżanym i poniewieranym tłumokiem.

***

Walki o Monte Cassino zaskoczyły wszystkich bezmiarem ludzkiej krzywdy. Lekarzom i pielęgniarkom w Venafro, gdzie służyła Karola, nie starczało czasu na sen. Zdarzyło się nawet, że nie odchodziła od stołu operacyjnego przez trzydzieści sześć godzin.

***

Przez sen usłyszałam przeraźliwy świst, a kiedy przetarłam oczy i usiadłam, było już po wszystkim. Nade mną̨ gwiaździste niebo, a wokół żadnego namiotu, tylko głowy ludzi. Przeszła nad nami trąba powietrzna. Ale przeżyliśmy.

Koledzy z Polskiej Armii na Zachodzie mówili o nich „PESTKI” (od Pomocniczej Służby Kobiet). Miłości, przyjaźnie, codzienne kłopoty. PESTKI po wojnie wylądowały w różnych zakątkach globu; w Afryce, w Australii, w Szkocji, Kanadzie i na Podkarpaciu.

Projekt dofinansowany ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 436

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 25 min

Lektor: Magdalena Szybińska

Oceny
4,5 (6 ocen)
4
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kajko2015

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała praca przybliżająca rolę kobiet w polskiej armii polecam wszystkim miłośnikom polskiej historii
00
KSLIZU

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobra !
00
nagadowska111

Nie oderwiesz się od lektury

piękne wspomnienia
00
AlicjaChomyszyn

Nie oderwiesz się od lektury

Dzielne kobiety w czasach wojny. Warto znać te historie odważnych patriotek.
00

Popularność




OkładkaFahrenheit 451

Zdjęcie na okładce© Bartosz Klimasiński

ZdjęciaHelena Jabłonowska, Halina Wyrzykowska, Maria Włodkowska: Ośrodek Karta; Łucja Madalińska: Fundacja Archiwum i Muzeum Pomorskie Armii Krajowej oraz Wojskowej Służby Polek; Karola Uniechowska: Centralna Biblioteka Lekarska; ppor. Kepisz-Kulikowska: dzięki uprzejmości Wydawnictwa Trio; Waleria Sawicka: archiwum własne; Janina Hobler: Oficyna Poetów/Uniwersytet Jagielloński; Władysława Piechowska: dzięki uprzejmości Oficyny Wydawniczej Ajaks

Redakcja i korektaEwa Popielarz

Dyrektor projektów wydawniczychMaciej Marchewicz

Skład i łamanieTEKST Projekt, Łódź

ISBN 978-83-935847-4-1

Copyright © by Agnieszka Lewandowska-KąkolCopyright © for Zona Zero Sp. z o.o., Warszawa 2016

Wydawca Zona Zero Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 WarszawaTel. 22 836 54 44, 877 37 35 Faks 22 877 37 34 e-mail: [email protected]

Skład wersji elektronicznejMarcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

Przedmowa Anny Marii Anders

Książka Dziewczyny od Andersa wypełnia kolejną lukę na mapie wspomnień tego niepowtarzalnego okresu, jakim była epopeja wojenna Armii Andersa i szlaku nadziei, którym kroczyła z głębi nieludzkiej ziemi, przez Persję, Bliski Wschód, Egipt i Włochy, ku Wolnej Polsce. Na całej tej trasie i w największych trudach wojennych towarzyszyły tej niezwykłej Armii niesamowite kobiety. Wyrwane ze swego dotychczasowego życia przez ślepy los wojennej zawieruchy, musiały zmierzyć się z wyzwaniami, które nierzadko przerastały wytrzymałość zwykłego człowieka. W ekstremalnych warunkach wojennych te zwyczajne dziewczyny stawały się niezwykłe. Amazonki XX wieku, które walcząc z przeciwnościami losu, odkrywały swe nowe powołanie. Mimo chwil załamania nie poddawały się. Walczyły, choć nie to było ich marzeniem.

Już same tytuły poszczególnych opowieści Dziewczyn od Andersa mówią wiele. Gdy czytamy Nie nauczyłam dłoni swych gestu rezygnacji, Pragnęłam przeżyć, Egzamin z życia, Byłam uparta czy Musiałyśmy pracować na 120%, wchodzimy w świat konkretnych osób, które dotąd mogliśmy tylko oglądać na pożółkłych fotografiach. Patrząc na nie i widząc te piękne młode dziewczęta w wojskowych mundurach przekonujemy się, jak bardzo ich życie zmieniła wojna. Ich losy przestają być anonimowe i nabierają indywidualnego rysu, który uświadamia nam, jak ważne jest, by te wspomnienia nie zaginęły, by doczekały się swojej publikacji.

Dziś, gdy odchodzą ostatni żyjący świadkowie tamtych dni, Dziewczyny od Andersa ratują od zapomnienia nie tylko te indywidualne losy, lecz także dzieje pokolenia naszych matek i babć. Wśród nich jest i moja mama, Renata Bogdańska, która, tak jak większość przypomnianych przez Agnieszkę Lewandowską-Kąkol dziewcząt, też pochodziła z Kresów Wschodnich RP. Gdy czytam ich dzieje, wciąż mam ją przed oczyma. Ona tak samo musiała to wszystko znosić i tak samo musiała walczyć o przeżycie.

Mamy przed sobą istotny fragment tego, co kształtowało obraz Polek XX wieku, który wszedł do kanonu narodowej pamięci. Nierozerwalnie wiąże się on z Armią Andersa, o której – opisując losy jednej z dziewcząt – autorka napisała, iż fakt jej powstania działał nią „jak powiew ożywczego powietrza, jak potwierdzona badaniami wieść o leku na nieśmiertelność”. I to prawda. Wszystkie one stały się w naszej zbiorowej pamięci nieśmiertelne, a otwierając karty Dziewczyn od Andersa, czytamy ich dzieje i poznajemy pragnienia, dążenia oraz nadzieje, ktre wyzwalały w nich wolę przeżycia, wolę przetrwania i wolę zwycięstwa. Dla siebie, dla rodziny, dla Polski.

Dla mnie to obowiązkowa lektura, mam nadzieję, że dla innych również taką sie okaże.

Wstęp

– Lejtnant do generała!

Obejrzałam się: na wiejskiej drodze stoi willys. Przeskoczyłam przez rów, w biegu wyprostowałam poły szynela, poprawiłam pas i furażerkę. […] Podbiegam do samochodu, otwieram drzwiczki i zaczynam meldować:

– Towarzyszu generale, zgodnie z waszym poleceniem…

– Wróć…

Wyciągam się na baczność. Generał nawet nie odwrócił głowy w moją stronę. […] Ja stoję. On zwraca się do adiutanta:

– Gdzie jest ten dowódca saperów?

Znów próbuję się zameldować:

– Towarzyszu generale…

W końcu obrócił się do mnie i ze złością:

– A ty na diabła mi tu jesteś potrzebna!

Zrozumiałam wszystko i omal nie wybuchnęłam śmiechem. Wówczas jego adiutant pierwszy się domyślił:

– Towarzyszu generale, a może to ona jest dowódcą saperów?

Generał wlepił wzrok we mnie:

– Kim ty jesteś?

– Dowódcą plutonu saperów, towarzyszu generale…

– Ty jesteś dowódcą plutonu? – zdumiał się.

– Tak jest, towarzyszu generale!

– To twoi saperzy pracują?

– Tak jest, towarzyszu generale!

– W kółko tylko to: generale i generale…

Swietłana Aleksijewicz, Wojna nie ma w sobie nic z kobiety

Chociaż historia udziału kobiet w konfliktach zbrojnych sięga starożytności, do dziś kobieta w żołnierskim mundurze budzi ciekawość, a z męskiej strony niedowierzanie, sceptycyzm i podejrzliwość, czy aby na pewno jest zdolna do wykonania powierzonego jej zadania równie dobrze, co kolega w tej samej randze. A przecież już w IV wieku p.n.e. panie walczyły zarówno w ateńskim, jak i spartańskim wojsku, uczestniczyły również w wyprawach Aleksandra Macedońskiego. Podczas oblężenia Konstantynopola (626 r.) wśród poległych znaleziono wiele kobiet słowiańskiej nacji. W czasach nowożytnych pierwsze szpitale obsługiwane przez żołnierki powstały w Anglii w latach 1560–1650.

Od I wojny światowej kobiety w wojsku zadomowiły się na stałe. W Anglii służyło ich wówczas około 100 tysięcy, głownie w siłach powietrznych, transporcie samochodowym i Kobiecym Korpusie Pomocniczym. Wiele Francuzek, Niemek i Rosjanek pracowało w pociągach sanitarnych i szpitalach wojskowych.

