12,99 zł
Wszędzie tam, gdzie zjawiała się komisja lekarska, działająca pod kryptonimem T-4, w kilka dni po jej wyjeździe więźniowie, ujęci w ewidencje formularzy 14-f-13, wysyłani byli w transport. Przyjeżdżały po nich samochody, dostarczone przez najbliższy zakład eutanazyjny. I tak ostatni ślad wyselekcjonowanych więźniów z Buchenwaldu i Neuengamme urywał się w Bernburgu, z Gross-Rosen i z Auschwitz - w Sonnenschein nieopodal Drezna, z Dachau - na zamku Hartheim koło Linzu. Z jednego tylko obozu koncentracyjnego dla kobiet w Ravensbrück wyjechało - od stycznia 1942 roku do czasu zbudowania w tym obozie własnej komory gazowej - 60 transportów, z których każdy liczył od 60 do 1000 kobiet.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Dziedziniec uniwersyteckiej kliniki chorób nerwowych w Berlinie był zupełnie pusty. Lipcowy upał wypełniał go od wczesnego rana duszną spiekotą. Ale nie to było powodem, że nikt z pacjentów nie opuszczał budynku szpitalnego i nie korzystał z przedpołudniowego spaceru w ogrodzie.
Tego dnia wszyscy chorzy musieli pozostać w pokojach. W szpitalu urzędowała komisja. Naczelny ordynator w asyście kilku lekarzy i pielęgniarek wizytował sale chorych. Tym razem nie interesował się jednak ani przebiegiem choroby pacjentów, ani ich samopoczuciem. Sprawdzał tylko nazwiska na kartach gorączkowych i porównywał z listą, którą usłużnie i z wojskową niemal dyscypliną podawał mu jeden z lekarzy. Niekiedy wydawał lakoniczne jak rozkaz polecenia, aby kartę chorego odłożyć na bok. Pacjentowi oświadczał przy tym:
– Będzie pan przeniesiony do państwowego zakładu specjalistycznego. Tam są doskonałe warunki. Powinien pan być zadowolony.
Większość chorych zakwalifikowanych do przeniesienia głośno wyrażała radość z powodu zapowiedzianej odmiany monotonii szpitalnego życia. Inni cieszyli się na myśl o podróży. Tylko Kurt Heimer, pracownik miejskiej elektrowni, ośmielił się zapytać:
– Herr Professor, przepraszam, a jak tam będzie z odwiedzinami? Tu do mnie syn przychodzi trzy razy w tygodniu…
– Nie martwcie się, Heimer – odparł ordynator. – Zawiadomi się rodzinę o przeniesieniu i o porze odwiedzin. Wszystko będzie w porządku.
– Jawohl, Herr Oberarzt – uspokoił się Heimer. – Dziękuję panu.
Wizyta dobiegła końca. Chorzy, osłabieni upałem i apatyczni, nagle się ożywili. Wytypowani przez komisję zaczęli pakować swoje drobiazgi, inni, którzy mieli pozostać, z zaciekawieniem i nie bez zawiści przypatrywali się ich krzątaninie.
– Wygrałeś los na loterii – mówił do Heimera jego sąsiad, Fritz Becher, kierowca taksówki, który po wypadku samochodowym i kontuzji głowy cierpiał na okresowe zaniki pamięci. – Zawsze Brandenburg to nie Berlin. A wiesz, ile tam zieleni? I żarcie może będzie lepsze. Zazdroszczę ci.
– To nieważne, chłopie – odparł Heimer. – Grunt, żebyśmy jak najprędzej wyszli z tego świństwa zdrowi. Do domu. Wtedy sobie odbijemy.
Na dziedziniec zajechał wielki, czarny autobus. Za lśniącymi szybami okien powiewały muślinowe firanki. Kierowca zręcznie manewrował wozem, podjeżdżając tak, aby drzwi autobusu znalazły się jak najbliżej wyjścia z gmachu kliniki.
Za chwilę konwojent autobusu Herbert Sallisch zameldował się w kancelarii naczelnego ordynatora.
– Heil Hitler! Sanitätsdienstgehilfe Sallisch meldet sich ais Transportführer1.
– Heil! – odpowiedział niedbale lekarz. – Dlaczego w cywilnym ubraniu, bez kitla? Ilu was jest? Wszyscy weźmiecie lekarskie płaszcze z magazynu.
