Kryptonim T-4 - Mieczysław Kieta - ebook + książka

Kryptonim T-4 ebook

Mieczysław Kieta

0,0
12,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wszędzie tam, gdzie zjawiała się komisja lekarska, działająca pod kryptonimem T-4, w kilka dni po jej wyjeździe więźniowie, ujęci w ewidencje formularzy 14-f-13, wysyłani byli w transport. Przyjeżdżały po nich samochody, dostarczone przez najbliższy zakład eutanazyjny. I tak ostatni ślad wyselekcjonowanych więźniów z Buchenwaldu i Neuengamme urywał się w Bernburgu, z Gross-Rosen i z Auschwitz - w Sonnenschein nieopodal Drezna, z Dachau - na zamku Hartheim koło Linzu. Z jednego tylko obozu koncentracyjnego dla kobiet w Ravensbrück wyjechało - od stycznia 1942 roku do czasu zbudowania w tym obozie własnej komory gazowej - 60 transportów, z których każdy liczył od 60 do 1000 kobiet.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dziwny ambulans

Dzie­dzi­niec uni­wer­sy­tec­kiej kli­niki cho­rób ner­wo­wych w Ber­li­nie był zupeł­nie pusty. Lip­cowy upał wypeł­niał go od wcze­snego rana duszną spie­kotą. Ale nie to było powo­dem, że nikt z pacjen­tów nie opusz­czał budynku szpi­tal­nego i nie korzy­stał z przed­po­łu­dnio­wego spa­ceru w ogro­dzie.

Tego dnia wszy­scy cho­rzy musieli pozo­stać w poko­jach. W szpi­talu urzę­do­wała komi­sja. Naczelny ordy­na­tor w asy­ście kilku leka­rzy i pie­lę­gnia­rek wizy­to­wał sale cho­rych. Tym razem nie inte­re­so­wał się jed­nak ani prze­bie­giem cho­roby pacjen­tów, ani ich samo­po­czu­ciem. Spraw­dzał tylko nazwi­ska na kar­tach gorącz­ko­wych i porów­ny­wał z listą, którą usłuż­nie i z woj­skową nie­mal dys­cy­pliną poda­wał mu jeden z leka­rzy. Nie­kiedy wyda­wał lako­niczne jak roz­kaz pole­ce­nia, aby kartę cho­rego odło­żyć na bok. Pacjen­towi oświad­czał przy tym:

– Będzie pan prze­nie­siony do pań­stwo­wego zakładu spe­cja­li­stycz­nego. Tam są dosko­nałe warunki. Powi­nien pan być zado­wo­lony.

Więk­szość cho­rych zakwa­li­fi­ko­wa­nych do prze­nie­sie­nia gło­śno wyra­żała radość z powodu zapo­wie­dzia­nej odmiany mono­to­nii szpi­tal­nego życia. Inni cie­szyli się na myśl o podróży. Tylko Kurt Heimer, pra­cow­nik miej­skiej elek­trowni, ośmie­lił się zapy­tać:

– Herr Pro­fes­sor, prze­pra­szam, a jak tam będzie z odwie­dzi­nami? Tu do mnie syn przy­cho­dzi trzy razy w tygo­dniu…

– Nie mar­tw­cie się, Heimer – odparł ordy­na­tor. – Zawia­domi się rodzinę o prze­nie­sie­niu i o porze odwie­dzin. Wszystko będzie w porządku.

– Jawohl, Herr Obe­rarzt – uspo­koił się Heimer. – Dzię­kuję panu.

Wizyta dobie­gła końca. Cho­rzy, osła­bieni upa­łem i apa­tyczni, nagle się oży­wili. Wyty­po­wani przez komi­sję zaczęli pako­wać swoje dro­bia­zgi, inni, któ­rzy mieli pozo­stać, z zacie­ka­wie­niem i nie bez zawi­ści przy­pa­try­wali się ich krzą­ta­ni­nie.

– Wygra­łeś los na lote­rii – mówił do Heimera jego sąsiad, Fritz Becher, kie­rowca tak­sówki, który po wypadku samo­cho­do­wym i kon­tu­zji głowy cier­piał na okre­sowe zaniki pamięci. – Zawsze Bran­den­burg to nie Ber­lin. A wiesz, ile tam zie­leni? I żar­cie może będzie lep­sze. Zazdrosz­czę ci.