W Polsce było nieco inaczej. Józef Piłsudski był przeciwnikiem udziału kobiet w operacjach frontowych. Twierdził, że nigdy nie powinny walczyć na linii frontu, co nie oznacza, że nie mogą być przydatne na tyłach armii, gdzie wyręczą mężczyzn w wielu zajęciach, dzięki czemu odciążą walczących i ci będą mogli się skupić na ich naczelnym zadaniu – pokonaniu wroga. Zgodnie z takim stanowiskiem wodza jeszcze przed wybuchem wojny kobiety dopuszczono do zajęć paramilitarnych. Tworzyły sekcje żeńskie Związków Strzeleckich albo powoływały samodzielne oddziały. Szkolone były przede wszystkim w umiejętnościach kuriersko-wywiadowczych i dywersyjnych. W tych właśnie dziedzinach odgrywały znaczącą rolę od początku działań wojennych. Kiedy jednak oddziały strzeleckie przekształcono w Legiony Polskie subsydiowane przez armię austriacką, wydano rozkaz nakazujący usunięcie kobiet z oddziałów liniowych. Prawdopodobnie chodziło o to, że w siłach zjednoczonych ich pomoc nie wydawała się już tak potrzebna, a poza tym były źle widziane przez większość swoich kolegów, bardziej przywiązanych do tradycyjnych rozwiązań niż żołnierze innych nacji. Minimalnej więc tylko liczbie strzelczyń udało się nadal służyć w wojsku, ale niektóre wpadły na pomysł obejścia nakazów i zakazów. Przywdziały męski strój, obcięły loki i warkocze, przybrały męski pseudonim i tak odmienione (Maria Wołoszyńska jako Alfred Wołoszyński, Maria Błaszczykówna jako Tadeusz Zalewski, Ludwika Daszkiewiczowa jako Stanisław Kepisz) działały głównie w służbach łącznościowych, aprowizacyjnych i sanitarnych funkcjonujących przy jednostkach frontowych.

Udział kobiet w II wojnie światowej był już właściwie powszechny. Powoływano je do wszystkich rodzajów wojsk. Rekordowo dużo, bo około miliona, służyło ich w armii radzieckiej. Mniej więcej 500 tysięcy działało w wojsku niemieckim i tyle samo w armii amerykańskiej. Brytyjczycy, pod każdym względem będący tradycjonalistami, skorzystali ze służby 225 tysięcy kobiet. W Polsce walka odbywała się na wielu frontach i prowadzona była przez różne wojskowe organizacje. Szacunkowo przyjmuje się, że we wszystkich służyło łącznie ponad 100 tysięcy kobiet. Najwięcej w Armii Krajowej, potem w Ludowym Związku Kobiet i Batalionach Chłopskich, w Narodowej Organizacji Wojskowej Kobiet i Wojsku Polskim. W Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie, których ta publikacja dotyczy, walczyło ponad 7 tysięcy żołnierek, nazywanych – przez jednych pieszczotliwie i z podziwem, przez innych z lekceważeniem graniczącym z pogardą – Pestkami.

– Mamy urodziny. Córka! Matka i dziecko zdrowe – zawołał zza drzwi Pantera.

– Srokate?

– Jak jesienne kasztany, co się dzieci bawią. […]

Rano każdy zajrzał do nowego domownika, niosąc Łatanej Skórze różne smakołyki. Źrebiątko, trochę jeszcze chwiejne na nóżkach, wyzierało już ciekawie na boży świat, od boku matki nie odstępując.

– Istna karta geograficzna – zaśmiał się Żuraw.

– Frontowa będzie panna! – pogłaskał ją Rosomak. […]

Maria Rodziewiczówna, Lato leśnych ludzi

Kilka miesięcy później mała Agatka, bo tak nazwano dziecko Łatanej Skóry, dreptała za matką – „kropka w kropkę, łatka w łatkę pstra miniaturka klaczy”. Tę to właśnie pstrą Agatkę podarowała pisarka „na początek” nowym sąsiadom. Dodała jeszcze krowę, cielaka, kilka owiec i drewno na budowę domu. Łucja i Zbigniew zamieszkali w 1936 roku w Antopolu na Polesiu. Byli osadnikami wojskowymi. Zbigniew jako szesnastoletni chłopak wstąpił do „Strzelca”, dzielnie walczył, a za udział w bitwie pod Kuźnicą Białostocką otrzymał Krzyż Virtuti Militari. Porucznikowi w stanie spoczynku, na mocy uchwały sejmowej, przydzielono kawałek ziemi, któremu nadał nazwę na pamiątkę wymarszu Legionów z krakowskich Oleandrów. Ich Oleandry znajdowały się w sąsiedztwie Hruszowej, majątku pisarki, z którą młodzi zaprzyjaźnili się na tyle serdecznie, że Zbigniew prowadził jej sprawy finansowe, kontaktując się z jej wydawcami i wytwórnią filmów fabularnych, przywożąc autorce z Warszawy spore sumy pieniędzy, a często też ulubione przez nią felietony „Wiecha” (Stanisława Wiecheckiego). W ramach dobrosąsiedzkich przysług skonstruował też dla niej maszynę ułatwiającą karczowanie drzew. Sielskie życie w bliskim kontakcie z naturą nie trwało niestety długo. Latem 1939 roku Zbigniewa powołano do Samodzielnej Grupy Operacyjnej generała Kleeberga. Łucję wraz z teściową, jak większość osadniczych rodzin, wywieziono w głąb ZSRR. Nastąpiło to w bardzo trudnym dla niej momencie, tuż po stracie nienarodzonego dziecka. Teściowa zmarła po kilku miesiącach, a Łucja pracowała najpierw w okolicach Archangielska przy wyrębie lasów, potem zakładała inspekty i pielęgnowała warzywne uprawy.

Kilka miesięcy po podpisaniu zbawczego dla zesłańców układu polsko-sowieckiego wyruszyła na południe, do Taszkentu, miejsca, w którym organizowały się w tym czasie Polskie Siły Zbrojne. W ich ramach powstawała Pomocnicza Służba Kobiet (PSK), złożona z ochotniczek, które miały zastąpić mężczyzn w działach pozafrontowych i administracyjnych. Podobnie jak w całej Armii Andersa formowała się ona w różnych ośrodkach na terenie ZSRR i w różnym czasie. Siedemdziesiąt pięć procent żołnierek pochodziło z Kresów Wschodnich II Rzeczypospolitej. Zdecydowana większość z nich została wywieziona do sowieckich więzień, łagrów i kołchozów. By przetrwać czas głodu, ciężkiej pracy, przekraczającej ich możliwości fizyczne, uwłaczającego godności ludzkiej traktowania, śmiertelnych chorób i rozstań z najbliższymi, często umierającymi na ich rękach, musiały uodpornić się zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Kolejną dla nich próbą było dotarcie do armii. Często chore, wycieńczone, pozbawione pieniędzy i możliwości korzystania z jakichkolwiek środków transportu wędrowały tygodniami, przemierzając tysiące kilometrów, a kiedy szczęśliwe, że udało im się osiągnąć cel, stawały w bramie wojskowego obozu, słyszały:

– Limit wyczerpany, proszę iść do pracy w kołchozie i zgłosić się za dwa miesiące.

Ze Związku Sowieckiego ewakuowano ponad 1700 ochotniczek, które służyły potem w Iranie, Iraku, Syrii, Libanie, Palestynie, Egipcie, a na koniec we Włoszech. Pierwszą komendantką główną PSK została Zofia Leśniowska, córka generała Sikorskiego, a gdy zginęła w katastrofie gibraltarskiej, funkcję tę objęła po niej pułkownik Maria Leśniakowa. W szczytowym okresie rozwoju Pomocniczej Służby Kobiet w jej szeregach pozostawało ponad 7500 ochotniczek. Były w różnym wieku, z krańcowo odmiennych środowisk, wykształcone lub nie, z rozmaitymi zawodami. Różne też kierowały nimi pobudki przy wstępowaniu do wojska. Oprócz tych, które z przekonania chciały walczyć dla kraju, mając już niejednokrotnie za sobą pracę w szeroko rozumianym podziemiu, były i takie, które nakładały mundur, by nie umrzeć śmiercią głodową, zaś dzięki ewakuacji ocalić siebie, a często i kogoś z rodziny. Nawet jednak, gdy wstępowały w zielone szeregi, egoistycznie, po ludzku pamiętając tylko o sobie, to pod wpływem atmosfery, jaka panowała w armii, szybko zaczynały działać na rzecz innych, gubiąc w ferworze prac partykularne myślenie. Większość z nich, nawet jeśli przemierzyła cały szlak Polskiej Armii, od radzieckich republik po Londyn, nie rozmawiała nigdy z twórcą całego przedsięwzięcia – generałem Andersem, ale był on postacią scalającą żołnierskie szeregi w jeden organizm, a każdy jego rozkaz powszechnie uważano za niepodważalny. Kiedy podczas defilad badawczo, z ojcowską troską przyglądał się maszerującym, każda z żołnierek czuła, że patrzy tylko na nią, i przepełniało ją szczęście.

Wśród Pestek, jak żargonowo, od skrótu nazwy formacji, nazywali ochotniczki żołnierze Polskiej Armii, znajdował się również niewielki procent kobiet, które wiodły w oddziałach spokojną i dostatnią egzystencję dzięki bliskim kontaktom z wyższymi rangą oficerami. Nie są one jednak w żadnym razie reprezentatywne dla całej rzeszy ofiarnych, odpowiedzialnych, pełnych samozaparcia i poświęcenia kobiet, które wypełniały powierzone im zadania wzorowo, czyniąc to w ekstremalnie trudnych warunkach. Wobec tych, które nie żałowały wysiłku wkładanego w zdobywanie wiedzy i umiejętności wojskowych, bowiem miały pełną świadomość celu, do którego dążą. Co prawda w miarę upływu czasu ten cel odsuwał się od nich, by w końcu, zatracając kontury, rozpłynąć się w nicości, ale nawet wtedy, gdy stało się jasne, że resztę życia spędzą na emigracji, próbowały działać na rzecz starej ojczyzny. Swą służbę pełniły głównie w następujących działach: sanitarnym (lekarki i sanitariuszki), transportu (jako kierowcy samochodów, głównie ciężarowych), łączności (telefonistki, radiotelegrafistki, szyfrantki, obsługujące pocztę polową), oświaty (nauczycielki, wychowawczynie, świetliczarki, kantyniarki, członkinie zespołów teatralnych, redakcji wydających ulotki, czasopisma i książki) oraz administracji (urzędniczki, maszynistki, magazynierki, obsługujące kuchnię, szwalnię, pralnię…). Większość ochotniczek za swą służbę otrzymała liczne odznaczenia polskie i angielskie.