– Jawohl! – odkrzyknął Sallisch, któremu rozkaz ten sprawił wyraźną przyjemność. Jako sanitariusz miał bowiem prawo, tak jak cały niższy personel służby zdrowia, tylko do pospolitych kitlów, które – produkowane z materiałów zastępczych: odpadów lnianych i papieru – wyglądały szaro i nieefektownie.
Lekarz podał konwojentowi teczkę z listą chorych.
– To wszystko! – powiedział. – Po przyjeździe wręczyć profesorowi doktorowi Heinze.
Sallisch odmeldował się. Za chwilę na korytarzach rozległ się rozkaz:
– Alle Verlegene antreten! Wszyscy przeniesieni wystąpić do apelu!
Pacjenci ustawiali się na korytarzu. Osobno mężczyźni, osobno kobiety. Pielęgniarki pilnowały porządku i sprawdzały nazwiska. Liczba się zgadzała. Razem było pięćdziesiąt osób.
Niebawem ruszyli do wyjścia. Tuż przy drzwiach stał Sallisch. Wyjął z teczki listę transportu i jeszcze raz ją kontrolował. Każdy pacjent, mijając go, podawał nazwisko. Sallisch czerwonym ołówkiem znaczył na liście fajkę, powtarzając: Der nächste!2 albo po prostu: Los, weiter!3 Kiedy odfajkował ostatnie nazwisko, zawołał do siostry przełożonej: Stimmt4, włożył listę do teczki i zawiązał ją starannie tasiemkami na kokardkę. Na teczce widniał znak „T-4”, skrupulatnie wykaligrafowany przez kancelistę sekretariatu kliniki błękitnym atramentem.
Tymczasem chorzy zajęli miejsca w autobusie. W tyle wozu usiedli dwaj konwojenci. Sallisch ulokował się obok kierowcy w szoferce. Kilkakrotnie poprawiał się w fotelu, starając się nie pomiąć za bardzo lekarskiego płaszcza. Wreszcie zwrócił się do szofera:
– Abfahrt!
Wóz ruszył z miejsca. Z okien kliniki żegnały go spojrzenia ciekawskich. Kilku z nich pomachało na pożegnanie dłońmi. Nagle z separatki na drugim piętrze, gdzie mieściły się sale zabiegowe dla ciężko chorych, rozległ się przenikliwy chichot:
– Karawan! Karawan!
Kurt Heimer wzdrygnął się. Inni nie zwrócili na to uwagi. Samochód mijał właśnie bramę i skręcał w ruchliwą ulicę.
Około południa autobus zatrzymał się na krótki postój w małej miejscowości Werder. Było bardzo gorąco. Sallisch wysiadł z samochodu. Miał pragnienie. W pobliżu jednak nie znalazł żadnego kiosku z piwem. Tymczasem do autobusu podbiegło kilkoro wiejskich dzieci. W koszyczkach miały na sprzedaż poziomki.
Sallisch chciał je przepędzić. Błyskawicznie zlustrował okna autobusu. Były dokładnie przysłonięte firankami. Chorzy zachowywali się spokojnie.
– Niech pan kupi poziomek, przydadzą się na wycieczce – nalegał jakiś chłopiec.
Sallisch zastanowił się.
– Dobra – zadecydował – dawajcie wszystkie. Rzeczywiście odświeżą nas.
Wysupłał z kieszeni garść fenigów.
– Na, masz i zwiewaj!
Część poziomek zostawił dla siebie, kierowcy i konwojenta, resztą obdzielił transport: jeden koszyczek przypadł na kilku chorych.
– Dziękujemy, panie doktorze – mówili pacjenci – dziękujemy!
– Drobiazg – żachnął się Sallisch usatysfakcjonowany tytułem. – Sami widzicie, jak dba o was państwo. W Brandenburgu będziecie je mieli codziennie. A teraz w drogę! – rozkazał szoferowi.
Niedługo potem autobus minął stocznię na rzece Haweli i wjechał w uliczki Brandenburga. Sallisch wydał polecenie, że nie wolno odsłaniać okien. Wóz mijał ruchliwe ulice, wielokrotnie skręcał, aż z piskiem hamulców zatrzymał się przed ponurym, choć niedawno odnawianym budynkiem.
Obok bramy widniał szyld: „Heil und Pflege Anstallt, Reichsarbeitsgemeinschaft. – Zakład Leczniczy i Opiekuńczy Państwowej Wspólnoty Pracy Rzeszy”.