– To nie­ważne, chło­pie – odparł Heimer. – Grunt, żeby­śmy jak naj­prę­dzej wyszli z tego świń­stwa zdrowi. Do domu. Wtedy sobie odbi­jemy.

Na dzie­dzi­niec zaje­chał wielki, czarny auto­bus. Za lśnią­cymi szy­bami okien powie­wały muśli­nowe firanki. Kie­rowca zręcz­nie manew­ro­wał wozem, pod­jeż­dża­jąc tak, aby drzwi auto­busu zna­la­zły się jak naj­bli­żej wyj­ścia z gma­chu kli­niki.

Za chwilę kon­wo­jent auto­busu Her­bert Sal­lisch zamel­do­wał się w kan­ce­la­rii naczel­nego ordy­na­tora.

– Heil Hitler! Sanitätsdienstgehilfe Sal­lisch mel­det sich ais Transportführer1.

– Heil! – odpo­wie­dział nie­dbale lekarz. – Dla­czego w cywil­nym ubra­niu, bez kitla? Ilu was jest? Wszy­scy weź­mie­cie lekar­skie płasz­cze z maga­zynu.

– Jawohl! – odkrzyk­nął Sal­lisch, któ­remu roz­kaz ten spra­wił wyraźną przy­jem­ność. Jako sani­ta­riusz miał bowiem prawo, tak jak cały niż­szy per­so­nel służby zdro­wia, tylko do pospo­li­tych kitlów, które – pro­du­ko­wane z mate­ria­łów zastęp­czych: odpa­dów lnia­nych i papieru – wyglą­dały szaro i nie­efek­tow­nie.

Lekarz podał kon­wo­jen­towi teczkę z listą cho­rych.

– To wszystko! – powie­dział. – Po przy­jeź­dzie wrę­czyć pro­fe­so­rowi dok­to­rowi Heinze.

Sal­lisch odmel­do­wał się. Za chwilę na kory­ta­rzach roz­legł się roz­kaz:

– Alle Ver­le­gene antre­ten! Wszy­scy prze­nie­sieni wystą­pić do apelu!

Pacjenci usta­wiali się na kory­ta­rzu. Osobno męż­czyźni, osobno kobiety. Pie­lę­gniarki pil­no­wały porządku i spraw­dzały nazwi­ska. Liczba się zga­dzała. Razem było pięć­dzie­siąt osób.

Nie­ba­wem ruszyli do wyj­ścia. Tuż przy drzwiach stał Sal­lisch. Wyjął z teczki listę trans­portu i jesz­cze raz ją kon­tro­lo­wał. Każdy pacjent, mija­jąc go, poda­wał nazwi­sko. Sal­lisch czer­wo­nym ołów­kiem zna­czył na liście fajkę, powta­rza­jąc: Der nächste!2 albo po pro­stu: Los, weiter!3 Kiedy odfaj­ko­wał ostat­nie nazwi­sko, zawo­łał do sio­stry prze­ło­żo­nej: Stimmt4, wło­żył listę do teczki i zawią­zał ją sta­ran­nie tasiem­kami na kokardkę. Na teczce wid­niał znak „T-4”, skru­pu­lat­nie wyka­li­gra­fo­wany przez kan­ce­li­stę sekre­ta­riatu kli­niki błę­kit­nym atra­men­tem.

Tym­cza­sem cho­rzy zajęli miej­sca w auto­bu­sie. W tyle wozu usie­dli dwaj kon­wo­jenci. Sal­lisch ulo­ko­wał się obok kie­rowcy w szo­ferce. Kil­ka­krot­nie popra­wiał się w fotelu, sta­ra­jąc się nie pomiąć za bar­dzo lekar­skiego płasz­cza. Wresz­cie zwró­cił się do szo­fera:

– Abfahrt!

Wóz ruszył z miej­sca. Z okien kli­niki żegnały go spoj­rze­nia cie­kaw­skich. Kilku z nich poma­chało na poże­gna­nie dłońmi. Nagle z sepa­ratki na dru­gim pię­trze, gdzie mie­ściły się sale zabie­gowe dla ciężko cho­rych, roz­legł się prze­ni­kliwy chi­chot:

– Kara­wan! Kara­wan!

Kurt Heimer wzdry­gnął się. Inni nie zwró­cili na to uwagi. Samo­chód mijał wła­śnie bramę i skrę­cał w ruchliwą ulicę.