Łucji się udało. Trafiła w dobre miejsce w dobrym czasie. Nie odesłano jej z kwitkiem, ale niemal od razu została przyjęta do pracy przy Dowództwie Ośrodka Organizacyjnego Broni Pancernej w Karabałtach. Prowadziła tam między innymi kantynę, a już po dwóch miesiącach znalazła się w transporcie ewakuacyjnym płynącym z Krasnowodzka do irańskiego Pahlevi. Tam czekały na kobiety świetnie przygotowane obozy namiotowe, gdzie można się było wreszcie dobrze umyć i najeść do syta. Do dyspozycji miały też opiekę medyczną, która jednak niewiele mogła poradzić w stanach beznadziejnych, jakich niestety nie brakowało. Łucja dostała przydział do 2 Kompanii PSK w 2 Obozie Ewakuacyjnym dla ludności cywilnej. Nieco później zatrudniono ją w charakterze telefonistki w Komendzie Placu w Teheranie. Po niespełna pół roku wyjechała do obozu przejściowego w al-Mughar w Palestynie, a stamtąd w połowie stycznia 1944 roku wypłynęła do Wielkiej Brytanii przez Gibraltar. Morze było niezwykle wzburzone, kilkakrotnie wydawało się, że statek pójdzie na dno i wiele spośród ochotniczek było o włos od wskoczenia do skłębionej toni morskiej. Kiedy po przeszło dwóch tygodniach okręt przycumował w porcie w Liverpoolu, niejedna przyrzekała sobie, że nigdy już na żaden statek nie wsiądzie. Po dwóch dniach od przyjazdu Łucja rozpoczęła dwumiesięczne przeszkolenie rekruckie w obozie w North Berwick w Szkocji, obejmujące musztrę, ćwiczenia wojskowe i naukę języka angielskiego. Po ukończeniu kursu została wcielona do żeńskiej służby pomocniczej w Królewskich Siłach Lotniczych (RAF). Zewnętrzną oznaką przejścia do zupełnie innego rodzaju wojska była zamiana munduru z zielonego na niebieski. Pracowała w grupie stu osiemdziesięciu osób personelu naziemnego polskiego Dywizjonu Bombowego 300 „Ziemi Mazowieckiej”, który mieścił się na stacji lotniczej RAF w Faldingworth, a później przy Dowództwie Polskich Sił Powietrznych w Londynie. Służbę zakończyła w marcu 1948 roku w Aberporth. W roku następnym odpłynęła statkiem „Aquitania” do Kanady, wraz z mężem, którego zwolniono z niewoli niemieckiej w 1945 roku. Po osiemnastu latach wrócili do Polski i zamieszkali w Siedlcach, gdzie przebywała ich rodzina. Czas spędzony w wojsku Łucja uważała za najszczęśliwszy okres swojego życia.

Łucja Madalińska, z domu Urbańska (urodzona w 1909 r. w Kamieńcu Podolskim, zmarła w 1907 r. w Siedlcach) – żołnierz RAF-u.

Marzyła, by walczyć

Wcale nie wygląda jak baba – mruknął któryś ze strzelców.

– Baba? Tutaj? – Było to tak mało prawdopodobne, że strzelca podejrzewać by można o majaki ze zmęczenia. – Cóż wy mi opowiadacie?

– Wszyscy to wiedzą – zaśmiał się mężczyzna, który absolutnie nie wyglądał na nieprzytomnego. – Nigdy nie dało się go namówić, by poszedł z wojskiem do łaźni. Wódki nie pije, nie przeklina, to któż to może być, jak nie baba?

Tak na temat sanitariusza Stanisława Kepisza żartowali sobie podczas walk w Karpatach w styczniu 1915 roku koledzy z jego oddziału. Szczupły blondyn, o krótkiej męskiej fryzurze walczył z nimi już od ponad roku, budząc swą odwagą i zaangażowaniem ogólny podziw, a równocześnie nie dając się do końca poznać. Dowódcy przeważnie znali jego tajemnicę, ale zwykli żołnierze dowcipkowali, spekulowali, zakładali się, a czasem go podglądali. Sanitariusz Staś był lubiany, lecz swym zachowaniem znacznie odbiegał od reszty. Cóż to za kawalerzysta, który siarczyście zakląć nie potrafi ani wieczorem swego zmęczenia nie utopi w kielichu? Z drugiej strony jego męstwu nie dało się przypiąć żadnej łatki. Pod Bielgowem, kiedy żołnierzom zabrakło amunicji, Kepisz pobiegł pod obstrzałem wroga do współwalczących po tej samej stronie Niemców, wziął od nich skrzynię z amunicją, którą normalnie dźwigało dwóch chłopa, i jej zawartość porozdawał potrzebującym. W wyniku dalszych walk, wraz z kilkoma innymi legionistami, dostał się do niewoli, ale koledzy zaskakująco szybko ich odbili. Było mu jednak sądzone nie zaznać spokoju… Jeszcze tego samego dnia, kiedy wyszedł na przedpole, aby opatrzyć rannego, wraz z nim został zagarnięty przez Moskali. Przewieziono go do Moskwy i tam konsternacja – pojmany jeniec okazał się kobietą. Nigdy dotąd w murach tamtejszego więzienia nie przebywała żadna osadzona. Sanitariuszem zainteresowali się członkowie Komitetu Narodowego Polskiego, organizacji politycznej z Romanem Dmowskim na czele, stanowiącej namiastkę rządu polskiego na emigracji i uznanej przez państwa Ententy. Na skutek ich interwencji rosyjskie władze zaliczyły Kepisza do grona austriackich sanitariuszek, a więc sióstr Czerwonego Krzyża, które niebawem miały być wymienione z rosyjskimi sanitariuszkami przebywającymi w niewoli niemieckiej i austriackiej. 13 czerwca 1916 roku transport sióstr wyruszył z Petersburga i przez Finlandię, Szwecję, Niemcy i Czechy dotarł do Krakowa.

Ludwika Kepisz-Daszkiewiczówna, po mężu Kulikowska, była wielokrotnie odznaczana, z dumą nosiła między innymi Krzyż Srebrny Orderu Wojennego Virtuti Militari, a także swastykę – odznakę 4 Pułku Piechoty Legionów.

Skąd ten pomysł? Dlaczego Eliza Ludwika Daszkiewiczówna walczyła w Legionach Piłsudskiego w męskim przebraniu i dlaczego nie wcześniej niż po wielu mężnych wyczynach, gdy znana już wszystkim była jej prawdziwa natura, szczególnie po feralnym trafieniu do niewoli, dopiero w listopadzie 1918 roku mogła przestać się ukrywać pod pseudonimem?

Uważam, że praca w formacjach ściśle wojskowych nie nadaje się dla kobiet, ale gdzie indziej, na tyłach armii, do każdej pracy mogą być użyte, aby zastąpić mężczyznę, a przez to zwiększyć szeregi armii.

Józef Piłsudski

Eliza, podobnie jak jej około trzydziestu koleżanek biorących udział w legionowej kampanii, nie chciała działać na tyłach, zastępować kogokolwiek i być narzędziem do powiększania liczebności armii. Postanowiła iść w jej czołówce i w niczym nie ustępować kolegom „po mundurze”. Jej plan okazał się trudny do realizacji, w praktyce niebezpieczny, czasem szokujący obydwie strony, ale możliwy do przeprowadzenia.

W chwili wybuchu I wojny światowej miała trzydzieści jeden lat, a za sobą szkolenie w Polskich Drużynach Strzeleckich i pracę urzędniczki we Lwowie, choć z wykształcenia była nauczycielką. Właśnie zatrudniono ją w fabryce wyrobów fajansowych w Wiedniu. Wiedziona pedagogicznym impulsem, społecznie prowadziła tam również szkółkę dla dzieci robotników z Polski. Z dnia na dzień rzuciła jednak wszystko pod wpływem pierwszych informacji o planach wykorzystania strzelców w, dopiero co rozpoczynających się, działaniach wojennych. W ekspresowym tempie przebyła drogę z Wiednia do Krakowa i zgłosiła się do Legionów. O służbie liniowej, a więc na froncie, z bronią w ręku, marzyła od dziecka. Zapewne mała Eliza większą przyjemność czerpała z zabawy w podchody czy policjantów i złodziei niż z ubierania i niańczenia misiów albo lalek. Sama wspominała, że na jej życiową postawę wpływ miało wiele czynników, z których na plan pierwszy wysuwały się: opowiadania uczestniczek powstania styczniowego, treści przekazane jej podczas seminarium nauczycielskiego pani Fedki Deskur, udział w samokształceniowym kole niepodległościowym nauczycielek, szkolenia w Drużynach Strzeleckich i tradycje rodzinne. W Krakowie spotkało ją duże rozczarowanie. Prawdopodobnie oczekiwała, że ochotników przyjmuje się z otwartymi ramionami, tymczasem na przeszkodzie do upragnionego przydziału stanął jej wiek (była już po trzydziestce) i… płeć. Komisji rekrutacyjnej nie przekonało ani potwierdzenie uczestnictwa w szkoleniu rekruckim we Lwowie, ani zdane egzaminy z tak specjalistycznych przedmiotów jak: materiały wybuchowe, organizacja armii, geografia militarna, ani nawet prezentacja znajomości broni i praktycznego strzelania z browningów i mauzerów. Urzędnicy pozostawali w zgodzie z zaleceniami, a raczej rozkazami, naczelnego wodza. Eliza Ludwika nie poddawała się jednak – walczyła, na razie na słowa, wymyślając kolejne argumenty.