Kierowca dał trzykrotny znak klaksonem. Wrota bramy otwarły się bezszelestnie. Autobus wjechał na podwórze.
– Also, wir sind da!5 – niemal wesoło wykrzyknął Sallisch. – Aussteigen. Wysiadać!…
W kilka dni potem do bramy czynszowej starej kamienicy berlińskiej przy Welfengasse 8 wszedł listonosz.
– Guten Tag Herr Schulze6 – zagadnęła go dozorczyni. – Co nowego?
– Jak zwykle, pani Emmo – odpowiedział. – Nogi nie chcą nosić, a tu upał jak w piecu.
Wyjął z torby plik gazet i listów dla lokatorów. Wśród nich tkwiła urzędowa koperta z nagłówkiem Heil und Pflege Anstallt – Brandenburg. Brzegi koperty obwiedzione były czarną, żałobną obwódką.
– A to co znowu? Do kogo? – zapytała dozorczyni.
– Do Heimerów, kochana pani – odparł listonosz. – Muszę osobiście doręczyć. Przesyłka polecona, urzędowa.
Zostawił jej resztę zwykłej poczty, a sam powędrował na trzecie piętro w oficynie. Za chwilę stukał do drzwi, na których błyszczała mosiężna wizytówka: S. K. Heimerowie.
Drzwi uchyliła starsza i tęga kobieta. Na widok koperty zbladła:
– Um Gotteswillen7, co się stało?
Listonosz podał jej ołówek i recepis listu do pokwitowania:
– O tu, proszę podpisać.
Ręka kobiety drżała. Podpis niezgrabnym zygzakiem wyskoczył aż na margines.
– Dziękuję, pani Heimer, współczuję, do widzenia.
Z pokoju wyszedł syn Heimerowej, Johannes. Z niecierpliwością rozerwał kopertę. Tkwił w niej arkusz zadrukowany tekstem uzupełnionym atramentowymi wstawkami. Heimer zaczął czytać:
Wielce Szanowna Pani Heimer!
Jesteśmy zmuszeni donieść z wielkim żalem, że mąż Pani, Kurt Heimer, który dnia 7 lipca 1940 roku na podstawie zarządzenia ministerialnego został przeniesiony do tutejszego zakładu, zmarł nieoczekiwanie dnia 14 lipca na skutek ostrego zapalenia wyrostka robaczkowego. Śmierć była dla niego wyzwoleniem z ciężkich cierpień.
Z uwagi na zarządzenia policyjno-sanitarne ciało zmarłego musiało zostać niezwłocznie skremowane.
Prosimy uprzejmie o powiadomienie nas, na jaki cmentarz życzą sobie Państwo przesłać urnę z popiołami, co zostanie zarządzone przez miejscowe władze policyjne.
Ubranie zmarłego, które nie przedstawiało większej wartości i zostało uszkodzone przy dezynfekcji, przekazano na rzecz NSV8.
Heil Hitler
Pani Heimer zaczęła szlochać, ale jej syn nagle wykrzyknął:
– Ależ mamo, to niemożliwe, to chyba pomyłka! Przecież ojciec od dawna nie miał ślepej kiszki. Był operowany przed 25 laty…
Nazajutrz Heimer postanowił sprawdzić całą historię na miejscu w Brandenburgu. Pojechał tam pociągiem. Zbliżał się właśnie do bramy zakładu, którego adres widniał na otrzymanej wczoraj kopercie. Uważnie porównał szyld tkwiący obok bramy z nagłówkiem koperty. – Heil und Pflege Anstallt – Reichsarbeitsgemeinschaft.
To tutaj – upewnił się i trzymając list w dłoni sięgnął do dzwonka.
W drzwiach bramy uchyliło się okienko i wartownik w mundurze SS zapytał opryskliwie:
– Was ist denn los?9
– Heil Hitler – powitał go Heimer. – Chciałem się widzieć z naczelnym lekarzem.
– To niemożliwe – odpowiedział niechętnie esesman. – Wstęp dla obcych wzbroniony.
– Ależ… – próbował tłumaczyć się Heimer.
– Masz pan, czytaj pan – brutalnie przerwał mu wartownik, podsuwając blankiet oprawiony w celuloidowe etui.