Około połu­dnia auto­bus zatrzy­mał się na krótki postój w małej miej­sco­wo­ści Wer­der. Było bar­dzo gorąco. Sal­lisch wysiadł z samo­chodu. Miał pra­gnie­nie. W pobliżu jed­nak nie zna­lazł żad­nego kio­sku z piwem. Tym­cza­sem do auto­busu pod­bie­gło kil­koro wiej­skich dzieci. W koszycz­kach miały na sprze­daż poziomki.

Sal­lisch chciał je prze­pę­dzić. Bły­ska­wicz­nie zlu­stro­wał okna auto­busu. Były dokład­nie przy­sło­nięte firan­kami. Cho­rzy zacho­wy­wali się spo­koj­nie.

– Niech pan kupi pozio­mek, przy­da­dzą się na wycieczce – nale­gał jakiś chło­piec.

Sal­lisch zasta­no­wił się.

– Dobra – zade­cy­do­wał – dawaj­cie wszyst­kie. Rze­czy­wi­ście odświeżą nas.

Wysu­płał z kie­szeni garść feni­gów.

– Na, masz i zwie­waj!

Część pozio­mek zosta­wił dla sie­bie, kie­rowcy i kon­wo­jenta, resztą obdzie­lił trans­port: jeden koszy­czek przy­padł na kilku cho­rych.

– Dzię­ku­jemy, panie dok­to­rze – mówili pacjenci – dzię­ku­jemy!

– Dro­biazg – żach­nął się Sal­lisch usa­tys­fak­cjo­no­wany tytu­łem. – Sami widzi­cie, jak dba o was pań­stwo. W Bran­den­burgu będzie­cie je mieli codzien­nie. A teraz w drogę! – roz­ka­zał szo­fe­rowi.

Nie­długo potem auto­bus minął stocz­nię na rzece Haweli i wje­chał w uliczki Bran­den­burga. Sal­lisch wydał pole­ce­nie, że nie wolno odsła­niać okien. Wóz mijał ruchliwe ulice, wie­lo­krot­nie skrę­cał, aż z piskiem hamul­ców zatrzy­mał się przed ponu­rym, choć nie­dawno odna­wia­nym budyn­kiem.

Obok bramy wid­niał szyld: „Heil und Pflege Anstallt, Reich­sar­be­its­ge­me­in­schaft. – Zakład Lecz­ni­czy i Opie­kuń­czy Pań­stwo­wej Wspól­noty Pracy Rze­szy”.

Kie­rowca dał trzy­krotny znak klak­so­nem. Wrota bramy otwarły się bez­sze­lest­nie. Auto­bus wje­chał na podwó­rze.

– Also, wir sind da!5 – nie­mal wesoło wykrzyk­nął Sal­lisch. – Aus­ste­igen. Wysia­dać!…

W kilka dni potem do bramy czyn­szo­wej sta­rej kamie­nicy ber­liń­skiej przy Welfen­gasse 8 wszedł listo­nosz.

– Guten Tag Herr Schulze6 – zagad­nęła go dozor­czyni. – Co nowego?

– Jak zwy­kle, pani Emmo – odpo­wie­dział. – Nogi nie chcą nosić, a tu upał jak w piecu.

Wyjął z torby plik gazet i listów dla loka­to­rów. Wśród nich tkwiła urzę­dowa koperta z nagłów­kiem Heil und Pflege Anstallt – Bran­den­burg. Brzegi koperty obwie­dzione były czarną, żałobną obwódką.

– A to co znowu? Do kogo? – zapy­tała dozor­czyni.

– Do Heime­rów, kochana pani – odparł listo­nosz. – Muszę oso­bi­ście dorę­czyć. Prze­syłka pole­cona, urzę­dowa.

Zosta­wił jej resztę zwy­kłej poczty, a sam powę­dro­wał na trze­cie pię­tro w ofi­cy­nie. Za chwilę stu­kał do drzwi, na któ­rych błysz­czała mosiężna wizy­tówka: S. K. Heime­ro­wie.

Drzwi uchy­liła star­sza i tęga kobieta. Na widok koperty zbla­dła:

– Um Got­te­swil­len7, co się stało?

Listo­nosz podał jej ołó­wek i rece­pis listu do pokwi­to­wa­nia:

– O tu, pro­szę pod­pi­sać.

Ręka kobiety drżała. Pod­pis nie­zgrab­nym zyg­za­kiem wysko­czył aż na mar­gi­nes.