– Obiecywano nam przecież udział w służbie kurierskiej – podkreślała butnie, szczególnie akcentując słowo „obiecywano”. I z nieskrywaną zazdrością w głosie dodawała: – Wiem, że na front pojechało już kilka dziewczyn.

– Na razie potrzebujemy pań tylko do intendentury – otrzymała odpowiedź zdecydowaną, niepodlegającą dyskusji.

Co było robić, chwilowo skapitulowała. Przydzielono ją, wraz z drugą ochotniczką – Marią Wołoszyńską, do pracy w intendenturze Wojska Polskiego. Miały podobne charaktery i obydwie były niezadowolone z zaistniałego stanu rzeczy.

– Jak przy gotowaniu zupy i szyciu mundurów mamy wykorzystywać naszą wiedzę z kursów rekruckich? – pytała rozżalona Ludwika.

– To po co w ogóle uczono nas strzelania, opatrywania rannych? Stracony czas – denerwowała się Maria, chyba jeszcze bardziej radykalna w swym dążeniu do uczestnictwa w walkach jak najbliżej frontu. Brała udział w ruchu skautingowym i zaraz po skończeniu nauki w popularnym wówczas zakładzie naukowo-wychowawczym Zofii Strzałkowskiej we Lwowie zapisała się do Polskich Drużyn Strzeleckich. Przejęta ich działalnością, idee przez nie propagowane rozsiewała wśród byłych koleżanek, a dla najbardziej zainteresowanych sama organizowała kursy. Swe zaangażowanie ukrywała przed rodzicami, a kiedy wybuchła wojna i ogłoszono mobilizację oddziałów strzeleckich, uciekła z domu.

Dziewczyny dobrały się znakomicie. Po wielu wspólnych naradach i dyskusjach postanowiły… zmienić płeć i od razu przystąpiły do działania. Najważniejsze, że udało im się ominąć konieczność stawienia się przed komisją lekarską sprawdzającą stan zdrowia ochotników i zdobyć tzw. kartkę opiniową, niezbędną do zameldowania się w komisji poborowej. Tam stały ruch, mnóstwo ludzi i brak czasu – więc już niczego nie sprawdzano. Przedstawiciele komisji bez zbędnych rozmów łączyli zgłaszających się ochotników w jednostki liniowe i przydzielali do konkretnych funkcji. Kobiety osiągnęły swój cel. Obydwie otrzymały legitymacje drużynowe. Maria na nazwisko Alfred Wołoszyński, a Ludwika – Stanisław Kepisz. Oficjalnie zostały uznane za sanitariuszy piechoty Legionów Polskich i pełniły liniową służbę sanitarną. A służba ta była w owym czasie wielce odpowiedzialna i wymagająca całkowitego poświęcenia. Sanitariusze brali udział w każdej bitwie swego oddziału, niejednokrotnie, dla dodania ducha kolegom, kładąc się obok żołnierzy w linii tyralierskiej i idąc z nią do przodu, jak cała reszta byli więc narażeni na ostrzał. Marzli w okopach i w dodatku w najgorętszym ogniu opatrywali rannych, często przeprowadzając ich lub przenosząc z pola bitwy w ustronne miejsce. Gdy było trzeba, szli ze strażami przednimi, a z braku oficera prowadzili wywiadowcze patrole. Nie mieli broni, więc w najtrudniejszych sytuacjach posługiwali się kijem czy siekierą. Nocą pełnili warty koło wozów sanitarnych, a przy okazji śledzili rozwój wydarzeń bojowych i zawiadamiali o nim dowódców. Słowem, intensywnie pracowali w czasie marszów i bitew, podczas odpoczynku również.

Służbę wojskową Ludwiki Kepisz-Daszkiewiczówny, mianowanej w 1921 r. podporucznikiem Ochotniczej Legii Kobiet, przerwały niewola rosyjska (7 listopada 1915 – 14 czerwca 1916) i ukraińska (13 grudnia 1918.).

„Kilkanaście ofiar jęczy już w rozmaitych miejscach pola. Po omacku rozkłada się nosze na błocie, bez światła, instynktownie bandażuje się i opatruje ciężko rannych i z najwyższym wysiłkiem, przy akompaniamencie jęków znosi się ich do pierwszej lepszej węgierskiej czy rumuńskiej chałupy” – czytamy w książce Szlakiem bojowym Legionów, wydanej już w 1915 roku przez uczestników walk. Jedna z sanitariuszek, podobnie jak Eliza Ludwika walcząca w męskim przebraniu, wspominała:

Nie jestem w stanie dziś opisać wrażenia, jakie wywołał we mnie wtedy zgrzyt piły o żywą kość… Z największym wysiłkiem jednak starałam się utrzymać pozory obojętności. Szło mi opornie, spazm dusił gardło, ale wytrwałam. Tylko, gdy już było po wszystkim, gdy amputowana noga była już w moich rękach, stałam wciąż bez ruchu, nie wiedząc, co zrobić z tym strasznym przedmiotem, pod którym uginały się moje ramiona. Dopiero na ostry rozkaz operatora położyłam martwą nogę we wskazanym miejscu. Później wybiegłam z sali operacyjnej, aby na uboczu wypłakać się i jakoś uspokoić.

Batalion Kepisza zaraz po sformowaniu rzucony został na szerokie wody. Swój chrzest bojowy przechodził w Karpatach, w niezwykle trudnych warunkach. Wspierał oddziały austro-węgierskie w walce z wojskami rosyjskimi, o wiele silniejszymi, lepiej wyposażonymi i wyszkolonymi. Polacy w ciągu pięciu dni musieli przebyć niemal niedostępne dla ludzkiej stopy tereny wysokogórskie, równocześnie wykonując zadania bojowe.

– Długi marsz, czterdzieści kilometrów za nami, wszyscy ledwo żyjemy, a obywatel sanitariusz wcale nie wygląda na zmęczonego… – zagadnął Stanisława któryś z żołnierzy.

– Przyzwyczajony jestem do długich spacerów. U nas w Stanisławowie do szkoły było daleko – żartował blondyn.

Sanitariusz Kepisz wszędzie był pierwszy, chętny do pomocy i działania, opatrywał rannych, nie zwracając uwagi na to, jaki mundur nosili. Prześcieradła z namalowanym czerwonym krzyżem miały powstrzymać artylerię przed ostrzeliwaniem polowych punktów opatrunkowych. Jednak nie wszyscy artylerzyści się do tego stosowali. Polscy legioniści byli oburzeni „polowaniami” przeciwnika na ich kolegów z pododdziałów sanitarnych. Krążyło wśród nich powiedzenie – dobry sanitariusz ma przed sobą najwyżej pół roku życia. Na szczęście Kepiszowi dane było służyć znacznie dłużej. Kampanię karpacką zakończył awansem na plutonowego, a w niedługim czasie zgłoszono go do odznaczenia. W uzasadnieniu pisano: „Stanisław Kepisz wyróżnia się największym poświęceniem i oddaniem wszystkich swoich sił dla Sprawy Legionowej, przy wysokiej swej wartości moralnej. W walkach odznacza się odwagą osobistą i niezwykłą pogardą śmierci, w najcięższych warunkach pokrzepia, w największym niebezpieczeństwie opatruje rannych. Szczególnie wyróżnił się pod Kirlibabą i Rarańczą”.

Po oswobodzeniu z niewoli rosyjskiej stale formalnie posługująca się swym pseudonimem, choć przecież fałszerstwo zostało wykryte, Ludwika Daszkiewiczówna postanowiła przenieść się do 4 Pułku Piechoty (pp) III Brygady. Zależało jej na tym bardzo, bowiem dalej wierna ideałom Piłsudskiego, nie chciała służyć w formacji niemającej już wiele z nimi wspólnego, jaką stała się II Brygada. Kiedy jej starania nie przyniosły efektu, sięgnęła po radykalny środek – próbowała popełnić samobójstwo. Odratowana, przebywała czas jakiś w szpitalu. Po opuszczeniu jego murów skierowano ją do służby sanitarnej 4 pp. Prowadziła pułkową salę chorych. Na tym stanowisku zastało Ludwikę wydarzenie o zasadniczym znaczeniu dla losów jej i wielu legionistów.

[…] że ojczyźnie mojej, polskiemu królestwu i memu przyszłemu królowi na lądzie, wodzie i na każdym miejscu wiernie i uczciwie służyć będę, że w wojnie obecnej dotrzymam wiernie braterstwa broni wojskom Niemiec i Austro-Węgier oraz państw z nimi sprzymierzonych.