Heimer rzucił okiem na krótki tekst: Wstęp na teren zakładu osobom niepowołanym jak najsurowiej zabroniony. Niżej widniała pieczęć: Kryminalny Urząd Rzeszy w Berlinie i nieczytelny podpis.
– Zrozumiano? – krzyknął esesman. – A teraz znikaj. Los! Weg!
Heimer usunął się na bok. Niczego nie rozumiał. Poczuł się nagle całkowicie bezradny. Wartownik zatrzasnął okienko. Za bramą rozległ się trzykrotny sygnał klaksonu. W chwilę później skrzydła bramy szeroko się rozwarły i z podwórza wyjechał wielki, bagażowy samochód pocztowy. Przednie koła wozu mijały już bramę, kiedy rozległ się przeraźliwy zgrzyt. To tylni błotnik zawadził o wrota.
Heimer właśnie dostrzegł napis na pudle samochodu: Deutsche Reichspost – Niemiecka Poczta Rzeszy, kiedy esesmani przy bramie podnieśli wrzask pełen przekleństw. Wóz zjeżdżał już z chodnika. Tylne drzwiczki kolebały się szeroko, otwarte zderzeniem. W pudle leżała bezładna sterta nagich trupów. Jednemu z nich opadło ramię. Wisiało na zewnątrz samochodu i bezwładnie kołysało się nad numerem rejestracyjnym.
Heimerowi strach zjeżył włosy. Szybkimi krokami oddalił się od bramy, a potem biegiem poderwał się ku najbliższej przecznicy. Nie słyszał, jak jeden z esesmanów z pasją zatrzasnął drzwi samochodu i na pożegnanie obrzucił kierowcę soczystymi przekleństwami.
Do domu wrócił dopiero wieczorem. Był roztrzęsiony i przygnębiony tym, co spotkało go w Brandenburgu. Jeszcze bardziej nie pojmował niczego z tajemniczej historii dotyczącej ojca. Pytania zapłakanej matki zbywał milczeniem albo nic nieznaczącymi odpowiedziami. Wspomnienie ambulansu pocztowego pełnego trupów napawało go strachem. Nie mógł się w żaden sposób zdobyć, by opowiedzieć matce to wszystko, a tym bardziej uspokajać ją słowami nadziei i otuchy.
Dręczył się przez kilka dni, daremnie próbując rozwiązać zagadkę. Wreszcie postanowił zwierzyć się z niej komuś, kto mógłby pomóc ją rozwikłać.
Przyszedł mu na myśl stary przyjaciel rodziny, pastor Braun, człowiek mądry i doświadczony, a równocześnie znany z życzliwości.
Pastor wysłuchał opowieści Heimera, przyrzekł zachować w tajemnicy szczegóły strasznej przygody w Brandenburgu, a w sprawie zawiadomienia o śmierci ojca obiecał interweniować na najwyższym szczeblu, w Ministerstwie Sprawiedliwości w Berlinie.
Dotrzymał obietnicy. Niedługo potem do gabinetu ministra sprawiedliwości III Rzeszy, dr. Gürtnera, wpłynęło jego pismo z prośbą o wyjaśnienie losu starego Heimera.
Braun powoływał się w nim na wizytę syna Heimera, pisał, że pacjent przekazany został przez rodzinę pod opiekę kliniki na krótką kurację z powodu rozstroju nerwowego, objawiającego się okresami depresji, że choroba nie była ani groźna, ani nie wymagała dłuższego leczenia; tymczasem z niewiadomych powodów pacjent został przeniesiony do zakładu w Brandenburgu i tu po kilku dniach zmarł, jak informowało urzędowe zawiadomienie, po operacji wyrostka robaczkowego, którego przecież od dawna już nie miał. Ciało zmarłego na zarządzenie władz zostało natychmiast spalone.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Pomocnik sanitariusza Sallisch melduje się jako kierownik transportu. [wróć]
2. Następny [wróć]
3. Dalej! [wróć]
4. Zgadza się. [wróć]
5. A więc jesteśmy! [wróć]
6. Dzień dobry, panie Schulze. [wróć]
7. Na litość boską. [wróć]
8. Nationalsocjalistische Volkswohlfahrt, narodowosocjalistyczna organizacja pomocy i opieki społecznej. Tekst stereotypowego zawiadomienia autentyczny. (Z norymberskiego procesu lekarzy. Według dokumentu No 840.) [wróć]
9. O co chodzi? [wróć]