– Dzię­kuję, pani Heimer, współ­czuję, do widze­nia.

Z pokoju wyszedł syn Heime­ro­wej, Johan­nes. Z nie­cier­pli­wo­ścią roze­rwał kopertę. Tkwił w niej arkusz zadru­ko­wany tek­stem uzu­peł­nio­nym atra­men­to­wymi wstaw­kami. Heimer zaczął czy­tać:

Wielce Sza­nowna Pani Heimer!

Jeste­śmy zmu­szeni donieść z wiel­kim żalem, że mąż Pani, Kurt Heimer, który dnia 7 lipca 1940 roku na pod­sta­wie zarzą­dze­nia mini­ste­rial­nego został prze­nie­siony do tutej­szego zakładu, zmarł nie­ocze­ki­wa­nie dnia 14 lipca na sku­tek ostrego zapa­le­nia wyrostka robacz­ko­wego. Śmierć była dla niego wyzwo­le­niem z cięż­kich cier­pień.

Z uwagi na zarzą­dze­nia poli­cyjno-sani­tarne ciało zmar­łego musiało zostać nie­zwłocz­nie skre­mo­wane.

Pro­simy uprzej­mie o powia­do­mie­nie nas, na jaki cmen­tarz życzą sobie Pań­stwo prze­słać urnę z popio­łami, co zosta­nie zarzą­dzone przez miej­scowe wła­dze poli­cyjne.

Ubra­nie zmar­łego, które nie przed­sta­wiało więk­szej war­to­ści i zostało uszko­dzone przy dezyn­fek­cji, prze­ka­zano na rzecz NSV8.

Heil Hitler

Pani Heimer zaczęła szlo­chać, ale jej syn nagle wykrzyk­nął:

– Ależ mamo, to nie­moż­liwe, to chyba pomyłka! Prze­cież ojciec od dawna nie miał śle­pej kiszki. Był ope­ro­wany przed 25 laty…

Naza­jutrz Heimer posta­no­wił spraw­dzić całą histo­rię na miej­scu w Bran­den­burgu. Poje­chał tam pocią­giem. Zbli­żał się wła­śnie do bramy zakładu, któ­rego adres wid­niał na otrzy­ma­nej wczo­raj koper­cie. Uważ­nie porów­nał szyld tkwiący obok bramy z nagłów­kiem koperty. – Heil und Pflege Anstallt – Reich­sar­be­its­ge­me­in­schaft.

To tutaj – upew­nił się i trzy­ma­jąc list w dłoni się­gnął do dzwonka.

W drzwiach bramy uchy­liło się okienko i war­tow­nik w mun­du­rze SS zapy­tał opry­skli­wie:

– Was ist denn los?9

– Heil Hitler – powi­tał go Heimer. – Chcia­łem się widzieć z naczel­nym leka­rzem.

– To nie­moż­liwe – odpo­wie­dział nie­chęt­nie eses­man. – Wstęp dla obcych wzbro­niony.

– Ależ… – pró­bo­wał tłu­ma­czyć się Heimer.

– Masz pan, czy­taj pan – bru­tal­nie prze­rwał mu war­tow­nik, pod­su­wa­jąc blan­kiet opra­wiony w celu­lo­idowe etui.

Heimer rzu­cił okiem na krótki tekst: Wstęp na teren zakładu oso­bom nie­po­wo­ła­nym jak naj­su­ro­wiej zabro­niony. Niżej wid­niała pie­częć: Kry­mi­nalny Urząd Rze­szy w Ber­li­nie i nie­czy­telny pod­pis.

– Zro­zu­miano? – krzyk­nął eses­man. – A teraz zni­kaj. Los! Weg!

Heimer usu­nął się na bok. Niczego nie rozu­miał. Poczuł się nagle cał­ko­wi­cie bez­radny. War­tow­nik zatrza­snął okienko. Za bramą roz­legł się trzy­krotny sygnał klak­sonu. W chwilę póź­niej skrzy­dła bramy sze­roko się roz­warły i z podwó­rza wyje­chał wielki, baga­żowy samo­chód pocz­towy. Przed­nie koła wozu mijały już bramę, kiedy roz­legł się prze­raź­liwy zgrzyt. To tylni błot­nik zawa­dził o wrota.