Większość żołnierzy I i III Brygady Legionów, w tym Ludwika, nie podpisała przysięgi zawierającej między innymi zacytowane wyżej słowa. Co prawda manifest wydany 5 listopada 1916 roku przez Wilhelma II i Franciszka Józefa I publicznie przyznawał możliwość powstania państwa polskiego, ale konieczność całkowitego podporządkowania się jego sygnatariuszom była dla opcji reprezentowanej przez Piłsudskiego nie do przyjęcia. Na znak protestu Marszałek wystąpił z Tymczasowej Rady Stanu, co dla wiernych mu legionistów było wystarczającą wskazówką do dalszego działania. Odmówili pójścia na wygodny dla państw centralnych kompromis, może nie tyle w zgodzie z własnym sumieniem, bo prosty żołnierz w politykę się nie bawił, ale ufając mądrości swego wodza. Cesarzowi Niemiec podporządkowali się za to żołnierze II Brygady, której dowódcą był generał Haller i która od chwili powstania hołdowała ideałom rozbieżnym z tymi propagowanymi przez Piłsudskiego. Za podpisem poszło wcielenie do Polnische Wehrmacht (Polska Siła Zbrojna) pod niemieckim dowództwem. Legioniści, którzy nie złożyli wymaganego podpisu, przewiezieni zostali do obozów dla internowanych – dwa główne znajdowały się w Szczypiornie i Beniaminowie – zaś Piłsudski ponad rok przesiedział w twierdzy w Magdeburgu. Sanitariusz Stanisław Kepisz swą karę odbywał w obozie w Pikulicach. Po dwóch miesiącach został wypuszczony i wcielony, chcąc nie chcąc, do armii austriackiej, w której prowadził izbę chorych, czyniąc to w taki sposób, by, jak sam napisał: „umożliwić polskim żołnierzom przejście do naszych szeregów”. I tu spisywał się chyba nie najgorzej, skoro kronikarz zanotował, że był kiedyś odznaczany przed frontem oddziałów i jeden z pułkowników żartował przy tym na temat „jego cieniutkiego głosiku”.

*     *     *

Jesienią 1918 roku, z rozkazu generała brygady Bolesława Roi, major Edward Szeranc formował w Krakowie legionowy 4 Pułk Piechoty. Na początku listopada zjawiła się u niego sanitariuszka Kepisz, meldując swą chęć wstąpienia w jego szeregi. Z frontu ukraińskiego nadchodziły coraz bardziej niepokojące, wręcz dramatyczne wieści, przeto działać należało jak najszybciej – sytuacja dla ochotniczki wymarzona. Nim cała formacja została zorganizowana, 19 listopada sierżant Ludwika Kepisz-Daszkiewiczówna wyruszyła na front. Nie musiała już ukrywać się w męskim przebraniu ani używać pseudonimu, została oficjalnie zatrudniona jako odpowiedzialna za magazyn pociągu szpitalnego. Skład ten skierowano do Lwowa w ślad za pociągami przewożącymi kompanie ppor. Jana Kilicha i Jana Ogrodnika. Na miejscu, jak zwykle, stanęła na czele izby chorych. Podczas walk w okolicach Chyrowa razem z rannymi, którymi się opiekowała, dostała się do ukraińskiej niewoli. Nie dała za wygraną, wytrzymała tylko kilka godzin, po czym, stając na czele grupy lżej rannych „czwartaków”, zorganizowała ucieczkę. Potem przedostała się za linię frontu i zawiadomiła dowództwo II Batalionu 4 Pułku Piechoty o zasadzce przygotowywanej przez strzelców siczowych (jedna z ówczesnych regularnych formacji armii ukraińskiej) na atakujące oddziały polskie.

W czasie walk nad Berezyną, prawym dopływem Dniepru, słynnym z kampanii napoleońskiej, sierżant Daszkiewiczówna zajmowała się działalnością kulturalno-oświatową. Zorganizowała tak zwane komplety czytania i pisania, które polegały na spotkaniach żołnierzy z miejscową młodzieżą, podczas których wielu spośród młodych ludzi po raz pierwszy w życiu brało do ręki ołówek, zeszyt czy książkę. Nie potrafiła jednak, było to wbrew jej naturze, siedzieć tylko w świetlicy. Kiedy legioniści toczyli boje z konną armią Budionnego, dowoziła na sam front prowiant, często tam zostając, by podnosić kolegów na duchu. Kiedyś, nagle, w skutek przesunięcia się linii frontu, znalazła się oko w oko z nieprzyjacielem, w silnym ogniu karabinowym. Przerażony sytuacją woźnica pozostawił wóz z końmi i uciekł. Ludwika nie straciła przytomności umysłu. Z zimną krwią przejęła lejce i, uspokajając spłoszone zwierzęta, wyprowadziła wóz spod obstrzału. Po drodze bandażowała jeszcze rannych, a dwóch, w najcięższym stanie, zabrała z pola walki ze sobą.

*     *     *

W 1920 roku sierżant sztabowy Ludwika Daszkiewiczówna podjęła naukę na kursie instruktorek oświatowych zorganizowanym przez II Oddział Ministerstwa Spraw Wojskowych w Warszawie. Po jego pomyślnym ukończeniu awansowała do stopnia podporucznika Ochotniczej Legii Kobiet (OLK). Była to organizacja powstała w listopadzie 1918 roku we Lwowie, zrzeszająca panie, które chciały na wszelkie sposoby pomagać polskim żołnierzom, najpierw podczas obrony Lwowa, potem Wilna, a na końcu także w Warszawie. Na jej czele stała podpułkownik Aleksandra Zagórska, która zapłaciła za swą działalność cenę najwyższą – straciła czternastoletniego syna. Matka była dla niego wzorem, więc zaangażował się w bój o Lwów. Zginął od pocisków ukraińskich eksplodujących na cmentarzu Łyczakowskim.

Legia rozrastała się. W działaniach w Wilnie i w Warszawie w 1920 roku brało udział już około 2500 ochotniczek. Ludwika, jak zwykle aktywna i pełna poświęcenia, stanowiła jej podporę. Po wojnie OLK zreorganizowano i większość jej uczestniczek przeniesiono do rezerwy. Daszkiewiczówna zdobyła nową dla niej wiedzę, która niebawem okazała się przydatna na kursie spółdzielczym w Poznaniu. Tymczasem, jako osadniczka wojskowa, zamieszkała na wsi. Wkrótce wyszła za mąż za miejscowego rolnika – Kulikowskiego, i wspólnie prowadzili gospodarstwo w Jeziorach w powiecie grodzieńskim. Dysponowali jedenastoma hektarami ziemi ornej, siedmioma hektarami łąk i pięcioma – zagajnika. Wzięli na wychowanie ośmioletnią Marysię i jedenastoletniego Antka. Ludwice nie wystarczały zajęcia domowe, choć ich nie brakowało. Przejęła pieczę nad miejscowym przedszkolem, kierowała spółdzielnią osadniczą i utworzyła kilka jej filii, prowadziła lekcje wychowania fizycznego dla dziewcząt. Z natury społeczniczka, najlepiej czująca się wśród ludzi, nie żałowała wysiłku i czasu, by bezinteresownie działać na rzecz innych. Doprowadziła do wybudowania w Jeziorach domu legionowego, zorganizowała w nim bibliotekę i zaopatrzyła ją w podstawowe dzieła literatury. Odznaczana wielokrotnie za swe wyczyny w czasie wojny (m.in. Krzyżem Srebrnym Orderu Wojennego Virtuti Militari), także po jej zakończeniu została doceniona przez władze, które przyznały jej Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. Odmówiono jej natomiast prawa do emerytury, mimo udokumentowanych dziesięciu lat pracy nauczycielskiej, siedmiu lat służby liniowej na froncie i piętnastu lat aktywności w domenie osadniczej i społecznej. Biurokratyczne siły nie były w stanie połączyć tych różnych sfer funkcjonowania w jedną całość, składającą się na nietuzinkowe, bogate życie.

Wniosek z maja 1922 r. skierowany do Adiutantury Generalnej Naczelnego Wodza o odznaczenie Ludwiki Daszkiewiczówny ps. Stanisław Kepisz orderem Virtuti Militari. Ciekawostką jest fakt, że we wniosku obok słów „sierżant sztabowy, referent oświatowy pułku” widać poprawkę „ppor.”.

Podporucznik Kepisz-Kulikowska na zdjęciu z 9 września 1943 r. zrobionym w Jerozolimie.

Ale Eliza Ludwika Daszkiewiczówna-Kulikowska broni nie złożyła, i nie chodzi tu bynajmniej o ubieganie się o pieniądze na stare lata.

Kolejna przetaczająca się przez Polskę zawierucha dziejowa zastała ją, nadal aktywną w rozmaitych sferach życia prawie sześćdziesięciolatkę, w Jeziorach. Jako osadniczka wojskowa, a równocześnie jeden z autorytetów w swej okolicy, trafiła oczywiście na listę NKWD do wywiezienia w głąb ZSRR. Czy znalazła się na Syberii, czy w Kazachstanie, czy w łagrze, czy w kołchozie – takich informacji na jej temat trudno się doszukać. Gdzie by jednak tych, znów trudnych, lat nie spędzała, pod wpływem informacji o tworzącej się Armii Polskiej, dowodzonej przez generała Andersa, duch żołnierza odżył w niej na nowo. Mimo iż górną granicę wieku dla pań wstępujących do Pomocniczej Służby Kobiet wyznaczono na czterdzieści pięć lat, dotarła do Buzułuku i znalazła się w batalionie kierowanym przez Władysławę Piechowską. Z 2 Korpusem opuściła znienawidzone tereny sowieckiego kraju i wyjechała na Bliski Wschód. W Teheranie była już szefową – stała na czele referatu oświatowego i nie musiała, jak to za jej młodości bywało, ukrywać się pod męskim pseudonimem. Wraz z podległymi jej ochotniczkami organizowała świetlice i kantyny, przygotowywała gazetki ścienne z najświeższymi, istotnymi wiadomościami, ale i mniej poważnymi, które miały wprawić żołnierzy w dobry humor. Organizacja różnego rodzaju imprez, na które zapraszano dostępnych w danym momencie artystów, obchodów rocznic i świąt także należała do obowiązków jej referatu. Współuczestniczył on w zakładaniu bibliotek i przekazywaniu książek niezbędnych w kształceniu żołnierzy. Ludwika działałaby nadal intensywnie, gdyby nie… wiek. Przyszedł moment, kiedy komisja rekrutacyjna Pomocniczej Wojskowej Służby Kobiet otrzymała rozkaz, aby przyjmować w swoje szeregi dziewczęta kończące w danym roku osiemnaście lat, a zwalniać ze służby te ochotniczki, które mają powyżej czterdziestu pięciu. Był to dla Ludwiki bardzo trudny krok, ale musiała odejść.

W Jerozolimie, w maju 1943 roku, w gronie jedenastu Polaków – Kawalerów Orderu Virtuti Militari, podpisała zbiorowy list wystosowany do papieża Piusa XII pod wpływem informacji o odnalezieniu zwłok polskich oficerów, których zamordowano pod Smoleńskiem. Pomysł jego napisania zrodził się z oburzenia na brak kroków zmierzających do wykrycia sprawców zbrodni. Sugerowano konieczność powołania w tej sprawie międzynarodowej i międzywyznaniowej komisji.

Całe życie związana z żołnierskim zawodem, o przyjęcie do którego musiała walczyć podstępem, nie zginęła na polu walki. Zmarła w Palestynie, kilka miesięcy po zakończeniu II wojny światowej. Na jej grobie w Jafie umieszczono napis: Ludwika Kepisz-Kulikowska z Daszkiewiczów. Legionowy pseudonim wyprzedził nazwiska rodowe i po mężu. Dla niej był chyba rzeczywiście najważniejszy.

Życiorys tej niezwykłej kobiety wydawać się dzisiaj może symbolicznym pomostem między drogą Legionów Piłsudskiego do wolnej Polski a oddalaniem się Armii Andersa od Polski zniewolonej.

ELIZA LUDWIKA Z DASZKIEWICZÓW KULIKOWSKAurodzona w 1883 roku w Stanisławowie, zmarła w 1945 roku w Palestynie

Pierwsza u Andersa

Zapukała w umówiony sposób. Po dłuższej chwili w drzwiach pojawiła się znana jej służąca, pełniąca też rolę pomocy dentystycznej. Za nią, świdrując przybyłą wzrokiem, stanął enkawudzista.

– Pan doktor dziś nie przyjmuje – służąca znacząco mrugnęła do Włady.

– Oj, jaka szkoda. – Kobieta przyłożyła dłoń do prawego policzka. – Tak bardzo boli mnie ząb. No cóż, poszukam jakiegoś innego dentysty w okolicy.

– Życzę powodzenia – służąca szybko zamknęła drzwi.

Włada zdecydowanie, ale bez pośpiechu przeszła przez podwórko „studnię”, na które wychodziło wiele okien kamienicy. Dopiero w długiej ciemnej bramie znacznie przyspieszyła. U jej wylotu spotkała Wojtka. Wystarczyło jedno jej wymowne spojrzenie, by zawrócił. Z bramy wyszli w przeciwnych kierunkach. W mieszkaniu kapitana Gustawa Bruchnalskiego na przełomie lutego i marca 1940 roku NKWD urządziło „kocioł”. Aresztowano wielu członków lwowskiego oddziału Związku Walki Zbrojnej. Tylko nieliczni uratowali się, przytomnie wykorzystując fakt, iż kapitan był z zawodu stomatologiem i w lokalu przy Zyblikiewicza 5 nie tylko mieszkał, ale i praktykował. Niektórych rzekomych pacjentów zatrzymano na kilka dni, po czym wypuszczono, by, śledząc ich dalej, rozpracowywać całą siatkę. Dentystę przewieziono do Brygidek, gdzie przez kilka miesięcy poddawano go torturom. Nawet gdy w ich wyniku stracił władzę w nogach, nie szczędzono sobie trudu i na przesłuchania był donoszony. Oskarżony z wielu paragrafów, otrzymał wyrok najwyższy – karę śmierci. Złagodzono ją jednak po jakimś czasie do dziesięciu lat więzienia. Władysławie i tym razem, jak już kilkakrotnie wcześniej, udało się. Zaraz po tym zdarzeniu z brunetki splatającej długie warkocze stała się rudą chłopczycą.

Wewnętrzny przymus służenia ojczyźnie Władysława Buttowt-Andrzeykowiczówna herbu Gryf wyssała z mlekiem matki. I nie jest to w jej przypadku powielanie frazesu. Choć Czesława Kociejewska, szlachcianka polsko-gruzińska, nigdy nie walczyła wręcz, zajmowała się głównie wychowywaniem dzieci i prowadzeniem, typowego dla XIX wieku, ziemiańskiego domu, przekazanie następnemu pokoleniu ducha patriotyzmu było dla niej priorytetem. Pielęgnowała przede wszystkim tradycje związane z powstaniem styczniowym, w którym czynny udział brał Aleksander Andrzeykowicz, rodzony brat dziadka Władysławy.

Kiedy myślę o swoim pokoleniu, trzecim pokoleniu po powstaniu styczniowym, uderza mnie zawsze świeżość uczuć patriotycznych, skąd to się wzięło? Dlaczego to pokolenie wyszło specjalnie uczulone na słowo Ojczyzna, specjalnie uczulone na (patriotyczne) pieśni? – zastanawia się Władysława. – I przypominam sobie, że w każdym mieszkaniu, tam, gdzie były dzieci, rzeczywiście był jakiś instrument muzyczny i jakaś matka, ciotka czy wychowawczyni z zapałem grała rozmaite piosenki.

W salonie Buttowt-Andrzeykowiczów były to przede wszystkim pieśni patriotyczne ze Śpiewnika Wybickiego.

Urodzona na Wołyniu w majątku Kluczy Tupały na przełomie wieków, a dokładnie w 1900 roku, już jako dziesięciolatka opuściła dom rodzinny, by rozpocząć naukę w Gimnazjum Maryjskim w Żytomierzu. Tam też kontynuowała, i to niezwykle intensywnie, patriotyczną edukację. Zaczęło się od Korporacji Uczniowskiej i Bratniaka.