Heimer wła­śnie dostrzegł napis na pudle samo­chodu: Deut­sche Reich­spost – Nie­miecka Poczta Rze­szy, kiedy eses­mani przy bra­mie pod­nie­śli wrzask pełen prze­kleństw. Wóz zjeż­dżał już z chod­nika. Tylne drzwiczki kole­bały się sze­roko, otwarte zde­rze­niem. W pudle leżała bez­ładna sterta nagich tru­pów. Jed­nemu z nich opa­dło ramię. Wisiało na zewnątrz samo­chodu i bez­wład­nie koły­sało się nad nume­rem reje­stra­cyj­nym.

Heime­rowi strach zje­żył włosy. Szyb­kimi kro­kami odda­lił się od bramy, a potem bie­giem pode­rwał się ku naj­bliż­szej prze­cznicy. Nie sły­szał, jak jeden z eses­ma­nów z pasją zatrza­snął drzwi samo­chodu i na poże­gna­nie obrzu­cił kie­rowcę soczy­stymi prze­kleń­stwami.

Do domu wró­cił dopiero wie­czo­rem. Był roz­trzę­siony i przy­gnę­biony tym, co spo­tkało go w Bran­den­burgu. Jesz­cze bar­dziej nie poj­mo­wał niczego z tajem­ni­czej histo­rii doty­czą­cej ojca. Pyta­nia zapła­ka­nej matki zby­wał mil­cze­niem albo nic nie­zna­czą­cymi odpo­wie­dziami. Wspo­mnie­nie ambu­lansu pocz­to­wego peł­nego tru­pów napa­wało go stra­chem. Nie mógł się w żaden spo­sób zdo­być, by opo­wie­dzieć matce to wszystko, a tym bar­dziej uspo­ka­jać ją sło­wami nadziei i otu­chy.

Drę­czył się przez kilka dni, darem­nie pró­bu­jąc roz­wią­zać zagadkę. Wresz­cie posta­no­wił zwie­rzyć się z niej komuś, kto mógłby pomóc ją roz­wi­kłać.

Przy­szedł mu na myśl stary przy­ja­ciel rodziny, pastor Braun, czło­wiek mądry i doświad­czony, a rów­no­cze­śnie znany z życz­li­wo­ści.

Pastor wysłu­chał opo­wie­ści Heimera, przy­rzekł zacho­wać w tajem­nicy szcze­góły strasz­nej przy­gody w Bran­den­burgu, a w spra­wie zawia­do­mie­nia o śmierci ojca obie­cał inter­we­nio­wać na naj­wyż­szym szcze­blu, w Mini­ster­stwie Spra­wie­dli­wo­ści w Ber­li­nie.

Dotrzy­mał obiet­nicy. Nie­długo potem do gabi­netu mini­stra spra­wie­dli­wo­ści III Rze­szy, dr. Gürtnera, wpły­nęło jego pismo z prośbą o wyja­śnie­nie losu sta­rego Heimera.

Braun powo­ły­wał się w nim na wizytę syna Heimera, pisał, że pacjent prze­ka­zany został przez rodzinę pod opiekę kli­niki na krótką kura­cję z powodu roz­stroju ner­wo­wego, obja­wia­ją­cego się okre­sami depre­sji, że cho­roba nie była ani groźna, ani nie wyma­gała dłuż­szego lecze­nia; tym­cza­sem z nie­wia­do­mych powo­dów pacjent został prze­nie­siony do zakładu w Bran­den­burgu i tu po kilku dniach zmarł, jak infor­mo­wało urzę­dowe zawia­do­mie­nie, po ope­ra­cji wyrostka robacz­ko­wego, któ­rego prze­cież od dawna już nie miał. Ciało zmar­łego na zarzą­dze­nie władz zostało natych­miast spa­lone.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Pomoc­nik sani­ta­riu­sza Sal­lisch mel­duje się jako kie­row­nik trans­portu. [wróć]

2. Następny [wróć]

3. Dalej! [wróć]

4. Zga­dza się. [wróć]

5. A więc jeste­śmy! [wróć]

6. Dzień dobry, panie Schulze. [wróć]

7. Na litość boską. [wróć]

8. Natio­nal­so­cja­li­sti­sche Volks­wohl­fahrt, naro­do­wo­so­cja­li­styczna orga­ni­za­cja pomocy i opieki spo­łecz­nej. Tekst ste­reo­ty­po­wego zawia­do­mie­nia auten­tyczny. (Z norym­ber­skiego pro­cesu leka­rzy. Według doku­mentu No 840.) [wróć]

9. O co cho­dzi? [wróć]