„Podejrzenie, że się należy do organizacji polskiej wystarczyło zupełnie do wydalenia ze szkoły. Przynależność udowodniona pociągała za sobą wilczy bilet” – wspominała po latach. Mimo szeregu aresztowań, także wśród młodzieży gimnazjalnej, organizacje konspiracyjne nie narzekały na niedostatek członków. Władysława chciała studiować medycynę, ale kiedy w 1918 roku wyjechała do Kijowa kształcić się w tej dziedzinie w Kolegium Uniwersyteckim, działalność niepodległościowa tak dalece nią zawładnęła, że tylko od czasu do czasu znajdowała chwilę na wysłuchanie pojedynczego wykładu. Nie chcąc przedłużać tej fikcji, zrezygnowała z pobierania nauki. Naturalnym następstwem dotychczasowych działań było dla niej wstąpienie do Polskiej Organizacji Wojskowej (POW). Praca jej żeńskich oddziałów polegała początkowo na zdobywaniu pieniędzy poprzez organizację koncertów, spektakli teatralnych, wieczorów poezji i pieśni. Kiedy sytuacja na Kresach, będących narodowościowym tyglem (Polacy, Ukraińcy, Rosjanie, Niemcy), uległa zaognieniu, kobiety z organizacji zajęły się także wywiadem, łącznością, transportem broni i materiałów wybuchowych. Po rozpoczęciu wojny polsko-ukraińskiej (31 października 1918 roku) były to już poczynania typowo bojowe. W samym centrum walki znalazła się Władysława latem 1919 roku. Wstąpiła wtedy do oddziału partyzanckiego przy Komendzie Okręgowej POW w Żytomierzu. Utworzono go w odpowiedzi na zaostrzenie bolszewickiego terroru. „Pojata”, bo taki pseudonim przyjęła Włada, pełniła w nim szereg ważnych funkcji, była między innymi sanitariuszką, kurierką i agitatorką. Nie bacząc na grożące jej niebezpieczeństwo, większość czasu przebywała wśród żołnierzy, nawet w czasie zbrojnych potyczek. W październiku 1919 roku w Kamieńcu Podolskim została aresztowana i czas jakiś przetrzymywana na tamtejszym zamku. „Warunki były tam okropne. Było zimno i szczury” – wspominała. Przewieziona do Winnicy, poddawana torturom, nie ugięła się i nie wydała nikogo ze swych kolegów. Skazano ją na śmierć, ale dzięki akcji zorganizowanej między innymi przez jej ojca udało jej się uciec. Potem kilka miesięcy spędziła w rodowym majątku w Płoskirowie. Duch walki nie opuszczał jednak Włady nawet w czasie przeznaczonym na odpoczynek. Tam również prowadziła działalność konspiracyjną. W kwietniu 1920 roku otrzymała przydział do II Oddziału 12 Dywizji Piechoty w Płoskirowie. Gdy znów wróciła do działania, tam właśnie, o krok od domu, spotkał ją osobisty dramat. Bolszewicy zamordowali jej ojca Tadeusza. Nie należał do wojska, nie walczył, lecz wystarczyło, że był znienawidzonym przez chłopskie bandy właścicielem ziemskim, czyli „polskim panem”. Matkę straciła Władysława dużo wcześniej. Kobieta zmarła na gorączkę popołogową, kiedy dziewczynka miała zaledwie osiem lat. Odejście ojca przeżyła już jako dwudziestoletnia dziewczyna i okoliczności, w których został zamordowany, niewątpliwie wpłynęły na jej polityczne wybory. Życie pisze, jak wiadomo, zaskakujące scenariusze. Tego samego dnia, gdy Władysława pogrążona w smutku, czuwała przy ojcowskim ciele, jego oprawcy zginęli z rąk żołnierzy, których oddziałem dowodził porucznik Józef Piechowski, jej przyszły mąż. Młodzi pobrali się dziewięć miesięcy później. Po demobilizacji, w maju 1922 roku, zamieszkali w Warszawie, gdzie na Ochocie Józef miał duże gospodarstwo ogrodnicze. Na kilka lat Władysława zapomniała o wojowaniu i konspirowaniu, poświęcając się wyłącznie rodzinie. Los jednak nadal jej nie oszczędzał. Przeżyła załamanie psychiczne po śmierci pierworodnego syna Janka. Ale już w rok po przyjściu na świat córeczki Hanny wróciła do życia pozadomowego. Najpierw działała w Zrzeszeniu Członków byłej POW, potem w Związku Pracy Obywatelskiej Kobiet, w organizacji Przysposobienie Wojskowe Kobiet, a od wybuchu II wojny światowej – w batalionie lwowskim Pomocniczej Służby Kobiet.

Obóz PWK w Chrostkowie – 1937 r.

Wyższy Kurs Instruktorski – 1937 r.

Legitymacja wojskowa Armii Polskiej w ZSRR.

Jesień 1920 r. – Władysława Andrzeykowicz z instruktorami oświatowymi przy 12 DP.

We wrześniu 1939 roku Władysława miała trzydzieści dziewięć lat i ogromne doświadczenie w ruchu niepodległościowym, pracy konspiracyjnej i walce wręcz. Nic dziwnego, że od razu została zmobilizowana i zajęła się szeroko rozumianą dywersją. Po dwudziestu dniach zaciętych walk na dwa fronty – z Rosjanami i Niemcami, Lwów poddał się. Dowództwo wojskowe postanowiło przekazać miasto stronie sowieckiej, logicznie to uzasadniając: „Z Niemcami prowadzimy wojnę – miasto biło się z nimi zwycięsko przez dziesięć dni. Oni Germanie, wrogowie całej Słowiańszczyzny. Wy jesteście Słowianie”. Choć Rosjanie zobowiązali się pisemnie do respektowania swobody i nietykalności osobistej oficerów Wojska Polskiego, co rzecz jasna było fikcją, już w dniu wkroczenia Armii Czerwonej do Lwowa rozpoczęły pracę organizacje konspiracyjne, na czele z Polską Organizacją Walki o Wolność.

Mama mieszkała osobno – wspominała córka Włady – i tylko ja byłam stałym łącznikiem z rodziną. […] Ojciec mój znalazł nas we Lwowie i kilkakrotnie przedzierał się do Warszawy. Przywoził nam pieniądze. Pamiętam, że z moją cioteczną siostrą, Marią Urbańcówną, nosiłyśmy meldunki pisane mlekiem na białych chusteczkach do nosa, do generała Boruty-Spiechowicza. On także dawał nam różne polecenia. Siostra mamy, Jadwiga Urbańcowa, zaangażowana była w pracę Organizacji i wspierała finansowo akcję pomocy rannym żołnierzom.

Zapał bojowy Władysławy udzielał się i innym członkom rodziny, której ówczesne życie całkowicie podporządkowane było dążeniom do odzyskania utraconego Lwowa. „Włada” lub „Regina” – takich pseudonimów używała – odpowiedzialna była między innymi za stworzenie w podziemiu służby łączności, której wagę trudno było przecenić. W listopadzie powstał Związek Walki Zbrojnej (ZWZ), mający przygotować siły do walki czynnej z okupantem. Na jego czele stanął generał Kazimierz Sosnkowski, zaś Władysława objęła kierownictwo lwowskiego Wydziału Politycznego Związku. Współpracowała z Haliną Wasilewską, siostrą słynnej, ale z działań po przeciwnej stronie barykady, Wandy. Halina zasłużyła się pozytywnie dla polskiego ruchu niepodległościowego, biorąc w nim czynny udział od 1918 roku. Więźniarka Pawiaka i Ravensbrück, po oswobodzeniu kierowała jednym z batalionów Pomocniczej Wosjskowej Służby Kobiet (PWSK) w Meppen. Według opinii Władysławy sprzyjająca Sowietom Wanda nie była pozbawiona patriotycznych uczuć, co objawiało się w udzielaniu pomocy aresztowanym i uciekającym przed komunistycznymi mackami Polakom. Została posłanką do Wierchownawo Sowieta, co dawało jej rozległe możliwości. Zajęła się więc uchodźcami i bardzo często świadczyła na ich rzecz materialnie. O jej sentymentach propolskich świadczył też fakt ostrzegania działaczy podziemia przed „wtyczkami” NKWD. Takie informacje przekazywała najczęściej przez swoją siostrę.

W mieście żyło się coraz ciężej i niebezpieczniej. Władysława postanowiła więc wysłać swą córkę do Warszawy. „[…] ojciec zabrał mnie i ciocię z dziećmi do Warszawy. […] W sytuacji, jaka panowała w konspiracji, matka moja nie mogła wyjechać ze Lwowa. Miała przyjechać do Warszawy w terminie późniejszym” – wspomina Hanna Piechowska.

Z „Pamiętnika” Władysławy:

Trudno opisać powstały we Lwowie chaos – masy wychodźców, stale dojeżdżających oficerów z różnych jednostek starających się przedostać za granicę. Zagubione społeczeństwo, niepewność jutra, zaczynające się trudności gospodarcze. Nikt nie mógł zrozumieć, że należy wobec okupanta zmienić tryb życia. Pełne kawiarnie, każdy miał jakieś rewelacyjne wiadomości, w tłumie tym nurkujący wywiadowcy, prowokatorzy NKWD.

Między innymi z tych przyczyn funkcjonariusze wroga dosyć szybko rozpracowali lwowskie organizacje niepodległościowe, przeniknęli w ich struktury i od wewnątrz zaczęli je rozsadzać. Mimo że zdarzeń podobnych do tego, jakie ją spotkało przed mieszkaniem doktora Bruchnalskiego, szczęśliwie przeżyła wiele, czuła się z dnia na dzień coraz bardziej zagrożona, wręcz osaczona. Była też samotna, bardzo tęskniła za córką. Postanowiła wyjechać do Warszawy, na co uzyskała zgodę przełożonych. Znajomi wyrobili jej dowód osobisty na nazwisko Regina Majewska i jako taka zarejestrowała się w komisji niemieckiej, co miało ułatwić przedostanie się do stolicy. W chwili rejestracji nie wiedziała jednak, że pociąga ona za sobą konieczność złożenia oświadczenia o niemieckim pochodzeniu. Zawsze działała zgodnie ze swymi zasadami moralnymi i taki krok, nawet jeśli zaniechanie go kosztowałoby ją pozostanie na miejscu, był dla niej nie do zrobienia. Po jakimś czasie musiała wyrobić sobie paszport sowiecki, który był wymagany nie tylko przy wyjeździe, ale także niezbędny do zamieszkiwania we Lwowie. Zbiegło się to z przybyciem do miasta porucznika Edwarda Goli, znanego pod pseudonimem „Andrzej”, który objął stanowisko szefa wywiadu ZWZ. Zajął się on ochoczo organizowaniem wyjazdu Władysławy. Na kilka dni przed opuszczeniem Lwowa na ulicy spotkała doktora filozofii Augusta Paszkudzkiego, amatorsko zajmującego się astrologią.

– Proszę nie jechać, bo trafi pani do kryminału. W pani otoczeniu są niepewni ludzie. Proszę zerwać wszelkie kontakty – ostrzegał.

– Wierzę panu, ale muszę jechać, bo taki dostałam rozkaz – odpowiedziała Władysława, co po części było prawdą, gdyż w Warszawie też miała działać w organizacji.

– Jeśli pani dojedzie szczęśliwie, to proszę dać znać. Nikomu już więcej nie ułożę horoskopu.

Paszport miała na nazwisko Walczakowa i jechała rzekomo na pogrzeb członka rodziny. „Andrzej” odprowadził ją na dworzec. Tam dostarczono jej film z zaszyfrowanym sprawozdaniem z działalności lwowskiego oddziału ZWZ, który miała przekazać w centrali. Gdy wsiadła do pociągu, przez moment wahała się, czy nie wyjść zaraz z drugiej strony. Rzadko bywała tak zdenerwowana. Czuła się niepewnie, była spięta, tym bardziej kiedy przypomniała sobie spotkanie z astrologiem. Pociąg ruszył. „Andrzej” czekający wciąż na peronie pomachał jej na pożegnanie. W Dublanach, pierwszej stacji za Lwowem, przez okno zobaczyła, że do pociągu wsiadają enkawudziści. Udała się do toalety i wrzuciła film do muszli klozetowej. Czekali na nią w przedziale. Została aresztowana, a i film udało im się wyłowić.

Dopiero po odzyskaniu wolności Władysława dowiedziała się, że „Andrzej” był na usługach NKWD i oprócz niej doprowadził do zatrzymania jeszcze wielu członków konspiracji. Na podstawie wyroku Sądu Kapturowego ZWZ został zlikwidowany w Warszawie w grudniu 1941 roku.

*     *     *

Do gabinetu, w którym Władysława poddawana była śledztwu – a łącznie trwało ono przez osiemdziesiąt seansów po około osiem godzin każdy – wszedł wysoki, postawny, elegancki mężczyzna w cywilnym ubraniu.

– Panie generale – odezwał się sędzia – to jest Włada Piechowska.

– Jak o niej usłyszałem, to pomyślałem sobie, że jest młoda i piękna, a okazuje się, że ona stara i nie taka ładna – stwierdził z kpiną w głosie generał.

– Wiecie, jak wyście weszli – odpaliła bez chwili zastanowienia oskarżona – to ja myślę sobie – dżentelmen, a jak wyście się odezwali, to wyszło, że cham.

– Wot dierzkaja baba! – skwitował z podziwem generał.

Po tej, niezwykłej jak na zaistniałe okoliczności, wymianie zdań przesłuchiwanej rozkazano usiąść na taborecie. Jeden ze śledczych wziął do ręki policyjną pałkę.

– Co to takiego? – zapytał z bezczelnym uśmiechem.

– Pałka policyjna – wycedziła Włada.

– Widzisz, taką pałką bito u was komunistów. Teraz wypróbujemy ją na tobie.

Władysława zerwała się na równe nogi, chwytając w ręce taboret.

– Dobrze! Możemy się co najwyżej pobić, ale ja bić się nie dam! – wykrzyknęła. – Zobaczę wreszcie, jak wygląda kultura mężczyzn sowieckich.

Generał załagodził sytuację.

– Spokojnie, spokojnie, nikt was nie ruszy, siadajcie!

Po chwili dodał, zwracając się do przesłuchujących:

– Najlepiej by było, gdyby zabrali ją do więzienia.

Przesłuchanie na tym się zakończyło.

Odsyłali ją z więzienia do więzienia, a kiedy kategorycznie nie zgodziła się na współpracę w charakterze konfidentki, przetransportowano ją ze Lwowa do Moskwy. Miała taki zwyczaj, budzący zdziwienie i nieufność, że gdy wchodziła po raz pierwszy do celi, przedstawiała się i witała z każdą więźniarką, podając rękę. Na Łubiance nie zdążyła tego zrobić. Kiedy stała jeszcze w progu, usłyszała:

– Ty zagraniczna. To będziemy znajome. Ja Szura – wesoło zagadnęła ją jedna z dziewczyn.

– Bardzo ładne imię – odparła Władysława.

– O czym w Polsce gazety pisały przed wojną? Pisali o procesie Błękitnego Beretu?

– Nie pamiętam – szczerze przyznała zdziwiona Włada.

– Jak to, nie pisali o nas? To o czym u was pisali? – indagowało dalej przystrzyżone niemal na łyso dziewczę.

– Teraz nie umiem ci na to odpowiedzieć. A cóż to był za proces?

– Szef Błękitnego Beretu to ja – powiedziała z dumą dziewczyna i potraktowała zainteresowanie Włady za zachętę do opowiedzenia swojej historii.

Szura była Ukrainką. W 1930 roku miała dwanaście lat i wtedy właśnie zaczął się w jej kraju wielki bunt wywołany panującym głodem. Całe wsie i miasta wymierały, co zaznaczano wywieszaniem czarnych chorągwi na domach. Ludzie, którym udało się przeżyć, przemieszczali się na południe, gdzie nieco łatwiej było się utrzymać. Szura z młodszym bratem dotarła do Odessy. Chcieli zamieszkać w domu dziecka. Przyjęli tam jednak tylko brata, a jej powiedzieli, że jest za duża i sama musi sobie dać radę. Była szkieletem wygłodzonym do granic możliwości. Zaczęła więc robić wszystko, by przetrwać. Do pełnoletniości sześciokrotnie siedziała w więzieniu za mniejsze i większe kradzieże. Tam lepiej poznawała swój „fach”, a intensywna nauka sprawiła, że coraz to śmielsze pomysły na akcje wpadały jej do głowy. Gdy miała dwadzieścia lat, wyszła za mąż za chłopaka z podobną jak ona przeszłością i postanowili założyć bandę. Została szefem gangu (Błękitny Beret), przewodząc jedenastu rzezimieszkom. Działała jako przynęta na mężczyzn. Doprowadzała upatrzonego nieszczęśnika do pułapki, uwodziła go i mordowała.

– Jak mogłaś? – Włada w tym miejscu krzyknęła z wyraźnym obrzydzeniem.

– A co to takiego? Kurczaka nigdy nie zarżnęłaś? Trochę podryga nogami i koniec – z rozbrajającą szczerością odparła Szura, zdziwiona reakcją współtowarzyszki, i ciągnęła opowieść dalej.

Pewnego razu popełniła błąd. Nie przypuszczała, że wybrana ofiara to wysoki funkcjonariusz partii. Po znalezieniu jego ciała zaczęło się intensywne śledztwo, w wyniku którego wpadł jeden z członków jej bandy. W czasie przesłuchań nie wytrzymał i wydał wszystkich pozostałych. Zapadł wyrok śmierci dla Szury i jej męża. Druga instancja podtrzymała wymiar kary. Szura zwróciła się o ułaskawienie do Rady Ministrów, ale i to nie pomogło. Wtedy, w ostatnim geście rozpaczy, napisała obszerny list do partii komunistycznej. Przyznała się, że zbłądziła, dokonała aktu skruchy, ale równocześnie nadmieniła, że chce wychować swe dziecko na porządnego komunistę, czym ma nadzieję odkupić dotychczasowe winy. Po ośmiu miesiącach, kiedy straciła już nadzieję na odmianę losu, otrzymała odpowiedź, w której zmieniano jej wyrok na dziesięć lat ciężkiego więzienia.

Na Władysławie ta opowieść wywarła silne wrażenia. Z jej bohaterką miała się długo jeszcze nie rozstawać, bo wysłano je do tego samego obozu. Oprócz rzeczywistych kryminalistów na Łubiance przebywali ludzie zupełnie niewinni, i to poruszało Władę najmocniej. Z obozu przywieziono do ich celi, ledwo poruszającą się po torturach i pracy ponad siły, aktorkę jednego z moskiewskich teatrów. Była więziona już od czterech lat za występ w kasynie oficerskim, zorganizowany specjalnie na prośbę „sowieckiego Bonapartego”, jak nazywano Michała Tuchaczewskiego, marszałka ZSRR, który podczas wielkiej czystki popadł w niełaskę, został skazany i stracony. Na jej nieszczęście generał zachwycił się występem i na dowód tego podarował jej swoją fotografię w srebrnej ramce, w dodatku z dedykacją: „Najpiękniejszej kobiecie Moskwy – Tuchaczewski”. Długo i intensywnie starano się wydobyć z niej szczegóły dotyczące życia ofiarodawcy, a ona nie mogła nic powiedzieć, gdyż naprawdę nic o nim nie wiedziała, poza konstatacją, że jej sztuka mu odpowiadała. On nie żył już od czterech lat, a ona była teraz cieniem człowieka.

– Dlaczego się śmiejesz? Czy nie rozumiesz, jaką dostałaś karę? – zapytał Władysławę sędzia, rozsierdzony jej miną podczas odczytywania wyroku. Werdykt brzmiał groźnie: dziesięć lat pozbawienia wolności, w najcięższych łagrach, wraz z pozbawieniem praw wyborczych na lat pięć i konfiskatą całego osobistego majątku.

– Rozumiem. – Twarz podsądnej rzeczywiście nie zdradzała, normalnego w takiej sytuacji, przerażenia czy chociażby smutku. – Nie udaje mi się tylko pojąć, jak mogę stracić prawa, których nie miałam. Piszecie przecież tu wszędzie, że jestem obywatelką polską, więc nie mam waszych praw i nie mogę ich stracić. A moje rzeczy? Bierzcie je sobie, proszę bardzo.

Władysława wstała i na stół, za którym siedziało dwunastu sędziów, rzuciła woreczek, mocno przybrudzony, widocznie sfatygowany, uszyty przez nią z ręcznika po to, by w jednym miejscu mogła przechowywać cały swój „majątek”.